Rozdział 3

A rano było… rano. Przez kilka cudownych sekund, kiedy Claire się obudziła, wszystko było w porządku, zupełnie w porządku. Ciało wibrowało jej energią, na dworze śpiewały ptaki, a słońce ciepłymi smugami padało w poprzek łóżka.

Zmrużyła oczy i zerknęła na budzik. Wpół do ósmej. Czas wstawać, jeśli zamierzała zdążyć na pierwsze zajęcia i mieć jeszcze czas na kawę.

Dopiero kiedy znalazła się pod prysznicem, a gorąca woda przywróciła jej jasność myślenia, dotarło do niej, że nie wszystko jest tak, jak trzeba. Rodzice pojawili się w mieście. Rodzice znaleźli się na ekranie radaru tych potworów. I chcieli, żeby się do nich przeprowadziła. W tym momencie dobry humor jej minął, a kiedy cicho zeszła po schodach, dźwigając wyładowany podręcznikami plecak niosąc w ręku buty, nachmurzyła się. W całym domu był bałagan. Nikt nie posprzątał, nie wykluczając jej samej. W kuchni nadal był bałagan. Mruknęła coś pod nosem, parząc kawę, powrzucała brudne talerze i garnki do zlewu, żeby się odmoczyły gorącej wodzie. Zostawiła współlokatorom zjadliwą karteczkę, przeznaczoną zwłaszcza dla Shane'a, który migał się od obowiązków domowych bardziej niż zwykle. Potem włożyła buty i ruszyła na uczelnię. W świetle dnia Morganville wyglądało jak każde inne przykurzone, senne miasteczko: ludzie jechali samochodami do pracy, biegali dla zdrowia, pchali wózki z dziećmi, wyprowadzali psy na spacer. W miarę jak zbliżała się do kampusu, rosła liczba studentów z plecakami. Przygodny przejezdny nigdy by się nie zorientował, przynajmniej w ciągu dnia, że to miasto było tak niesamowicie pokręcone.

Claire podejrzewała, że właśnie o to chodziło.

Zauważyła kilka ciężarówek z dostawami dla miejscowych firm. Czy ci kierowcy wiedzieli? Czy po prostu przyjeżdżali i wyjeżdżali, i nic się nie działo? Czy wśród wampirów obowiązywały jakieś zakazy, mówiące na kogo wolno im polować, a na kogo nie? Na pewno takie zasady są. Gdyby policja stanowa pojawiła się w Morganville, nie byłoby to z korzyścią dla miasta…

– Hej.

Claire zamrugała. Obok niej jechał samochód, bardzo wolno, żeby jej nie wyprzedzać. Czerwony kabriolet, w słońcu błyszczący i jaskrawy jak świeża krew. Siedziały w nim trzy dziewczyny o identycznych fałszywych uśmiechach. Za kierownicą siedziała Monica Morrell, córka burmistrza. Największy wśród ludzi wróg Claire od pierwszego dnia jej pobytu w Morganville. Monica już doszła do siebie po przedawkowaniu narkotyku, a przynajmniej tak się na pierwszy rzut oka wydawało, bo błyszczała tak samo jak jej samochód i tak samo rzucała się w oczy. Jasne włosy miała lśniące i uczesane w swobodną fryzurę, makijaż idealny, a jeśli była nawet odrobinę bledsza niż zwykle, to nie rzucało się to w oczy.

– Hej – przywitała się Claire i ostrożnie odsunęła od krawędzi chodnika, poza zasięg wyciągniętej ręki. – Jak się czujesz, Monica?

– Ja? Świetnie. Nigdy nie czułam się lepiej – powiedziała zaczepnym tonem Monica. W jej oczach kryło się coś o wiele mroczniejszego niż w tonie głosu. – - Próbowałaś mnie zabić, dziwaku. Claire stanęła jak wryta.

– Nie – zaprzeczyła. – Nic podobnego.

– Dałaś mi to świństwo. O mało mnie nie zabiło.

– Wyrwałaś mi je! – Czerwone kryształki, te, które podkradła Myminowi. Te, które wydawały się świetnym rozwiązaniem, chociaż tylko przez chwilę. Nieco mniej świetne wydały się kiedy zobaczyła, jak zadziałały na Monice, i własną twarz w lustrze, gdy je zażyła. Nie zaszkodziły jej, ale ich działanie na Monice wstrząsnęło nią.

– Nie wciskaj mi kitu. O mało mnie nie zabiłaś – powtórzyła Monica. – Wytoczyłabym ci sprawę, ale skoro jesteś ulubienicą założycielki i tak dalej, nic mi to nie da. Więc po prostu będziemy musiały znaleźć inny sposób i zadbać, żebyś za to beknęła. Chciałam cię tylko uprzedzić, suko, że to nie jest skończona sprawa. Nawet się jeszcze nie zaczęła. Więc uważaj.

Uśmiechnęła się do Claire zimnym, szyderczym uśmiechem, a potem przyspieszyła i odjechała z piskiem opon.

Claire nerwowym ruchem poprawiła plecak i rozejrzała się wkoło. Nikt, oczywiście, nie zwrócił uwagi na ten incydent. W Morgan vi Ile nie opłacało się wtrącać w cudze sprawy.

Była zdana sama na siebie. Eve pracowała w kampusie, ale Claire nie chciała mieszać do tego swoich przyjaciół. Już i tak mieli dość problemów, a Monica stanowiła wyłącznie jej kłopot. Czy Claire się to podobało, czy nie.

