Rozdział 10

Nadszedł sobotni ranek, chłodniejszy i bardziej wietrzny, powiało zimnem ostrym jak tnący metal. Shane i Claire przyjechali do domu tuż przed świtem, zmęczeni, ale spokojni. Tańczyli aż do zamknięcia restauracji, a potem jeździli samochodem, w końcu zaparkowali. Było słodko i namiętnie i Claire prawie, prawie zupełnie chciała, żeby to zaszło dalej… No, przynajmniej na tylne siedzenie.

Ale Shane dotrzymał słowa, niezależnie jak bardzo to ich frustrowało, a ona uznała, że to mimo wszystko dobrze.

Teraz chciała tylko ściągnąć ciuchy i wskoczyć z nim do łóżka i nigdy, ale to już nigdy stamtąd nie wychodzić. Ale on pocałował ją przy drzwiach jej pokoju i po spojrzeniu w jego oczach poznała, że aż tak bardzo sobie w jej towarzystwie nie ufa. Nie dzisiaj. Nawet nie teraz, kiedy cały świat się zmieniał. Claire zasnęła tuż przed świtem i przespała wschód słońca. Przespała lunch. W ogóle obudziła się tylko dlatego, że sąsiad z domu obok uruchomił potworną spalinową kosiarkę, żeby po raz ostatni w tym sezonie przystrzyc trawnik. Kosiarka ryczała jak ogrodniczy silnik odrzutowy i niezależnie od ilości poduszek zakrywających uszy Claire j ą słyszała.

W domu było dziwnie spokojnie. Claire włożyła szlafrok i poszła do łazienki. Po drodze zastukała do drzwi pokoju Eve, ale nikt nie odpowiedział. W pokoju Shane'a i Michaela też nie. Pobiła rekord szybkości brania prysznica i zeszła na dół, ale tam… też nikogo nie znalazła. Ani Michaela, ani Shane'a, ani Eve. Ani nawet karteczki. W dzbanku stała kawa, ale już dawno zamieniła się w wystygłą lurę.

Claire usiadła przy stole w kuchni i przejrzała numery w swojej komórce. Eve nie odebrała, telefon Michaela przerzucił ją na pocztę głosową. Shane'a też.

– Hej – powiedziała Claire, kiedy jego nagrany głos poprosił o zostawienie wiadomości. – Ja miałam po prostu nadzieję, że cię zobaczę. No wiesz, dziś rano. Ale… Słuchaj, możesz do mnie przekręcić? Chcę z tobą pogadać. Proszę.

Poczuła się taka osamotniona, że łzy aż ją zapiekły w oczach. Uczta. To dzisiaj.

Wszystko się zmieniało.

Aż podskoczyła, słysząc stukanie do tylnych drzwi, i długo wyglądała przez okno, zanim uchyliła je odrobinę. Łańcuch zostawiła zamknięty.

– Czego pan chce?

Na podjeździe stał wóz policyjny Richarda Morrella. Nie zapalił świateł ani nie włączał syreny, więc raczej nie chodziło o nagły wypadek. Ale znała go na tyle dobrze, że wiedziała, że wizyt towarzyskich nie składa, a przynajmniej nie w Domu Glassów. I na pewno nie w mundurze.

– Dobre pytanie – powiedział Richard. – Chciałbym znaleźć dziewczynę, która dobrze gotuje, lubi filmy sensacyjne i ładnie wygląda w krótkich spódnicach. Ale wystarczy mi, jeśli zdejmiesz ten łańcuch z drzwi i wpuścisz mnie do środka.

– A skąd mam wiedzieć, że pan to pan?

– Co?

– Ysandre. Ona… No, powiedzmy, że muszę się upewnić, że to naprawdę pan.

– W tym tygodniu na uniwerku musiałem rozpiąć ci kajdanki w damskiej łazience. Wystarczy?

Zdjęła łańcuch i cofnęła się, żeby mógł wejść do środka. Był zmęczony – nie tak zmęczony, jak czuła się ona sama, ale to było chyba już zwyczajnie niemożliwe.

– O co chodzi?

– Idę dziś wieczorem na tę imprezę – powiedział. – Pomyślałem, że ty też może się wybierasz. I że może trzeba cię podwieźć.

– Ja… nie idę.

– Nie? – Richard chyba się zdziwił. – Zabawne, a mógłbym przysiąc, że Amelie ciebie w pierwszej kolejności wybierze, żeby się tobą popisać przy tej okazji. Jest z ciebie dumna, wiesz. Dumna? A dlaczego, na litość boską, miałaby być dumna?

– Co, jak z rasowego pieska? – spytała Claire gorzko. – Czempiona wystawy?

Richard uniósł ręce obronnym gestem.

