Rozdział 5

Ktoś odnowił celę Myrnina, i nie zrobiła tego Claire, chociaż przyszło jej to do głowy.

Kiedy więc zeszła przejściem z laboratorium do podziemi, gdzie umieszczono najciężej chore wampiry z Morganville, zdziwiła się, gdy zobaczyła, że Myrnin ma w celi elektryczne światło, a także telewizor i zestaw hi – fi, z którego leciała właśnie muzyka klasyczna.

W celi Myrnina, z początku urządzonej ascetycznie jak cela mnicha, teraz na podłodze leżał gruby, drogi na pierwszy rzut oka, turecki dywan. Wąską pryczę zastąpiło szerokie wygodne łóżko. W kątach celi stały wysokie do pasa stosy książek.

Myrnin leżał na łóżku z rękoma splecionymi na brzuchu. Wyglądał młodo – prawie tak młodo jak Michael. Było w nim też coś w nieokreślony sposób starego – długie, kręcone czarne włosy i styl zupełnie nie z tej epoki. Miał na sobie niebieski jedwabny szlafrok z deseniem w smoki.

Ktoś j ą uprzedził i zadbał o niego. Poczuła się winna.

Nie otworzył oczu, ale się przywitał:

– Cześć, Claire.

– Hej. – Nie podchodziła i obserwowała go. Wydawał się dość spokojny, ale z Myrninem nigdy nic nie było wiadomo. – Jak się masz?

– Nudzę się – powiedział i parsknął śmiechem. – Nudzę się, nudzę, nudzę. Nie miałem pojęcia, że cela może być takim więzieniem.

Otworzył oczy. Źrenice miał bardzo rozszerzone. Spojrzenie zupełnie nie z tego świata, aż przeszły jej ciarki po plecach.

– Przyniosłaś mi coś do jedzenia? – spytał. – Coś soczyste go?

Zdecydowanie nie czuł się dobrze. Nie cierpiała, kiedy sit; taki robił – okrutny i leniwy, gotów powiedzieć czy zrobić wszystko. To było tak, jakby Myrnin, którego lubiła, po prostu znikał, pojawiała się jego mroczna, zła wersja.

Myrnin zsunął się z łóżka płynnym ruchem pozbawionego kości gada. Chwycił pręty i utkwił w Claire puste pojrzenie.

– Słodka, słodka Claire – mruknął. – Taka dzielna, że tu przychodzi. Chodź, Claire. Podejdź tu bliżej. Będziesz musiała, jeśli będziesz chciała pomóc.

Uśmiechnął się i chociaż nie pokazywał kłów, poczuła na karku oddech drapieżnika.

– Mam nowe lekarstwo – powiedziała. Wyjęła z plecaka buteleczkę z kryształkami. Na szczęście była plastikowa, więc mogła ją rzucić bez obawy, że się rozbije. Przerzuciła ją pod prętami celi. Buteleczka zatrzymała się przy stopie Myrnina. – Musisz je zażyć, Myrnin.

Nawet się nie schylił.

– Chyba nie podoba mi się twój ton. Nie będziesz mi rozkazywała, niewolnico. To ja rozkazuję tobie.

– Nie jestem twoją niewolnicą.

– Jesteś moją własnością.

Claire otworzyła plecak, wyjęła pistolet, który dostała od doktora Milesa, i strzeliła do niego.

Myrnin zatoczył się w tył, wpatrując we własny brzuch, i dotknął palcami żółtych piórek strzałki ze strzykawką.

– Ty mała suko – wycedził i usiadł na łóżku. Przewrócił oczami, kiedy lek zaczął działać, i się położył.

– Może i jestem suką, ale nie twoją własnością – powiedziała Claire. Nie ruszyła się z miejsca, w którym stała, i załadowała na wszelki wypadek drugą strzałkę. Patrzyła, jak przez chwilę jego mięśnie drżały, a potem się rozluźniły. – Myrnin?

Zamrugał i zobaczyła, że źrenice zaczynają mu się kurczyć do normalnej wielkości.

– Auć. – Wyciągnął sobie strzałkę z brzucha. Przyjrzał się jej z zaciekawieniem, a potem ostrożnie odłożył na bok. – Claire, mam wrażenie, że byłem… nieprzyjemny.

