ROZDZIAŁ VII

Jechali długo i Belinda nie miała najmniejszego pojęcia dokąd.

Nagle jednak znaleźli się wśród dość gęstej zabudowy, wydawało jej się, że ta jakieś miasta.

– Ale to nie jest Christiania! – zawołała zdumiona.

– Nie. To jest Drammen. A ściślej biorąc Stromso.

– Aha – powiedziała Belinda, choć nie rozumiała z tego nic.

Viljar zatrzymał konia koło jakiegoś domu i pomógł jej zsiąść. Była tak obolała, że aż się zatoczyła. Czuła też, że twarz ma zsiniałą z zimna, a akurat teraz pragnęła wyglądać możliwie jak najładniej.

– Zaraz wejdziemy do środka – powiedział Viljar cicho. – Spotkasz tam kilkoro moich przyjaciół. Ale byłoby najlepiej, gdybyś się nie odzywała.

– Dobrze – zgodziła się. – Ale powiedz mi… Chyba nie zamierzasz zrobić tego, co tylu ludzi robi?

– Czego mianowicie?

– Wyemigrować? Do Ameryki?

Viljar przystanął.

– Dlaczego przyszło ci to do głowy?

– Nie, tylko tak. Bo to zawsze tak jest, ludzie są tajemniczy, nikomu nic nie mówią, a potem nagle donoszą, że wyjeżdżają, że bilety kupione i wszystko już gotowe. Ty tak nie zrobisz?

Wyczuwał lęk w jej głosie.

– Nie, ja tak nie zrobię! Choć muszę przyznać, że kiedyś i o tym myślałem. Ale to było dawno, zanim dorosłem. Chciałem uciec od upiorów w Grastensholm. Potem jednak zrozumiałem, że tylko tam jest moje miejsce. Człowiek nie może uciec od tego, za co odpowiada. A ja odpowiadam i za Grastensholm, i za Lipową Aleję. Nie mógłbym tak strasznie zawieść moich najbliższych. Jestem przecież jedynym dziedzicem.

– Ale się nie ożeniłeś?

– Nie, choć wiem, że powinienem. Po prostu nie miałem na ta czasu. Chodź, musimy iść.

Wprowadził ją do ciemnego korytarza.

– To bardzo dobrze, że nie zamierzasz wyjeżdżać – powiedziała cicho, chyba przez szacunek dla tego obcego miejsca. – Norwegia byłaby pusta bez ciebie.

– Dziękuję ci – odparł z uśmiechem, choć sprawiał wrażenie zakłopotanego. Belinda znowu poczuła znajomy ucisk w gardle. Ten, który się pojawiał, kiedy miała nieczyste sumienie. Znowu zachowała się zbyt szczerze, użyła niewłaściwych słów. Nie ubrała swoich myśli w odpowiednią farmę, jak to zwykle czynią dorośli. Co on sobie o niej pomyśli?

On jednak najwyraźniej zajęty był czym innym. Zatrzymał się przed jakimiś ledwie widocznymi drzwiami.

– Belinda, to z mojej strony wielkie ryzyko, że zabieram cię tu ze sobą. To, co stanowi twoją siłę, twoja szlachetna szczerość i ufność, może stać się przyczyną katastrofy, doprowadzić mnie i moich przyjaciół do upadku. Proszę cię na wszystko: nigdy nikomu o nas nie mów! Zachowaj wyłącznie dla siebie to, co dzisiejszego wieczoru zobaczysz i usłyszysz! W przeciwnym razie wylądujemy w więzieniu, a wtedy już nikomu nie pomożemy.

W więzieniu? Viljar z Ludzi Lodu? Najsympatyczniejszy człowiek na świecie?

– W takim razie ja poszłabym za tobą do więzienia! – zawołała impulsywnie.

Viljar uśmiechnął się.

– Jesteś najbardziej lojalną istotą, jaką znam. Ale pewnie znaleźlibyśmy się w różnych więzieniach, a to by chyba nie było zbyt zabawne. Obiecujesz, że nic nikomu nie powiesz?

Przejęta uścisnęła jego rękę.

– Możesz być pewien – powiedziała konspiracyjnym szeptem.

Weszli do zadymionego pomieszczenia, w którym znajdowały się zniszczone stoły i proste drewniane krzesła. Sala zebrań? Dziesięciu, może jedenastu ludzi zgromadzonych w pokoju, odwróciło się ku drzwiom.