– Nieważne, to nie moja sprawa. A w ogóle gdzie ten twój gang?

– Bo co?

– Bo moim obowiązkiem jest wiedzieć, gdzie są osobnicy sprawiający kłopoty.

– Ale my ich nie sprawiamy! – Richard tylko na nią spojrzał. Musiała przyznać, że zasłużyła na to spojrzenie. – Pana siostra się wybiera, wie pan.

– Tak, wiem. Już od paru dni chodzi po domu i się stroi.

Wydała fortunę na ten cholerny kostium. Tata ją zabije, jeśli go czymś upaprze. Chyba planuje go potem odsprzedać.

Claire pytającym gestem wskazała dzbanek ze świeżą kawą, a Richard pokiwał głową i usiadł przy kuchennym stole. Podała mu kubek i patrzyła, jak popija. Dzisiaj wydawał się inny. Wszystko się zmienia. Richard też wydawał się teraz bardziej bezbronny. Zawsze był taki silny, zawsze był tym normalnym Morrellem. Dzisiaj wyglądał na niewiele starszego od Moniki.

– Moim zdaniem coś się stanie – powiedziała Claire. – Pan też to czuje?

Richard pokiwał głową. Wokół oczu miał zmarszczki, a pod oczami takie worki, że mógłby w nich trzymać drobne.

– Ten Bishop jest inny niż tamci – powiedział. – Poznałem go. Ja… coś w nim zobaczyłem. On jest nieludzki, Claire. Zupełnie nieludzki. Jeśli było w nim kiedyś coś z człowieka, to ten czas już dawno minął.

– Co pan zamierza?

Richard wzruszył ramionami.

– A co ja, do diabła, mogę zrobić? Pilnować rodziny. Uważać na ludzi z tego miasta. Wolałbym być o tysiąc mil stąd. – Na chwilę zamilkł i napił się kawy. – Moim zdaniem zostaniemy poproszeni o złożenie mu czegoś w rodzaju przysięgi lojalności, a nie jestem pewien, czy to zrobię. Chyba nie chcę tego robić.

Claire z trudem przełknęła ślinę.

– A ma pan wybór?

– Prawdopodobnie nie. Ale zrobię co się da, żeby zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Tylko tyle potrafię. – Spuścił wzrok, jakby nie śmiał zbyt długo w nie spoglądać. – Inni tam idą, prawda?

Pokiwała głową.

– Wiesz, że twoi rodzice się wybierają?

Claire osłupiała, a potem zakryła usta dłońmi i pokręciła głową.

– Nie – powiedziała. – Na pewno nie. To przecież niemożliwe.

– Widziałem listę – powiedział Richard. – Przepraszam. Myślałem, że znalazłaś się po prostu na innej stronie. Nie mogłem uwierzyć, że będziesz wykluczona. Ale to dobrze, że możesz zostać w domu. Moim zdaniem może tam być niebezpiecznie.

Dopił kawę do końca i przesunął kubek w jej stronę.

– Będę uważał na twoich przyjaciół i rodziców – powiedział. – O ile tylko będę mógł. Wiesz o tym, prawda?

– Pan jest miły – powiedziała Claire. Zdziwiła się, że powiedziała to na głos, ale zrobiła to w zwykłym odruchu szczerości. – Naprawdę, wie pan.

Richard uśmiechnął się do niej i chociaż wyrobiła już sobie częściową odporność na uśmiechy seksownych facetów dzięki Shane'owi i Michaelowi, jakaś jej część mimo wszystko westchnęła: „ Oooch”.

– Zatrudnię cię jako swoją rzeczniczkę prasową – powiedział Richard. – Pozamykaj się tu i siedź w domu, dobrze?

Odprowadziła go do drzwi i posłusznie pozamykała wszystkie zamki, bo czekał, póki tego nie usłyszy. Pomachał ręką i poszedł do samochodu, a potem cicho go wyprowadził na ulicę. Która, jak zauważyła Claire, była dziwnie pusta. W Morganville po południu zwykle panował spory ruch. A tu, w najlepszej porze na spacery, nie widać było żywego ducha. Nikt nie spacerował, nie jeździły samochody, nie widziała na ulicy nikogo. Nawet sąsiad z domu obok wyłączył kosiarkę i zamknął się w domu na cztery spusty.

Zupełnie tak, jakby wszyscy… wiedzieli.

Claire włączyła laptop i sprawdziła pocztę, co przypominało sprawdzanie spamu. Dzisiaj zaczepki samotnych młodych Rosjanek i nigeryjskich biznesmenów desperacko pragnących pozbyć się milionów zwolnionych od podatku dolarów nie rozbawiły jej tak, jak zwykle. Nie miała też ochoty sprawdzać, dokąd ją wy rzuci funkcja „Szczęśliwy traf w Google. Miała ładnych parę godzin do zabicia.