– Nie wiem. Dopiero co przyszłam. Hej, kto ci przyniósł te wszystkie rzeczy?

Myrnin rozejrzał się wkoło i zmarszczył brwi.

– Ja… Szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewien. Chyba jedno z tych stworzeń Amelie – powiedział bez przekonania. – Przed chwilą byłem dla ciebie wredny, prawda?

– Trochę – przyznała. – No ale z drugiej strony, ja do ciebie strzeliłam.

– A, tak. Powiedz, czy z jakiegoś szczególnego powodu strzeliłaś mi w brzuch, a nie w klatkę piersiową.

– Mniej kości – powiedziała. – A poza tym ręce mi się trzęsły. Jak się teraz czujesz?

Westchnął i usiadł.

– Lepiej – powiedział. – Ale nie ufaj mi. Nie wiemy, jak długo to potrwa, prawda?

– Tak. – Claire odłożyła pistolet i podeszła bliżej krat. Ale nie tak blisko, żeby mógł ją chwycić.

– To nowa formuła kryształków? W postaci płynu?

Pokiwała głową.

– Mają silniejsze działanie, ale nie jestem pewna, czy będą działały tak samo długo. Twój organizm może szybciej je rozłożyć, więc musimy być ostrożni.

– Nastaw zegar – polecił. Spojrzał na siebie i roześmiał się cicho. – Moja mroczna strona ubiera się lepiej niż ja sam. – Wstał, sięgnął po ubrania złożone schludnie na stoliku obok łóżka i poluzował pasek szlafroka. Zawahał się, uśmiechnął i uniósł brwi. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Claire…?

– Och. Przepraszam. – Claire się odwróciła. Nie lubiła mieć go za plecami, nawet przy zamkniętych drzwiach celi. Zachowywał się lepiej, kiedy wiedział, że ona patrzy. Skupiła się na niewyraźnym odbiciu jego sylwetki w ekranie telewizora, kiedy zdjął szlafrok i zaczął się ubierać. Niewiele widziała poza tym, że był bardzo blady. Kiedy już była pewna, że zapiął spodnie, obejrzała się za siebie. Stał plecami do niej i nie mogła się powstrzymać, żeby nie porównać go z jedynym mężczyzną, którego widziała rozebranego do pasa. Shane był szeroki w barach, umięśniony, silny. Myrnin wyglądał delikatnie, ale pod bladą skórą miał mięśnie wyrobione bardziej niż Shane, była tego pewna.

Myrnin odwrócił się, zapinając koszulę.

– Już od dawna żadna młoda dziewczyna nie przyglądała mi się z takim zainteresowaniem – powiedział. Odwróciła wzrok, czując, że rumieniec oblewa jej policzki i szyję. – Nic nie szkodzi, Claire. Nie czuję się urażony.

Odchrząknęła.

– Jakieś skutki uboczne ulepszonego leku?

– Ciepło mi – powiedział i się uśmiechnął. – To bardzo przyjemne.

– Za ciepło?

– Nie mam pojęcia. Od dawna nie czułem niczego takiego, więc nie jestem pewien, czy umiem zauważyć różnicę. – Chwycił kraty celi. – Jak długo zamierzasz czekać?

– Sprawdzimy, po jakim czasie lek przestanie działać, żeby wiedzieć dokładnie, na jak długo można cię bezpiecznie wypuścić.

– Ale przez cały czas pistolet ze strzałkami będziesz miała pod ręką, prawda? – Oparł się swobodnym gestem o kraty, elegancki i odprężony. W jego oczach nadal widziała nieco niepokojący błysk. – To o czym porozmawiamy? Jak ci idą studia, Claire?

Wzruszyła ramionami.

– No wiesz.

– Nadal są za łatwe, jak podejrzewam.

– Widzisz? Wiesz… – Claire się zawahała. – Mamy w mieście gości.

– Gości? – Myrnin nie wydawał się zainteresowany. – Czy koniec roku już blisko? Nie mam pojęcia dlaczego, u licha, Amelie toleruje te wszystkie ludzkie tradycje.

– Goście są wampirami.

