ROZDZIAŁ II

Przy oknie wielkiej jadalni w Grastensholm stała Vinga i spoglądała na okolicę. jej piękne blond włosy były teraz siwe, a oczy straciły dawny blask. Na twarzy malowało się zmęczenie i przygnębienie.

Po chwili do jadalni wszedł Heike. Jemu także włosy zbielały, bujna czupryna nabrała stalowobłękitnego odcienia. Nosił wspaniałą brodę, która nadawała mu pełen godności patriarchalny wygląd. Wciąż był mężczyzną przystojnym i bardzo silnym, ale wieku ukryć się nie dało, chociaż on wcale się tym nie przejmował. Był rok 1848, Heike miał siedemdziesiąt cztery lata, a Vinga siedemdziesiąt jeden.

– Znowu patrzysz w stronę Elistrand? – zapytał Heike łagodnie.

– Tak. Wiem wprawdzie, że nie mieliśmy innego wyjścia, ale serce mi się kraje, kiedy widzę, jak ten cały Abrahamsen sobie poczyna. Spójrz w dół, nad jezioro, jeszcze jedna działka gotowa pod zabudowę!

– Tak – westchnął Heike. – I nic nie możemy na to poradzić. Ale wiesz przynajmniej teraz, ile Elistrand miało ziemi nie nadającej się pod uprawę! Dopóki on sprzedaje tylko nieużytki, musimy to znosić w milczeniu. Ale gdyby zaczął dzielić pola lub łąki, będziemy protestować.

– Jedzenie podane – rozległ się za nimi szorstki głos.

Odwrócili się i poszli do stołu. Jadali we troje, oprócz Vingi i Heikego jeszcze ich wnuk, Viljar, mężczyzna dwudziestoośmioletni.

Viljar nie był podobny do nikogo z Ludzi Lodu. Włosy miał wprawdzie czarne jak wielu z tego rodu, ale zupełnie inną karnację. Dziedziczył ją ze strony Solveig i rodziny z Eldafjordu. Oczy, osłonięte gęstymi brwiami i długimi rzęsami, osadzone miał głęboko, tak że na powiekach, też zresztą ciemnych, robiły się wyraźne fałdy. A pośród tej ciemnej oprawy oczy błyszczały jasnym błękitem, dość nietypowo jak na Ludzi Lodu.

Twarz miał pociągłą, rysy czyste, na policzkach głębokie bruzdy pod wystającymi kośćmi. Usta uśmiechały się rzadko. Były proste i bardzo męskie, choć nieszczególnie pociągające, właśnie ze względu na ten wyraz zaciętości. Był to jednak bez wątpienia mężczyzna przystojny, z czarnymi, kręconymi włosami i prostą jak strzała sylwetką. Mimo to większość ludzi odsuwała się od niego. Jego milkliwość i ten jakiś bijący od niego chłód budziły lęk.

Vinga nalała obu panom zupy szparagowej ze szparagów z własnej hodowli i powiedziała:

– Słyszałam, że do Elistrand przyjechała siostra nieboszczki pani Abraharrisen, żeby zająć się dzieckiem.

– Tak, ja też o tym słyszałem – przytaknął Heike. – To z pewnością dobrze dla małej.

Vinga sprawiała wrażenie zmartwionej.

– Ludzie mówią, że ta siostra jest trochę ociężała umysłowo. Czy można komuś takiemu powierzać dziecko?

– Nie wydaje mi się, żeby można było o niej powiedzieć, że jej czegoś brakuje. Widziałem ją tego dnia, kiedy przyjechała. Naiwna, powiedziałbym raczej. I jest w niej jakieś ciepło. Wyczuwa się to z daleka. A ty ją widziałeś, Viljarze?

– Mam wrażenie, że spotkałem je kiedyś obie, ją i siostrę, jakiś rok temu. Było wtedy dość ciemno, ale rzeczywiście wyglądała dziecinnie.

