Rozdział 11

Dom Glassów leżał na czymś, co Claire nazywała Siecią Podróży „Niemożliwych… System przejść Myrnina prowadził do dwudziestu miejsc w mieście, które umiała zidentyfikować, a jednym z nich był salon w ich domu. Innym oczywiście było więzienie, gdzie ostatnio zamieszkał. Kolejnym był Dom Dayów i podejrzewała, że większość prowadzi do innych Domów Założycielki.

Było też przejście do zamku Amelie – a przynajmniej Claire przywykła uważać go za zamek; nie miała pojęcia, jak może wyglądać z zewnątrz. Ale od wewnątrz wydawał się stary i przypominał twierdzę. W systemie były też przejścia do budynku uniwersyteckiej administracji, do biblioteki, do ratusza i do budynku Rady Starszych.

A tam właśnie miał się odbyć bal.

– W głowie mi się nie mieści, że to robimy – szepnęła Claire do Myrnina, który wpatrywał się w pustą ścianę Domu Glassów. – Myrnin, jesteś pewien? Może powinniśmy wziąć samochód.

– Tak będzie szybciej – powiedział. – Chyba się nie boisz? Nie ma potrzeby. Jesteś ze mną. – Powiedział to z wrodzoną sobie arogancją, a ona znów zaczęła czuć chłód wątpliwości. Czy on się dobrze czuł? Wydawało się, że łączy myśli w sposób całkowicie logiczny, ale coś tu… nie grało. Ten łagodny Myrnin, który zwykle pojawiał się w krótkich okresach przytomności umysłu, znikł, a tego nowego Myrnina zupełnie nie znała.

Ale dał jej wodę święconą i krzyż, a tego robić nie musiał. Poza tym… potrzebowała go.

Nieprawdaż?

Za późno było na wątpliwości. Obszar ściany, w który wpatrywał się Myrnin, zaczynał falować i zamieniać się w szarą mgłę. Mgła zawirowała, nabrała koloru i zamieniła się w ciemność, przeciętą na dole linią ledwie widocznego, złotawego światła.

Wyglądało to jak wnętrze szafy.

– Chodź – powiedział Myrnin i wyciągnął do niej rękę. Ujęła ją i razem wstąpili w mrok. Poczuła, że za ich plecami portal zasklepia się, a kiedy się obejrzała za siebie, niczego tam nie zobaczyła.

To miejsce pachniało środkami do czyszczenia, a kiedy Claire pomacała ręką dokoła, trafiła na trzonek mopa. Schowek sprzątaczy. No cóż, pewnie wychodząc z niego, nie będą się zbytnio rzucać w oczy.

Pomijając fakt, że będą parą klaunów wychodzących z szafy.

Myrnin się nie wahał. Sięgnął dłonią, przekręcił gałkę w drzwiach, a potem nieco je uchylił.

– Droga wolna – powiedział i szeroko otworzył drzwi. Wyszedł pierwszy. Claire szybko poszła za nim i zamknęła drzwi za nimi. Byli w jakimś bocznym korytarzu o białych, czystych ścianach, wyłożonym czerwoną wykładziną.

Wszystkie drzwi były nieoznaczone. I identyczne. Claire próbowała je policzyć, żeby potem móc odszukać te właściwe.

– Tędy – powiedział Myrnin i ruszył korytarzem w prawo. Jego biała tunika wydymała się, kiedy szedł. Powinien był w tym przypominającym drogowy stożek kapeluszu wyglądać śmiesznie, ale… ale jednak nie wyglądał. – Powinienem był tobie dać się przebrać za Pierrota, moja mała Claire. Pierrot słynie ze swojej łagodnej, miłej natury. Nie tak, jak Arlekin. Libitor pochopnie, Claire.

– Co takiego?

– Powiedziałem, że to ty powinnaś być Pierrotem…

– Nie – zaprzeczyła powoli. – Powiedziałeś „libitor pochopnie”. O co ci chodziło?

– Co powiedziałem? – Myrnin spojrzał na nią chłodno. – Przecież to nonsens. To wszystko aqua lace.

Stanęła jak wryta, a po paru krokach on połapał się, że została z tyłu, i obejrzał się niecierpliwie.

– Claire, iguana czasu.

„Claire, nie mamy czasu”.

– Myrnin, mówisz bez sensu. Chyba… Chyba to serum przestaje działać.

– Czuję się aktywność.

„Czuję się dobrze”.

– Ale słyszysz sam siebie? Słyszysz, co wygadujesz?

Uniósł ręce w górę. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że robił ze słów sałatkę. Komplikacje neurologiczne, pomyślała i pożałowała, że nie może skonsultować się z doktorem Millsem. No jasne, przecież wydłubał sobie fragment mózgu. To mogło spowodować jakieś szkody. No ale z drugiej strony, jeszcze parę minut temu mówił zupełnie do rzeczy.

Claire próbowała odezwać się jak najspokojniejszym tonem.

– Moim zdaniem potrzebujesz kolejnego zastrzyku. Proszę cię. Chyba nie możemy czekać, aż ci się jeszcze pogorszy, prawda?