Ale kiedy mijała cofnięte od ulicy wejście do zamkniętego sklepu, poczuła, że ktoś ją obserwuje. Próbowała zwalić to na nadmiar wyobraźni, ale faktycznie ktoś jej się przyglądał. Przez parę chwil nie mogła go rozpoznać, ale potem udało jej się. Chudy jak uzależniony od heroiny ćpun, blady, włosy w strąkach. Ubrany na czarno. Brat Eve.

– Jason – jęknęła i odruchowo rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy. Nikogo nie było, do nikogo nie mogła się zwrócić. Żadnego nawet przejeżdżającego wozu policyjnego, a policja decydowanie chciała pogadać sobie z Jasonem po jego bójce z Shane'em.

Znów to do niej dotarło: on przecież dźgnął nożem jej chłopaka. Próbował go zabić. Policja stwierdziła, że to była samoobrona, ale ona wiedziała swoje.

Jason wyjął ręce z kieszeni kurtki i uniósł je w górę.

– Nie wrzeszcz – powiedział. – Chyba że naprawdę masz na to ochotę. Nic ci nie zrobię. W każdym razie nie w biały dzień na ulicy pełnej ludzi.

Brzmiał… inaczej. Jeszcze dziwaczniej niż zwykle, a to oznaczało naprawdę wysoki poziom dziwactwa.

– Czego chcesz? – Ścisnęła pasek plecaka aż kostki jej pobielały. W razie nagłej potrzeby mógłby stanowić odpowiednio ciężką broń. Mogłaby zwalić nim Jasona z nóg, a przynajmniej odepchnąć. Byli tylko o jedną przecznicę od Common Grounds. – Oliver był jej winien Ochronę, kiedy już znajdzie się wewnątrz kawiarni, także przed ludzkimi wrogami.

– Przestań świrować. Nie jestem tu po to, żeby ciebie skrzywdzić. – Znów schował ręce do kieszeni. – Co u Shane'a?

– A co cię to obchodzi?

– No bo… – Zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. – Posłuchaj, to była samoobrona.

– Sprowokowałeś go. Groziłeś mnie i Eve. Chciałeś, żeby się na ciebie rzucił.

– No cóż, przyznaję, podpuszczałem go. Ale facet zamachnął się kijem, gdybyś nie pamiętała.

Niestety, taka była prawda.

– A co z tymi innymi, które zabiłeś? To też było w samoobronie?

– A kto powiedział, że ja kogoś zabiłem?

– Ty sam. Zapomniałeś? Zostawiłeś w naszej piwnicy martwą dziewczynę, żeby Shane ją znalazł. Chciałeś, żeby trafił do więzienia.

Jason nie zareagował na to ani słowem. Gapił się tylko na nią, a w półcieniu jego ciemne oczy wyglądały jak dziury w nieruchomej, bladej twarzy. Wyglądał jak martwy. Bardziej niż większość wampirów.

– Muszę pogadać z siostrą.

– Eve nie chce z tobą gadać, psycholu. Zostaw nas w spokoju!

– Chodzi o naszego tatę – powiedział i chociaż Claire już odchodziła, zostawiając za sobą jego i te jego wszystkie psychopatyczne problemy, zwolniła i obejrzała się za siebie. – Muszę pogadać z Eve. Powiedz jej, że zadzwonię. Powiedz, żeby nie rzucała słuchawką.

Claire skinęła głową. Nienawidziła go cały czas tak samo, ule coś się w nim teraz zmieniło; to coś prosiło o zawieszenie broni, ale nie miało też zamiaru błagać o to na kolanach.

– Nic nie obiecuję.

Jason też skinął głową.

– Nie spodziewałem się obietnic.

Nie podziękował jej. Ruszyła przed siebie.

Kiedy się obejrzała, brama z wejściem do sklepu była pusta. Dostrzegła skrawek kurtki znikającej za rogiem następnej przecznicy. Cholera, szybko się rusza, pomyślała i znów zrobiło jej się chłodno. Co, jeśli ktoś spełnił życzenie Jasona? Co, jeśli ktoś go zamienił w wampira, chociaż wydawało się to nieprawdopodobne?

Postanowiła, że zapyta Amelie przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Poranne zajęcia mijały jedne po drugich. To nie tak, że któreś z nich były specjalnie trudne, nawet fizyka dla zaawansowanych. Niektóre z jej durnych przedmiotów podstawowych zostały zastąpione kursem mitologii, czy raczej Amelie jej ten kurs narzuciła; mitologia była całkiem fajna i Claire ze zdziwieniem stwierdziła, że wyczekuje tych zajęć. Niestety, akurat teraz nie dyskutowali wcale o wampirach. Omawiali zombi, wudu i to, co popularne media pokazują na ten temat. W przyszłym tygodniu mieli obejrzeć Noc żywych trupów. Claire wiedziała o wiele mniej o zombi niż większość pozostałych studentów, bo pomijając ulubione gry Shane'a, nie przypominała sobie, żeby zastanawiała się kiedykolwiek nad zombi.

Oczywiście od przeprowadzki do Morganville nie wykluczała już niczego jako rzeczy nieprawdopodobnej.

Po mitologii, która okazała się kopalnią informacji o wudu, w razie gdyby ich kiedyś potrzebowała, Claire miała przerwę, a po niej zajęcia w laboratoriach. Poszła do Centrum Uniwersyteckiego. Budynek był duży i mieściła się w nim sala do nauki z długimi stołami i krzesłami, była też księgarnia, bar, który serwował fantastyczne grillowane kanapki z serem i sałatki, i niezła kawiarnia.

Dzisiaj nie było kolejki. Claire zapłaciła za swoją mocha i podeszła do kontuaru, za którym pracowała Eve. Świetnie dziś wyglądała i nie tylko dlatego, że starannie się ubrała i umalowała; po prostu promieniowała radością.