– Szczęśliwie dla niej, że w domu mieszka starsza pani – powiedziała Vinga. – Bo temu Abrahamsenowi to nie wierzę ani na jotę. Zbałamucił służącą pastora i kilka innych dziewcząt jeszcze za życia swojej żony. I ma taki sposób patrzenia na kobiety, jakby oceniał ich płodność. Jakby je rozbierał oczami.

Nikt się nie gorszył szczerymi komentarzami Vingi. Ona taka była i wszyscy od dawna o tym wiedzieli.

– Tak jak kiedyś Christer, który wydekoltował aż do kostek wszystkie panie obecne na balu? – roześmiał się Heike.

– Nie mogę wprost odżałować, że mnie tam wtedy nie było – wtórowała mu. Zaraz jednak spoważniała i westchnęła ciężko: – Och, wykruszają się ludzie w naszej rodzinie, jedno po drugim. Najpierw Erland, potem Gunilla. Teraz znowu Tomas. Biedna Tula! jak ona to musi przeżywać!

– To prawda – potwierdził Heike. – Choć i tak powinna być wdzięczna losowi, że pozwolił jej zachować go tak długo. On był skazany na śmierć już wtedy, kiedy jeździłem do Szwecji, dwanaście lat temu.

– Dobrze wiemy, że to dzięki tobie przeżył te lata – burknęła Vinga zaczepnie. – Nie musisz się tu puszyć. Ja się tylko tak okropnie martwię o Tulę. Christer i Magdalena prosili, żeby się przeprowadziła do nich, ale ona stanowczo podziękowała. Wygląda na to, że straciła całą chęć do życia. Ona, najbardziej żywotna z nas wszystkich!

Heike nie odpowiedział. Jego błyszczące oczy wpatrywały się w dal. Nikt nie wiedział o Tuli tyle co on, dlatego tak się martwił.

Tula zawsze chodziła własnymi drogami. Jedynie Tomas wiązał ją z normalnym życiem i ze światem, Nikt nie mógł przewidzieć, jakie siły tkwiące w niej dadzą o sobie znać teraz, po jego śmierci. Tula, jedna z najciężej dotkniętych wśród potomstwa Ludzi Lodu, wciąż balansująca na krawędzi pomiędzy dobrem a złem…

Chyba raczej nie powinno być wątpliwości, jaka strona jej natury może wziąć górę po tylu latach opanowania i samokontroli.

Spojrzał ukradkiem na Vingę. On sam był silny i zdrowy, wiedział o tym z całą pewnością, ale co z nią, istotą, którą na tej ziemi kochał najbardziej? Tak boleśnie przeżyła utratę Elistrand, wciąż miała poczucie, że zawiodła swoich rodziców.

Mogłoby być inaczej, gdyby nie musieli trwać przy tym wronim gnieździe, tym zamczysku duchów, którym za ich sprawą stało się Grastensholm! Dwór był teraz stary i bardzo podupadł, beczka bez dna, której utrzymanie pociągało za sobą kolosalne wydatki. Elistrand było wygodniejsze jako miejsce do życia, oni jednak nie mogli opuścić Grastensholm. W każdym razie dopóty, dopóki na strychu kryła się ta jakaś niesamowita tajemnica, coś, czego Ludzie Lodu rozpaczliwie potrzebowali, by rozwiązać zagadkę dalekiej północnej doliny, z której pochodzili.

Najwyraźniej jednak właściwy czas jeszcze nie nadszedł. Heike nie byłby w stanie zliczyć, ile razy próbował się dostać do tego kąta na strychu. Zawsze jednak nie dawał mu przejść jakiś niewidzialny mur, a w uszach brzmiały ogłuszająco sygnały ostrzegawcze. Zbyt wiele ofiar złożył już ród dla poznania tajemnicy Lodowej Doliny, a poza tym Heike widocznie nie był tym, który miał podjąć walkę z Tengelem Złym.

Szczerze mówiąc był za to swoim przodkom z całego serca wdzięczny. Konfrontacje z tą ponurą istotą, jakie dane mu było przeżyć, nie zachęcały do ponownych spotkań.