Myrnin w milczeniu wyciągnął ramię i podsunął rękaw w górę. Jego obnażona skóra była alabastrowo biała, a kiedy jej dotknęła, sprawiała wrażenie nie tyle ludzkiej ręki, co marmuru obleczonego miękko wyprawioną skórą. Claire wyjęła mały pojemnik, który zatknęła sobie za pasek spodni – ten, który dał jej doktor Mills, ze strzykawką i fiolkami z lekiem. Ćwiczyła robienie zastrzyków na pomarańczach, ale to jednak było coś innego.

– Spróbuję zrobić to tak, żeby cię nie bolało – powiedziała. Myrnin przewrócił oczami.

Dłonie jej drżały, kiedy przekłuwała igłą gumowy korek fiolki i napełniała strzykawkę. Wycisnęła kilka kropel płynu ze strzykawki, a potem wzięła głęboki oddech.

Miała nadzieję, że Myrnin pozwoli jej to zrobić, nie stawiając oporu.

Wydawało się, że nie zamierza sprawy utrudniać, przynajmniej na razie; stał biernie, kiedy celowała igłą w chłodną błękitną żyłę.

– Gotowy? – spytała. Właściwie to pytała samą siebie, nie jego. On chyba to rozumiał, bo się uśmiechnął.

– Ufam ci – zapewnił.

Pchnęła strzykawkę, a igła przebiła skórę i wśliznęła się głęboko. Przez moment żyła stawiała opór, a potem igła wkłuła się w nią.

Szybko docisnęła tłoczek i wyszarpnęła igłę. Na skórze pojawiła się w tym miejscu malutka kropla krwi, którą starła kciukiem, zostawiając na jego skórze niewyraźną plamkę.

Podniosła wzrok i zobaczyła, że źrenice zmniejszyły mu się tak, że zupełnie znikły i na moment Claire zamarła w bezruchu, ogarnięta okropnym przerażeniem. Czerwone usta Myrnina rozchyliły się w szerokim uśmiechu i było w nim coś, co naprawdę, ale to naprawdę jej się nie podobało…

Ale potem znikło, a jego źrenice znów zaczęły się rozszerzać do normalnych rozmiarów. Zadrżał i westchnął.

– Niemiłe – powiedział. – Ach, a teraz pojawia się to ciepło. Teraz jest mi przyjemnie.

– Ale nie bolało?

– Nie przepadam za igłami.

Co zabrzmiało na tyle zabawnie, że się roześmiała. Spojrzał na nią ponuro, ale nadal chichotała i musiała zakryć sobie usta dłonią, kiedy ten śmiech ogarniał ją coraz mocniej i śmiała się coraz głośniej i cieniej, na skraju histerii. Claire, weź się w garść!

– Lepiej? – zapytała go. Arogancja Myrnina wróciła, zobaczyła ją wyraźnie w spojrzeniu, jakie jej rzucił, kiedy pakowała sprzęt.

– Nie było ze mną źle – powiedział. – Ale doceniam i twoją troskę.

Korytarz kończył się przed nimi białymi,. wahadłowymi drzwiami, a Myrnin wziął ją za rękę i siłą tam ociągnął.

– Czekaj! Zwolnij!

– Dlaczego?

– Bo chcę się upewnić, że jesteś…

Compos mentisl? Claire, to łacina. Znaczy?

– Jesteś przy zdrowych zmysłach, tak, wiem.

– Nie plotę głupstw. I wydaje mi się, że w ogóle nie potrzebowałem tego zastrzyku. – Nabzdyczył się przy tym. Claire pomyślała, że to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające… Myrnin naprawdę nie umiał wyczuć, kiedy zaczynało mu się pogarszać.

Miała nadzieję, że to jest właśnie najgorsze sądząc po zapale wypisanym na twarzy Myrnina, zaczynała się obawiać, że może się zrobić o wiele gorzej.

Po drugiej stronie drzwi był bardzo zatłoczony hol siedziby Rady Starszych. Ludzie stali i rozmawiali, trzymali w rękach lampki szampana czy wina, albo czegoś, bo na wino było zbyt czerwone. Wszyscy w kostiumach, wszyscy w maseczkach.

– Miałeś rację – powiedziała do Myrnina. – Moim zdaniem wszystkie wampiry z miasta tu są…

– I każdy przyprowadził ze sobą przyjaciela ludzkiego rodzaju – odparł. – Ale ty chyba jako jedyna znasz prawdziwy powód.

Claire najpierw dostrzegła Jennifer, puszącą się u ramienia François, protegowanego Bishopa. Miała na sobie kostium w stylu lat sześćdziesiątych: farbowany w nierówne plamy top z amerykańskim dekoltem, maleńką minispódniczke, buty na platformach, biżuterię z symbolem pacyfy. Maseczka do tego nie pasowała. Widać było, że kostium został pomyślany tak, żeby pokazać jak najwięcej ciała, nie rozbierając się jednocześnie do końca. Nieźle, pomyślała Claire. François wyraźnie też był tego zdania. Sam przebrał się za Zorro.