– No, nareszcie! – zawołał młody przystojny mężczyzna o ciemnych, lekko kręconych włosach i z małą bródką. – Spóźniasz się.

– Tak, ponieważ musiałem wyratować z opresji tę panienkę – wytłumaczył Viljar z cierpkim uśmiechem.

Wtedy dopiero zebrani spostrzegli Belindę i zrobiło się zamieszanie.

– Och, Viljar, gdzie znalazłeś tę ślicznotkę?

– Przestańcie! To nie powód do żartów. Wcale nie jest tak, jak wam się zdaje. Belinda została paskudnie potraktowana przez pewnego drania i musiałem się nią zająć, ponieważ naprawdę nie ma nikogo innego. Dziś wieczorem było z nią rzeczywiście kiepsko i nie miała się gdzie podziać. Ale ona nas nie wyda.

Musiała przywitać się ze wszystkimi po kolei, dygała przy tym, a oni uśmiechali się do niej z sympatią. Jakiś barczysty mężczyzna klepnął ją poufale w tyłek, choć nie miał absolutnie nic złego na myśli. Belinda krzyknęła przestraszona i odskoczyła w bok.

Viljar podniósł ostrzegawczo rękę.

– Ona dziś wieczorem omal nie została zgwałcona. Przez jednego z tych, których kochamy najbardziej – wyjaśnił zebranym.

Wtedy ów rosły młody człowiek zaczął ją jak najserdeczniej przepraszać, gładził ją po ręce i prawie miał łzy w oczach.

Wszyscy byli dla niej tacy mili! W końcu jednak musiała usiąść cicho w kąciku, żeby nie przeszkadzać, bo trzeba było dalej prowadzić zebranie.

Belinda słuchała tego, co mówią, z narastającym zdumieniem. I z przerażeniem!

Ten ciemnowłosy młody mężczyzna był przywódcą. Nazywano go Marcus. Większość zebranych nie była tak dobrze ubrana jak Viljar z Ludzi Lodu. Belinda doznała szoku, kiedy uświadomiła sobie, że to muszą być robotnicy, „ta przeklęta hołota”, jak zwykł był ich nazywać jej ojciec. W rodzinnym domu Belindy bowiem rozmawiano o zagrożeniu ze strony niezadowolonych mas, mówiono, że istnieje ryzyko powstania w kraju takiej samej sytuacji jak we Francji po rewolucji, powtarzano, że istnieje poważna groźba, iż ci straszni prostacy staną się zbyt silni, że trzeba ich trzymać krótko, bo w przeciwnym razie państwu grozi katastrofa. Belinda przywykła uważać robotników za swego rodzaju przestępców, gorszych niż grzech pierworodny. Ojciec wspominał też o jakiejś gazecie, wydawanej przez zdrajcę nazwiskiem Marcus Thrane [Marcus Thrane (1817-1890), pierwszy w Norwegii organizator związków robotniczych; domagał się powszechnego prawa głosu i lepszych płac. Za działalność wywrotową skazany na przymusowe roboty (przyp. tłum.).], gazeta miała tytuł „Adres Drameński” i stawała się coraz bardziej radykalna, co musiało oznaczać coś wyjątkowo okropnego. W każdym razie zajmowała się sprawami robotników, rzecz zupełnie niesłychana…

Boże!

Drammen?

Marcus.

Marcus Thrane?

To straszne!

Viljar z Ludzi Lodu? To niemożliwe!

Czy on mógłby…?

Zaczęła się przysłuchiwać temu, co mówią, z większą uwagą, uszy zrobiły jej się płomiennie czerwone i coraz bardziej nabierała pewności, że Viljar jest naprawdę w tę sprawę poważnie zamieszany!

O mój Boże, jakie to straszne! On, pochodzący z takiej dobrej rodziny, dziedzic dwóch wspaniałych dworów, jak on może zadawać się z tymi okropnymi robotnikami, zajmować się ich problemami? Bo tak właśnie robił.

– Czas już dojrzał – powiedział jeden z tych, którzy się Belindzie najmniej podobali. – Czas dojrzał, żeby zwołać oficjalne zebranie.

Marcus Thrane sprawiał wrażenie bardzo zainteresowanego tą propozycją, ale jeszcze się wahał.

– Naprawdę jesteście zdania, że możemy się odważyć?

