Eve nie powiedziała ani słowa, ale po odjeździe gliniarzy pozwoliła Michaelowi zaprowadzić się z powrotem do środka; na brata, odwożonego w kajdankach, spojrzała tylko raz, ale to jej wystarczyło. Po szoku wywołanym śmiercią ojca i po kłopotach z Michaelem Eve chyba niewiele była już w stanie odczuwać.
Za ogólnym porozumieniem nikt nie położył się spać. Nie jedli kolacji. We czwórkę stłoczyli się na kanapie, zadowoleni z ciepła i wzajemnego towarzystwa, i włączyli film. Horror, jak się okazało, ale Claire chętnie skupiła się na odmianę na cudzych problemach. Pod pewnymi względami ta ucieczka przez miasto pełne zombi przynosiła ulgę. Przynajmniej wiadomo było przed kim uciekać, a do kogo biec. Leżała z głową wtuloną w tors Shane'a, bardziej słuchając jego oddechu niż tego, co paplali do siebie bohaterowie filmu. Dłonią powoli, miarowo głaskał japo włosach, a całe napięcie i strach powoli znikały.
Eve i Michael nie tulili się, ale po jakimś czasie on objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, a ona się nie opierała.
Kiedy po liście płac znów pojawiło się menu płyty DVD, wszyscy już spali twardo, a kłopoty zdawały się bardzo, bardzo odległe.
Piątki to były zwykle dobre dni z punktu widzenia zajęć na uczelni; nawet wykładowcy wydawali się w lepszym humorze.
Ale nie w ten piątek. W atmosferze panowało dziwne napięcie, a w powietrzu pojawił się wyraźny chłód. Na pierwszym wykładzie profesora zdenerwowała komórka, która się nagle rozdzwoniła, i doprowadził jakąś dziewczynę z drugiego roku do łez, a potem wyrzucił z zajęć, zapowiadając, że je właśnie oblała. Drugie zajęcia wcale nie były lepsze; wykładowca miał ból głowy, a może kaca, i był strasznie poirytowany – na tyle, że nie chciało mu się zwolnić tempa podczas wykładu ani przynajmniej odpowiedzieć na pytania studentów.
Jedyna dobra strona trzecich zajęć to była pewność, że skończą się w godzinę. Profesor Anderson od dawna uprzedzał, że zrobi test, i tylko ktoś pogrążony w śpiączce nie przyszedłby dobrze przygotowany. Anderson był jednym z tych znanych profesorów, którzy dawali człowiekowi sporo luzu, ale test to był u nich test i kropka. Robił tylko dwa testy rocznie i jeśli człowiek nie poradził sobie z oboma, przepadał. Znany był z tego, że jest miły i często się uśmiecha, ale jeszcze nigdy nie pozwolił nikomu oddać żadnej pracy po terminie, a przynajmniej tak słyszała Claire.
Studenci ze specjalizacji historycznej lubili nazywać jego zajęcia Andersonville; raczej mało zabawne odniesienie do obozu jenieckiego z czasów wojny secesyjnej. Claire uczyła się do upadłego i była absolutnie pewna, że test zaliczy doskonale, a w dodatku sporo przed czasem.
Ponieważ miała jeszcze chwilę, zatrzymała się w łazience i ostrożnie oparła plecak o ścianę kabiny, w której się zamknęła. W myśli robiła przegląd czekających ją zadań i zobowiązań, kiedy nagle usłyszała cichy, stłumiony śmiech od strony umywalek. Coś ją w tym śmiechu zmroziło, nie był niewinny. Było w nim coś dziwnego.
– Słyszałam, że dziś w Andersonville jest test – odezwał się ten głos. Znajomy głos. To była Monica Morrell. – Hej, podoba ci się ten kolor?
– Ładny – powiedziała Giną, Wspierająca Przyjaciółka Numer Jeden. – To ta nowa zimowa czerwień?
– Tak, powinna się skrzyć. Skrzy?
– Och, jasne.
Claire spuściła wodę, złapała plecak i przygotowała się na spotkanie. Próbowała wyglądać, jakby zupełnie się nie przejmowała tym, że Monica, Jennifer i Giną zajęły trzy z czterech łazienkowych umywalek. Ani tym, że poza nimi nikogo tu nie było.
Monica poprawiała czerwoną, godną dziwki szminkę i przesyłała swojemu odbiciu w lustrze pocałunki. Claire patrzyła prosto przed siebie. Weź mydło, odkręć wodę, umyj ręce…
– Hej, dziwaku, ty przecież jesteś w Andersonville, prawda?
Claire pokiwała głową. Umyła ręce, spłukała, sięgnęła po papierowe ręczniki.
Jennifer złapała za jej plecak i usunęła go poza zasięg rąk Claire.