Niedaleko Jennifer stała Monica, która przebrała się za Marię Antoninę, w sukni z wielkim dekoltem i obszerną spódnicą. Na szyi zawiązała sobie czerwoną wstążkę – Claire na ten widok zrobiło się nieco niedobrze – a w ręku miała malutką gilotynę. Trzymała pod ramię… Michaela. Który nawet w masce na twarzy wyglądał, jakby żałował, że nie może się znaleźć gdziekolwiek indziej, byle nie obok Moniki. Przebrał się za księdza, w gładką czarną sutannę z białą koloratką. Ale bez żadnego krzyża.

Claire pobiegła za wzrokiem Michaela w przeciwny kąt sali i zobaczyła wysokiego stracha na wróble – jak żywcem przeniesionego z najgorszego horroru o połach kukurydzy, jaki mogła sobie wyobrazić – i dziewczynę ubraną jak Sally z „Miasteczka Halloween” Tima Burtona… Oliver i Eve. Eve wyglądała zupełnie jak Sally – tęskna, smutna, cała z łatek pozszywanych wyłącznie nadzieją.

Ona też patrzyła na Michaela.

Oliver kompletnie ją ignorował i obserwował tłum. Rozglądając się wkoło, Claire powoli rozpoznała jeszcze parę osób. Matki nigdzie nie widziała, ale jej ojciec był przebrany za niedźwiedzia i z bardzo niezadowoloną z siebie miną stał obok jakiejś kobiety w średnim wieku – wampirzycy? – przebranej za czarownicę.

– Widzisz gdzieś Shane'a? – Claire niespokojnie spytała Myrnina. Skinął głową w stronę innego fragmentu sali. Już tam patrzyła przedtem, ale poszukała jeszcze raz i trzy razy minąwszy go wzrokiem, teraz wreszcie dostrzegła.

Czy ten kostium będzie ze skóry? – spytała go wtedy. A on powiedział: Tak, w sumie to prawdopodobne.

I był ze skóry. Składał się ze skórzanej psiej obroży, skórzanych spodni i smyczy, a na tej smyczy prowadziła go Ysandre, od szył po kozaki do pół uda ubrana w obcisłą czerwoną skórę. Uzupełniła kostium parą diablich rogów i czerwonym trójzębem.

A więc zrobiła z Shane'a swojego psa. Włącznie z włochatą psią maską na twarzy.

– Oddychaj – powiedział Myrnin. – Sam za tym nie przepadam, ale słyszałem, że ludziom to dobrze robi.

Claire zdała sobie sprawę, że on ma rację; wstrzymywała oddech. Kiedy wypuściła powietrze z płuc, szok zaczął jej mijać, zastąpiony falą gniewu. Co za suka!

Nic dziwnego, że Shane miał nieszczęśliwą minę.

– Nie zrobiła mu absolutnie nic złego – powiedział Myrnin cicho do ucha Claire. – A ty może i nosisz kostium Arlekina, ale to Ysandre zdecydowanie ma w sobie sporo diabła. Więc uważaj. Nie spiesz się. Dam ci znać, kiedy przyjdzie pora zaatakować twojego wroga.

Claire pokiwała głową. Jeśli miała przedtem jakiekolwiek wątpliwości w tej sprawie, teraz minęły. Miała zamiar wydostać stąd swoją rodzinę i przyjaciół i osobiście wyjąć Ysandre z ręki tę smycz, a potem zrobić za jej pomocą coś strasznego.

– Będę gotowa – powiedziała.

Myrnin rzucił jej szalone spojrzenie.

– Tak – powiedział. – Widzę, że będziesz gotowa, moja mała.

Trzymali się blisko siebie i obserwowali innych, a inni z ciekawością im się przyglądali, ale nikt nie podchodził. Claire zapytała – lepiej późno niż wcale – czy Myrnin nie zostanie rozpoznany mimo tego makijażu, ale on pokręcił głową.

– Raczej się nie udzielam towarzysko – powiedział. – Amelie, Sam, Michael, Oliver i jeszcze paru może mnie znać z widzenia. Ale poza tym nikt więcej, a zresztą pewnie nikt się nie spodziewa, że mnie tu zobaczy. Zwłaszcza jako… – obrócił się teatralnym gestem, a biała tunika zafalowała wokół jego postaci – Pierrota.

Co w ogóle nic jej nie mówiło, bo nadal nie miała pojęcia, kogo przedstawiał Pierrot, ale pokiwała głową. Myrnin zobaczył, że jedna ze stojących w pobliżu wampirzyc przygląda się mu i złożył jej wyszukany ukłon.

– Zrób gwiazdę – mruknął pod nosem do Claire.

– Co mam zrobić?

– Poprosiłbym, żebyś zrobiła salto, ale jestem prawie pewien, że z tym byłby kłopot. Zrób gwiazdę. Już.

Claire czuła się jak kompletna idiotka, ale umocowała swój kapelusz matadora na głowie elastyczną gumką i zrobiła gwiazdę, po której stanęła uśmiechając się szerokim, nieco niepewnym uśmiechem.