– Absolutnie – odparł ktoś inny i to była odpowiedź, jakiej Thrane najwyraźniej oczekiwał.

– Bardzo wielu jest po naszej stronie – zapewniał Thrane. – Słyszałem o pewnym młodym pisarzu, który pracuje nad sztuką teatralną poświęconą sprawie robotników. Nazywa się Henryk Ibsen, może któryś zna to nazwisko? Nie? Ja też nie, ale powinniśmy być wdzięczni za wszystko, co może nam pomóc. Poza tym w gazecie w Moldes ukazał się artykuł, który z daleka pachnie siarką. Napisał go Bjornstjerne Bjornson. Oczywiście sporo w nim przesady, ale… ale im więcej ludzi jest z nami, tym lepiej! A jak na twoim terenie, Viljar?

– Nie chciałem wypytywać zbyt wielu w mojej parafii, lepiej się specjalnie nie afiszować – odparł Viljar. – Ale dowiadywałem się w Lier i w Sandvika, i tam mamy poparcie. Gorzej natomiast w Asker.

Belinda siedziała jak na szpilkach. Nic dziwnego, że Viljar boi się więzienia! Dostałby się tam natychmiast, gdyby rozgadała…

Ale ona nie piśnie ani słowem! Chociaż w drodze do domu będzie próbowała go przekonać, że źle postępuje. Naprawdę nie powinien się zajmować takimi sprawami! Czy on nie pojmuje, jakim strasznym draniom pomaga?

Nie bardzo rozumiała, o czym oni rozmawiają. Mówili coś o powszechnym prawie głosu, niezależnym od tego, czy człowiek posiada majątek, czy nie, ani od tego, jaką pozycję zajmuje w społeczeństwie. Mówili o kontroli nad kupcami, którzy mają monopol na handel wiejski, i o tym, że komornicy powinni dostać ziemię na własność.

– Sprawą najważniejszą – mówił Marcus Thrane – jest radykalizacja poglądów urzędników i utworzenie partii demokratycznej, w której robotnicy i radykalnie nastawieni urzędnicy oraz drobni rzemieślnicy stanowiliby główną siłę.

Belinda potrząsała głową, jakby chciała zmusić mózg do lepszej pracy, do rozumienia, o czym mówią tamci. Ale tutaj najwyraźniej potrzeba było większych zdolności niż te, w które wyposażył ją los.

Zebrani zaczęli omawiać kwestie związane z organizacją tego wielkiego zebrania. Miałoby się ono odbyć w okolicach Bożego Narodzenia. To i takie wielkie święto mieliby zbezcześcić tą swoją bezwstydną działalnością?

O Boże drogi! Co tu robić? Trzeba przecież ratować Viljara! Musi go wyrwać ze szponów tych okropnych ludzi! Jaki on urodziwy, kiedy tak siedzi przy wielkim stole, pośrodku, a inni wokół niego! On naprawdę jest bardzo przystojny, pomyślała, i było to całkowicie jej własne odkrycie. Nie wiedziała zresztą, kogo mogłaby zapytać, co powinna sądzić o Viljarze. To prawda, że twarz miał dość surową, rysy ostre i te lodowate oczy, ale był bardzo pociągający, pewnie właśnie dlatego. Zwróciła uwagę, że zebrani odnoszą się do niego z wyraźnym respektem, słuchają bardzo uważnie, kiedy mówi. Tylko raz spojrzał w jej stronę i posłał jej przelotny uśmiech jakby dla dodania odwagi. Poczuła się wtedy taka szczęśliwa! Ale przez cały czas się martwiła. Jak mu wytłumaczy, jak zdoła go przekonać, że postępuje źle?

Jeden z obecnych coś opowiadał… Mimo woli zaczęła słuchać i sprawa ją zainteresowała. Opowiadał o biednej rodzinie, obarczonej licznym potomstwem, która została wyrzucona na ulicę, bo ojciec nie był już zdolny do pracy. Sami nie mieli w domu dużo miejsca, tylko jeden jedyny pokój dla ośmiorga dzieci i rodziców, ale i tak brali lokatorów, żeby chociaż na czynsz zarobić. Przeważnie dziewczyny uliczne, które tam przyjmowały swoich klientów. Ale właściciel domu się o tym dowiedział i wyrzucił ich. Teraz cała rodzina nie ma co jeść i nie ma dachu nad głową, a zimy tylko patrzeć.