– Hej! – Claire wyciągnęła ręce po swoje rzeczy, ale Jennifer odsunęła się na bok, a wtedy Monica złapała ją za nadgarstek i zatrzasnęła wokół niego coś zimnego i metalowego. Przez jedną szaloną sekundę Claire myślała: Zamieniła się ze mną na bransoletki i teraz jestem własnością Olivera…
Ale to był zimny metal kajdanek, a Monica nachyliła się i drugą część zapięła wokół metalowego pręta u dołu drzwi do najbliższej kabiny.
– No cóż – powiedziała, cofając się o krok i kładąc ręce na biodrach. – Zdaje się, że się przekonasz, jaki twardy umie być nasz mały generał. Ale nie martw się. Na pewno jesteś taka mądra, że samą siłą woli wypełnisz odpowiedzi w teście.
Claire bezskutecznie szarpała się z kajdankami, chociaż wiedziała, że to bez sensu. Zaczęła kopać w drzwi kabiny. Były na tyle wytrzymałe, że zniosły całe pokolenia studentek; jej frustracja w najmniejszym stopniu im nie szkodziła.
– Dajcie mi klucz! – wrzasnęła. Monica pomachała jej nim przed nosem.
– Ten klucz? – Monica wrzuciła go do toalety w pierwszej kabinie i spuściła wodę. – Ups. No, jak mi przykro. Zaczekaj tutaj. Sprowadzę pomoc!
Wszystkie się roześmiały. Jennifer z pogardą pchnęła w jej stronę plecak po podłodze.
– Masz – powiedziała. – Pewnie będziesz chciała pozakuwać do testu.
Claire otworzyła plecak i zaczęła w nim szukać czegoś, co nadawałoby się na wytrych. Choć nie miała pojęcia o otwieraniu zamków wytrychami, mogła się przecież nauczyć. Musiała się nauczyć. Prawie nie podniosła wzroku, kiedy trzy dziewczyny wychodziły z łazienki, nadal roześmiane.
Do wyboru miała parę klipsów do papieru, spinkę do włosów i siłę własnej wściekłości, która, niestety, nie mogła stopić metalu. Co najwyżej jej mózg.
Claire wyjęła komórkę z kieszeni i zastanowiła się, co może zrobić. Nie zdziwiłaby się, gdyby miała się dowiedzieć, że Eve lub Shane mieli jakieś doświadczenie z kajdankami i ich otwieraniem, ale nie bardzo była pewna, czy ma też ochotę znieść ich późniejsze pytania.
Zadzwoniła na komisariat policji i poprosiła o połączenie z Richardem Morrellem. Po krótkiej przerwie przełączono ją do jego wozu patrolowego.
– Mówi Claire Danvers~ powiedziała. – Ja… potrzebuję pomocy.
– Jakiej pomocy?
– Pana siostra mnie… przykuła kajdankami w łazience. A ja mam test. Nie mam klucza. Miałam nadzieję, że przyjedzie pan…
– Posłuchaj, przykro mi bardzo, ale jadę na miejsce zgłoszenia przemocy domowej. Mógłbym się tam dostać dopiero za godzinę. Nie wiem, coś ty takiego powiedziała Monice, ale jeśli po prostu…
– Co, jeśli przeproszę? – zdenerwowała się Claire. – Nic jej nie powiedziałam. Po prostu zaczaiła się tu na mnie i wyrzuciła klucz, a ja muszę iść na zajęcia!
Richard westchnął tak, że telefon aż zadrżał.
– Przyjadę jak najszybciej się da.
Rozłączył się. Claire wzięła się do roboty za pomocą spinki do włosów i patrzyła, jak minuty mijają. Tik – tak, przepadał jej stopień z Andersonville.
Zanim Richard Morrell pojawił się z kluczem do kajdanek i ją wypuścił, w sali było już ciemno. Claire biegła przez całą drogę do gabinetu profesora Andersona i poczuła wielką ulgę, kiedy zobaczyła, że drzwi są otwarte. Musiał ją przecież usprawiedliwić.
Rozmawiał z inną studentką, która stała plecami do Claire. Przystanęła w drzwiach, rozdygotana i z trudem walcząca o oddech, a profesor Anderson spojrzał na nią, marszcząc brwi.
– Tak? – Był młody, ale jasne włosy już mu się przerzedzały na czubku głowy. Miał zwyczaj noszenia sportowych marynarek, które mogłyby się podobać mężczyźnie dwa razy od niego starszemu; może uważał, że ten tweed i skórzane łaty na łokciach sprawią, że inni będą traktować go poważnie.
Claire jego wygląd nie obchodził. Obchodziło ją, że miał prawo wystawić jej ocenę.
– Dzień dobry, jestem Claire Danvers, jestem na…
– Wiem, kim jesteś, Claire. Opuściłaś test.