Ludzie zaczęli klaskać i śmiać się, a potem wrócili do swoich rozmów. Wszyscy poza Oliverem, który patrzył na nich uważnie.

Ale przynajmniej trzymał się na dystans.

Bishopa ani Amelie nigdzie nie było widać, ale Claire stopniowo rozpoznała większość znanych sobie wampirów. Sam przyszedł przebrany za Hucka Finna, co świetnie pasowało do jego rudych włosów i piegów. Przyprowadził dziewczynę, którą Claire słabo pamiętała z Common Grounds, jedną z pracownic Olivera. Pewnie tę, która zastąpiła Eve po jej odejściu. Ze względu na Sama Claire miała nadzieję, że to ktoś, bez kogo Oliver może się obyć.

Była tam Miranda, ubrana w kostium starożytnej Greczynki, z wężami we włosach, a obok niej stał niski, wyblakły facecik w kostiumie Sherlocka Holmesa.

– Charles – potwierdził Myrnin, kiedy Claire go zapytała. – Zawsze przejawiał słabość do tych zaburzonych.

– Przecież ona ma tylko piętnaście lat!

– Obawiam się, że to współczesne standardy. Charles pochodzi z czasów, kiedy to był właściwy wiek do małżeństwa, więc trochę lekceważy waszą zasadę osiemnastu lat jako progu dojrzałości.

– Jest pedofilem.

– Być może – powiedział Myrnin. – Ale nie stoi po stronie Bishopa.

Sam ich zobaczył, zmarszczył brwi, i zaczął powoli przedzierać się przez tłum w ich stronę. Myrnin znów złożył swój komiczny ukłon, ale Claire ucieszyła się, że tym razem nie domagał się do niej gwiazdy.

– Samuel – powiedział. – Jak miło cię widzieć.

– Czyś ty…? – Sam z trudem powstrzymał się, bo pytanie pewnie miało brzmieć: „Czyś ty oszalał?”, a odpowiedź wydawała się oczywista. – Amelie ci nie kazała trzymać się z daleka?

Claire…

– I tak by tu przyszedł – powiedziała. – Rozwalił zamek.

Pomyślałam, że powinnam przyjść z nim. – Co stanowiło dość prawdziwe – chociaż tchórzliwe – usprawiedliwienie ich obecności. Myrnin jednak rzucił jej spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Przyznaj się”. – Pewnie i tak bym przyszła – powiedziała szybko. – Nie mogę pozwolić, żeby moi rodzice i przyjaciele byli tu beze mnie. Po prostu nie mogę.

Sam zrobił ponurą minę, ale pokiwał głową, jakby ją rozumiał.

– Dobrze, więc przyszłaś tu. Już zobaczyłaś. Teraz czas iść, zanim zostaniecie zaanonsowani. Myrnin…

Myrnin kręcił głową.

– Nie, Samuel. Nie mogę tego zrobić. Ona mnie potrzebuje.

– Ona potrzebuje, żebyś się do tego nie mieszał! – Sam stanął tuż przed Myrninem i oczy Myrnina zabarwiły się szkarłatem.

Sama również. – Idź do domu – powiedział Sam. – Natychmiast.

– Zmuś mnie – odparł Myrnin aksamitnym szeptem. Claire jeszcze nie widziała, żeby wyglądał tak śmiertelnie groźnie, i teraz się przeraziła.

Trąciła go w bok. Delikatnie.

– Myrnin. A co się stało z naszą grą na zwłokę? Sam to nie nasz wróg.

– Sam chce ochronić naszego wroga.

– Ochraniam Amelie. Wiesz, że umarłbym, żeby jej bronić.

To Myrnina otrzeźwiło przynajmniej na tyle, że się cofnął.

Biała kryza kostiumu Pierrota robiła z niego najbardziej przerażającego klauna, jakiego Claire w życiu widziała, zwłaszcza z tym uśmiechem.

– Tak – powiedział Myrnin. – Wiem, że byś to zrobił, Sam. Któregoś dnia to cię zniszczy. Trzeba wiedzieć, kiedy sobie odpuścić. To sztuka, którą najstarsi z nas musieli opanować, wciąż jej się ucząc od nowa.

Sam spojrzał na nich nerwowo i odwrócił się.

Tłum się powoli zagęszczał, zapełniając całą owalną salę, a Claire usłyszała, że gdzieś w oddali stojący zegar wybija godzinę. Te głębokie, dźwięczne tony zdawały się trwać bez końca. Kiedy ucichły, na sali zapanowała cisza, pomijając szelest materiałów, gdy ludzie rozpychali się, szukając jak najlepszego miejsca.

Pozłacane, podwójne drzwi po prawej stronie Claire otworzyły się, a do sali wdarł się zapach róż. Znała ten zapach i to pomieszczenie. Na tamtym podwyższeniu umieszczono kiedyś ciało wampira. A ją, Eve i Shane'a próbowano tam zastraszyć.

Niezbyt miłe miejsce i niezbyt miłe wspomnienie.

– Pani Muriel i jej towarzysz, Paul Grace – odezwał się jakiś niski, dudniący głos w pobliżu drzwi. Niósł się po najodleglejsze zakątki sali.

