ROZDZIAŁ VI

Po pogrzebie Ludzie Lodu wrócili do Grastensholm i do Lipowej Alei.

Kiedy wieczorem Heike chodził po domu, by sprawdzić wszystko i pozamykać drzwi na noc, nagle pojawił się przy nim mroczny cień. To ów niesamowicie wysoki mężczyzna, jakby wydłużony, wisielec, przywódca szarego ludku.

W domu panowała cisza, wszyscy zdążyli się już położyć. Tylko lampa w hallu i latarnia w ręku gospodarza rozpraszały mrok.

Heike skrzywił się, nieprzyjemnie zdziwiony pojawieniem się niepożądanego towarzysza, ale powiedział „dobry wieczór” i zapytał, o co chodzi. Wisielec uśmiechnął się tym swoim krzywym uśmieszkiem, który nie wróżył nic dobrego.

– Zabrałeś mi jedno z moich. Jedna dusza ubyła z mojej gromadki!

– Marta sama sobie tego życzyła. Nigdy nie popełniła przestępstwa. To niesprawiedliwe, że została skazana na poniewierkę.

Upiór spoglądał na niego ze złością.

– W gromadzie zapanował niepokój.

– A co, może jest więcej takich, którzy pragną być pochowani w poświęconej ziemi? – zapytał Heike agresywnie. – Może nawet ty sam?

– Nie, dziękuję! – syknął tamten. – Mnie się tutaj powodzi znakomicie. A poza tym nie znaleźlibyście już moich zwłok. Zresztą jest wśród nas zaledwie kilkoro takich, jak to powiedziałeś, niesprawiedliwie skazanych na poniewierkę, niewinnych ofiar, które nie dostąpiły zbawienia, choć na to nie zasłużyły.

– Na przykład te dwie dziewczynki?

– Tak, one do nich należą. Ale one zostały pozbawione życia tyleset lat temu, że już dawno wszelki ślad po nich zaginął.

– Ale może mógłbyś powiedzieć, gdzie zostały pochowane, to ksiądz by przynajmniej poświęcił to miejsce.

– No wiesz co? A poza tym to one sobie wcale nie życzą innej egzystencji niż ta, którą teraz wiodą. One się bardzo dobrze czują w Grastensholm.

Heike się zdenerwował.

– Ty wiesz, że wasz czas w Grastensholm wkrótce się dopełni!

– Spokojnie, spokojnie – wisielec uśmiechał się szyderczo. – Biorąc pod uwagę długowieczność Ludzi Lodu, to ty jesteś jeszcze całkiem młodym człowiekiem. Ile ty masz lat? Siedemdziesiąt cztery? Cóż to za wiek? Tylko dbaj o siebie, żebyś żył jak najdłużej!

– Ale ty obietnicy dotrzymasz? Po mojej śmierci się stąd wyniesiecie! Dokładnie w momencie, kiedy moja trumna znajdzie się za progiem, ma was tu nie być!

– Jasne, jasne! A twój wnuk? Jest teraz zadowolony? Już nie będzie miewał nocnych odwiedzin, sam się o to zatroszczył.

Twarz Heikego przybrała surowy wyraz.

– Ja naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć o tych nocnych wizytach. Była przecież umowa, że żadne z was nie może przekraczać progu naszych sypialni. Marta naruszyła umowę. Chociaż z drugiej strony cieszymy się, że mogliśmy jej pomóc. Więc tym razem puszczę rzecz całą w niepamięć. Ale pilnuj lepiej swoich podopiecznych! Niektórzy z nich robią się bezczelni.

– Każdy się czasem może potknąć – powiedział upiór sunąc po schodach, jakby stopnie nie istniały. W hallu na górze rozpłynął się w mroku.

Heike stał zaciskając zęby i patrzył w ślad za nim. Boże, Boże, co myśmy zrobili, Vinga i ja? Po co myśmy sprowadzili tę hołotę do Grastensholm? No, może hołota to nie jest właściwe określenie, nie wszyscy z nich są przestępcami, choć o wszystkich można powiedzieć: potępieni. I, z drugiej strony, choć przyczynili nam wielu zmartwień, to trzeba przyznać, że dzięki nim Grastensholm kwitło w ostatnich latach, zadbane, dobrze utrzymane.

Heike wielokrotnie żałował, że zdecydowali się wtedy z Vingą na złożenie wiosennej ofiary. Teraz także śmiertelnie bał się przyszłości. Czuł, że nie trzyma już szarego ludku w ryzach tak jak dawniej. Musi uważać, być bardziej czujny.