– Tak, ja…
– Nie przyjmuję usprawiedliwień innych niż śmiertelny wypadek albo poważna choroba. – Obrzucił ją wzrokiem od stóp do głów. – Nie widzę u ciebie śladów ani jednego, ani drugiego.
– Ale…
Ta inna studentka obserwowała ją teraz ze złośliwym światełkiem w oczach. Claire jej nie znała, ale zauważyła srebrną bransoletkę i mogłaby się założyć, że to jedna z przyjaciółek Moniki z jej bractwa studenckiego. Ciemne połyskliwe włosy znakomicie ostrzyżone, idealny makijaż. Ubrania, od których aż jechało nadużywaniem kart kredytowych.
– Panie profesorze… – odezwała się dziewczyna, a potem szepnęła coś do niego. Rozszerzył oczy. Dziewczyna zabrała swoje książki i wyszła, trzymając się od Claire z daleka.
– Z tego, co właśnie usłyszałem, wina leży jak najbardziej po twojej stronie – - powiedział Anderson. – Powiedziała, że zasnęłaś w Centrum Studenckim. Powiedziała, że mijała cię w drodze na zajęcia.
– Nieprawda! Byłam…
– Nie obchodzi mnie, gdzie byłaś, Claire. Obchodzi mnie, gdzie cię nie było, a konkretnie, na twoim miejscu, o określonej porze, kiedy trzeba było napisać mój test. Proszę, odejdź.
– Skuły mnie kajdankami!
To go na moment zbiło z tropu, ale potem pokręcił głową.
– Nie interesują mnie wasze wybryki. Jeśli będziesz usilnie pracowała przez resztę semestru, może jeszcze uda ci się zdobyć zaliczenie. Chyba że wolałabyś zrezygnować z tych zajęć. Zdaje się, że masz jeszcze dzień czy dwa na podjęcie decyzji.
On jej zwyczajnie nie słuchał. A do Claire dotarło, że tak czy inaczej, nie wysłucha. Jego zupełnie nie interesowały jej problemy. Nie interesowała go jej osoba.
Przez kilka długich sekund przyglądała mu się w milczeniu, ale zauważyła tylko egocentryczną irytację.
– Do widzenia, panno Danvers – powiedział i usiadł za swoim biurkiem, ostentacyjnie ją ignorując.
Claire zdusiła słowa, za które prawdopodobnie wyleciałaby ze studiów, i darowała sobie resztę zajęć. Poszła do domu.
Gdzieś w głębi jej umysłu zegar odliczał czas do maskowego balu Bishopa…
W teorii całkowitej apokalipsy jedna rzecz była pocieszająca; przynajmniej oznaczałoby to, że nie będzie musiała zawalić żadnych zajęć.
Myślała, że ten piątek gorzej się już potoczyć nie może, ale w porze obiadu odwiedzili ich goście.
Claire wyjrzała przez wizjer i zobaczyła ciemne, kręcone włosy. Wredny uśmiech.
– Lepiej zaproś mnie do środka – powiedziała Ysandre. – Bo w przeciwnym razie będę się znęcać nad waszymi sąsiadami, póki tego nie zrobisz.
– Michael! – wrzasnęła Claire. Siedział w salonie i pracował nad nowym utworem, ale usłyszała, że muzyka ucichła.
Stanął u jej boku, jeszcze zanim umilkło echo jej wrzasku. – To ona, Ysandre. Co mam zrobić?
Michael otworzył drzwi i stanął naprzeciw wampirzycy. Uśmiechnęła się do niego. Obok niej stał François, oboje byli eleganccy i wymuskani, i tak aroganccy, że Claire aż bolały od tego zęby.
– Chcę pogadać z Shane'em – zażądała Ysandre.
– No to chyba się rozczarujesz.
François uniósł brwi, zszedł z werandy i zza krzaków rosnących przy schodkach wyciągnął związaną ludzką postać. Claire westchnęła.
To była śmiertelnie przerażona Miranda. Związane miała ręce i nogi, a w ustach knebel.
– Ujmijmy to inaczej – powiedziała Ysandre. – Możesz nas wpuścić, żebyśmy mogli porozmawiać, albo spożyjemy obiad na świeżym powietrzu, tutaj, na waszej werandzie.
Nie ma na to żadnej sensownej odpowiedzi, pomyślała Claire i zobaczyła, że Michael też walczy sam ze sobą. Pozwolił milczeniu trwać tak długo, że Claire naprawdę już zaczynała się niepokoić, że Miranda zginie – François chyba cieszyłby się z okazji – ale wtedy Michael skinął głową.
– Dobra – powiedział. – Wchodźcie.