Claire wyciągnęła szyję i dostrzegła niską, pulchną wampirzycę przebraną za Egipcjankę. Eskortował ją wysoki mężczyzna ubrany w wiktoriański strój. Mężczyzna, który ich zaanonsował, stał z boku, w obu rękach trzymając otwartą, pozłacaną księgę, chociaż wcale do niej nie zaglądał.

Szambelan umarłych.

– John z Leeds – szepnął do niej Myrnin. – Znakomity wybór. Kiedyś był heroldem króla Henryka, o ile pamiętam. Nienaganne maniery.

Już wywoływano następne nazwisko i kolejna para wysunęła się naprzód. Ze swojego miejsca Claire nie widziała, co jest za drzwiami do bocznej sali, ale dostrzegała blask palących się świec.

– To potrwa wieki – stwierdziła.

– Ceremoniał to część radości życia – powiedział Myrnin i podał jej kieliszek czegoś musującego. – Pij.

– Nie powinnam.

Uniósł brew. Podniosła szampan do ust i spróbowała – ani słodki, ani gorzki, po prostu taki jak trzeba. Jak butelkowane światło.

Może chociaż mały łyczek.

Kieliszek był pusty, zanim ona i Myrnin znaleźli się na początku kolejki; Claire zrobiło się gorąco i nieco się chwiała na nogach, cieszyła się, że Myrnin wziął ją pod ramię. Herold John stał teraz po lewej stronie Myrnina i chyba nieco się zdziwił na chwilę, a potem zapowiedział ze swoją zwykłą swadą:

– Pan Myrnin z Conwy, ze swoją towarzyszką, Claire Danvers.

I tyle by było z ich incognito.

Głowy zaczęły się obracać w ich stronę. Claire usłyszała szepty, kiedy weszła z Myrninem do salę. Było to ogromne pomieszczenie urządzone jak sala bankietowa, zastawione okrągłymi stolikami i krzesłami, z wysokim podestem na podwyższeniu. Białe obrusy na stołach. Na każdym stole kwiaty. Połyskujące szkło i błyszcząca porcelana. Cała sala oświetlona była świecami – tysiącami świec w ciężkich, kryształowych świecznikach.

Byłby to widok magiczny, gdyby nie był tak przerażający. Pod naporem setek oczu śledzących każdy jej krok Claire poczuła, że kolana zamieniają jej się w torebki z wodą.

Myrnin to chyba wyczuł.

– Spokojnie – powiedział cicho. – Uśmiech. Głowa do góry. Żadnej oznaki słabości.

Starała się. Nie była pewna, czyjej się udało, ale kiedy puścił ją obok krzesła, bardzo szybko usiadła. Znajdowali się przy pustym stole w głębi sali. Kiedy rozejrzała się wkoło, zobaczyła, że Sam siedzi niedaleko, tak samo Oliver. Eve była przy nim i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w Claire.

Michaela nie widziała. Niestety, Shane'a widziała za to aż za bardzo wyraźnie, bo Ysandre zasiadła na podwyższeniu, a Shane'a poprowadziła za sobą na smyczy, żeby każdy mógł się mu przyjrzeć. Siedzieli na jednym krańcu długiego stołu, François ze swój ą towarzyszką siedział na drugim.

Ale nadal nie było widać ani Amelie, ani Bishopa.

Ojciec Claire zaczął już się podnosić ze swojego miejsca po przeciwnej stronie sali, ale wampirzyca wzięła go za ramii; i pociągnęła z powrotem na krzesło. A więc najwyraźniej zasady mówiły, że gościom nie wolno się przemieszczać. Bardzo chciała do niego podejść, ale kiedy spojrzała na Myrnina, pokręcił głową.

– Czekaj – powiedział. – Sama chciałaś grać w tę grę, Claire. Teraz przekonamy się, czy naprawdę masz dość ikry, żeby to zrobić.

– To mój tata!

– Mówiłem ci, że to będzie sprawdzian nerwów. Twoje widać jak na dłoni. Uspokój się.

Ciekawe słowa ze strony faceta, któremu oczy czerwieniały, kiedy zaczynał mu się stawiać ktoś tak mało groźny jak Sam. Claire skupiła się jednak na powolnym, głębokim oddychaniu i nie podnosiła wzroku, żeby uniknąć pokusy. Powoli się uspokajała.

– Ach – odezwał się Myrnin głosem pełnym satysfakcji. – Tu są.

Miał na myśli, oczywiście, Amelie i Bishopa. Amelie weszła pierwsza, z prawej części podniesienia, niczym połyskująca rzeźba, cała w bieli tak zimnej, że aż kłuła w oczy. Przebrała się za ducha lodu, co pod wieloma względami do niej pasowało. Platynowe włosy miała splecione w połyskujący kok, wyglądała delikatnie i krucho.