Z ciężkim sercem wszedł po schodach i minął sypialnię Viljara. Zdumiewające! Ten chłopiec milczał na temat ducha przez tyle lat! Z jakiej to gliny został ulepiony ten jego niepokorny wnuk, mający swe korzenie także w Eldafjordzie?

Viljar też jeszcze nie spał. Słyszał kroki Heikego. Leżał wsłuchując się w ciszę, rozkoszując się spokojem, którego w tym pomieszczeniu nigdy nie zaznał. Tak, to ja uwolniłem moją sypialnię. Upiór zniknął na zawsze. Pobłogosławiony.

Ta świadomość niosła ukojenie.

Pani Tilda krążyła po domu. Pilnowała tej okropnej smarkuli, która zastawiała sidła na jej syna.

Wciąż jeszcze pani Tilda miała władzę nad Herbertem, uświadomiła sobie to poprzedniego dnia, kiedy zwymyślała Belindę, że nie założyła pokrowca na jedno z krzeseł w salonie, a ta bezwstydnica miała czelność jej odpyskować! Oświadczyła niewinnym tonem, że przecież pani Tilda dopiero co powiedziała, żeby zaczekać z pokrowcem, bo obluzował się gwóźdź przytrzymujący obicie krzesła i trzeba go umocować.

Herbert wszystko słyszał i kategorycznie zakomunikował, że matka nigdy się nie myli, więc gadanie Belindy to zwyczajne wykręty.

Herbert zatem ciągle należy do niej, do mamusi!

I nadal tak będzie!

A tej dziewczyny trzeba się jak najszybciej pozbyć z domu. Chociaż na razie nie jest bardzo groźna. Herbert jest silny i dzielnie odpiera ataki, to jej dziecinne uwielbienie nie robi na nim wielkiego wrażenia.

Ale trzeba być czujnym!

Tylko że, mój Boże, pani Tilda otrzymała właśnie niezwykłe zaproszenie! Od samej pani asesorowej! Komuś takiemu nie można po prostu odmówić.

Herbert siedział i bębnił radośnie palcami w kolana. Mama wychodzi z domu! Mama wychodzi! A on nie pójdzie, chociaż też został zaproszony. Będzie ten jeden jedyny raz nieposłusznym chłopcem, już tak dawno mu się to nie zdarzało. Będzie miał „ból głowy”. „Ta moja migrena, wiesz, mateńko! Och, nie mogę się ruszyć! Jestem chory, taki okropnie chory! Tak, mamusiu, połóż rękę na moim czole! Och, co za ulga!”

Tilda była zbita z tropu. Powinna pójść czy nie powinna? Może jednak powinna?

W końcu wymyśliła rozwiązanie w pewnym stopniu kompromisowe. Herbert odwiezie ją do asesorostwa, sam przyznał, że na taki wysiłek może się zdobyć. Później, o odpowiedniej porze, przyjedzie ją zabrać. Pod nieobecność matki będzie leżał w łóżku. Musiał jej to solennie obiecać.

Herbert obiecał. Jest przecież chory, tak strasznie chory!

Jak ustalili, tak zrobili. Herbert odwiózł matkę do asesorostwa i co koń wyskoczy wrócił do domu.

Obmyślił niezwykle staranny plan. Od jakiegoś czasu już wiedział, że nie da się uwieść Belindy zwykłymi metodami, bo na to ona jest po prostu za głupia. Nie można jej było zwabić do łóżka pięknymi słówkami, bo wbiła sobie do tego swojego kurzego móżdżku, że powinna zachować cnotę aż do wesela.

Jeśli jednak o niego chodzi, to z Belindą żadnego wesela nie będzie. Właśnie dopiero co znalazł sobie świetną kandydatkę na żonę z bardzo bogatej rodziny. Jedną z tych dziewcząt, których jego matka z niewiadomych powodów tak nienawidzi.

Najpierw jednak Herbert zdobędzie Belindę!

Chodzi już przecież wokół niej tyle tygodni i czasami ma na nią taką ochotę, że aż czuje mrowienie w palcach i nie tylko. Żeby ją obłapiać, utonąć w jej rozkosznych objęciach.

I nareszcie dziś wieczór się to stanie! Dzięki jego genialnemu, podstępnemu planowi! Na samą myśl o tym zaczynał ciężko dyszeć i pociły mu się ręce.