Mogłabyś odwiedzić Myrnina. Myrnin też się nigdzie nie wybiera.

Och, to aż za bardzo kuszące. Myrnin oznaczał zajęcie.

A praca to świetny sposób na odwrócenie uwagi.

Richard kazał mi się pozamykać. Tak, ale nie powiedział przecież, że tutaj, prawda? Laboratorium Myrnina było dość bezpieczne. Tak samo jak więzienie, w którym go przetrzymywano. A przynajmniej miałaby towarzystwo.

– Nie – powiedziała Claire. – Nie mogę tego zrobić. To zbyt niebezpieczne.

Ale przecież na zewnątrz nadal było jasno. Więc wcale nie tak znów niebezpiecznie.

A rób, co chcesz. Proszę, idź i daj się zabić. Wszystko mi jedno.

Claire złapała parę drobiazgów i wrzuciła do plecaka – książki, oczywiście, ale też parę powieści, które zamierzała podrzucić Myrninowi, bo on zawsze szukał czegoś nowego do czytania. I kuchenny nóż. Jakoś jej się wydało, że to też warto spakować. Schowała go w podręczniku historii niczym najniebezpieczniejszą zakładkę na świecie.

A potem po raz ostatni obejrzawszy się na dom, wyszła.

Mam nadzieję, że tu wrócę, pomyślała i obróciła się, żeby popatrzeć na dom, stojąc przy frontowej furtce. Mam nadzieję, że wszyscy tu wrócimy.

Poczuła, że dom też ma taką nadzieję.

Do laboratorium Myrnina szło się długo, ale nie groziło jej nic poza śmiercią od ataków gęsiej skórki. Zobaczyła jeden czy dwa samochody, ale były pełne przestraszonych, niespokojnych ludzi, spieszących się do jakiegoś bezpiecznego schronienia – pracy, domu, szkoły. Poza tym nikogo na ulicach nie było. Nikt nimi nie chodził.

Claire szła krętymi uliczkami w stronę starszej, zapuszczonej części Morganville. Na końcu ulicy stał brat bliźniak Domu Glassów Dom Dayów, gdzie nadal mieszkała ta urocza starsza pani, Katherine Day. Dzisiaj jej podniszczona huśtawka na werandzie była pusta, kiwała się nieco na wietrze. Claire miała nadzieję, że Babunia Day albo jej groźna wnuczka będą siedziały na zewnątrz, że któraś ją zaprosi na werandę i da jej lemoniady, i spróbuje jej wybić z głowy to, co właśnie zamierzała. Ale jeśli w ogóle były w domu, to siedziały w środku, za zaciągniętymi zasłonami.

Tak jak wszyscy inni mieszkańcy miasta. Claire ruszyła ciemną alejką obok Domu Dayów. Otoczona była z obu stron wysokimi płotami i zwężała się w głębi. Za pierwszym razem trafiła tu przypadkiem, od tamtej pory chodziła celowo, ale nadal uderzało ją, jak przerażające jest to miejsce nawet w dziennym świetle.

Babunia Day wiedziała o Myrninie. Nazywała go pająkiem czającym się w pułapce.

Babunia Day, z tego, co wiedziała Claire, miewała rację w wielu sprawach, a to była jedna z nich. Myrnin potrafił być słodki, łagodny i miły, ale kiedy robił się niedobry, robił się naprawdę zły.

Claire doszła do końca alejki, gdzie stała rozwalająca się szopa, stanowiąca zaledwie jedno pomieszczenie. Drzwi były zamknięte na nową, lśniącą kłódkę. Pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła klucze.

Wewnątrz szopa wcale nie prezentowała się lepiej – nie było tam nic, tylko kwadrat podłogi i prowadzące w dół schody. Odrobina światła przesączała się przez brudne okna. Claire złapała leżącą w kącie latarkę – zawsze j ą tam na wszelki wypadek trzymała – i włączyła ją, schodząc po schodach do laboratorium Myrnina.

Miała nikły cień nadziei, że znajdzie tam Amelie albo Olivera, albo kogoś innego. Ale pomieszczenie wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy stamtąd wychodziła. Opuszczone i puste, pomijając parę palących się elektrycznych świateł. Claire przesunęła na bok regał z książkami, który zajmował ścianę po prawej stronie – był zamocowany na szynach, żeby ułatwić sprawę – a za nim znajdowały się drzwi. One też były zamknięte, a Claire wyjęła klucze z szuflady pod półkami regału.