– Ależ dziękuję ci, kotku – powiedziała Ysandre i weszła do środka. François rzucił Mirandę na drewniany parkiet holu i ruszył jej śladem. Claire przyklękła obok dziewczyny i rozwiązała jej ręce.
– Nic ci nie jest? – szepnęła. Miranda pokręciła głową, a oczy miała wielkie jak spodki. – Wynoś się stąd. Biegnij do domu. Już!
Miranda zrzuciła więzy z kostek nóg, podniosła się z podłogi i rzuciła do ucieczki.
Claire zatrzasnęła drzwi i szybko poszła do salonu.
François odsunął na bok gitarę Michaela i zajął jego fotel. Ysandre rozsiadła się na kanapie tak wygodnie, jakby cały świat i wszystko na nim należało do niej.
– Jak miło, że nas zaprosiłeś do środka, Michaelu. Zdawało mi się, że początkowo zaczęliśmy od złej strony. Chciałabym to naprawić.
François się roześmiał.
– Tak – powiedział. – Michaelu, powinniśmy zostać przyjaciółmi. A ty nie powinieneś mieszkać z bydłem.
– To wszystko, co do mnie macie? Bo jeśli tak, to nie mam wam nic do powiedzenia.
– Och, niezupełnie – powiedziała Ysandre.
– Robią obiad – powiedział François. – Nie wydaje ci się, że to trochę ironiczne? Skoro nas wpuściłeś.
Shane wyszedł z kuchni. Nie wydawał się zdziwiony, zauważyła Claire, musiał ich widocznie usłyszeć.
– Nie jesteście tu mile widziani – powiedział. Ysandre przesłała mu ustami pocałunek.
– Och, Shane, naprawdę mnie nie interesuje, czy jestem, czy nie jestem mile widziana, a ty nie masz żadnej władzy, która zmusiłaby mnie do wyjścia – powiedziała. – Już piątek, kochanie. Dostałeś kostium, w którym chcę cię jutro zobaczyć?
Shane pokiwał głową tak sztywno, jakby szyja mu zamieniła się w kamień. W oczach miał więcej niż tylko trochę szaleństwa.
– Powinnaś stąd wyjść – odezwała się Claire do Ysandre z odwagą, której w rzeczywistości nie czuła.
– A co ty sądzisz, Michaelu? Powinnam? – Ysandre zmierzyła się z nim spojrzeniem, a w jej oczach kryło się coś strasznego. – Mam sobie iść?
– Nie – odparł. – Zostań.
Claire aż sapnęła.
One zmuszają człowiek, żeby czuł różne rzeczy. Żeby je robił, czy chce, czy nie. Shane tak kiedyś powiedział, ale Claire nie przypuszczała, że one mogą to robić innym wampirom. Nawet tak młodym i niedoświadczonym jak Michael.
– Michael!
Nie spojrzał na nią. Wydawało się, że kompletnie nie mógł się oprzeć sile umysłu Ysandre.
Claire wyłowiła komórkę z kieszeni. Zawahała się, przeglądając książkę adresową.
– Zastanawiasz się, kogo wezwać na pomoc? – François wyszarpnął jej komórkę z ręki i cisnął nią przez pokój. – Amelie nie podziękuje ci za odrywanie jej od jej spraw. Jest bardzo, ale to bardzo zajęta dbaniem, żeby wszystko zostało odpowiednio przygotowane na przyjęcie naszego drogiego ojca.
– Może powinnaś zapytać Michaela, co masz zrobić – odezwała się Ysandre i roześmiała się, pokazując kły. Wymówiła jego imię tak, że zabrzmiało jak Michelle. – Jestem pewna, że pomoże ci się nas pozbyć. Taki groźny, nieprawdaż?
Oczy Michaela zwolna przybierały szkarłatne zabarwienie. One zmuszają człowieka, żeby czuł różne rzeczy. Żeby je robił.
– Shane – powiedziała Claire. – Musimy się stąd wynosić. Ale już.
– Nie zostawię Michaela.
– To Michael jest problemem.
Ysandre się zaśmiała.
– Naprawdę jesteś bystra, ma cherie.
François strzelił palcami tuż przed twarzą Michaela.
– Obiad na stole.
Michael otworzył usta i warknął, pokazując kły. A potem obrócił się i wbił oczy w Claire.
– O cholera – sapnął Shane. Złapał Claire za ramię. – Kuchnia!
Rzucili się do ucieczki. Shane zastawił stołem wahadłowe drzwi kuchni, niezależnie jak niewiele mogło to pomóc, a potem ruszyli w stronę tylnych drzwi.
Claire otworzyła lodówkę i wyjęła z niej dwie ostatnie butelki z krwią. Muszę przypomnieć Michaelowi, żeby załatwił sobie więcej, pomyślała, a potem dotarło do niej, jaka to dziwna myśl. Kończące się zapasy krwi zaczynały się stawać czymś tak samo zwyczajnym jak brak coli czy masła.