Herbert otworzył drzwi do dziecinnego pokoju.

Belinda odwróciła się przestraszona. Dziecko właśnie zasnęło i ona wzięła się do sprzątania. Chciała pozbierać wszystkie ubranka, zanieść brudne rzeczy do prania, ale już było za późno, bo przyszedł on.

– Myślałam, że pan jest chory, panie Abrahamsen – szepnęła Belinda.

Herbert oblizał wargi.

– Już mi znacznie lepiej. Chciałem… chciałem ci coś powiedzieć, Belindo.

– Bardzo proszę!

– Nie tutaj! – syknął niecierpliwie. – Wyjdźmy do hallu.

Belinda odłożyła dziecinne ubranka i wyszła za nim. Nie wiedziała, że Herbert zwolnił służbę na dzisiejszy wieczór. Myślała tylko, że w hallu jest bezpieczniejsza niż gdzie indziej. Ciągle kręciło się tu mnóstwo ludzi.

– Chodź, chodź, usiądź tutaj – jąkał się Herbert, wskazując małą, twardą kozetkę. Belinda posłusznie usiadła na samej krawędzi i zdawała się nie zauważać, że Herbert wyciągnął rękę na oparciu za jej plecami.

– Teraz usłyszysz coś bardzo dziwnego, Belindo – zaczął. – Dzisiejszej nocy miałem niezwykły sen. Śniła mi się Signe.

Zwróciła się gwałtownie ku niemu.

– Signe? – zapytała przerażona.

Nieustannie aktywne sumienie Belindy przez ostatnich kilka dni znajdowało się jakby w uśpieniu. Teraz ocknęło się do życia. Och, mój Boże! Przecież ona nawet nie wspomniała ostatnio o Signe! To straszne, żeby zapomnieć o ukochanej biednej siostrze!

– Tak, tak, Signe! – wzdychał Herbert z tragiczną miną. – Przyszła do mnie w mroku nocy… A wiesz, najlepiej będzie, jak ci pokażę, gdzie ona stała…

Wstał i poszedł ku drzwiom swojego pokoju. Belinda szła za nim jak w transie, bo przecież skoro Signe tu była, to musi dowiedzieć się wszystkiego. O Boże, a jeśli Signe się na nią gniewa?

Herbert otworzył i w nos Belindy uderzył ciężki, dławiący zaduch, mieszanina perfum, olejku do włosów i nie wietrzonego męskiego pokoju. Ogarnęła ją fala mdłości, ale się opanowała. Na stole kopciła mała lampka.

– Tutaj stała – wskazał Herbert z dramatycznym westchnieniem. – Dokładnie tutaj, a ja leżałem w łóżku…

Belinda próbowała wyobrazić sobie tę scenę.

– Czy Signe coś powiedziała?

– Czy powiedziała? Przecież ona właśnie po to przyszła, żeby ze mną porozmawiać!

Sumienie dręczyło Belindę. Co takiego zrobiła? W czym zawiniła?

– Nasza droga Signe była dla mnie bardzo dobra, możesz mi wierzyć, patrzyła na mnie tak łagodnie, a potem powiedziała: „Kochany Herbercie, serce mi się kraje, kiedy widzę, jak strasznie cierpisz w samotności! Chcę, żebyś porozmawiał z moją siostrą Belindą.”

– Ach, tak? – jęknęła Belinda przestraszona. Wróciła teraz całkowicie do swojej dawnej roli osoby pozbawionej poczucia własnej wartości.

– Tak, tak właśnie było – potwierdził Herbert uroczyście. – Signe chce, żebyś była dla mnie dobra. Żebyś mi była posłuszna.

– Ale… ja naprawdę się staram być miła – odparła Belinda żałośnie. Czy mimo wszystko Signe nie jest z niej zadowolona? – I staram się wszystko robić tak, jak pan sobie życzy, panie Abrahamsen.

– Nie wszystko, Belindo. Nie wszystko! Signe prosiła, żebym ci przekazał od niej pozdrowienia i powiedział, że skoro czuję się teraz taki samotny, to ona życzy sobie, żebyś zajęła jej miejsce.

– W jaki sposób? Jak pan to sobie wyobraża, panie Abrahamsen?

Uff, głupie cielę! Czy ona naprawdę niczego nie rozumie?

– Chodzi o to, że powinnaś być dla mnie jak żona. Zająć jej miejsce. Taka jest wola Signe.

Belinda starała się zrozumieć.