Nieszczęsny ten, kto w przyszłości będzie musiał stanąć twarzą w twarz z ich zaprzedanym złu przodkiem!

Nikt zresztą nie wiedział, czy kiedykolwiek do tego dojdzie.

Ale czas zaczynał naglić. Należało jak najszybciej odnaleźć to, co leżało ukryte na strychu. Grastensholm nie zniesie już długo bezlitosnego działania czasu. Poważnym problemem było i to, że na strychu wciąż gnieździł się szary ludek i dopóki Heike żyje, nie było nadziei, że istoty z tamtego świata zechcą opuścić dwór.

Setki razy w ciągu minionych lat Heike gorzko żałował, że je wprowadził do swojego domu. Bywały pożyteczne, to prawda, ale czyniły też wiele szkody.

W dalszym ciągu tylko Vinga i on wiedzieli, że te ponure istoty tu egzystują. Wiedziała o istnieniu szarego ludku także Tula, to oczywiste, ale jej przecież w Grastensholm nie było. Eskil nigdy się o niczym nie dowiedział, podobnie jak Viljar. Żaden z nich nawet się nie domyślał, że najbardziej nieprawdopodobne i obrzydliwe stwory kręcą się po domu i wciąż mają na nich oko, że to one pilnują obór i stajni, one dają znać, kiedy co jest tam nie tak jak powinno. Zawsze ostrzegały Heikego i Vingę przed niebezpieczeństwem i pomagały służbie w pracach domowych, jeśli tylko mogły to czynić niepostrzeżenie, co jednak wszystkim bardzo ułatwiało życie.

Ale z upływem lat stawały się coraz pewniejsze siebie i bezczelne. Bywało, że śmiały się Heikemu w twarz. Wtedy ogarniało go przerażenie. Drętwiał na myśl o tym, co zrobił, że wywołał je z mroku, sprowadził na świat i wydał Grastensholm na ich łaskę.

Zdawał sobie sprawę z tego, że za pieniądze uzyskane ze sprzedaży Elistrand powinien odrestaurować Grastensholm. Wciąż jednak odkładał to na później. Jakoś nie miał ochoty łatać tej starej ruiny, tego domu pochodzącego z szesnastego wieku z całą jego ponurą zawartością, z duchami ciemności i potępieńcami wszelkiej maści, z powieszonymi złodziejami i pochowanymi w nie święconej ziemi mordercami, upiorami straszącymi po nocach i pokrakami z ludowych wierzeń, samobójcami i demonami…

Viljar coś powiedział, potem wstał z hałasem od stołu. Obiad dobiegł końca.

– Przejadę się trochę konno – zakomunikował wnuk.

– Znowu? – zapytał Heike cokolwiek zirytowany. Zbyt nagle musiał od swoich rozmyślań wrócić do rzeczywistości i nie zdążył odzyskać zwykłego, spokojnego brzmienia głosu.

Twarz Viljara zastygła w napięciu.

– Zrobiłem już wszystko, co dzisiaj do mnie należało. Czy może jest coś jeszcze?

– Nie, niech Bóg broni. Już nic. Po prostu byłoby miło spędzić z tobą chociaż jeden wieczór.

Vinga roześmiała się.

– Początkowo myśleliśmy, że chodzisz gdzieś w konkury. Ale ty znikasz co wieczór i trwa to już parę lat. A tak długo żadna dziewczyna nie utrzymałaby w tajemnicy romansu. Nawiasem mówiąc, czas byłby najwyższy, żebyś się ożenił, Viljarze! Dwadzieścia osiem lat! Naprawdę powinieneś o tym pomyśleć!

– Jakoś nie było czasu.

– A czym ty się właściwie zajmujesz?

– Po prostu jeżdżę sobie po okolicy – odparł Viljar, próbując wymknąć się za drzwi.

– Nie, zaczekaj! – krzyknął za nim Heike. – Jeździsz po okolicy, jak to określiłeś, od chwili kiedy byłeś dość duży, by się utrzymać w siodle. Musisz mieć jakiś powód!