U jej boku szedł Jason Rosser. Przynajmniej tak się Claire wydawało. Jeszcze nigdy nie widział go po kąpieli i wizycie u fryzjera, ale poznawała go po zgarbionych ramionach i chodzie. Miał na sobie mnisią szatę z kapturem. Wybrała kogoś, kogo nie boi się stracić – pomyślała Claire. Dlatego nie zdecydowała się na mnie. Powinna była poczuć się lepiej z powodu tego odrzucenia, a jednak lepiej się nie poczuła.

Bishop wszedł na podwyższenie od lewej strony. Ubrany był w kościelną purpurę i przebrany – jakżeby inaczej – za biskupa, pomijając brak krzyża. Miał nawet infułę, wysoki kapelusz.

U boku miał anioła, a przynajmniej kobietę przebraną za anioła, z białymi pierzastymi skrzydłami, które były wyższe niż ona sama i ciągnęły się za nią po ziemi.

Claire obiema dłońmi zakryła usta, żeby powstrzymać krzyk, który jej się wyrywał.

To była jej matka.

– Spokojnie – powiedział Myrnin. Chłodną dłonią uścisnął jej ramię. – Co ci mówiłem? Panuj nad sobą! Przed nami jeszcze daleka droga.

Nie chciała go słuchać. Chciała rzucić się po mamę i tatę, po Shane'a, Michaela i Eve. Chciała wydostać się stąd, wyjechać poza granice Morganville, a potem jechać dalej.

Nie chciała już tu dłużej być.

Pozostali goście zajęli resztę krzeseł przy ich stoliku, a dwoje z nich to byli Charles i Miranda. Miranda wyglądała okropnie młodo i blado pod wężowatymi włosami, w greckim kostiumie. Usiadła obok Claire i pod obrusem sięgnęła po jej dłoń. Claire pozwoliła j ą sobie uścisnąć. Dłoń Mirandy była tak samo zimna jak Myrnina i wilgotna od potu.

– To się dzieje – powiedziała Miranda. – Cała ta krew. Cały strach. To się naprawdę dzieje.

– Cicho – powiedział siedzący obok niej Charles i wskazał talerz. – Jedz. Wołowina doda ci sił.

Miranda, podobnie jak Claire, bez apetytu dziobała mięso na talerzu. Claire spróbowała – mięso było smaczne, miękkie, pachnące dymem – ale nie miała apetytu. Myrnin zabrał się do swojego z przerażającym zapałem. Zastanawiała się, ile czasu minęło, odkąd jadł prawdziwy posiłek albo miał na taki posiłek ochotę. To ją naprowadziło na całą serię chaotycznych pytań: Czy w tym tłumie są wegetarianie? Czy wampirom zdarza się cierpieć na alergie pokarmowe? Bez entuzjazmu pogryzając chleb, Claire zobaczyła, że Amelie patrzy w ich stronę. Z tej odległości nie sposób było odczytać wyrazu jej twarzy, ale Claire była pewna, że Amelie nie była uradowana.

– Amelie chyba każe nas stąd wyrzucić – powiedziała do Myrnina. Przeżuł ostatni kęs swojej wołowiny.

– Nie wyrzuci – odparł z absolutnym przekonaniem. – Nie masz zamiaru tego jeść?

Claire z ulgą podsunęła mu swój talerz. Myrnin zaczął kroić mięso.

– Amelie nie może sobie pozwolić na scenę – powiedział. – A Bishop na pewno się ubawi na mój widok.

Znów wydawał się dziwny, niemal szczęśliwy. Claire przyjrzała mu się niepewnie.

– Dobrze się czujesz?

– Jak nigdy – odparł. – Ach, deser!

Służący zaczęli roznosić do stolików kieliszki do martini pełne jagód ze śmietaną. Jagód ze śmietaną nawet Claire nie była w stanie sobie odmówić. Zjadła cały deser, w przerwach zerkając czy Shane też je. Chyba nie jadł. W ogóle się nie ruszał.

Kiedy rozniesiono poobiednie napoje – krew dla wampirów, szampan i kawę dla nie tolerujących hemoglobiny – w sali zaczęły się szmery, ich fala rosła, a Claire też ogarnęło ogólne ożywienie.

– Myrnin? Co się dzieje?

Miranda znów złapała ją za rękę, ściskając tak mocno, że Claire o mało nie pisnęła.

– Nadchodzi – powiedziała Miranda. – Już jest prawie po wszystkim.

Zanim Claire zdążyła zapytać, co ona ma na myśli, Myrnin dotknął jej ramienia i powiedział:

– Ceremonia się zaczyna.

John z Leeds zajął miejsce na podeście. Miał na sobie tradycyjny kaftan herolda, zauważyła Claire, zupełnie taki sam jak w książkach i na obrazach. Na wpół spodziewała się, że wyciągnie długą, cienką trąbkę.

Zamiast tego otworzył tę samą księgę, którą trzymał przed wejściem do sali.

– Oto przyszedł dla nas dzień – rozpoczął niskim głosem, – kiedy ten, który wart jest naszego hołdu lennego, nawiedził nas, więc witamy go w naszych progach.

Bishop wstał. Na podwyższeniu za nim rozsunęła się kurtyna, za którą stał rzeźbiony tron.