– Miałabym nosić klucze i w ogóle…? Ale przecież pani Tilda ma klucze!

– Nie, nie, nie chodzi mi o klucze, ale żebyś była dla mnie miła.

Patrzyła na niego przestraszona bez słowa.

– Może mogłabyś dać mi syna… – próbował dalej.

Ale te słowa nie padły na podatny grunt, widział to wyraźnie. Dziewczyna była tylko coraz bardziej spłoszona.

– Nie, nie chodzi o żadnego syna. Tylko żebym zaznał u ciebie radości.

Belinda sprawiała wrażenie, że zaraz zerwie się z miejsca i ucieknie. Och, nie teraz. Nie teraz, kiedy już ją prawie złowił w pułapkę.

– Właśnie tak – ciągnął. – Pozwól mi się objąć. Signe tego chciała.

Ostrożnie położył jej rękę na ramieniu. Odór zastarzałego potu sprawił, że Belinda odskoczyła jak oparzona.

– No, no, to nie jest straszne, to jest rozkoszne. Rooozkoszne! Signe zawsze to lubiła, bardzo lubiła, żebym ją głaskał, o tak, po piersiach.

Oooch! Ona miała cudowne piersi, myślał Herbert. Takie kuszące, że topniałem przy niej jak wosk.

Belinda stała niczym słup soli za murami Sodomy. Była śmiertelnie przerażona, myśli kłębiły jej się w głowie. Czy Signe naprawdę czegoś takiego od niej oczekuje? Żeby to wstrętne, tłuste dziadzisko ją obłapiało, tak że dostawała mdłości? Nie rozumiała z tego nic a nic!

Herbert zrobił krok do tyłu i przyglądał jej się krytycznie

– Nie, czegoś mi tu brakuje. Dlaczego nie masz na sobie swojej czarnej, żałobnej sukni?

– Och, bardzo przepraszam – szepnęła Belinda. – Było mi w niej za gorąco. A poza tym myślałam, że to nie ma znaczenia. Ta granatowa też jest przecież ciemna!

– Suknia ma być czarna! – powiedział ostro. – Zupełnie czarna. Natychmiast się przebierz!

– Panie Abrahamsen, ja nie wiem…

– Signe była bardzo stanowcza – oświadczył i zmarszczył brwi tak, że utworzyły jedną linię. – Chyba nie chcesz, żeby na tamtym świecie nie zaznała spokoju?

Tak jak Marta? Och, nie! Belinda pospiesznie pobiegła do swojego pokoju.

– Pójdę z tobą! – zawołał Herbert.

– Nie, nie! Nie wolno mi przyjmować męskich wizyt w pokoju, tak mama powiedziała!

– Dobrze! Ale zaraz tu wróć!

Kiedy Belinda znalazła się już u siebie, niepewna, co zrobić, przestępowała z nogi na nogę, wpychała wszystkie palce do ust, to znów chwytała się za głowę, jęczała „och” i „nie”, i „co mam zrobić, kochana Signe? Dlaczego prosisz mnie o takie rzeczy? Dlaczego nie mogę stąd uciec?” Mimo wszystko za nic na świecie nie chciałaby zawieść zmarłej siostry. Co to, to nie! Po prostu nie mogła.

Po pewnym czasie Belinda, sztywna, nie rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodzi, wróciła do pokoju pana Abrahamsena, ubrana w swoją zwykłą żałobną suknię.

Herbert, który tymczasem zdjął marynarkę, a teraz rozpinał kamizelkę i koszulę, obejrzał ją od stóp do głów z wyrazem zadowolenia na twarzy.

– O, widzisz, tak jest dużo lepiej. Zaczekaj chwilkę…

Podszedł bliżej, podniósł wysoko kołnierzyk sukni i zapiął mocna.

– Tak, o, tak! Nie, jeszcze czegoś brak.

Wybiegł i za chwileczkę pospiesznie wrócił z dużą srebrną broszką, którą zapiął jej pod szyją. Belinda poznała broszkę. Własność pani Tildy…

Z coraz większym wysiłkiem opanowywała mdłości.

– Tak dobrze! Nie, jeszcze poczekaj… – Znowu podszedł do Belindy, ujął jej ręce i ułożył nisko na piersi, właściwie na wysokości żołądka. – Tak powinno być! Signe by chciała, żeby tak było!

Belinda zobaczyła przez chwilkę własne odbicie w dużym lustrze i zadrżała. Czy pan Abrahamsen żartuje sobie z niej? Nigdy w życiu Signe nie chciałaby czegoś takiego! Belinda była przecież teraz podobna do… Uff, nie!