Potem kto inny opowiedział inną historię. O jakichś biedakach, którzy przez całe życie pracowali dla bogatych ludzi, ale nigdy nie otrzymywali żadnej zapłaty, jedynie jakie takie utrzymanie, a teraz, kiedy są starzy i niezdolni do pracy, to się ich wyrzuca! Opowiadano o wielu takich i podobnych przypadkach. O krawcowych, które muszą siedzieć i pracować przez całą noc za nędzne grosze, bo bogata pani idzie na bal. O służbie dworskiej, parobkach, podwładnych…

Boże drogi, ale to przecież dokładnie tak samo jak w domu, u mamy i ojca Belindy! Na przykład Andersonowa, która ma w domu pięcioro małych dzieci, musi pracować u rodziców Belindy od wczesnego rana do późnego wieczora. Kiedy ona właściwie widuje swoje dzieci? A kiedy dzieci widują matkę?

Belinda nigdy nie myślała o Andersonowej inaczej, niż myślała jej matka! Grzech i brak moralności u tych ludzi, powtarzała matka. Pijaństwo, upadek obyczajów, brak kultury…

Tak, ale co ci biedacy mieli robić? Jakie mieli szanse, żeby się czegoś dowiedzieć o kulturze, o dobrych manierach albo o ładnym języku? Butelka wódki i harmonia, tańce w sobotę wieczorem i może jakaś chwila czułości we dwoje?

To także nie były własne myśli Belindy, po prostu jeden z obecnych mówił o braku kultury u biedaków, a także o strasznym przyroście liczby dzieci właśnie w tych środowiskach. Od kiedy udało się zwalczyć wielkie epidemie, w kraju przybywało ludzi, wszystko to razem przyczyniało się do coraz większej nędzy.

Marcus Thrane nie ukrywał, że dla niego ci biedacy są także wielką grupą wyborców, choć nie to było głównym celem jego działalności. On pragnął pomagać robotnikom, ale najpierw chciał pomóc tym, których określał jako warstwy średnie. Belindę ogarnął wstyd. Dlaczego nikt jej nigdy nie powiedział, że wielu ludzi żyje w takich strasznych warunkach?

Pewnie dlatego, że pojęcie „lud” nie należało do jej świata, tego słowa nie używano w rodzinnym domu. Od dzieciństwa były jej wpajane poglądy rodziców. Niczego więcej o świecie nie wiedziała.

Wkrótce zebranie dobiegło końca. Belinda ocknęła się z zamyślenia, przygnębiona i pełna współczucia. Viljar z Ludzi Lodu pakował jakieś papiery i gazety, wszyscy mówili sobie dobranoc.

W drodze do domu Belinda była z początku milcząca. Wszystkie słowa, które zamierzała powiedzieć Viljarowi, teraz gdzieś się zapodziały albo wydawały jej się głupie, małostkowe.

Nagle oświadczyła jakby sama do siebie:

– Muszę wiedzieć więcej.

– Tak – potwierdził Viljar krótko.

Jakie to cudowne uczucie! Że on bez jakichkolwiek wyjaśnień wie, co ona ma na myśli! Ale niczego tłumaczyć jej nie próbował.

Kiedy jechali w tamtą stronę, do Drammen, była zbyt wstrząśnięta tym, co ją spotkało w Elistrand, by zdawać sobie sprawę, jak blisko siebie siedzą na koniu. Teraz sprawy miały się inaczej. Jakby to polityczne spotkanie oddaliło niedawne przeżycia, otuliło je watą, stępiło. Teraz uświadamiała sobie, że jest żywą młodą kobietą, że w jej ciele płynie krew. On zaś był ciepły i silny, jego ramiona obejmowały ją, dając niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. I chociaż wciąż siedziała bardzo niewygodnie, może nawet bardziej niż przedtem, to nie zamieniłaby tej jazdy na żadną cudowną podróż w złoconej kolasie.

Nieoczekiwanie zachichotała.

– Z czego się śmiejesz?

– Z twoich tajemnic – wyjaśniła. – Najpierw były upiory a, jak się można było spodziewać, byłam sztywna ze strachu, kiedy mi o tym powiedziałeś. Myślałam więc, że ta druga tajemnica jest tak samo mistyczna, też związana z czarami, a tu nagle… upadek na twardą ziemię!

– Rozumiem cię – Powiedział ze śmiechem.

Odwróciła się ku niemu w mroku i jej twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. Pospiesznie wróciła do dawnej pozycji.