Kiedy otwierała drzwi, mogłaby przysiąc, że dobiegł j ą jakiś szmer z kąta. Claire obróciła się i ogarnął ją głupi impuls, który kazał jej zapytać, kto tam jest, ale powstrzymał ją zwyczajny wstyd i wola nie zachowywania się jak te głupie dziewczyny w horrorach. Nikogo tam nie było. Nawet Olivera.

Zamiast tego otworzyła zamek w drzwiach, wzięła głęboki oddech i skoncentrowała się.

Fizyka dziwnych przejść Myrnina nadal jej umykała, chociaż miała wrażenie, że zaczyna pojmować przełom, jakiego dokonał w mechanice kwantowej… Oczywiście, sam nie patrzył na to naukowo, dla niego była to magia, a przynajmniej alchemia. Nie musisz wiedzieć, jak coś działa, żeby to wykorzystywać, przypomniała sobie Claire. Irytowały ją te słowa, ale zaczynała się przyzwyczajać, że niektóre rzeczy trudniej jest zrozumieć niż inne i że wszystko, co ma związek z Myrninem mieści się w tej kategorii.

Szeroko otworzyła drzwi, które prowadziły do więzienia mieszczącego się w innej części miasta. Sprawdziła to na mapie, wymierzyła odległość między laboratorium Myrnina a opuszczonym kompleksem więziennym. Nie było żadnej możliwości, żeby między nimi dwoma istniało jakieś przejście, chyba że poważnie zakłócało prawa fizyki, tak jak je pojmowała. A jednak istniało.

Weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. Po tej ich stronie był jeszcze haczyk, zamknęła go, w razie gdyby jednak nie ponosiła jej wyobraźnia i w laboratorium faktycznie ktoś się znajdował i ją obserwował. I tak ten ktoś miałby poważny kłopot z rozgryzieniem natury przejść Myrnina i pewnie by tu nie trafił, o ile trafiłby dokądkolwiek.

– Cześć – odezwała się Claire w stronę mijanych cel; nie sądziła, żeby wampiry ją rozumiały, ale zawsze starała się być wobec nich uprzejma. Nic nie mogły poradzić na to, czym się stały – czymkolwiek się stały. Były szalone, to na pewno. Niektóre mniej niż inne. To ich widok j ą zasmucał – tych, które zdawały się rozumieć, gdzie się znalazły i dlaczego. Jak Myrnin.

Claire zatrzymała się przy lodówce i zabrała zapasy toreb z krwią, które potem powrzucała do cel z bezpiecznej odległości. Dwie zatrzymała dla Myrnina, bo jego cela mieściła się na samym końcu.

Siedział na łóżku, z okularami opuszczonymi na czubek nosa. Czytał zniszczony tomik Woltera.

– Claire – powiedział i włożył wyblakłą różową wstążkę między strony. Podniósł wzrok, spojrzał na nią, młody i przystojny i (przynajmniej dzisiaj) nie do końca szalony. – Przydarzyła mi się przedziwna rzecz. Wzięła krzesło i usiadła.

– Tak?

– Chyba zaczyna mi się polepszać.

– Nie wydaje mi się – powiedziała. – Chciałabym, żeby to była prawda, ale…

Przesunął w stronę krat celi plastikowy pojemnik.

– Masz.

Claire znieruchomiała, podejrzliwie wpatrując się w pojemnik.

– Hm… A co to jest?

– Tkanka mózgowa.

– Co takiego?!

Myrnin poprawił okulary i spojrzał na nią ponad ich oprawkami.

– Powiedziałem, że tkanka mózgowa.

– Czyja tkanka mózgowa?

Rozejrzał się po celi, unosząc brwi.

– Wiesz, nie mam tu w okolicy zbyt wielu chętnych dawców.

Claire dopadła pewna straszna myśl. Nie była w stanie ubrać jej w słowa.

Myrnin uśmiechnął się do niej wrednie.

– Testujemy serum, tak? A na razie jestem jedynym obiektem badań?

– To jest tkanka mózgowa. Jakim cudem…? – Claire szybko zamknęła usta. – Nieważne. Chyba nie chcę tego wiedzieć.

– Poważnie, moim zdaniem jest świetnie. Weź to, proszę. – Na chwilę pokazał zęby w bardzo niepokojącym uśmiechu. – Oddaję ci część własnego umysłu.

– Naprawdę wolałabym, żebyś tego nie mówił. – Zadrżała, ale w końcu podeszła na tyle blisko krat, żeby wziąć pojemnik. Tak, to coś wyglądało… szaro. I jak materia biologiczna.

Sprawdziła, czy wieczko jest szczelnie zamknięte, a potem wsadziła pojemnik do plecaka. – Dlaczego ci się wydaje, że ci się polepszyło?