Wystarczyło jednak spojrzeć na Herberta, żeby się przekonać, że on wcale nie żartuje. Patrzył na nią maślanymi oczyma, z na wpół otwartymi ustami, i dyszał ciężko.

– Myślę, że powinnam zdjąć tę broszkę… – zaczęła Belinda drżącym głosem.

– Nie, nie! Niczego nie ruszaj! – zawołał Herbert coraz bardziej podniecony. – No, no chodź tutaj, Signe tego od ciebie oczekuje. Że usiądziesz tu przy mnie na łóżku…

Signe? Nie zazna spokoju? Niezadowolona z Belindy? Pokonując wewnętrzny opór, usiadła na łóżku.

Och, ale co on robi? Gładzi jej nogę, coraz wyżej i wyżej!

– Au, ja się tam przecież skaleczyłam – jęknęła.

– Tak, tak! I właśnie dlatego chciałem zobaczyć – odparł Herbert trzeźwo. – Oj, oj, jak to musi boleć tę słodką nóżkę! Ja troszkę podmucham, ochłodzę ranę…

Zaczął całować jej nogę. Belinda miała ochotę go kopnąć, z trudem się opanowała. Tak rozpaczliwie pragnęła wiedzieć, czego Signe od niej oczekuje. Bo Belinda zawsze wierzyła ludziom. Teraz też wierzyła Abrahamsenowi. Dla niej słowo „kłamstwo” było czymś całkowicie obcym i niepojętym.

– Mmm – mruczał Abrahamsen zachwycony. – Podrap swojego małego chłopczyka po głowie. Już tak dawno…

Belinda była kompletnie oszołomiona. Czyżby Signe naprawdę…?

Nie mogła się zmusić do żadnego ruchu. Siedziała sztywna z obrzydzenia.

Teraz Herbert całował jej kolana. Ona, odchylona w tył jak tylko mogła najbardziej, wyciągała w górę ręce, jakby chciała się unieść, i spoglądała ze wstrętem na błyszczące od oliwy, mocno już z tyłu przerzedzone włosy Abrahamsena, który sapał, ślinił się i parskał nad jej kolanami.

– Panie Abrahamsen, ja myślę…

– Signe chce – stękał. – Signe chce.

Ale kiedy jego ręce zaczęły się gorączkowo przesuwać wyżej i wyżej, do punktu, o którym Belinda nawet myśleć nie mogła, wrzasnęła ze strachu i obrzydzenia i próbowała się wyrwać. Abrahamsen jednak leżał na niej jak worek popiołu, nie zwracał już uwagi na nic, całkowicie opanowany żądzą. Całym ciężarem przygniatał ją do łóżka i starał się rozewrzeć jej kolana. Zupełnie nie miała pojęcia, kiedy zdążył zerwać z siebie ubranie.

Teraz już nie myślała o Signe, teraz za wszelką cenę chciała się uwolnić. Próbowała krzyczeć, ale on albo przyciskał jej usta ręką, albo wpijał w nie swoje oślinione wargi. Belindzie zbierało się na wymioty, dusiła się z braku powietrza, w końcu jednak i on musiał zacząć oddychać i jakoś udało się jej uwolnić usta. Przez sekundę mignął jej tłusty zadek Abrahamsena, teraz już całkiem goły. Herbert dusił ją i wciąż próbował wcisnąć kolana pomiędzy jej nogi. Zastygła na moment w najwyższej trwodze, a potem z całych sił ugryzła.

Natrafiła na ucho. Abrahamsen wydał z siebie okropny ryk i złapał się za bolące miejsce. To wystarczyło, żeby Belinda zdążyła się wyswobodzić. Wyślizgnęła się spod przygniatającego ją ciała i ze szlochem rzuciła się ku drzwiom, a Herbert nie mógł jej złapać, bo zaplątał się we własne kalesony. Belinda zatrzasnęła drzwi i zaparła je z zewnątrz krzesłem. Przez chwilę powinno trzymać. Pobiegła na oślep w dal po schodach, starając się podciągnąć majtki, które Abrahamsen ściągnął jej prawie do kolan. Wiązanie było w strzępach, ale jakoś je prowizorycznie umocowała. Przez cały czas pluła krwią, tą obrzydliwą krwią z ucha Abrahamsena. Na samo wspomnienie tego, co się stało, dostawała mdłości. Myślała jedynie o ucieczce, o tym, żeby znaleźć się jak najdalej stąd. Zerwała z siebie znienawidzoną broszkę i cisnęła ją na podłogę w hallu, po czym wybiegła na dwór, a drzwi zamknęły się za nią z łoskotem. Była wolna!