Bishop podszedł i na nim zasiadł.

Matka Claire została na swoim miejscu, za stołem.

– Co się dzieje? – spytała Claire. Myrnin ją uciszył.

– Kiedy wymienię wasze imiona, podchodźcie bliżej ze swoimi darami – powiedział John. – Maria Theresa. Wysoka Hiszpanka ubrana w połyskujący kostium matadora wstała z krzesła, wzięła za ramię mężczyznę, który przyszedł z nią na ucztę i zaprowadziła go w stronę podwyższenia. Skłoniła się przed Amelie, a potem zwróciła w stronę tronu Bishopa. Znów się ukłoniła.

– Składam ci hołd lenny – powiedziała. – I przekazuję dar. Spojrzała na stojącego obok niej mężczyznę. Wydawał się… oszołomiony. Jakby zamarł.

Bishop spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Królewski podarunek – powiedział. – Dziękuję ci za niego. Machnął w ich stronę palcami i okazało się, że to już po wszystkim.

– Vassily Ivanowich – zawołał John z Leeds.

Parada trwała. Nikogo nie zabijano. Zupełnie jakby to było tym, czym to określił Myrnin. Symbolem. Wyrazem poddaństwa.

Claire wypuściła wstrzymywany oddech. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak długo go trzyma, ale cała klatka piersiowa aż j ą bolała.

– On mógł ich zabić. Prawda? Gdyby chciał?

– Prawda. Ale tego nie robi. – Minę miał bardzo poważną i skupioną pod makijażem klauna. – Zastanawiam się, co go powstrzymuje.

Claire zauważyła, że to może jeszcze trwać godzinami.

Ale stało się inaczej. Pierwsze ostrzeżenie przyszło, kiedy Sam wstąpił na podwyższenie ze swoim darem. Skłonił się przed Amelie, ale Bishopowi tylko skinął głową. Bishop się wyprostował.

– Witam cię w Morganville – powiedział Sam. – Ale nie złożę ci przysięgi lojalności.

W sali zapadła całkowita cisza, nie słychać było nawet szelestu materiałów i brzęku porcelany, jaki do tej pory dało się tam słyszeć. Amelie, zauważyła Claire, przysunęła się bliżej Sama, odsuwając się od pozostałych wampirów.

– Nie? – powiedział Bishop i skinieniem wezwał Sama bliżej siebie. Sam podszedł, ale tylko o krok. – Towarzysząca ci dama uznaje mnie. Dlaczego ty nie chcesz?

– Złożyłem inną przysięgę.

– Jej – powiedział Bishop. Sam pokiwał głową. – No cóż, w takim razie jej przysięga ciebie też ze mną zwiąże, Samuelu. Wierzę, że to wystarczy. – Popatrzył na dziewczynę. – Zostaw tu swój dar.

Samuel nawet nie drgnął.

– Nie.

Amelie coś do niego mruknęła, ale na tyle cicho, że szept nie doleciał do uszu Claire, mimo znakomitej akustyki pomieszczenia.

– Ona jest pod moją opieką – powiedział Sam. – A jeśli chcesz dostać dar, weź to, co Morganville ci oferuje. Wolność.

Sięgnął do kieszeni przepasanych sznurem parcianych spodni Hucka Finna i wyjął z niej torebkę z krwią.

Ysandre zerwała się natychmiast ze swojego miejsca. Tak samo François.

– Jak śmiesz! – warknął François i wytrącił Samowi torebkę z krwią z ręki. – Zabierz stąd to świństwo!

Ysandre chwyciła za włosy towarzyszkę Sama i odciągnęła ją na bok.

– Ona jest darem – powiedziała – i nie masz prawa go jemu odmawiać.

– On nie ma prawa – powiedziała Amelie. Każde jej słowo brzmiało dźwięcznie jak kryształ. – Ale ja mam. Bishop i ona zmierzyli się spojrzeniami i przez bardzo, bardzo długą chwilę nikt nie śmiał się poruszyć.

A potem Bishop uśmiechnął się, usiadł swobodniej na tronie i machnął ręką.

– Zabierz ją, Samuelu – powiedział. – Stwierdzam, że jednak, nie przypadła mi do gustu.

Sam złapał dziewczynę za rękę. W półmroku rozlegały się szepty, kiedy mijał stoły. Skierował się prosto do stolika, przy którym siedział Michael, nachylił się i coś do niego powiedział. Michael coś odparł ze spiętą miną. O cokolwiek się spierali, Michael zdecydowanie się sprzeciwiał.

Sam szarpnięciem postawił Michaela i rym razem Claire usłyszała, co mówi:

– Po prostu idź ze mną!

Cokolwiek planował Michael, było już za późno, bo John z Leeds zapowiedział:

– Michael Glass z Morganville. – A wszyscy czekali na to, co zrobi najmłodszy wampir w mieście.

Michael wziął Monice za rękę i podszedł do podwyższenia. Wszedł po stopniach, skinął głową Amelie, a potem Bishopowi. Bez specjalnego ugrzecznienia wobec żadnej ze stron.