Plotła głupstwa – w myślach. A jednak była dziwnie spokojna.
Michael wpadł do kuchni i rzucił się prosto w ich stronę. Claire zastąpiła mu drogę, wyciągnęła do niego butelkę i powiedziała:
– Nie jesteś jednym z nich. Jesteś jednym z nas. Jesteś jednym z nas i my cię kochamy.
– Claire… – odezwał się Shane udręczonym tonem, ale nie ruszył się z miejsca. Może wiedział, że to by wszystko zepsuło.
Michael przystanął. Jego oczy nadal jarzyły się czerwienią, ale miała wrażenie, że ją zauważył. I że ta czerwień nieco zblakła. Wyciągnęła butelkę.
– Wypij to – powiedziała. – Poczujesz się lepiej. Michael, zaufaj mi, proszę cię.
Patrzył jej prosto w oczy.
Tym razem to ona rzuciła mu spojrzeniem wyzwanie. Zobacz mnie. Zobacz, co robisz.
Wypchnij ją z umysłu.
Jego oczy pobielały. Wyrwał butelkę z jej ręki, zdjął kapsel, przechylił butelkę i wypił zawartość tak szybko, jak tylko szybko mógł połykać.
Nie odwrócił spojrzenia.
Ona też tego nie zrobiła.
Jego oczy znów zrobiły się błękitne i z westchnieniem odjął butelkę od ust. Cienka strużka krwi pociekła mu po wardze i otarł ją drżącą ręką.
– Wszystko w porządku – powiedziała Claire. – Dobrała ci się do głowy. Ona umie to robić. Ona…
Shane znikł. Kiedy była tak skoncentrowana na Michaelu, on po prostu… znikł.
A drzwi kuchni nadal się kołysały.
Następnym razem pójdzie jej łatwiej, powiedział wtedy Shane.
Claire ruszyła do salonu. Michael próbował ją powstrzymać, ale zdawało się, że opadł z sił, że jest chory. Przypomniała sobie, jak rozbity był po czymś takim Shane.
Dlaczego nie ja? Dlaczego mnie nie kontroluje?
Może nie może.
Shane siedział na kanapie obok Ysandre, a koszulę miał rozpiętą. Ysandre gładziła go po torsie, obrysowując jakieś niewidoczne linie, a potem, na oczach Claire, wampirzyca zaczęła delikatnie skubać go w szyję. Nie na serio, nie po to, żeby ukąsić do krwi, ale tak tylko, dla zabawy. Lekko go polizała.
Twarz Shane'a była nieruchoma i pozbawiona wyrazu, ale oczy miał rozszerzone paniką. On tego wcale nie chce, zrozumiała Claire. Ona go zmusza.
Claire rzuciła drugą butelką krwi w Ysandre. Wampirzyca niewiarygodnie szybkim ruchem uniosła rękę i złapała ją w powietrzu, zanim butelka zdążyła uderzyć ją w skroń.
– Jedz, jeśli jesteś głodna – powiedziała Claire. – I zabierz łapy od mojego chłopaka.
Ysandre zmrużyła oczy. Claire poczuła, że coś muska jej umysł, ale to było jak przechodzenie przez pajęczynę, łatwo ją było zerwać.
Ysandre zdjęła kapsel z butelki, powąchała zawartość i się skrzywiła.
– Nie bądź taka zaborcza. Shane jest na moje usługi. Tak jest napisane w zaproszeniu.
– Będzie na twoje rozkazy jutro. Nie dzisiaj.
– Jakie to urocze. Taka młoda, a już prawniczka. – Ysandre napiła się z butelki, zakrztusiła i pokręciła głową. – Dlaczego wasze wampiry wystawiają się na podobne upokorzenia, nigdy nie pojmę. Przecież to jest zepsute. Świństwo nie do picia. – Rzuciła butelkę z powrotem do Claire, która nie miała wyjścia i musiała ją złapać, ale przy tym zawartość ochlapała jej całą twarz i szyję. – Zabierz to ode mnie. – Oczy Ysandre zaświeciły czymś okropnym i mętnym, złym i okrutnym. – I umyj się. Jesteś do niczego, tak samo jak twoje pojęcie o gościnności.
– Wynoś się – powiedziała Claire. Poczuła, że siła domu zbiera się wkoło niej niczym burza, że dom zastyga w zimnej ciszy, a energia aż trzaska. – Wynoś się z naszego domu. Już!
Energia przepłynęła przez nią od strony stóp, z bolesnym wstrząsem i uderzyła w Ysandre i François niczym niewidoczna błyskawica. Zbiła ich z nóg, złapała za kostki i wręcz pociągnęła w stronę drzwi frontowych, które otworzyły się, zanim jeszcze wampiry się przy nich znalazły.