Ach. Jasne.

Eve uśmiechnęła się do niej absolutnie powalającym uśmiechem i podała jej kawę.

– Cześć, molu książkowy. Wszystko dobrze?

– Jasne. A u ciebie?

– Nie najgorzej. Dzisiaj jest dość spokojnie po porannej godzinie szczytu. – W tym uśmiechu krył się sekret.

– No i? Jak wasza noc? – zaczęła badać sytuację Claire. Ten sekret aż się prosił, żeby go z kimś podzielić, a poza tym była chyba trochę… ciekawa.

– Fantastyczna – westchnęła Eve. – Ja po prostu… Odkąd skończyłam czternaście lat, kocham się w Michaelu, wiesz? A on nigdy mnie nie zauważał. Byłam na każdym jego koncercie, odkąd tylko zaczął grać, aż do tego ostatniego, który dał w Common Grounds. Nigdy się nie spodziewałam… Nie spodziewałam się, że z tego coś będzie.

– A jak z…? – Claire uniosła brwi i nie dokończyła pytania.

Eve mogła je zrozumieć, jak chciała.

Eve uśmiechnęła się szelmowsko.

– Fantastycznie.

Zaczęły chichotać. Eve wykonała taniec triumfalny za barem, wlała kolejne porcje naparu do kubków i okręciła się na pięcie. Claire jeszcze nigdy nie widziała jej tak niesamowicie szczęśliwej.

Jednak Claire przypomniała sobie, po co tu przyszła. Miała poważne podejrzenia, że całe to szczęście jej przyjaciółki zaraz szlag trafi.

Uśmiech Eve zbladł, jakby ktoś przekręcił regulator oświetlenia w pomieszczeniu.

– Claire, masz tę swoją zmartwioną minę. Co się stało?

– Ja… – Clair zawahała się, a potem powiedziała: – Widziałam Jasona. Dziś rano.

Ciemne oczy Eve rozszerzyły się, ale nie powiedziała ani słowa. Czekała.

– Chciał, żebym ci powtórzyła, że zadzwoni. Mówi, że chodzi o waszego ojca. Mówi, żebyś nie rzucała słuchawką.

– Mój ojciec – powtórzyła Eve. – Jesteś pewna?

– To jego słowa. Powiedziałam mu, że nic nie obiecuję. – Claire obserwowała minę Eve. Niełatwa była w tej chwili do odczytania. – Nie próbował zrobić mi nic złego.

– W biały dzień na ulicy pełnej ludzi? Tak, no cóż, jest kompletnym świrem, ale nie jest idiotą. – Eve wydała się nagle bardzo odległa. Już nie promieniowała radością. – Nie rozmawiałam z żadnym z moich rodziców od moich osiemnastych urodzin.

– Dlaczego nie?

– Próbowali sprzedać mnie Brandonowi – wyjaśniła beznamiętnym tonem. – Jak sztukę rzeźnego bydła. Nie wiem, dlaczego Jason nagle zrobił się taki rodzinnie sentymentalny; przecież nie mamy dobrych wspomnień z domu.

– Ale to nadal twoi rodzice.

– Niestety. Słuchaj, oto historia rodziny Rosserów w pigułce: jesteśmy prawdziwą nuklearną rodziną. Tak jak nuklearna może być bomba. Toksyczna, nawet jeśli nie wybuchnie. – Eve pokręciła głową. – Cokolwiek tacie się stało, nic mnie to nie obchodzi, i naprawdę nie wiem, dlaczego miałoby obchodzić Jasona.

Kolejny student zapłacił za kawę i Eve obdarzyła go nieobecnym spojrzeniem i zaczęła szykować espresso.

– To nic ważnego – powiedziała. – I rozłączę się, kiedy zadzwoni. O ile zadzwoni. Nawet jeśli coś się stało, i tak nic mnie to, cholera, nie obchodzi.

Claire tylko pokiwała głową. Nie wiedziała, co powiedzieć. Eve straciła humor. Claire pomachała jej ręką na pożegnanie i usiadła przy stoliku do nauki. Zaczęła przedzierać się przez książkę wypożyczoną z biblioteki. Czyjaś praca doktorska, która czytała się tak, jakby facet nigdy nie zaliczył żadnych zajęć z pisania.

Ale równania były niezłe. Pogrążyła się w nich całkowicie, nagle usłyszała dzwonek własnego telefonu.

– Halo? – Nie poznawała tego numeru, ale był miejscowy i nie należał do jej rodziców.

– Claire Danvers?

– Tak, kto mówi?

– Doktor Robert Mills. To ja zajmowałem się w szpitalu twoim przyjacielem Shane'em.

Przeszył ją lęk.

– Ale nic złego się…

– Nie, nie, nic z tych rzeczy – przerwał jej szybko. – Posłuchaj, to ty miałaś te czerwone kryształy, prawda? Skąd je wzięłaś?

– Ja je… znalazłam. – Teoretycznie prawda.

– Gdzie?

– W takim jednym laboratorium.

– Chcę, żebyś mi pokazała to laboratorium, Claire.

– Chyba nie będę mogła tego zrobić, przepraszam.

– Posłuchaj, rozumiem, że prawdopodobnie kogoś osłaniasz. Kogoś ważnego. Ale jeśli to coś pomoże, mam już zgodę Rady na pracę nad tymi kryształami i naprawdę potrzeba mi więcej informacji na ich temat: kto je stworzył, w jaki sposób, z jakich składników. Chyba mogę pomóc.

Amelie była członkinią Rady Starszych. Ale nic nie wspominała o współpracy z żadnym lekarzem.