– Ach, dziewczyna Morrellów – powiedział Bishop. – Wiele o tobie słyszałem, moje dziecko.

Monica, ta idiotka, chyba się z tego ucieszyła. Dygnęła.

– Dziękuję panu.

– Czy pozwoliłem ci mówić? – spytał i znów skupił uwagę na Michaelu. – Twój krewniak odmówił złożenia przysięgi lojalności. Co ty powiesz, Michaelu?

– Jestem tu – odparł Michael. – Ale przysięgać niczego nie zamierzam.

Bishop polecił mu zejść z podwyższenia. Monica szła powoli i mizdrzyła się do Bishopa.

– Co za kretynka – mruknęła Claire pod nosem, a Myrnin zachichotał.

– Kilka zawsze się znajdzie – powiedział. – Na szczęście. – Kolejny wampir stał na podium. Był nieco bardziej uprzejmy niż Michael. Powitał Bishopa jako gościa Morganville, ale też nie złożył przysięgi. Bishop zrobił kwaśną minę. – Zaczyna się robić ciekawie. Zastanawiam się, ile czasu on to będzie tolerował.

Niedługo, jak się zdawało, bo Oliver był następny. I chociaż ukłonił się, było w tym ukłonie coś wysilonego. Coś wojowniczego. Bishop to wyczuł.

– Cóż powiesz, Oliverze z Heidelbergu?

– Witam cię – powiedział Oliver. – I nic więcej. – Znów się ukłonił, tym razem kpiąco. – Twoje panowanie dobiegło końca.

Nie zauważyłeś?

Bishop wstał. Podnieśli się też François i Ysandre.

– Zostaw swój dar – powiedział. – I odejdź, póki odejść ci pozwalam.

A Oliver, ten tchórz, puścił dłoń Eve i zszedł z podestu. Porzucił ją tam.

Michael, wciąż obecny na sali, próbował ruszyć jej na pomoc, ale Sam złapał go i przytrzymał.

– Puszczaj mnie! – wrzasnął Michael i we dwóch potoczyli się na stół, z którego posypały się kryształy i kosztowna porcelana. – Nie możesz mu pozwolić…

François i Ysandre zbliżali się do Eve z dwóch stron niczym polujące tygrysy. A ona stała tam, zmrożona strachem i wzrokiem Bishopa.

Shane wstał i zdjął psią maskę, którą kazała mu nosić Ysandre. Podszedł i stanął obok Eve, odpiął smycz i rzucił jej skórzany zwój na posadzkę.

– Skończyłem z tym badziewiem – powiedział i podsunął łokieć Eve. – A ty?

– Jak najbardziej – zgodziła się. – Chociaż lubię udane maskarady. Czy mogę zatrzymać tę obrożę, jeśli już nie jest potrzebna?

– A bierz j ą sobie.

Próbowali zachować swobodę, ale Claire wyczuwała zbierające się wkoło zło, tę brutalność, która za moment mogła eksplodować, ale Shane nic by im nie zrobił, nie mógł zwyciężyć. Mógł tylko dać się zabić.

Zaczęła się wyrywać, żeby wstać z krzesła. Myrnin przytrzymał ją i zmusił, żeby usiadła.

– Nie powiedział. – Czekaj.

– To moi przyjaciele!

– Czekaj!

Miał rację. Między Shane'em i Eve a Bishopem stanęła Amelie.

– Oni należą do mnie – powiedziała. – Oliver nie może ich nikomu podarować.

– Ten sam argument można wysunąć do każdego w tym mieście – powiedział Bishop. – Odmówisz mi wszelkich darów?

Uśmiechnęła się powoli.

– Tego nie powiedziałam. Uważaj, ojcze. Mówisz jak desperat.

Claire zobaczyła, że oczy Bishopa błysły czerwienią, a potem bielą.

Amelie się nie cofnęła. Lekko obróciła głowę w bok i skinęła Shane'owi i Eve. Shane szybko sprowadził Eve z podwyższenia na posadzkę sali bankietowej. François jakby otrzymał ciche polecenie od Bishopa, bo zszedł im z drogi.

Sam pomógł Michaelowi wstać i w parę sekund Michael znalazł się po drugiej stronie sali, dołączając do Shane'a i Eve schodzących z podwyższenia.

Sam poszedł za nim. Stworzyli niewielką grupkę na neutralnym gruncie, na samym środku przejścia między stolikami.

– Zaczyna się – powiedział Myrnin. – Jesteśmy w punkcie krytycznym. On wie, że przegrywa. Będzie musiał zacząć działać.

A John z Leeds powiedział spokojnym głosem:

– Pan Myrnin z Conwy.

Znów zaczęto obracać głowy w ich stronę. Myrnin wstał z krzesła i wyciągnął dłoń do Claire. Oczy miał jasne, nieco za jasne. Nieco zbyt szalone.

Jego uśmiech przestraszył ją i pomyślała, że chodzi nie tylko o makijaż.

– Gotowa? – spytał.

Wstała, podała mu rękę i poszła w stronę czegoś, do czego za nic w świecie nie chciałaby się zbliżyć.

Загрузка...