– Tylko nie całkiem rozumiem, dlaczego nie możesz w domu powiedzieć o tych swoich tajnych zebraniach.

– Nie rozumiesz? Przecież ja zwalczam właśnie to wszystko, na czym opiera się ich życie! Oni także są bogaci, nikt w okolicy im nie dorównuje, mają mnóstwo służby, tyle ludzi im podlega… A my chcemy takie różnice między ludźmi zlikwidować! Ja bym chciał, żeby wszystkim było dobrze, nie tylko właścicielom wielkich majątków. Nie tylko dyrektorom i fabrykantom, nie tylko asesorom, proboszczom i bogatym chłopom. Rozumiesz to?

– Rozumiem. Dziś wieczorem dowiedziałam się sporo. Ale w wielu przypadkach to przecież od samego człowieka zależy, czy jest bogaty, czy biedny.

– Tak też bywa. Ale ja chcę pomagać tym, którzy są biedni nie z własnej winy. Chcę wspierać Marcusa Thrane przy tworzeniu nowej partii, której będzie przywódcą, to będzie całkiem nowa i bardzo duża partia. Ale za coś takiego człowiek nie jest kochany. Na początku musimy więc być bardzo ostrożni!

– Tak, to oczywiście rozumiem. I nic nikomu nie powiem.

– To dobrze.

W miarę zbliżania się do domu Belinda stawała się coraz bardziej milcząca.

Tyle spraw musiała przemyśleć. Było jej trochę przykro z powodu tego, co Viljar powiedział w sali zebrań, że Belinda jest nieszczęśliwą, źle potraktowaną dziewczyną, którą on musiał się zaopiekować, bo ona nie ma nikogo innego.

Brzmiało to jakoś… litościwie. Nie chciała, żeby się tak do niej odnosił. W głębi duszy pragnęła czegoś zupełnie innego. Czegóż to jednak mogła się spodziewać „głupia Belinda”? Nie powinna o tym zapominać. Nie powinna budzić w sobie nadziei, które nigdy się nie spełnią!

Ona, od dzieciństwa przyzwyczajona znać swoje miejsce!

Dlaczego więc sprawiało jej tyle bólu tłumienie uczuć? Przecież już dawno poddała się losowi.

Zastanawiała się, która może być godzina. Wyruszyli w drogę wczesnym wieczorem, bo przecież przyjęcie u asesorostwa zaczynało się po południu. Pani Tilda wyszła z domu, gdy jeszcze było widno…

Ale teraz jest na pewno bardzo późno.

– Za każdym razem musisz na zebranie jechać aż do Drammen? – zapytała.

– Nie, to by było zanadto męczące. Mamy też bliżej położone miejsca spotkań. Często je zresztą zmieniamy, żeby nie budzić podejrzeń.

– Tak, to jasne – powiedziała rzeczowo.

Kiedy zbliżali się do Elistrand, poczuła, że robi się sztywna.

– Nie bój się – uspokoił ją Viljar, – Dziś tam nie wrócisz. Służące miały się zająć Lovisą tej nocy i jutro rano. Teraz pojedziesz ze mną do Grastensholm i tam się zastanowimy, co dalej. Do Elistrand w ogóle nie możesz już wrócić.

– Och, dziękuję ci – szepnęła tak cicho i tak żałośnie, że nikt nie miałby wątpliwości, jakie to wszystko dla niej trudne. – Ale co powiedzą twoi dziadkowie?

– Vinga i Heike? Oni z pewnością zrozumieją.

Belinda nie była taka przekonana. Viljar przecież nie odważył się powiedzieć im o upiorze, bo bał się, że nie zrozumieją. Ani o tajnych spotkaniach. Dlaczego teraz sądzi, że będzie inaczej?

Vinga, która zawsze lubiła trochę zbytku, kazała przed snem podać wino sobie i Heikemu. Kiedy Viljar z Belindą weszli do salonu, zostali powitani kieliszkami purpurowoczerwonego trunku, w którym odbijał się blask ognia płonącego na kominku. Dostojna para siedziała w ulubionych fotelach i wyglądało na to, że tych dwoje naprawdę umie cieszyć się życiem.

– Miałem nadzieję, że u asesorostwa zostaniecie wystarczająco ugoszczeni – powiedział Viljar uszczypliwie.