Ysandre wrzeszczała i pazurami czepiała się podłogi, ale to nic nie dało. W tej chwili dom nie zamierzał brać jeńców.
Wyrzucił ich na zewnątrz, na słońce. François i Ysandre z trudem podnieśli się, zakryli głowy i rzucili się biegiem do samochodu.
Claire stanęła w drzwiach poplamiona zimną krwią i krzyknęła:
– I nie wracać mi tu!
Moc znikła i od tej nagłej pustki Claire aż zadrżała. Przez kilka chwil trzymała się drzwi, żeby jeszcze sprawdzić, czy tamci odjeżdżają, a potem z trudem zawróciła do salonu. Shane siedział na kanapie z koszulą rozpiętą do pasa i twarzą ukrytą w dłoniach.
Drżał.
– Nic ci nie jest? – spytała.
Gwałtownie pokręcił głową, nie podnosząc na nią wzroku. Michael otworzył drzwi kuchni i ruszył prosto do niej. Trzymał ręcznik, którym otarł krew z jej twarzy i rąk szorstkimi, niespokojnymi ruchami.
– Jak ty to zrobiłaś? – spytał. – Nawet ja nie mogę… Nie na rozkaz. Nie w taki sposób.
– Nie mam pojęcia – odparła. Czuła się słabo i niepewnie, więc usiadła na kanapie obok Shane'a. Shane zapinał koszulę. Jego palce poruszały się powoli i nie wydawały się zbyt pewne.
– Shane? – Michael stanął obok niego. Głos miał niezwykle łagodny.
– Tak, stary, wszystko w porządku – powiedział Shane.
W jego głosie przebijało znużenie. – Może i została moją właścicielką, ale swoje dostanie dopiero jutro wieczorem. Chyba nie zaryzykuje powrotu do nas. Nie wyłącznie po mnie. – Popatrzył na Michaela, a ten krótko skinął głową. – Nie chcę prosić, ale…
– Nie musisz prosić – powiedział Michael. – Będę na ciebie uważał. Jak tylko się da.
Przybili sobie piątkę.
– Muszę wziąć prysznic – powiedział Shane i ruszył na górę. Wcale nie poruszał się jak Shane… Jego ruchy były zbyt wolne, zbyt ciężkie, zbyt… zgnębione.
Michael złożył obietnicę, ale Claire obawiała się – bardzo się obawiała – że nie będzie mógł jej dotrzymać. Kiedy już znajdą się poza domem, odcięci od niego i odseparowani od siebie, nikt nie powstrzyma Ysandre od zrobienia z Shane'em tego, na co będzie miała ochotę. Z Michaelem. Z każdym.
Jeśli Jason mówił prawdę, kiedy przyszedł do nich do domu pogadać, to Oliver rzeczywiście miał im coś do powiedzenia. Może jeszcze ma.
Może to w jakiś sposób pomoże Shane'owi.
Tylko tyle mogła w tej chwili wymyślić Claire, żeby mu jakoś pomóc.
Kiedy poszła do kawiarni Olivera, wpakowała się w kolejne kłopoty, chociaż nie tak oczywiste jak sytuacja, w której Ysandre i François przejęli władanie nad ich salonem. Dopiero po paru sekundach Claire zorientowała się, co jest dziwnego w tej scenie, której stała się świadkiem, bo pozornie wszystko wydawało się normalne.
Ale nie było.
Naprzeciw Olivera przy stoliku siedziała spokojnie Eve, która przecież przysięgła, że prędzej wbije mu kołek w serce, niż jeszcze raz na niego spojrzy. Oliver słuchał jej z jak najbardziej poważną miną, przechylając głowę na bok, całkowicie opanowany. Na ustach miał bardzo nieznaczny uśmieszek, a spojrzenie utkwił w Eve z takim natężeniem, że Claire aż ścierpła skóra.
Mogła ściągnąć na siebie ich uwagę, stojąc tam jak idiotka na samym środku sali, nawet w tak zatłoczonym lokalu. Odwróciła się, podeszła do baru i zamówiła mochę, na którą wcale nie miała ochoty, żeby mieć pretekst do siedzenia w tym miejscu. Eve za bardzo zajęta była swoją sprawą, żeby zauważyć wejście Claire, ale Oliver wiedział; Claire to czuła, chociaż on nawet nie zerknął w jej stronę.
Zapłaciła cztery dolary i wzięła zbyt drogą, a jednak pyszną kawę do wolnego stolika w pobliżu okien wychodzących na ulicę, gdzie było sporo studentów, za którymi mogła się schować. Niepotrzebnie się jednak przejmowała; kiedy Eve wstała, ruszyła prosto do wyjścia, nie rozglądając się wkoło, a potem ramieniem otworzyła drzwi i wyszła na ulicę. Miała na sobie czarną atłasową spódnicę do ziemi, która przypominała Claire materiał, jakim obija się od wewnątrz trumny, i fioletowy aksamitny top. Wyglądała szczupło i krucho.