Viljar stał w drzwiach z ręką na klamce. Spoglądał na dziadków z wahaniem, jakby się zastanawiał, co ma im odpowiedzieć. Potem rzekł wymijająco:

– W każdym razie teraz mam inne powody niż wtedy, kiedy byłem mniejszy.

– Aha – powiedziała Vinga. – To znaczy, że jednak znalazłeś sobie dziewczynę!

Wnuk uśmiechnął się niepewnie:

– Nie, babciu. Ja nie mam czasu na takie sprawy.

Heike chciał go prosić, by okazał im trochę zaufania i może jednak porozmawiał o zajmujących go sprawach, ale tamten już zniknął, usłyszeli tylko trzask wejściowych drzwi.

– O mój Boże, te nieszczęsne drzwi! – jęknęła Vinga. – wypadną któregoś dnia z zawiasów i przygniotą kogoś.

Oboje z Heikem podeszli do okna. Po chwili zobaczyli, jak Viljar na koniu wypada z dziedzińca, galopem, jakby sam szatan deptał mu po piętach.

Starsi państwo popatrzyli po sobie stropieni.

– Jakże on nie przypomina nikogo z naszej rodziny! – westchnęła Vinga. – Taki skryty!

– Tak. Czasami mam wrażenie, że nie czuje się tutaj dobrze.

– W ogóle to on się chyba nie czuje dobrze ani z nikim, ani z niczym. Żebym ja mogła pojąć, co się kołacze w tej jego upartej głowie!

Heike znowu popatrzył w zadumie na swoją małżonkę. Poczuł strach, stłumiony, ale bolesny. Jak ona zmizerniała! Twarz jej wychudła, zrobiła się woskowożółta i zmęczona. Już dawno zwrócił na to uwagę. To był chyba jakiś długotrwały proces, coś się w niej działo już od pewnego czasu. Powinien ją zbadać i leczyć. Ale Vinga nigdy się na nic takiego nie zgodzi. Poza tym natychmiast przejrzy jego intencje, na nic się zdadzą tłumaczenia, że to tylko takie tam rutynowe badania, bo przecież oboje mają swoje lata na karku.

Powinien coś zrobić, i to jak najszybciej! Nie może stracić Vingi! Teraz w pełni rozumiał rozpacz Tuli. Był taki sam jak ona. Związany z życiem tylko poprzez drugiego kochanego człowieka.

Gdy sobie to uświadamiał, czuł na plecach zimny dreszcz przerażenia.

Belinda przyjechała do Elistrand pełna jak najlepszych chęci. Powinnam tylko zawsze się zastanowić, jak Signe by postąpiła w takim czy w takim przypadku, a na pewno dam sobie radę, myślała z ufnością. Rodzice sprawili jej nową suknię, dostała też własny kufer podróżny i wszyscy byli dla niej bardzo mili.

Ludzie są po prostu sympatyczni, rozmyślała po drodze. To wyłącznie moja wina, że czasami się na mnie złoszczą.

Nie mogła uwierzyć, że to właśnie jej okazano tyle zaufania, że to ją uznano za godną tego, by zajmowała się maleńką córeczką Signe. Co za szczęście! Och, nie wolno jej zawieść rodziców, musi zrobić wszystko, wszystko co w jej mocy! Nigdy nie wolno jej upuścić małej Lovisy! Nigdy!

Tego dnia kiedy Belinda przybyła do Elistrand, zza firanki okna na parterze przyglądała jej się pewna starsza pani. Bardzo krytycznym wzrokiem mierzyła wysiadającą z powozu dziewczynę. Mimo starań Belindy, by wyskoczyć lekko i z gracją, tak jakby to zrobiła Signe, suknia nieszczęsnej wplątała się w szprychy i dziewczyna runęła jak długa na ziemię, a pudła na kapelusze i torebka poleciały każde w swoją stronę, na dodatek spódnica zadarła się do góry, ukazując długie majtki z falbankami.