Powietrze! Świeże powietrze na twarzy! Żadne królewskie bogactwa nie mogły się teraz mierzyć z radością oddychania świeżym powietrzem. Belinda wciągała je łapczywie głębokimi haustami.

Biegła nieustannie. Jak najdalej od Elistrand, do Grastensholm. Powiedzieli przecież, że gdyby potrzebowała pomocy, może zwrócić się do nich. Tak mówili.

Pan Abrahamsen musi nie być całkiem przy zdrowych zmysłach, żeby się tak zachowywać! Bogu dzięki, że Signe nie żyje i nie musi być narażona na coś podobnego.

A może…?

Nagle o mało nie została stratowana przez galopującego konia. Jeździec powściągnął gwałtownie wierzchowca, chyba jeszcze bardziej przestraszony niż ona. Wściekły głos zaczął jej wymyślać, ale Belinda tego dnia nie była już w stanie znieść więcej. Upadła na ziemię w przydrożne zarośla i wybuchnęła rozpaczliwym szlochem, niezdolna już do spotkania z kimkolwiek.

Wszyscy są ciągle źli na głupią Belindę.

Viljar z Ludzi Lodu zeskoczył z konia i ukląkł przy niej.

– Co ci się stało, na miłość boską? – pytał drżącym głosem, przerażony, że tak mało brakowało, a byłby ją rozjechał. Był tym tak zdenerwowany, że zaczął do niej przemawiać łagodnie, niemal czule.

– Ja nie mogę… Nie mogę tam wrócić. Ale Lovisa… – szlochała Belinda.

Viljar ujął ją mocno za ramię.

– Powiedz nareszcie, co się stało? I dlaczego tak wyglądasz? – Było ciemno, ale gdy jej dotknął, stwierdził, że suknię ma podartą. – Belindo, odpowiadaj!

Ona jednak nie była w stanie o tym mówić. I wciąż ze zmęczenia nie mogła wydobyć głosu. Viljar zapalił zapałkę i w jej mdłym światełku zobaczył twarz dziewczyny. Pospiesznie przesunął płomyk w dół, żeby spojrzeć na całą postać.

– Mój Boże – szepnął. A potem ogarnięty wściekłością wrzasnął na cały głos: – Mój Boże!

Belinda ukryła twarz w dłoniach i szlochała:

– On był taki obrzydliwy! Ja za nic nie chciałam robić tych wstrętnych rzeczy!

– Masz krew na wargach. Co…?

– Och, tu nic. Ugryzłam go w ucho. Dzięki temu udało mi się uciec. On zachowywał się jak głupi!

– Belinda! Belinda! – Viljar potrząsał ją za ramię. – Czy on ci coś zrobił? Czy udało mu się?

– Zachowywał się jak wariat – szlochała. – A ja nic nie rozumiem, nic nie wiem o takich sprawach. Ale mu uciekłam.

Patrzył na nią z niedowierzaniem.

– Myślę, że chyba naprawdę nic ci nie zrobił, ale nie jest to jego zasługa. – Viljar wstał. – Ta przeklęta świnia! Czy on nie widzi różnicy między zwyczajnymi dziewczynami a… Panie Boże, Belindo! Mógłbym go udusić gołymi rękami, mógłbym…

Umilkł bezsilny.

– Co ja mam teraz zrobić? – załkała Belinda. – Odpowiadam przecież za małą Lovisę, ale jedyne, czego pragnę, to znaleźć się w Grastensholm. Przynajmniej dziś wieczorem. Za żadne skarby nie wrócę do domu, nie mogę!

– Wcale nie musisz tam wracać. Tylko że babci i dziadka nie ma dziś wieczorem, poszli na przyjęcie do asesarowej. Moi rodzice zresztą też, tak że i w Lipowej Alei nikogo nie ma. I to akurat dzisiaj! Co my zrobimy?

– Pani Tilda też poszła do asesorowej – łkała Belinda. – Dlatego to wszystko się stało, bo jej nie ma w domu. I on powiedział, że to Signe chce, żebym ja…

Viljar znowu zapłonął gniewem. Zdjął z siebie pelerynę i ukrył nią Belindę.