– Owszem, owszem, ugościli nas, ale było tam potwornie nudno, więc postanowiliśmy się trochę rozerwać we własnym towarzystwie – odparła Vinga. – A poza tym przyjęcie nie trwało długo. Gospodyni dostała jakichś strasznych boleści i wszyscy się bardzo szybko rozeszli. Odwieźliśmy też panią Tildę do Elistrand, Belindo, bo syn miał po nią przyjechać znacznie później. Niech Bóg broni, co to za potworne babsko! Nie uwierzylibyście, ile strasznych plotek nam zdążyła opowiedzieć, ile żółci z siebie wylała podczas tak krótkiej drogi! A w ogóle to witaj u nas, Belindo, tyle mówię, że nawet nie miałam czasu się przywitać. Jak to miło, Viljarze, że przyprowadziłeś do domu swoją protegowaną.

Belinda zaczerwieniła się jak piwonia.

– Chyba nie jestem niczyją protegowaną, pani Vingo. Zawsze starałam się prowadzić przyzwoite życie.

– Och, wybacz mi! Popełniłam błąd! – zawołała Vinga. – Użyłam chyba niezbyt fortunnego słowa. Ale przecież protegowana to znaczy, że on się tobą trochę opiekuje, a to chyba nic nagannego.

Belinda zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Znowu się wygłupiła. Który to już raz?

I to tutaj, w domu Viljara, gdzie naprawdę chciałaby uchodzić za rozgarniętą!

Viljar wyjaśnił ściszonym głosem:

– Sprawy mają się tak, że nasz przemiły nowy sąsiad z Elistrand rzucił się dziś na nią. Zdołała mu się wyrwać, ale wygląda na to, że walka była zaciekła.

Oboje starsi państwo podskoczyli w swoich fotelach.

– Co ty mówisz? – zapytał Heike, a Vinga nalała Belindzie duży kieliszek wina.

– Tak, tak – potwierdził Viljar. – Ale ja pojechałem natychmiast do Elistrand i powiedziałem tej gadzinie kilka zdań do słuchu. Szczerze mówiąc były to chyba dosyć dosadne zdania. I dość bolesne.

– Viljar! Chyba nie chcesz doprowadzić do wojny! – zawołała Vinga przestraszona. – Nie możemy sobie na to pozwolić w takiej małej parafii.

– Małej? Jeśli Abrahamsen nadal będzie robił to, co zaczął, to za parę lat będzie tu po prostu tłok. A zresztą, to co? Miałem pójść i powiedzieć: „Proszę wybaczyć, panie Abrahamsen, ale nie powinien się pan rzucać na Belindę, bo ona jest bardzo wrażliwa?”

– Nie, to oczywiste, że powinno mu się dać nauczkę – powiedział Heike. – Co on sobie myśli, że skoro Belinda jest taka ufna i dobra, to może sobie z nią poczynać, jak mu się podoba, bo ona i tak nic nikomu nie powie? Nie, Vingo, Viljar miał całkowitą rację, że poszedł się z nim na poważnie rozmówić!

– Rozmówić, oczywiście! Ale ty zdaje się nie poprzestałeś na rozmowie, prawda, Viljarze?

– Byłem po prostu wściekły – odparł wnuk z poczuciem winy.

Vinga podsunęła Belindzie krzesło. Dziewczyna usiadła ostrożnie na samym brzeżku, a mimo to nie mogła powstrzymać bolesnego jęku.

– Belinda! – szepnęła Vinga przestraszona. – Pan Abrahamsen nie zdołał ci chyba zadać bólu?

– Co? Jak to?

– Zabolało cię, kiedy siadałaś?

– Tak. Ale to pewnie dlatego, że tak długo i niewygodnie siedziałam na koniu.

– Na koniu?

– Tak, och, a ja o tym nie pomyślałem – wtrącił się Viljar. – Zabrałem ją ze sobą. I musiało jej być bardzo niewygodnie.

– To musieliście bardzo daleko jechać – powiedziała Vinga z przekąsem i spojrzała wymownie na Heikego.

Viljar nie zareagował na tę insynuację, a Belinda starała się nie odzywać, żeby znowu czegoś nieodpowiedniego nie powiedzieć.