Myrnin wziął do ręki kilka ciężkich książek i uniósł je na wyciągniętej dłoni.

– Przeczytałem je przez ostatnie półtora dnia – powiedział. – Co do jednego słowa. Mogę odpowiedzieć na każde pytanie, gdybyś chciała mnie przepytać z treści.

– To nie jest dobry test. Ty już te książki znasz.

Zrobił zdziwioną minę.

– Tak, to prawda. No cóż. A jak chciałabyś mnie przetestować?

– Przeczytaj mi kawałek stąd – powiedziała i podała mu wyjętą z plecaka powieść. Zerknął na nazwisko autora i na tytuł, otworzył książkę na pierwszej stronie i zaczął czytać.

Obserwowała, jak jego oczy przebiegają linijki – szybciej niż jakikolwiek człowiek mógłby przyswoić słowa widniejące na papierze. Był bardzo skupiony i wydawał się szczerze zainteresowany.

– Stop – odezwała się pięć minut później. Myrnin posłusznie zamknął książkę i oddał ją Claire. – Opowiedz mi, co przeczytałeś.

– Bardzo sprytnie, że wybrałaś powieść o wampirach – powiedział Myrnin. – Chociaż moim zdaniem trochę śmieszny jest ten ich lęk przed lustrami. Główne postaci wydają się ciekawe. Chyba chciałbym doczytać to do końca. – A potem zaczął szczegółowo recytować opisy i historie głównych postaci, tak jak przedstawiono je na' pierwszych pięćdziesięciu stronach… I całą akcję. Claire zamrugała i, sprawdziła, czy ma rację.

W niczym się nie pomylił.

– Widzisz? – Myrnin zdjął okulary i schował je do kieszeni fioletowej atłasowej kamizelki, którą założył na białą koszulę. – Claire, polepszyło mi się. Serio.

– No cóż, powinniśmy zaczekać i zobaczyć, czy…

– Nie, nie wydaje mi się. – Wstał, zwinny i silny, i podszedł do krat.

Ujął je w ręce, szarpnął i zamek, który powinien był wytrzymać atak najsilniejszego, najbardziej szalonego wampira, głośno trzasnął. Myrnin odsunął na bok kratę i stanął w otwartym przejściu, uśmiechając się do niej.

– To dla mnie? – Wskazał na torebki z krwią leżące na jej plecaku. Zdała sobie sprawę, że pobielałymi palcami ściska książkę w ręku i prawie nie oddycha. Mam nadzieję, że nie usunął sobie tej części mózgu, która go może powstrzymać przed atakowaniem…

– Tak – udało jej się wykrztusić. Zamierzała rzucić mu torebkę z krwią, ale stwierdziła, że to by wyglądało niewłaściwie. Zamiast tego wzięła pierwszą z brzegu i mu ją po prostu podała.

Myrnin podszedł do niej powoli – rozmyślnie powoli, żeby miała czas przyzwyczaić się do sytuacji – i wziął plastikową torebkę, nawet nie dotykając jej dłoni. Nie odwrócił się, kiedy się w nią wgryzał. Chociaż od odgłosów ssania zrobiło jej się niewyraźnie i nieco niedobrze, to kiedy na niego spojrzała, na jego twarzy ani na plastikowej torebce nie było ani śladu krwi.

Claire wyciągnęła do niego drugą. Pokręcił głową.

– Nie muszę się opychać – powiedział. – Jedna zupełnie mi wystarczy. – To też było dziwne, bo Myrnin zwykle należał do – jak to ująć, żeby nie doprowadzić się do mdłości – osób obdarzonych apetytem.

– Odłożę to – powiedziała, ale zanim zdążyła ruszyć się z miejsca, Myrnin wyjął jej torebkę z ręki. Tym razem nawet nie zauważyła jego ruchu.

– Sam to zrobię. – Zadrżała, nasłuchując i wypatrując, ale już znikł w mroku. Usłyszała skrzypienie ciężkich drzwi lodówki i ich zamykanie, a potem nagle pojawił się znów, powoli idąc przez mrok. Z ramionami zaplecionymi na piersi. Oparł się o ścianę naprzeciw niej.

– l co? – spytał. – Wydaję ci się szalony?

Pokręciła głową.

– Nie powiedziałabyś mi, gdybym szalony był, prawda, Claire?

– Pewnie nie. Mógłbyś się rozzłościć.