– Proszę! Otul się szczelnie i poczekaj tu na mnie.

– A jeśli on mnie znajdzie? – jęknęła żałośnie.

– Nie znajdzie, nie bój się! Już ja się o to zatroszczę. Ale schowaj się wśród drzew, to będziesz się czuła bezpieczniejsza. I uporządkuj ubranie najlepiej jak potrafisz, będziesz musiała jechać ze mną, nie ma innej rady. Zaraz do ciebie wrócę. I znajdę kogoś do opieki nad Lovisą.

Potem zawrócił konia i ruszył z kopyta. Ku Elistrand.

Belinda odeszła parę kroków od drogi, znalazła jakieś miejsce, gdzie mogła wygodnie usiąść, i otuliła się szczelnie ciepłą peleryną. Dla Viljara było to okrycie dość krótkie, Belindzie wystarczało w zupełności. Wtuliła nos w miękki kołnierz i zaciągnęła się przyjemnym męskim zapachem, w niczym nie przypominającym odoru Abrahamsena… Nie, o tamtym nie mogła nawet myśleć, zaraz robiło jej się mdło.

Miała jechać gdzieś z Viljarem. Co za niespodzianka! Ale dokąd? Dokąd on się wybiera tak późno? Miała nadzieję, że nie do asesorostwa. Tam przecież jest pani Tilda. A jej widoku Belinda by nie zniosła. Nie dzisiaj!

A co będzie później? Boże drogi, co się z nią stanie?

Próbując doprowadzić do porządku swoją poszarpaną sukienkę, zaczęła rozmyślać o tym, co zaszło. A im dłużej myślała, tym bardziej czuła się nieszczęśliwa i sponiewierana.

No! Teraz może się pokazać ludziom. Ułożyła fałdy sukni tak, żeby nie było widać rozdarcia. Musi przecież wyglądać ładnie, skoro ma iść razem z Viljarem z Ludzi Lodu, to oczywiste!

Czas płynął, ale Belinda miała się nad czym zastanawiać. Wstydziła się swojego zachowania, niekiedy uśmiechała się na myśl o własnej głupocie, ale przecież nikt jej nigdy niczego nie powiedział o takich rzeczach. „Głupia Belinda”, z nią nie warto rozmawiać o poważnych sprawach. Wyśmiewać się z niej, o, to tak! Opowiadać idiotyczne historie, o bocianie na przykład, albo mówić: „Wystrzegaj się, Belindo, zalotników, bo oni zostawiają znaki i mama o wszystkim się dowie!” Albo: „Gdzieś ty była, Belindo? Masz słomę we włosach! Chyba nie leżałaś z jakimś parobkiem w oborze?” A jak się wtedy wszyscy śmiali! Ile było chichotów za jej plecami!

Z żalu nad sobą rozpłakała się znowu. To wcale nie jest takie zabawne być pośmiewiskiem dla wszystkich. Żeby nie wiem ile sobie tłumaczyła, że ktoś przecież musi odgrywać w rodzinie taką rolę, i tak zawsze ją to bolało.

W Elistrand w małym pokoiku za kuchnią obudziła się kucharka, a zaraz potem dziewczyna kuchenna. Usiadły obie na łóżkach, dziewczyna ściągnęła czepek z głowy i zapaliła świeczkę. Spoglądały na siebie przestraszone.

– Boże, zmiłuj się! – szepnęła kucharka. – Czy oni świnie szlachtują po nocy?

– To pan Abrahamsen tak wrzeszczy! – jęknęła jej pomocnica.

– Zatwardzenia dostał czy co?

– Nie, posłuchaj…! Ktoś go bije. Słyszysz, jaki jest przerażony?

– O Jezu! – jęknęła kucharka i wysunęła spod pierzyny swoje pokryte żylakami nogi. – Co się tam, na miłość boską, dzieje?

Pospiesznie włożyły ubrania, potem pobiegły do kuchni.

Teraz w domu Panowała cisza. Przez chwilę obie stały w milczeniu, wyciągając przed siebie świecę, jakby mogła je ochronić przed niespodziewanym ciosem, niepewne, w którą stronę pójść.

– Gdzie jest pokojówka? – spytała kucharka szeptem.

– Kari? Myślę, że poszła gdzieś ze swoim narzeczonym, tym od zagrodnika. Widziałam, jak się wymykała z domu zaraz po kolacji. Ani chybi do niego szła.