– Dowiem się, co mogę panu powiedzieć – odezwała się Claire. – Przepraszam. Oddzwonię do pana.

– Jak najszybciej – powiedział. – Słyszałem, że celem jest zwiększenie efektywności leku o przynajmniej pięćdziesiąt procent w ciągu najbliższych dwóch miesięcy.

Claire zamrugała zaskoczona.

– Czy pan wie, jak to działa?

Doktor Mills, którego głos brzmiał normalnie i przyjaźnie, się roześmiał.

– Czy wiem tak naprawdę? Chyba nie. To przecież Morganville, jesteśmy tu zaznajomieni z pojęciem tajemnicy. Ale całkiem nieźle orientuję się, że czymkolwiek jest ten lek, nie został przeznaczony do leczenia ludzi.

Bardziej szczegółowo Claire na ten temat przez telefon rozmawiać nie chciała, nieważne jak sympatyczny wydawał się ten gość. Szybko się wymówiła i skończyła rozmowę, a potem zadzwoniła do Amelie. Miała zamiar zostawić jej wiadomość i myślała, że na tym cała sprawa się skończy.

Amelie odebrała telefon. Claire zająknęła się, wzięła głęboki oddech i opowiedziała jej o doktorze Millsie i jego prośbie.

– Powinnam była uprzedzić cię wczoraj wieczorem. Zdecydowałam się wyrazić zgodę na twoją prośbę o dodatkowe wsparcie w pracy nad tym projektem – powiedziała Amelie. – Doktor Mills to znany ekspert, mieszka w Morganville od wielu lat i nie będzie dokonywał żadnych wartościujących ocen, o które mogliby się pokusić inni. Potrafi także zachować nasze sekrety, a to jest sprawa podstawowa. Sama rozumiesz dlaczego.

Claire wiedziała to aż za dobrze. Kryształki stanowiły lek na chorobę, która dokuczała wszystkim wampirom i która nie pozwalała im stwarzać nowych wampirów. Amelie była z nich najsilniejsza, ale ona też chorowała, a niektóre wampiry oszalały i zostały zamknięte w celach w podziemiach pod Morganville.

Na razie niewiele wampirów wiedziało o chorobie. Gdyby się dowiedziały, nic by ich nie powstrzymało przed brutalnymi atakami i obwinianiem innych. Prawdopodobnie niewinnych ludzi.

Również ludzie nie powinni wiedzieć o chorobie. Kiedy się dowiedzą, że wampiry nie są niezwyciężone, ilu zechce z nimi współpracować? Amelie już dawno zrozumiała, że to by zniszczyło Morganville, a Claire była pewna, że wampirzyca ma rację.

– Ale… Ale on chce obejrzeć laboratorium Myrnina – wyjaśniła Claire. Myrnin, jej nauczyciel, a czasami także przyjaciel, oszalał i przebywał w celi. Czasami miał przebłyski świadomości, ale większość czasu… nie, i to bywało niebezpieczne. – Mam go tam zabrać?

– Nie. Powiedz mu, że wszystko, co potrzebne, przyniesiesz do szpitala. Claire, nie chcę w tym laboratorium żadnych ludzi poza tobą. Są tam sekrety, których nie wolno ujawnić, i liczę, że o to zadbasz. Jego badania ogranicz wyłącznie do dopracowania i wzmocnienia receptury, którą już stworzyłaś. – Swoim królewsko chłodnym tonem Amelie dawała do zrozumienia, że jeśli Claire puści farbę, to pożegna się z życiem. Albo i gorzej.

– Tak – przytaknęła słabym głosem Claire. – Rozumiem. A jeśli chodzi o moich rodziców…

– Są wystarczająco bezpieczni – zapewniła ją Amelie. Co nie było tym samym, co stwierdzenie, że są po prostu bezpieczni. – Przez jakiś czas nie zobaczycie pana Bishopa. A jeśli gdzieś traficie na jego obstawę, bądźcie uprzejmi, ale nie obawiajcie się; wiedzą, jak się zachować.

Być może wobec Amelie. Claire miała obawy.

– Dobrze – powiedziała niepewnie. – O ile coś się zdarzy…

– Rozmawiaj o tym z Oliverem. Co ciekawe, przekonuję się, że różnice między nami dramatycznie zmalały, odkąd mój ojciec przybył z wizytą. Nic tak nie jednoczy skłóconych sąsiadów jak wspólny wróg. – Przerwała na moment, a potem dodała niemal z zakłopotaniem: – A ty i twoi przyjaciele? Macie się dobrze?

To my teraz wdajemy się w przyjacielskie rozmówki? Claire aż zadygotała.

– Wszystko u nas w porządku, dziękuję.

– Dobrze. – Amelie rozłączyła się, a Claire cicho westchnęła: „Oooo… kej” i schowała telefon do kieszeni.

Kiedy wychodziła, spojrzała na Eve, wpatrującą się bezmyślnie w ekspres do kawy. Rozradowana mina nie wróciła. Eve była ponura. I wystraszona.

Cholera. Dlaczego zepsułam jej dzień? Powinnam była po prostu spławić tego psychola.

Claire sprawdziła godzinę, chwyciła plecak i pobiegła na zajęcia.

Później, tego samego popołudnia, spotkała się z doktorem Millsem w szpitalu, w jego gabinecie. Był takim facetem, w którym wszystko jest przeciętne – przeciętny wzrost, średni wiek, nijaka kolorystyka. Miał miły uśmiech, który jakby obiecywał, że wszystko będzie dobrze. Mimo że Claire doskonale wiedziała, że tak nie będzie, też się uśmiechnęła.