– Mógłbym się rozzłościć, gdybyś mnie okłamała – powiedział Myrnin. – Ale się nie rozzłoszczę. Wcale nie czuję teraz gniewu. Ani głodu, ani nawet niepokoju, który nigdy mnie chyba przez ostatnie lata nie opuszczał. To ten lek, który mi dałaś, Claire. On chyba zaczyna działać. Wiesz, co to znaczy? – Skoczył przez przestrzeń i kiedy znów udało jej się skupić na nim wzrok, klęczał obok jej krzesła, jedną dłoń opierając o jej kolano. – To znaczy, że mój rodzaj uda się uratować. Ich wszystkich.

– A mój? – spytała Claire. – Jeśli twój się uratuje, co będzie z moim?

Myrnin miał obojętną minę.

– Los ludzi naprawdę nie leży w zakresie mojej odpowiedzialności – powiedział. ~ Amelie bardzo ciężko pracowała, żeby zapewnić, że Morganville stanie się miejscem równowagi, miejscem, gdzie nasze dwa gatunki będą w stanie żyć we względnej harmonii. Wątpię, żeby zmieniła w tej sprawie zdanie w wyniku jednego eksperymentu.

Mógł sobie wątpić, ile chciał, ale Claire znała Amelie lepiej niż on. Wiedziała, że w pierwszej kolejności zrobi to, co dobre dla jej gatunku, dopiero potem pomyśli o ludziach. Claire nie była do końca pewna, ale podejrzewała, że Morganville faktycznie stanowiło taki właśnie eksperyment – eksperyment, który zostanie zakończony po uzyskaniu pożądanego rezultatu.

A jeśli to jest rezultat – to co się potem stanie z laboratoryjnymi szczurami?

Ciemne oczy Myrnina płonęły teraz szczerością.

– Claire, nie jestem żadnym potworem. Nie dałbym cię krzywdzić. Zrobiłaś nam ogromną przysługę i zostaniesz otoczona opieką.

– A co z innymi ludźmi? – spytała.

– Jakimi ludźmi? A, twoimi przyjaciółmi, twoją rodziną. Tak, oczywiście, ich też obejmie całkowita Ochrona, cokolwiek się zdarzy.

– Nie, Myrnin, ja mówię o wszystkich innych! O facecie, który robi hamburgery w Burger Dog! O tej babce, która prowadzi sklep z używanymi ciuchami! O wszystkich!

Zamrugał wyraźnie zaskoczony.

– O wszystkich zadbać nie możemy, Claire. To nie leży w naszej naturze. Możemy tylko zadbać o tych, których znamy, albo o tych, z którymi jesteśmy związani. Podziwiam twój altruizm, ale…

– Nie opowiadaj mi o naszej naturze! Nie jesteśmy tacy sami!

– Nie? – Myrnin łagodnie poklepał ją po kolanie. – Jestem naukowcem. Tak samo jak ty. Mam przyjaciół, ludzi, których los mnie obchodzi i których kocham. Tak samo jak ty. W czym się różnimy?

– Ja nie wysysam obiadu z torebki!

Myrnin się roześmiał. Wcale przy tym nie pokazał kłów.

– Och, Claire, a ty uważasz, że zjadanie zaszlachtowanych i porąbanych na kawałki zwierząt jest mniej obrzydliwe? Oboje jemy. Oboje cieszymy się towarzystwem innych. Oboje…

– Ja sobie nie wydłubuję szarej materii z mózgu! Aha, i nie zabijam – powiedziała. – A ty tak. I wcale ci to tak bardzo nie przeszkadza.

Odsunął się nieco i przypatrzył się jej. Jego szczere spojrzenie nieco stwardniało.

– Myślę, że się jednak przekonasz, że przeszkadza – powiedział. – W przeciwnym razie nie znosiłbym czegoś podobnego ze strony…

– Ze strony służącej? Bo tym dla ciebie jestem, prawda? A może gorzej, niewolnicą? Twój ą własnością?

– Jesteś zdenerwowana.

– Tak! Oczywiście… Oczywiście, że jestem zdenerwowana. – Próbowała się opanować, ale nie mogła. Żal uchodził z niej jak para z kotła pod ciśnieniem. – Siedzę tu i omawiam przyszłość ludzkiego gatunku, a moi przyjaciele i rodzina wybierają się na imprezę, a ja ich nie mogę ochronić…

– Cicho, dziecko – powiedział. – Ta uczta jest dziś wieczorem, prawda?

– Ja nawet nie wiem, co to za impreza.

– Oficjalne uznanie Bishopa przez Amelie. Każdy wampir z Morganville, który trzyma się na nogach, będzie tam obecny, wszyscy mają zaprzysiąc mu posłuszeństwo i każdy będzie miał ze sobą prezent na znak szacunku. Pociągnęła nosem i otarła twarz.

– Jaki prezent?

Myrnin nie spuszczał z niej ciemnych oczu.