Przez sekundę milczał, tylko na nią patrzył, a potem odezwał się ochrypłym głosem:

– Na miłość boską, kto to? – Zacisnął palce na kratach tak mocno, że się bała, że kości sobie połamie. – Kto?!

Nie spodziewała się takiej reakcji.

– Nazywa się Bishop – odparła. – Mówi, że jest ojcem Amelie…

Twarz Myrnina zbladła jak gipsowa maska.

– Bishop – powtórzył. – Bishop jest tutaj. Nie, to niemożliwe. – Odetchnął głęboko i powoli wypuścił powietrze. Rozluźnił chwyt na kratach. – Powiedziałaś: goście. W liczbie mnogiej.

– Przyjechały z nim dwa wampiry. Ysandre i François.

Myrnin zmełł pod nosem przekleństwo.

– Znam ich oboje. Co się wydarzyło od przyjazdu Bishopa? Co mówi Amelie?

– Powiedziała, że mamy się od niego trzymać z daleka. Sam i Oliver mówią tak samo.

– Wydał jakieś oświadczenie? Czy Amelie planuje jakieś uroczystości?

– Shane dostał zaproszenie – odparła. – Na jakiś bal. Mówi, że musi tam iść jako osoba towarzysząca Ysandre.

– Jezu – powiedział Myrnin. – Ona to robi. Uznaje jego status, wydając na jego cześć powitalną ucztę.

– A co to znaczy?

Myrnin załomotał nagle kratami.

– Wypuść mnie. Już!

– Ja… nie mogę, przykro mi. Wiesz, jak to działa. Za pierwszym razem, kiedy testujemy nową recepturę, musisz zostać…

– Już – warknął i w jego oczach pojawił się straszny błysk. – Claire, ty nie masz pojęcia, co tu się dzieje! Nie stać nas teraz na ostrożność.

– No to powiedz mi, o co chodzi! Proszę! Ja chcę pomóc!

Myrnin z wyraźnym trudem zapanował nad sobą, puścił kraty i usiadł na łóżku.

– Dobrze. Siadaj. Spróbuję ci wyjaśnić.

Claire pokiwała głową. Przysunęła sobie metalowe krzesło – pewnie pozostałość z czasów, kiedy to miejsce wykorzystywano jako więzienie – i też usiadła.

– Opowiedz mi o Bishopie.

– Poznałaś go? – Claire skinęła głową. – No to już wiesz wszystko, co powinnaś wiedzieć. On nie przypomina wampirów, które tutaj poznałaś, Claire, nawet tych najgorszych. Amelie i ja jesteśmy nowoczesnymi drapieżnikami, tygrysami w dżungli.

Bishop pochodzi z innych czasów. To Tymnnosaurusrex.

– Ale on naprawdę jest ojcem Amelie?

Tym razem to Myrnin pokiwał głową.

– Był wielkim watażką. Mordercą na skalę, którą trudno byłoby ci sobie wyobrazić. Myślałem, że zginął wiele lat temu. Ale fakt, że tu teraz przyjechał… Claire, to bardzo źle wróży. Naprawdę bardzo źle.

– Dlaczego? Skoro jest ojcem Amelie, może po prostu chciał j ą zobaczyć…

– On tu nie przyjechał odświeżać radosne wspomnienia – powiedział Myrnin. – Prawdopodobnie, przyjechał się zemścić.

– Na tobie?

Myrnin powoli pokręcił głową.

– To nie ja próbowałem go zabić – powiedział.

Claire wstrzymała oddech.

– Amelie? Nie… Nie mogłaby. Nie własnego ojca.

– Lepiej, żebyś nie zadawała już dalszych pytań, moja mała. Wystarczy, żebyś wiedziała, że on ma powód, żeby nienawidzić Amelie. Powód wystarczający, żeby tu przyjechać i próbować zniszczyć wszystko, nad czym pracowała i co osiągnęła.

– Przecież ona usiłuje ratować wampiry. Powstrzymać chorobę. On musi to rozumieć. Nie chciałby chyba…

– Nie masz pojęcia, czego on by chciał i co byłby zdolny zrobić. – Nachylił się, opierając łokcie na kolanach, i mówił z całą powagą: – Bishop pochodzi z czasów, zanim powstały wśród wampirów koncepcje współpracy i poświęcenia. Traktuje je z pogardą. Jak ty byś to powiedziała, to oldskulowe zło i liczy się dla niego wyłącznie władza. Nie uznaje władzy Amelie.