– Siadaj, Claire. – Wskazał jeden z niebieskich klubowych foteli stojących przed jego biurkiem. Za nim stały od podłogi do sufitu regały na książki – podręczniki medyczne w takich samych oprawach i trochę nowszych tomów dorzuconych dla urozmaicenia. Na jednym krańcu biurka doktora Millsa piętrzył się stos czasopism i skserowanych artykułów, a na drugim – chwiał się stos kart pacjentów. Oprawiona w ramkę fotografia stała tyłem do Claire, więc nie mogła się przekonać, czy ma jakąś rodzinę. Ale nosił obrączkę.

Doktor Mills nie odezwał się od razu; rozparł się w fotelu, splótł palce dłoni i przez chwilę się jej przyglądał. Oparła się wielkiej ochocie, żeby się zacząć wiercić, ale nie zdołała się powstrzymać przed nerwowym oskubywaniem palcami materiału swoich dżinsów.

– Wiedziałem, że jesteś młoda – powiedział wreszcie – ale przyznaję, teraz jestem jeszcze bardziej zdziwiony. Masz szesnaście lat?

– Za kilka tygodni siedemnaście. – Zaczynała się już przyzwyczajać, że niemal z każdym dorosłym z Morganville odbywa tę rozmowę. Powinna po prostu to sobie nagrać i odtwarzać za każdym razem, kiedy spotyka kogoś nowego.

– No cóż, z notatek, które dostarczyła mi Amelie, wynika, że masz pojęcie o tym, czym się zajmujesz. Wydaje mi się, że będę nie tyle kierował twoimi badaniami, co pomagał ci przeprowadzać eksperymenty. Kiedy dostrzegę jakąś okazję, żeby wspomóc cię wiedzą, zrobię to. Oczywiście, tutejsze szpitalne laboratoria mają bardziej nowoczesny sprzęt niż to, czym do tej pory, jak sądzę, dysponowałaś – gdziekolwiek opracowałaś te swoje kryształy. – Przejrzał na spory segregator, który leżał otwarty na biurku, i Claire zauważyła tam fotokopie swoich notatek napisanych ładnym charakterem pisma, które przekazała Amelie. – Pozwoliłem sobie zrobić porcję kryształów na podstawie twojej receptury, korzystając z wyposażenia naszego laboratorium. Przekonałem się, że jeśli przyspieszyć proces suszenia za pomocą ciepła, można zwiększyć siłę dawki o mniej więcej dwadzieścia procent.

Stworzyłem też lek w postaci płynnej, o mocniejszym działaniu, który może być wprowadzony do organizmu poprzez zastrzyk.

Zamrugała.

– Zastrzyk. – Próbowała sobie wyobrazić, jak podchodzi do Myrnina na tyle blisko, żeby wbić mu igłę w ramię, zwłaszcza kiedy będzie w złym humorze.

– Można go zaaplikować za pomocą strzałki – wyjaśnił doktor Mills. – Jak środek uspokajający dla zwierząt, chociaż w rozmowie z kimś innym nie posługiwałbym się tą analogią. To byłby brak szacunku.

Udało się jej uśmiechnąć.

– To by było… bardzo pomocne. Nie próbowałam podgrzewać kryształów. To ciekawe.

– Nie miałaś powodu próbować. Ja to robiłem, bo nie miałem czasu na ich wysuszenie; w naszym laboratorium panuje duży ruch, a nie chciałem, żeby mnie wypytywano, co tam robię. Prosiłem Amelie, żeby załatwiła nam bezpieczne laboratorium na uniwersytecie. Dla ciebie tak byłoby wygodniej, a dla mnie bezpieczniej. Mogę tam przenieść wyposażenie w miarę potrzeby albo zamówić je przez Radę. – Doktor Mills znów jej się przyjrzał. Jego brązowe oczy spoglądały bystro, spojrzeniem podobnym do spojrzenia Myrnina, tylko nawet w połowie nie lak szalonym. – A co do mojej prośby o zwiedzenie laboratorium, gdzie zrobiłaś kryształy…

– Przykro mi, to niemożliwe.

– Może gdybyś zapytała Amelie…

– Pytałam.

Westchnął.

– To kiedy będę mógł zbadać twojego pacjenta?

– Nie będzie pan go badał.

– Claire, to się nie uda, jeśli nie będę mógł zrobić pacjentowi podstawowych badań i określić wymiernej poprawy jego stanu, w miarę jak będziemy zmieniać recepturę!

Rozumiała go, ale zadrżała na samą myśl, że ten sympatyczny doktor Mills miałby się znaleźć w zasięgu kłów Myrnina.

– Dowiem się – obiecała i wstała. – Przepraszam, robi się późno. Muszę już…

Doktor Mills zerknął za okno. Za żaluzjami niebo zmieniało kolor z wyblakłego błękitu na granat.

– Oczywiście. Rozumiem. Tu masz próbkę nowych kryształów. Ale zanim mu ją dasz, zdobądź podstawowe dane, najważniejsza byłaby próbka krwi.

– Próbka krwi – powtórzyła. Otworzył szufladę i podał jej mały, zamknięty pojemnik. Była w nim strzykawka, gaziki, chusteczki nasączane alkoholem i parę próżniowych pojemniczków. – Chyba pan żartuje.

– Nie twierdzę, że to nie będzie trudne, ale skoro nie chcesz mi pozwolić, żebym poszedł z tobą i to zrobił…

Naprawdę mogła zrobić wiele rzeczy, ale była przekonana, że nie uda jej się przytrzymać Myrnina i wbić mu igły w żyłę. Na pewno nie wtedy, kiedy będzie… w odmiennym stanie świadomości.