– Prezent krwi – powiedział – a konkretnie, człowieka. Masz słuszność, niepokojąc się o przyjaciół i rodzinę. On ma prawo wybrać sobie dowolnego z ofiarowanych mu ludzi. Gest w zamierzeniu jest czysto formalny – to przejaw wieloletniej tradycji – ale nie musi być tylko formalny.

Wtedy Claire zrozumiała. Zrozumiała, dlaczego Amelie zabroniła jej przychodzić, zrozumiała, dlaczego Michael zaprosił Monice Morrell zamiast Eve.

To były szachy, a pionkami byli ludzie. Wampiry grały tymi, których mogły bez obawy poświęcić.

– Ty… – Jej głos brzmiał niepewnie. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. – Powiedziałeś, że on może wybrać dowolnego człowieka.

Myrnin nawet nie mrugnął.

– Albo i wszystkich – powiedział. – Jeśli będzie miał takie życzenie.

– Wiesz, że on to zrobi, że kogoś zabije.

– Prawdopodobnie, tak.

– Musimy go powstrzymać – powiedziała. – Myrnin… Dlaczego ona to chce zrobić?

– Amelie nie jest kobietą dzielną. Jeśli będzie miała małe szansę, podda się; jeśli szansę będą mniej więcej równe, będzie grała na zwłokę i czekała na okazję. Ona wie, że sama nie zdoła pokonać Bishopa; nawet wspólnie z Oliverem nie byliby w stanie tego dokonać. Musi planować swoją grę na wiele ruchów wprzód, Claire. Całe życie tak grała. – Ciemne oczy Myrnina znów zabłysły i znów się uśmiechnął. – Amelie kalkuluje swoje szansę, nie biorąc oczywiście mnie pod uwagę. Ze mną przy boku może wygrać.

– Chcesz iść. Na tę ucztę.

Myrnin obciągnął kamizelkę i strzepnął z rękawów nieistniejące pyłki.

– Oczywiście. I pójdę tam, z tobą czy bez ciebie. A teraz, czy w tych okolicznościach zgadzasz się iść?

– Ja… Amelie mówiła…

– Tak czy nie, Claire.

– A więc… tak.

– Potrzebne nam będą kostiumy – powiedział. – Nic się nie martw. Wiem, skąd je wziąć.

– Wyglądam jak kretynka – powiedziała Claire. Poza tym strasznie rzucała się w oczy. – Nie możemy wybrać czegoś spokojniejszego, skoro mamy się tam dostać ukradkiem?

– Przestań gadać – przykazał jej Myrnin, nakładając podkład na jej twarz. Bawił się chyba o wiele lepiej, niż na to pozwalała ta cała cholerna sytuacja. Claire po raz kolejny zwątpiła, czy to lekarstwo rzeczywiście jest lekarstwem. Musiał istnieć sensowny powód, dla którego Amelie powiedziała, że nie powinno go być na uczcie, i dla którego wykluczała go ze swoich planów dotyczących wojny czy pokoju. Amelie to na pewno przemyślała, ale Claire za dobrze znała już Amelie. Jeśli pokój oznaczał, że przypłaci go śmiercią kilkoro ludzi, nawet ci, którzy byli dla Claire bardzo ważni, uznałaby, że to poświęcenie, na które jest gotowa.

Claire na nie gotowa nie była.

– Już – powiedział Myrnin. – Teraz zamknij oczy.

Claire zamknęła i poczuła miękki pędzel pudrujący jej twarz. Kiedy otworzyła oczy, Myrnin cofnął się, a z lustra spojrzało na nią odbicie zupełnie innej istoty.

Naprawdę wyglądała śmiesznie, ale musiała przyznać, że zupełnie nie przypominała Claire Danvers. Wcale a wcale. Eve byłaby dumna z tak białej twarzy. Z czerwonych wydatnych ust. Z wielkich, obrzeżonych czernią oczu z zabawnymi kreseczka – mi, które miały przyciągać wzrok.

Obcisły kostium, góra i legginsy, w czerwone i czarne romby pokryte diamencikami. Kapelusz matadora.

– Kim ja mam niby być? – wypaliła. Myrnin zrobił minę rozczarowaną j ej niewiedzą.

– Arlekinem – powiedział i okręcił się na pięcie niczym szalona dziewczynka. – Ja jestem Pierrotem. – Myrnin był ubrany na biało, i o ile kostium Claire był obcisły, jego był luźny i rozdymał się wokół jego ciała jak tunika chórzysty z białymi spodniami pod spodem. Wokół szyi miał niesamowicie wielką białą kryzę, a jego biały kapelusz wyglądał jak stożek drogowy. Miał też taki sam zwariowany makijaż, przy którym jego ciemne oczy wydawały się szerzej otwarte i bardziej szalone. – Czy was już niczego w szkołach nie uczą?