– No to co mamy robić?

– Po pierwsze, wypuść mnie stąd – powiedział. – Amelie będzie potrzebowała przyjaciół.

Claire powoli pokręciła głową. Minuty mijały, a Myrnin wydawał się spokojny, ale musiała przestrzegać reguł.

– Claire…

Podniosła wzrok. Twarz Myrnina była nieruchoma i poważna. Wydawał się w pełni nad sobą panować. To był Myrnin, jakiego rzadko widywała – nie tak czarujący, jak jego maniakalna wersja, nie tak przerażający, jak ta rozgniewana. To była prawdziwa, zrównoważona osoba.

– Nie daj się w to wszystko wciągnąć – ostrzegł. – Dla Bishopa ludzie nie istnieją, chyba że jako pionki w grze albo pożywienie.

– Wydawało mi się, że dla wielu z was tym właśnie jesteśmy – powiedziała. Myrnin szerzej otworzył oczy i się uśmiechnął.

– Masz trochę racji. Jako gatunek charakteryzujemy się niedoborem empatii – odparł. – Ale przynajmniej się staramy. Bishop i jego przyjaciele nie zadają sobie tego trudu.

Receptura leku okazała się o wiele lepsza niż poprzednia. Myrnin zachowywał się normalnie przez niemal cztery godziny, wynik, który zachwycił go tak samo jak ją. Kiedy jednak zaczął się męczyć i z powrotem pogrążać w oszołomieniu i gniewie, Claire zatrzymała timer, zrobiła notatki i sprawdziła wielką lodówkę na środku korytarza. Pomyślała, że pewnie zaplanowano ją jako wyposażenie kuchni, którą już dawno zlikwidowano, ale wyglądała jak wielka, stalowa lodówka z kostnicy.

Ktoś zapomniał uzupełnić zapasy krwi. Claire zapisała to, zabierając jedzenie dla Myrnina, i wrzuciła torebki z krwią do jego celi. Nie czekała, żeby patrzeć, jak je będzie rozdzierał.

Zawsze robiło jej się od tego niedobrze.

Z pozostałymi wampirami nie dałoby się już porozmawiać – milczały, kierowały nimi najprymitywniejsze instynkty. Claire załadowała wózek i rozwiozła ostatnie zapasy krwi. Niektórym wampirom zostało jeszcze choć tyle samokontroli, że dziękowały jej milczącym skinieniem głowy, inne wpatrywały się w nią szalonymi, pustymi oczami, widząc w niej tylko wielką chodzącą torebkę z krwią.

Zawsze ją to przejmowało dreszczem, ale nie mogła patrzeć, jak głodują. Żywienie ich i utrzymywanie cel w czystości należały do obowiązków kogoś innego – ale nie była pewna, czy ta osoba dobrze się z nich wywiązuje.

Zanim skończyła, zrobiło się późne popołudnie. Claire podeszła do ściany więzienia, skoncentrowała się i otworzyła portal prowadzący prosto do laboratorium Myrnina. Było puste. Czuła się zmęczona i przygnębiona tym, co Myrnin powiedział jej o Bishopie, i zastanawiała się, czy nie przestawić portalu tak, żeby ją zaprowadził prosto do Domu Glassów. Nie lubiła z niego korzystać, za wiele energii to pochłaniało. Nie chciała także wyjaśniać przyjaciołom, jakim cudem przeszła właśnie przez ścianę.

– To ja chyba już pójdę – powiedziała do pustego laboratorium. Weszła po schodach do walącej się szopy, która zakrywała wyjście, i ruszyła alejką wiodącą na tyłach Domu Założycielki należącego do babuni Day. To było kolejne lustrzane odbicie Domu Glassów – nieco inaczej wykończone, z innymi zasłonami w oknach. Babunia Day miała huśtawkę na frontowej werandzie i lubiła na niej siadywać ze szklanką lemoniady i obserwować ludzi, ale dzisiaj jej nie było. Pusta huśtawka skrzypiała w lekkim, chłodnawym wiaterku.