Wzięła zestaw i włożyła go do plecaka.

– Coś jeszcze?

Doktor Mills podał jej pistolet na strzałki. Pokazał zakończoną piórkami tubkę.

– Załadowany jest jedną dozą – powiedział. – Zrobiłem tylko kilka, destylacja trochę trwa. Tu masz dwie zapasowe. – Kiedy chowała pistolet w plecaku, dodał: – Lek jest nie testowany, więc uważaj. Moim zdaniem będzie mocniejszy i o dłuższym działaniu, ale nie jestem pewien skutków ubocznych.

– A kryształy?

Kryształy też jej podał. Były mniejsze niż te, które sama zrobiła, przypominały kryształki cukru. Je również schowała do plecaka.

– Claire – odezwał się lekarz, kiedy zakładała ciężki plecak na ramię – słyszałaś plotki o nowym wampirze w mieście?

Zamarła. Złota bransoletka, ta z wygrawerowanym symbolem Amelie, pochwyciła promień światła i zabłysła, nie żeby Claire potrzebowała napomnienia.

– Tylko o Michaelu – powiedziała. – Ale to nic nowego.

– Słyszałem, że pojawili się jacyś obcy.

Claire wzruszyła ramionami.

– Chyba się pan przesłyszał.

Wyszła, żeby nie musieć dalej kłamać. Nie powstrzymała się, żeby nie obejrzeć się na niego. Skinął jej głową i uśmiechną się na pożegnanie.

Czuła się z tym źle, ale mogła wyjawić tylko część prawdy, nawet komuś poleconemu przez Amelie.

– Przyniosłaś mięso na hamburgery?

Claire nie zdążyła nawet położyć plecaka na podłodze, kiedy Eve zaczęła kręcić się koło niej jak nabuzowana kofeiną wróżka, wymachująca drewnianą łyżką.

– Hm… Słucham?

– Mięso. Wysłałam ci esemes.

Ups. Claire wyłowiła komórkę i zobaczyła, że owszem, ikonka wiadomości migała.

– Nie odczytałam go. Przepraszam.

– Cholera. – Eve zawróciła i pomaszerowała holem, przytupując martensami z wyraźnym lekceważeniem stanu drewnianych posadzek. – Michael! Wiesz co? Polecisz po zakupy!

Michael grał na gitarze coś szybkiego i trudnego. Chwilami przerywał, co było dla niego niezwykłe, i ignorował Eve, co też wcale nie było normalne. Kiedy Claire weszła do salonu, zobaczyła, że stoi przy stole i zapisuje nuty na liniowanym papierze.

Okazało się, że nie tyle ignorował Eve, co nie miał zamiaru jej słuchać.

– Zajęty jestem – mruknął, wpatrując się w papier, i zagrał tę samą frazę jeszcze raz, a potem jeszcze raz. Pokręcił głową z rozczarowaniem i wymazał nuty z papieru. – Idź ty z Shane'em.

– Ja gotuję! – Eve przewróciła oczami. – Artyści. Im się wydaje, że cały świat się zatrzymuje, kiedy oni zaczynają myśleć.

– Ja pójdę – zaproponowała Claire. Szansa na sam na sam z Shane'em, nawet przy czymś tak nudnym jak wycieczka do całodobowych delikatesów, była zbyt kusząca, żeby z niej zrezygnować. – I tak lepiej, żebym to sama załatwiła. Mam przepustkę. – Uniosła dłoń z bransoletką.

Michael oderwał się od zaprzątającej mu głowę muzyki tylko na moment i rzucił okiem na Claire. Wystukał ołówkiem jakiś szybki, skomplikowany rytm na blacie stołu.

– Pół godziny – powiedział. – Tam i z powrotem. Żadnych wymówek. Jeśli się spóźnicie, pojadę was szukać i będę cholernie zły.

– Dzięki, tato. – Pożałowała, że to powiedziała nie tyle ze względu na sposób, w jaki Michael się skrzywił, ale dlatego, ze to jej przypomniało o jej prawdziwym ojcu. I że licznik tykał, odmierzając czas do momentu, kiedy nie pozwoli jej dalej mieszkać tu, w Domu Glassów.

Shane wyszedł z kuchni, oblizując palec.

– Co się dzieje?

– Chyba nie wsadzałeś tych brudnych paluchów do mojego sosu? – spytała Eve, mierząc w niego drewnianą łyżką.

Szybko wyjął palec z ust.

– Po pierwsze, nie są brudne. Najpierw je oblizałem. A po drugie… Słyszałem coś o jakimś sklepie? Claire?

– Jestem gotowa.

Złapał kluczyki Eve ze stolika w holu.

– No to jedziemy.

Shane był dobrym kierowcą, a Morganville znał jak własną kieszeń; oczywiście Morganville było mniej więcej rozmiaru takiej kieszeni i były tam tylko jedne całodobowe delikatesy, Food King, lokalny interes z lokalnym właścicielem. Parking był oświetlony niczym boisko futbolowe. Stało tam już mniej więcej piętnaście samochodów, po równo ludzkich i wampirzych. Shane zaparkował prosto pod oślepiającą lampą i wyłączył silnik.

– Zaczekaj – powiedział, kiedy Claire sięgnęła do klamki. – Droga do sklepu to pięć minut, w pięć minut zrobimy zakupy, pięć minut z powrotem. Zostaje nam piętnaście minut.

Serce zabiło jej szybciej. Shane przyglądał jej się z wielkim natężeniem.

– To co chcesz robić? – spytała, próbując mówić lekkim tonem.