Heike natomiast zaczął wypytywać Viljara, co się naprawdę stało w Elistrand. Vinga spoglądała na wnuka zaniepokojona. Belinda musiała najprawdopodobniej pojechać z nim na jedną z tych jego okrytych tajemnicą wypraw… Mam jedynego syna, myślała, i on ożenił się z kobietą jedenaście lat od siebie starszą. Chociaż akurat im ułożyło się wszystko jak najlepiej, nikt nie byłby lepszy od Solveig dla żądnego przygód Eskila. To Solveig skłoniła go, żeby się osiedlił w Lipowej Alei, o czym ona i Heike nie śmieli nawet marzyć. Eskil jest szczęśliwy, ma syna, z którego jest bardzo dumny, a i synowi Solveig z pierwszego małżeństwa, który zamieszkał w pobliżu, powodzi się dobrze. No i co teraz? Czyżby jedyny wnuk Vingi interesował się dziewczyną, która…

Nie, nie, tak nie wolno myśleć o nikim!

Ale czy to ze strony Viljara poważna sprawa?

Nie, absolutnie nie, to przecież widać, stwierdziła z wielką ulgą. Zainteresowanie Viljara dla Belindy ogranicza się do współczucia. Wynika z potrzeby pomagania słabszym i nieporadnym.

Właśnie tak, bo Belinda jest nieporadna, trudno temu zaprzeczyć. Jest to na swój sposób ładna i obdarzona pewnym wdziękiem młoda osoba, ale gdy tylko czuje się zagrożona, natychmiast traci wszelką pewność siebie. Vinga nie bardzo mogła się w tym wszystkim rozeznać. Czy dziewczyna ma inteligencję, tylko od najwcześniejszego dzieciństwa pomiatano nią i odmawiano wszelkiej wartości, czy też raczej należy do osób o tak zwanej słabej głowie?

Trzeba chyba lepiej poznać Belindę, by zorientować się co do jej słabszych i mocniejszych stron. Trzeba by pewnie spróbować dotrzeć do prawdziwej Belindy, bo nie ulega wątpliwości, że wychowanie wiele w niej wykoślawiło.

Nie ulega też wątpliwości, że Viljar robił bardzo dużo, by ją wesprzeć, dodać jej pewności siebie. Próbował jej uświadomić, że ma swoją ludzką godność i wartość.

Ale to ryzykowne! Och, jakie ryzykowne! Viljar powinien się mieć na baczności. Bo jeśli nawet ona niewiele znaczy dla niego, to z daleka widać, że dla niej Viljar jest niczym bóstwo. Chyba ona sama sobie jeszcze z tego sprawy nie zdaje, bo przywykła znać swoje miejsce i wie, że tu akurat nie ma szans. Ale gołym okiem było widoczne i to, że pewnego pięknego dnia dziewczyna zacznie cierpieć. A będzie to tego dnia, kiedy stwierdzi, że kocha Viljara z Ludzi Lodu.

Vinga nie chciałaby za nic doczekać takiej chwili. Ze względu na Belindę, lecz także ze względu na Viljara.

A już zwłaszcza ze względu na siebie.

Jej rozmyślania przerwał głos Heikego:

– No dobrze! To jutro rano pójdziemy do Elistrand, żeby się rozmówić, Viljarze. Nie będzie to przyjemna wizyta, ale jest konieczna, jeśli nie chcemy całkiem zatruć atmosfery w parafii.

– Ale Belinda nie może tam wrócić – zastrzegł Viljar gorączkowo. – Ona w żadnym razie nie może tam mieszkać!

– Nie, oczywiście, że nie. Będziemy musieli jakoś ten dylemat rozwiązać. Domyślam się, że Belinda czuje się odpowiedzialna za dziecko, i byłoby najlepiej gdyby…

Przerwał mu ochmistrz, który w tym właśnie momencie stanął w drzwiach i zaanonsował przybycie lensmana.

– O tej porze? – zapytała Vinga. – A poza tym parę godzin temu widzieliśmy go u asesorostwa. – No, ale proś, oczywiście!

Lensman, którego Ludzie Lodu znali bardzo dobrze, wszedł i witał się uprzejmie, ale z wyraźną rezerwą. Od razu też zwrócił się do Viljara:

– Viljarze Lind z Ludzi Lodu, mam niemiły obowiązek powiedzieć panu, że jest pan aresztowany pod zarzutem zamordowania Herberta Abrahamsena z Elistrand. Dziś wieczorem znaleziono go martwego w jego domu i mamy dwóch świadków, którzy twierdzą, że był pan dziś w Elistrand i że doszło między wami do rękoczynów.

Загрузка...