Słońce nadal mocno paliło, chociaż temperatura stale się obniżała, dzień po dniu. Claire spociła się, zanim dotarła na Lot Street.

Pot zrobił się lodowato zimny, kiedy zobaczyła samochód policji zaparkowany pod domem. Claire ruszyła biegiem, wpadła za biały drewniany płotek i wbiegła po schodach. Drzwi były zamknięte. Znalazła klucz i weszła do środka, a potem poszła korytarzem, kierując się odgłosem rozmowy.

Shane siedział na kanapie z miną, którą Eve nazywała miną dupka. Patrzył na Richarda Morrella, który stał przed nim. Kontrast był ogromny.

Shane wyglądał, jakby zapomniał, że na świecie istnieją grzebienie, ubranie miał pomięte, jakby leżało z tydzień w koszu z brudami, a mową ciała przekazywał komunikat: „niebieski ptak”. Zupełnie inny człowiek niż ten, który z troską zajmował się wcześniej Eve.

Richard Morrell natomiast, był symbolem sukcesu na miarę Morganville. Jego granatowy mundur był prosto z pralni, czysty i idealnie odprasowany.

I on, i Shane przenieśli wzrok na Claire. Była spocona i spanikowana.

– Co się stało?

– Posterunkowy Dick zajrzał do nas przypomnieć mi, że mam parę zaległych umówionych spotkań – powiedział Shane.

W jego oczach widać było mroczny cień, który pojawiał się, kiedy był zdecydowany walczyć o swoje. – A ja mu właśnie mówiłem, że zajmę się tym w swoim czasie.

– Nie oddawałeś krwi od miesięcy – stwierdził Richard. – Masz szczęście, że to ja tu stoję, a nie ktoś znacznie mniej wyrozumiały. Słuchaj, wiem, że tego nie lubisz i wcale lubić nie musisz. Musisz jednak wziąć tyłek w troki i pojechać do Centrum Krwiodawstwa.

Shane nawet nie drgnął.

– A jak mnie zmusisz, Dick?

– Nie rozumiem – odezwała się Claire. – O czym wy mówicie?

– Shane nie płaci podatków.

– Podatków… – Nagle wszystko zrozumiała. Ta krew, której paczki wrzucała do cel wygłodniałych, szalonych wampirów.

Och. – Krwiodawstwo.

Shane uniósł rękę. Na nadgarstku nadal miał szpitalną opaskę oznaczoną czerwonym krzyżem.

– Nikt nie może mnie tknąć jeszcze przez dwa tygodnie, przepraszam pana.

Richard nie ruszył się z miejsca. Nawet nie mrugnął.

– Nie, to ja przepraszam, ale to niczego nie zmienia.

Szpitalna opaska chroni cię przed atakiem, ale nie usprawiedliwia nie wywiązywania się z obywatelskiego obowiązku.

– Obywatelski obowiązek – przedrzeźniał Shane. – Jasne. Wie pan co? Już pan mi przekazał informację. Proszę sobie iść powykrywać jakieś przestępstwa. Może zaaresztować siostrę. Pewnie dzisiaj już na to zasłużyła, tak jak każdego innego dnia.

– Shane – odezwała się Claire. – Gdzie jest Eve?

– W szpitalu. Jest z nią Michael. Ciężko jej, ale się trzyma.

Wróciłem, żeby sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.

– Tak – powiedziała. Nie, żeby któryś z nich jeszcze jej słuchał. Richard i Shane znów patrzyli sobie w oczy i wyraźnie była to sprawa między facetami. Taki pojedynek na siłę woli.

– Więc odmawiasz pojechania do Centrum Krwiodawstwa? – spytał Richard. – Zgadza się?

– Mniej więcej, Dick.

Richard sięgnął za plecy, odpiął od paska parę lśniących srebrnych kajdanek. Shane nawet nie drgnął.

– Wstawaj – polecił Richard. – Człowieku, sam wiesz, jak to będzie wyglądało. Albo spędzisz pięć minut z igłą w żyle, albo trafisz do aresztu.

– Nie pozwolę, żeby jakiś wampir popijał moją krew, nawet przez pośredników.