– Chcę pogadać – odparł, czego zupełnie się nie spodziewała. Zupełnie nie tego. – Nie mogę rozmawiać o tym w domu. Nigdy nie wiadomo, kto usłyszy.

– Znaczy, Michael?

Shane wzruszył ramionami.

– Po prostu nigdy nie mamy prywatności.

Nie mylił się, ale nadal czuła się strasznie rozczarowana.

– Jasne – powiedziała, wiedząc, że jej głos brzmi sztywno i z urazą. – Dawaj. Mów.

Odchrząknął.

– Poszukałem trochę informacji na temat tego Bishopa.

Sam pomysł połączenia Shane'a i szukania informacji w jednym zdaniu wydawał się niewłaściwy.

– Gdzie?

– W miejskiej bibliotece. – Wzruszył ramionami. – W dziale zbiorów specjalnych. Znam Janice, bibliotekarkę. Była przyjaciółką mojej matki. Wpuściła mnie na zaplecze, mogłem pooglądać sobie stare zbiory, rzeczy, których nie wykładają w publicznej czytelni.

– Zbiory wampirów.

Pokiwał głową.

W każdym razie udało mi się znaleźć tylko jedno odniesienie do Bishopa, może wcale nie tego samego, który miał na koncie mnóstwo morderstw jakieś pięćset lat temu.

– Wcale to nie brzmi zbyt nieprawdopodobnie.

– Tyle że nie zabijał ludzi – dodał Shane. – Ze sposobu, w jaki to było napisane, wynika, że Bishop pozabijał swoich wrogów wampirów, stając się władcą świata. A potem coś się stało i zniknął.

– Wow. Nic dziwnego, że Amelie i Oliver dostali świra.

– Jeśli przez cały ten czas ukrywał się, przy czym jest znany z tego, że usuwa każdego, kto mu stanie na drodze, człowieka czy wampira, to tak. Sam też bym świrował. W każdym razie pomyślałem, że powinnaś to wiedzieć. To może być ważne.

– Dzięki.

Pokiwał głową, nie spuszczając z niej wzroku.

– Coś jeszcze?

– Tak.

Pochylił się i pocałował ją. Przysunął się bliżej, a ona straciła oddech, jej ciało zaczęło wibrować. Och. Wargi Shane'a były ciepłe i wilgotne, miękkie, ale natarczywe, jęknęła. Jego ręce dokładnie wiedziały, jak ją przytulać. Przylgnęli do siebie.

Było jej tak dobrze, jakby pływała skąpana w świetle słońca. Zanurzyła palce w jego miękkich włosach, a potem pogładziła go po karku i przez jedną szaloną chwilę wyobrażała sobie, jakby to było tutaj, teraz, w wielkim samochodzie Eve. Wydawało jej się, że to trwa bez końca, ta rozmarzona wieczność i ciepło.

Zsunął dłonie wzdłuż jej ramion, obrysował kontur obojczyków,, przesunął dłonie niżej. Usłyszała, że wyrywa jej się z gardła odgłos bardziej przypominający kwilenie niż cokolwiek innego, naga prośba, kiedy jego ciepły dotyk sięgnął górnej krawędzi stanika, a potem przesunął się za jego krawędź i niżej…

Shane przerwał pocałunek, szybko oddychając, opierając policzek o jej policzek. Czując jego oddech przy uchu, znów zadrżała. Tak blisko, Boże, byliśmy tak blisko…

– Lepiej… lepiej już idźmy do środka – powiedział. Zabrzmiało to tak, jakby usilnie ze sobą walczył, żeby mówić normalnym tonem, ale nijak mu się nie udało, a kiedy się odsunął widziała skupienie w jego oczach i jego wilgotne, poczerwieniałe, totalnie dopraszające się pocałunków usta. Zastanowiła się, co on widzi, patrząc na nią, i wstrząśnięta doszła do wniosku, że pewnie to samo.

Głód.

– Tak – wychrypiała. Nie była pewna, czy zdoła iść, czuła się tak, jakby jej ciało się roztopiło, kolana miała miękkie.

Wzięła kilka głębokich wdechów, a potem przestała, kiedy zobaczyła, jakim wzrokiem Shane patrzy na jej podnoszący się i opadający biust. – Powinniśmy… iść po zakupy.

Shane zerknął na zegarek.

– Nie. Powinniśmy złapać mięcho, rzucić kasę kasjerowi i złamać wszystkie ograniczenia prędkości po drodze do domu, jeśli nie chcemy, żeby Michael zaczął wzywać oddziały specjalne.

To ich otrzeźwiło na tyle, że wysiedli z samochodu i poszli do sklepu, ale przez cały czas trzymali się za ręce.

W środku sklep był o wiele za jasny, a jednak wydawał się za zimny. Rzędy regałów pełnych kolorowych produktów. Kilku klientów pchało wózki, a niektórzy, Claire była pewna, musieli być wampirami, ale na pierwszy rzut oka nie mogła ich rozpoznać. Wielu doprowadziło do perfekcji udawanie ludzi. Czy to ta dziewczyna po dwudziestce, ruda, z długą listą zakupów w ręku? A może ta starsza pani z małym pieskiem, którego włożyła do wózka na zakupy? Ale nie ten tata z dwójką małych dzieci i udręczoną miną – tego jednego była pewna.

Claire nie bardzo miała czas się gapić. Shane puścił jej rękę i wskazał jedną z alejek, więc poszła w stronę działu mięsnego. Decyzja w sprawie mięsa na hamburgery dotyczyła głównie wagi opakowania, a Eve nie powiedziała im, ile mają wziąć.

Claire zdecydowała się na dwie paczki i skierowała się do alejki, w której znikł Shane. Alejki z chipsami, wielka niespodzianka.