Wydawała się taka bezbronna.
– To okropne, jak daleko posuną się niektóre dziewczyny, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę – powiedział Oliver i usiadł na krześle naprzeciwko Claire. – Nie sądzisz, że ona nieco przesadza w tym swoim upodobaniu do makabry?
Nie złapała się na tę przynętę, popatrzyła tylko na niego w milczeniu. Jakiś promień słońca był blisko jego postaci i cały czas przesuwał się w jego stronę. Jeszcze parę minut, a oświetliłby jego ramię. Wiedziała, że jak większość starych wampirów zyskał częściową odporność na światło słoneczne, ale i tak by go to zabolało.
Oliver wiedział, o czym myślała. Zerknął na gorący promień światła i przesunął krzesło nieco na bok, żeby zyskać kilka dodatkowych minut cienia.
– Dlaczego wczoraj wieczorem przysłałeś do nas Jasona? – spytała.
– Dlaczego sądzisz, że go przysłałem?
– Bo tak powiedział.
– To Jason jest teraz takim wiarygodnym źródłem? Myślałem, że to wariat i morderca, który prześladuje własną siostrę.
– O czym rozmawiałeś przed chwilą z Eve? Oliver uniósł brwi.
– Zdaje się, że to sprawa Eve, nie twoja. Jeśli nie masz mi nic innego…
– Ysandre i François właśnie próbowali swoich gierek siłowych w naszym domu. W naszym domu, Oliver. Po co wysłałeś Jasona?
Oliver na moment zamilkł. Wcale na nią nie patrzył; przyglądał się ludziom spacerującym ulicą, przejeżdżającym samochodom. Spojrzał też na rozgadanych i roześmianych studentów we wnętrzu kawiarni. W wyrazie jego twarzy było coś dziwnego, jak gdyby – podobnie jak Eve – nagle zdał sobie sprawę z własnej bezbronności.
I bezbronności innych.
– Nie przyznaję, że to ja go wysłałem – powiedział Oliver. – Ale gdybym wysłał, to przecież miałbym po temu bardzo ważny powód, nieprawdaż?
Nie odpowiedziała. Znów na nią spojrzał spojrzeniem jasnym i bardzo skoncentrowanym.
– Claire, nigdy nie ukrywałem własnego pragnienia władzy. Nie lubię Amelie, a ona nie przepada za mną, ale nasze rozgrywki opierają się na uczciwych zasadach. Znamy reguły i ich przestrzegamy. Bishop natomiast… Bishop żadnych reguł nie przestrzega. Złapałby naszą planszę do gry i wywrócił ją do góry nogami, a na to się zgodzić nie mogę. Nawet gdybym miał przy okazji odnieść jakąś korzyść.
Wreszcie coś do niej dotarło.
– Bishop próbował cię zwerbować. Przeciwko Amelie. – Claire zrobiło się nagle zimno. – Nie mogłeś powiedzieć jej wprost. Dlatego chciałeś wykorzystać Jasona, żeby powiedział mnie i żebym ja to jej powtórzyła.
– Teraz już za późno. Wszystko toczy się w zbyt szybkim tempie. Nie jest w mojej mocy, żeby to powstrzymać, ona też nie zdoła. A tym bardziej nie ty, Claire.
Claire zdała sobie sprawę, że dłońmi kurczowo chwyciła się blatu stołu i rozluźniła uścisk. Palce aż ją bolały od ściskania.
– O czym – rozmawiałeś z Eve?
Oliver, nie spuszczając z niej oczu, powiedział:
– Będzie mi towarzyszyła na uczcie.
A więc Eve szła na bal maskowy. Z Oliverem.
Claire oparła się o krzesło i przez chwilę zupełnie nie mogła znaleźć słów, ale potem dokładnie do niej dotarło, co to wszystko znaczy.
– Czy Michael wie?
– Szczerze mówiąc, jest mi to zupełnie obojętne. Eve może to wyjaśnić tak jak zechce i kiedy zechce; to nie moje zmartwienie. Chyba skończyłem już udzielanie ci wyjaśnień, Claire. Ale jeśli mogę ci udzielić rady… – Oliver pochylił się nad stołem, zupełnie się wystawiając na słońce. Nawet się nie skrzywił, chociaż źrenice skurczyły mu się tak, że prawie znikły, a skóra zdecydowanie się zaróżowiła. – Zostań jutro w domu. Pozamykaj drzwi i okna, a jeśli należysz do osób religijnych, krótka modlitwa też się może przydać.