Skuliły się obie pod ścianą, bo na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Ktoś otworzył drzwi do kuchni.

– Jest tu kto? – zapytał obcy władczy głos, który w dalszym ciągu wibrował z wściekłości. – Ach, wy jesteście! Bardzo dobrze! Będziecie musiały dopilnować w nocy dziecka. Panienka Belinda nie wróci do domu, a pan Abrahamsen jest… niedysponowany.

Po czym wyszedł trzaskając drzwiami.

Obie kucharki patrzyły na siebie długo.

– Wariat z Grastensholm – szepnęła młodsza, wytrzeszczając oczy. – Jak to on się nazywa?

– Viljar z Ludzi Lodu. No tak, teraz to się chyba naprawdę zanosi na awanturę!

Słysząc stukot końskich kopyt, Belinda wstała i wyszła na drogę. Starała się usunąć z twarzy ślady łez. Uporządkowała jak mogła włosy, przeczesując je palcami. Idiotyczny kok, który jej Herbert związał na karku, rozpuściła jeszcze na schodach w Elistrand. Viljar zatrzymał się przed nią.

– No, i jak się czujesz?

– Lepiej – odparła zapłakana. – Już się trochę uspokoiłam.

– W porządku. Zadbam, żeby cię już więcej nikt nie zaczepiał. Chodź, wskakuj na konia tu przede mną. Musimy pędzić, już i tak jestem spóźniony.

Wdrapała się na siodło i usiadła, trzymając się kurczowo, żeby nie spaść. Kiedy Viljar objął ją w pasie, zadrżała, ale czuła się zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy Abrahamsen próbował ją obejmować. Bliskość Viljara sprawiała jej przyjemność.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Minęli kościół i wkrótce znaleźli się poza granicami Grastensholm. Belinda nie znała na tyle okolicy, by zorientować się, dokąd jadą.

Widziała, że Viljar jest bardzo wzburzony i że nie może się uspokoić.

– Ty jesteś moim przyjacielem, prawda? – zapytała nieśmiało.

– Tak, oczywiście.

– Mogę rozmawiać z tobą szczerze?

– Chyba na tym właśnie polega przyjaźń?

– Tak.

Znowu zamilkła na jakiś czas. Precyzyjne formułowanie myśli nigdy nie było najmocniejszą stroną Belindy.

– Byłam bardzo głupia – zaczęła.

– W jakim sensie?

– Och, trudno mi to wytłumaczyć. Wiesz, ja po prostu nic nie wiedziałam.

– O czym?

– Chodzi o to, że nikt mi nie wytłumaczył. Zawsze mówili, że jestem za głupia, żeby zrozumieć. I mama była taka zagniewana, kiedy zapytałam, skąd się wzięło dziecko Signe. Naprawdę byłam strasznie głupia.

– A teraz już wiesz?

– Nie. Nie wiem, ale się chyba domyślam. To ma coś wspólnego z pożądaniem, prawda?

Było to dość dziwne wyrażenie jak na nią. Viljar poczuł głębokie współczucie dla tej nieszczęsnej dziewczyny, dla której nikt nigdy nie miał czasu, z którą nikt się nie liczył.

– Ja bym raczej powiedział, że to powinno mieć związek z miłością – zaczął ostrożnie. – Pożądanie może odczuwać każdy, a jeśli się go nadużywa, wtedy człowiek staje się dla tej drugiej osoby wstrętny. Tak jak Abrahamsen. On się wobec ciebie zachował obrzydliwie. Niewybaczalnie!

Belinda zastanawiała się.

– To bardzo ładne, co powiedziałeś o miłości. Ja też myślę, że tak to jest.

Niełatwo było nadążać za jej rozbieganymi myślami, lecz Viljar miał wrażenie, że ją rozumie. I że ona także pojmuje, co starał się jej powiedzieć.

– Dokąd my jedziemy? – zapytała, zmieniając temat.

– Belinda, zabrałem cię ze sobą, bo mam do ciebie zaufanie. Dziś wieczorem weźmiesz udział w naszym tajemnym spotkaniu.

– Z „tamtymi”?

Uśmiechnął się.

– Tak. Właśnie z tamtymi.

Belinda westchnęła, głęboko przejęta.

– Nie będziesz musiał żałować, że mi zaufałeś. Naprawdę, Viljarze – oświadczyła z dziecinną szczerością. Potem chwyciła się siodła i próbowała usiąść wygodniej, bo naprawdę ta wszystko ją okropnie uwierało.

Загрузка...