Muzyka w sklepowych głośnikach zmieniła się na denerwująca i trochę dziwną piosenkę z lat siedemdziesiątych, coś o porach roku w słońcu, i Claire zastanawiała się nad kryjącą się w tych słowach ironią, kiedy doszła do rogu alejki i zobaczyła Shane'a opartego o półki. Przyciskała się do niego jakaś kobieta.

To była wampirzyca, którą Bishop sprowadził do miasta. Miała na sobie obcisłe dżinsy, dopasowaną brązową dżersejową koszulkę i czarną skórzaną kurtkę. Czarne skórzane buty za kostkę, ze sprzączkami. Kobieco, ale z pazurem. Ciemne włosy miała rozpuszczone na ramiona gęstymi, błyszczącymi falami, i skórę – koloru delikatnej porcelany, z ledwie widocznym delikatnym rumieńcem na policzkach.

Nie spuszczała oczu z Shane'a. Ściskał w jednym ręku torbę z chipsami, ale najwyraźniej zupełnie o niej zapomniał.

Wampirzyca pochyliła się i głęboko odetchnęła, wąchając szyję Shane'a. Shane przymknął oczy i się nie ruszał.

– Mmm – powiedziała leniwym, słodkim głosem. – Pachniesz pożądaniem. Czuję, jaki ci nim skóra paruje. Biedactwo, sfrustrowane i takie spragnione. Mogłabym ci pomóc.

Shane nie otwierał oczu.

– Zostaw mnie w spokoju.

Wampirzyca oparła dłoń o półkę obok głowy Shane'a. Regał zachwiał się, ale mimo wszystko nie przewrócił.

– Grzeczniej proszę, Shanie Collinsie. Tak, wiem, kim jesteś. Sprawdzałeś nas, więc i ja też sobie trochę poczytałam. Masz problemy z tatusiem, prawda? Rozumiem. Sama też je mam. Mogłabym ci o tym wszystko opowiedzieć, gdybyś poszedł ze mną. Miło by było wyżalić się silnemu mężczyźnie.

Jej gniew znikł tak samo szybko, jak się pojawił, i znów stała się tym seksownym kociakiem wampirem, jakim była w Domu Gilassów. Przeciągnęła bladymi palcami po obojczyku Shane'a i niżej…

– Powiedziałem, zostaw mnie. – Shane otworzył oczy i spojrzał jej w twarz. – Nie jestem zainteresowany, pijawo.

– Kotku, na imię mam Ysandre. Nie żadna pijawa, suka ani krwiopijca. A jeśli chcesz przeżyć moją wizytę w tym szambiastym mieście, nauczysz się zwracać do mnie po imieniu, Shane. – Jej blade usta wygięły się w uśmiechu. – Czy jeśli chcesz, żeby inni ludzie ją przetrwali. No, zostańmy przyjaciółmi.

Nachyliła się i lekko musnęła wargami usta Shane'a, a Claire zobaczyła, że zadrżał, a potem zastygł w kompletnym bezruchu. Ysandre roześmiała się, sięgnęła obok niego i wzięła z półki paczkę chipsów.

– Mniam – powiedziała. – Słonawe. Powiedz swojej dziewczynie, że podoba mi się smak jej błyszczyku.

Odeszła. Shane i Claire tkwili bez ruchu, każde tam, gdzie stało, póki nie zniknęła im z oczu, a potem Claire podbiegła do niego. Kiedy dotknęła go, drgnął.

– Nie dotykaj mnie – powiedział. Głos miał ochrypły, a jedna żyłka na jego szyi bardzo szybko pulsowała. – Nie chcę…

– Shane… To ja, Claire…

Wtedy złapał ją jak tonący chwyta koło ratunkowe, a ją zaskoczyła gwałtowność, z jaką przyciągnął ją do siebie. Głowę oparł na jej ramieniu.

Poczuła, że przeszedł go dreszcz, pojedynczy, ale to wystarczyło, żeby mogła zrozumieć, jak okropnie się czuł.

– Boże – szepnęła i łagodnie pogłaskała go po włosach. Od spodu były mokre, zlepione od potu. – Co ona ci zrobiła?

Pokręcił głową, wciąż opierając ją na ramieniu Claire. Nie mógł albo nie chciał jej odpowiedzieć. Klatka piersiowa unosiła mu się w oddechu, który przypominał westchnienie, ale był na to zbyt głęboki. Wreszcie Shane'a zaczął się odprężać.

Kiedy się odsunął, chciała spojrzeć na jego minę, ale odwrócił się tak szybko, że jego twarz tylko jej mignęła – ciemne, zranione oczy. Spojrzał na chipsy, które trzymał w ręku, i rzucił je na posadzkę, a potem odszedł.

Claire odłożyła chipsy na półkę i poszła za nim. Minął kasy, nie zatrzymując się przy nich. Odliczyła gotówkę za mięso, podała kasjerowi, złapała plastikową torbę i pognała na rozświetlony lampami parking za swoim chłopakiem.

Już otwierał drzwi samochodu i wsiadał do środka. Dzieliło ją od niego ładnych parę metrów, kiedy włączył silnik i zobaczyła odblask świateł hamowania, kiedy wrzucał bieg.

Przez ułamek sekundy Claire myślała, że on odjedzie i zostawi ją tam, po nocy, ale zaczekał. Otworzyła drzwi pasażera i wsiadła do środka. Shane się nie poruszył.

– Nic ci nie jest? – zapytała.

Nawet na nią nie spojrzał.

Wrzucił bieg i wyjechał z parkingu z piskiem opon.

Загрузка...