W jego ustach ta uwaga zabrzmiała tak dziwnie, że Claire o mało się nie roześmiała.
– Mam się modlić? Za kogo, za ciebie?
Oliver nawet nie mrugnął.
– Gdybyś zechciała – powiedział – byłoby to pocieszające.
Chyba od dawna nikt się za mnie nie modlił.
Wstał i odszedł. Claire przez chwilę siedziała, wpatrując się w popołudniowe słońce i popijając mochę, która już dawno jej wystygła i przestała smakować. Kiedy grupka zamożnych mięśniaków z uczelni spytała ją, wcale nie za grzecznie, czy zamierza zwolnić ten stolik, wyniosła się bez protestów. Poszła na spacer krętymi uliczkami, nie zastanawiając się właściwie, gdzie jest ani po co tam idzie.
Wszyscy ci ludzie… Teraz już znalazła się kawałek za uniwersytetem. Rodzimi mieszkańcy Morganville wykorzystywali słoneczną pogodę w każdy możliwy sposób – opalali się, pracowali w ogrodach, odmalowywali domy.
A jutro, jeśli Oliver ma rację, to wszystko mogło się skończyć. Jeśli Bishopowi uda się odebrać Amelie władzę…
Claire drgnęła, dotarło do niej, że słońce zniża się nad horyzontem, więc przy najbliższym skrzyżowaniu skręciła w stronę domu. Udało jej się tam dotrzeć przed końcem dnia, chociaż powoli zaczynało już zmierzchać, ale kiedy otworzyła furtkę i ruszyła ścieżką, zdała sobie sprawę, że ktoś siedzi na frontowych stopniach werandy i czeka na nią.
Shane.
– Hej – powiedział.
– Hej – odparła i usiadła obok niego. Spoglądał na ulicę i jeżdżące nią od czasu do czasu samochody. Lekki wiatr rozwiewał mu ciemne włosy, a słońce nadawało jego skórze odcień lekko muśnięty złotem. Boże, był taki… idealny. A spojrzenie jego oczu łamało jej serce.
– A więc – odezwał się. – Pomyślałem sobie, że dziś wieczorem powinniśmy gdzieś pójść.
– Pójść? – powtórzyła głupio. – Ale dokąd?
Wzruszył ramionami.
– Wszystko jedno. Do kina. Na kolację. Zabrałbym cię do baru na drinka, ale twój tata chybaby mnie zabił. – Shane przez chwilę przyglądał jej się, a potem znów zaczął uważnie wpatrywać się w przestrzeń. – Chcę po prostu spędzić dzisiejszy wieczór z tobą. Nieważne, co będziemy robić.
Bo jutro wszystko mogło się zmienić. To było to samo dziwne uczucie, które towarzyszyło Claire w czasie jej spaceru po mieście; wrażenie, że świat się kończy. Tylko parę osób zdaje sobie sprawę, na co się zanosi.
– Jakieś miejsce, dokąd zawsze chciałeś się wybrać? – spytała Claire.
– Jasne. Gdziekolwiek byle nie tutaj, od zawsze tego chciałem. Znaczy tu, w Morganville? – Na chwilę zamilkł, jakby to pytanie zaskoczyło go. – Może. Masz ochotę przejechać się samochodem?
– Czyim?
– Eve. – Uniósł kluczyki. – Ubiłem z nią interes. Będę dostawał samochód na dwa wieczory w tygodniu, a w zamian za to w dwa dni przejmuję jej domowe obowiązki. Więc mam dziś prawo go pożyczyć.
– Słońce zachodzi – czuła się w obowiązku zauważyć Claire.
– A i owszem. – Jeszcze raz zabrzęczał kluczykami. – No jak?
Naprawdę, przecież już wiedział, jaka będzie jej odpowiedź.
Pojechali do restauracji w pobliżu wampirzego centrum miasta, na tyle daleko, że większość klientów to byli ludzie, ale jednak otwarte było do późna. Była tam sala z parkietem do tańca i szafą grającą pełną starych płyt. Shane napił się piwa, na którego zamawianie był za młody, a Claire kilkanaście monet ćwierćdolarowych wydała na piosenki, jedna po drugiej.
– Takiego wielkiego iPoda jeszcze nigdy nie widziałam – powiedziała, a on aż zakrztusił się piwem. – Żartuję. Widziałam już kiedyś szafę grającą.
– Nie jestem pewien, gdy patrzę, jak ją karmisz monetami. Myślisz, że już wybrałaś dość piosenek?
– Sama nie wiem – odparła. – A ile trzeba, żeby grała całą noc?
Odstawił piwo na stolik, objął ją ramionami i zaczęli tańczyć, a piosenki zmieniały się i zmieniały, jedna po drugiej. Morganville powoli cichło.