– Nawet Michael? – spytał Richard. – Bo kiedy zapasów braknie, to im młodszy wampir, tym niżej ląduje na liście. Więc osiągniesz tylko to, że zaszkodzisz przyjacielowi.

Shane zacisnął drżące dłonie w pięści, potem je rozluźnił. Spojrzał na Claire, która dostrzegła w jego oczach mieszaninę wściekłości i wstydu. Nienawidził tego wszystkiego, wiedziała to. Nienawidził wampirów i chciał znienawidzić Michaela, ale nie mógł.

– Proszę – szepnęła. – Shane, po prostu zrób to. Ja też pojadę.

– Nie musisz – powiedział Richard. – Studenci uniwersytetu są zwolnieni.

– Ale na ochotnika mogę, prawda?

Wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia.

Claire obróciła się do Shane'a.

– No to pojedziemy oboje.

– Akurat! – Shane zaplótł ramiona na piersi. – No już, skuj mnie. Założę się, że umierasz z ochoty, żeby wypróbować nowy paralizator.

Claire podeszła do niego i spojrzała mu w twarz.

– Przestań – syknęła. – Nie mamy na to czasu, a ja nie potrzebuję, żebyś teraz trafił do aresztu, jasne?

Patrzył prosto w jej oczy tak długo, że już myślała, że jej powie, żeby pilnowała własnego nosa, ale wreszcie westchnął i skinął głową. Odsunęła się na bok, a on wstał i wyciągnął ręce w stronę Richarda Morrella.

– No to chyba ma mnie pan – powiedział. – Proszę się tylko nie znęcać.

– Przymknij się, Shane. Nie utrudniaj mi tego.

Claire dreptała za nimi, niepewna, co powinna zrobić. Richard w ogóle się nią nie interesował. Przez radio przypięte do ramienia skontaktował się z kimś z ratusza, używając kodu. Nie była pewna, czy to dobry znak. Morganville było za małe, żeby potrzebować szyfrów, chyba że chodziło o coś wyjątkowo paskudnego.

Kiedy przystanęła, żeby zamknąć za nimi drzwi wyjściowe, zza rogu wyjechała wielka, lśniąca czarna furgonetka. Płynne linie nadawały jej niemal drapieżny wygląd. Na masce z przodu miała wymalowany czerwony krzyż, a z boku, pod przyciemnionymi szybami, czerwone litery tworzyły napis: „Krwiobus Morganville”. Pod spodem mniejszymi, pochyłymi literami było napisane: „Ochotnicy mile widziani”.

Shane stanął jak wryty.

– Nie – powiedział. – Nie zrobię tego.

Richard założył mu dźwignię i pchnął w dół po schodach.

– Albo to, albo Centrum Krwiodawstwa. Taki masz wybór i sam o tym wiesz. Chciałem ci to ułatwić.

Claire z trudem przełknęła i zbiegła po stopniach. Stanęła na ścieżce, zasłaniając sobą Shane'a, i spojrzała mu w oczy. Był wściekły i przestraszony, ale w jego oczach było też coś jeszcze, coś, czego nie umiała odczytać.

– O co chodzi?

– Ludzie wsiadają do tej cholernej furgonetki i już z niej nie wychodzą – powiedział cicho. – Ja tam nie wejdę. Claire, oni cię przywiązują i nikt nie może zajrzeć do środka.

Zrobiło jej się trochę słabo na samo wyobrażenie. Richard Morrell miał obojętną minę.

– Proszę pana?

Widziała, że niespecjalnie się ucieszył, że go zaczepia.

– Nie mogę udzielić ci rady, ale tak czy siak, będzie musiał to zrobić.

– A może zamiast tego podwiózłby pan nas oboje do Centrum Krwiodawstwa?

Richard zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem pokiwał głową. Znów zdjął radio z ramienia, powiedział kilka słów, i silnik krwiobusu zapalił.

Furgonetka odjechała jak rekin szukający ofiary.

– Cholera, jak ja tego nie cierpię – powiedział Shane. Głos mu trochę drżał.

– Ja też – powiedział Richard ku zdziwieniu Claire. – A teraz wsiadajcie do wozu.

Загрузка...