– Nie o tym.

– Szkoda. Pewnie takie są skutki zdobywania edukacji głównie przez Google. – Coś jej umocował na twarzy. – Pani maseczka, madame. – Była to prosta maska karnawałowa, ale w taki sam czarno – czerwony wzór jak jej kostium. – Umiesz zrobić gwiazdę? Salto w tył?

Spojrzała na niego z rozpaczą.

– Jestem naukowcem, nie czirliderką.

– Po raz drugi, szkoda. – Założył maseczkę, czarną. Pomalował sobie twarz podobnie jak jej – śmiertelnie bladą twarz z wielkimi czerwonymi wargami. Niesamowicie to wyglądało. – No dobrze, kostiumy już mamy. Teraz potrzeba już tylko czegoś, co przechyli szalę na naszą korzyść, gdyby coś miało się nie powieść. A jestem pewien, znając Bishopa, że tak się stanie.

Byli na poddaszu Domu Glassów, otoczeni rzeczami zbieranymi setki lat. Claire jeszcze nigdy tu na górze nie była; nawet nie wiedziała, że na strych prowadzi jakieś wejście. Myrnin zabrał ją do ukrytego wiktoriańskiego pokoju, a potem nacisnął kilka guzów na ścianie, które otworzyły kolejne sekretne przejście, prowadzące zakurzonym, zagraconym korytarzem do wielkiego, ciemnego składu. Znalazł te kostiumy spakowane w skrzyni, która wyglądała na tak starą, że mogła chyba pochodzić sprzed wojny secesyjnej. Toaletka, przy której siedziała Claire, była chyba nawet starsza. Sam kurz na niej leżący wyglądał starzej.

Myrnin błądził między stosami pudeł, waliz i rozsypanych rzeczy, mrucząc coś, chyba w obcym języku. Zaczął czegoś szukać. Claire znów spojrzała na swoje odbicie w lustrze. W tym przebraniu i makijażu wyglądała obco i fajnie, ale to nadal były jej oczy. Przerażone oczy.

W głowie mi się nie mieści, że chcemy to zrobić, pomyślała.

Myrnin pojawił się obok niej jak przerażający, ludzkich rozmiarów pajac wyskakujący z pudełka, niosąc walizę rozmiarów Rhode Island. Rzucił ją na drewnianą posadzkę, o którą uderzyła z głośnym hukiem.

– Ta – dam! – Otworzył ją i przybrał dumną pozę.

W środku była broń. Mnóstwo broni. Kusze. Noże. Miecze. Krzyże, niektóre z ostro zakończonymi ramionami.

Myrnin pogrzebał w tym bałaganie i wyjął brudną buteleczkę, która pewnie służyła do przechowywania perfum, gdzieś tak w średniowieczu.

– Woda święcona – powiedział. – Prawdziwa woda święcona, pobłogosławiona przez samego papieża. Wielka rzadkość.

– Co to jest? Skąd się wzięły te wszystkie rzeczy?

– Od ludzi, którzy nieskutecznie ich używali – powiedział. – Ale nie zalecałbym buteleczek z łatwopalnym płynem, tych zielonych. Działają, ale możesz równie łatwo pozabijać sprzymierzeńców, jak wrogów. Woda święcona rani, ale nie zabija. Wolałbym, żebyś nie miała ze sobą prawdziwie śmiercionośnej broni.

– Dlaczego?

– Nawet jeśli wygramy, Amelie będzie zmuszona oddać pod sąd każdego człowieka, który zabije wampira. Dobrze wiesz, czym to się kończy. – Claire wiedziała i aż zadygotała. Shane już raz o mało nie zginął za zabójstwo, którego nie popełnił. – Jeśli ktoś ma zabijać, niech to będę ja albo inne wampiry, l tak lepiej się do tego nadajemy. – Owinął dłoń materiałem i ujął średniej wielkości ozdobny krzyż o zaostrzonym końcu. Obchodził się z nim bardzo ostrożnie. – Wyłącznie w samoobronie. A teraz, dla mnie…

Myrnin wyciągnął groźnie ostry sztylet, przyjrzał się kry – tycznie jego ostrzu, a potem znów wsunął go do skórzanej pochwy. Schował sztylet pod tuniką, przy boku.

– To wszystko? – spytała Claire zdziwiona. Przecież miał przed sobą cały arsenał.

– Tylko tego potrzebuję. Czas iść – powiedział. – To znaczy, o ile jesteś naprawdę pewna, że chcesz to zrobić.

– Jestem pewna. – Claire spojrzała na siebie i na swój kostium. – Hm… Ale gdzie ja mam kieszenie?

Загрузка...