Dama za firanką roześmiała się szyderczo i nawet przez chwilę nie pomyślała, że biedaczka musiała się potłuc, nie mówiąc już o upokorzeniu, jakiego doznała.

– Co za niezdarne cielę – mruknęła pani pod nosem. – Miałam rację. Z nią nie będzie żadnych kłopotów!

Starsza pani poznała Belindę już dawniej i zdawało jej się, że wie wszystko o tej prostej istocie. Wtedy myślała z żalem, dlaczego Herbert ożenił się właśnie z Signe, a nie z jej siostrą. Nienawidziła Signe. Jeszcze i teraz wszystko się w niej burzyło na wspomnienie tej bezczelnej dziewczyny, która próbowała odebrać jej Herberta. I rzeczywiście zdarzyło się kilkakrotnie, że Herbert stanął po stronie Signe. Przeciwko własnej matce! Od tamtej pory Tilda Abrahamsen okazywała synowej jedynie lodowaty chłód. A kiedy to ladaco umarła po urodzeniu Herbenowi córki, pani Tilda odczuła cudowną ulgę.

Zajmowanie się dzieckiem było jednak uciążliwe. A przy tym to tylko dziewczynka! Na domiar złego opiekunka małej odeszła, ni stąd, ni zowąd, w środku białego dnia, bezwstydna wywłoka. Wypadła z dziecinnego pokoju z ubraniem w nieładzie i czerwonymi plamami na policzkach. Tilda mogłaby przysiąc, że parę sekund wcześniej słyszała stamtąd krzyk, a potem klaśnięcie, jakby ktoś komuś wymierzył siarczysty policzek. Zaraz też przyszedł Herbert, bardzo zdenerwowany, mówił coś o leniwej służbie, która zaniedbuje jego dziecko, i że musiał wyrzucić opiekunkę.

Postąpił, naturalnie, słusznie, ale potem cała odpowiedzialność za dziecko spadła na panią Tildę. To jej wcale a wcale nie uszczęśliwiało. Poza tym Herbert potrzebował syna. Bogu chwała, on sam zaproponował siostrę Signe, Belindę, bardzo dobry wybór! Z nią nie będzie nieporozumień tak jak z Signe. Belinda nigdy się nikomu nie przeciwstawi. I Herbert nie będzie się nią interesował do tego stopnia, by zapomnieć, kto jest prawdziwą panią w tym domu. Ani o tym, jak bardzo kocha i podziwia swoją matkę.

Tilda poprawiła wysoko zapięty kołnierzyk i poszła przyjąć nowo przybyłą służącą. Ani przez sekundę nie pomyślała o Belindzie jak o kimś w rodzaju gospodyni na Elistrand i nigdy tak o niej nie pomyśli, choćby Herbert ożenił się z nią z piętnaście razy!

Belinda weszła do hallu, a płacz dławił ją w gardle. Obtarte dłonie i łokcie piekły boleśnie, ale najgorszy ze wszystkiego był wstyd. Rozpaczliwie usiłowała zetrzeć brud ze swojej nowej sukni.

– Chyba nigdy nie zrobię niczego tak jak trzeba – uśmiechała się skrępowana do ponurych postaci oczekujących na nią w hallu. Widziała wszystko jak przez mgłę, ale kiedy udało jej się nareszcie osuszyć łzy, napotkała wpatrzone w nią zimne oczy Tildy.

Belinda postawiła kuferek i wyciągnęła na powitanie podrapaną rękę.

– Dzień dobry! Jestem nową opiekunką do dziecka.

Ręka, którą jej podano, była dziwnie wiotka i natychmiast wysunęła się z jej dłoni.

– Już się kiedyś spotkałyśmy – oświadczyła Tilda krótko. – Jestem matką pana Herberta.

– Tak, oczywiście – bąkała Belinda. – Jakoś bardzo mi trudno zapamiętać twarze i nazwiska.

Kiedy Belinda odwiedziła Elistrand po raz ostatni zażycia Signe, starsza pani nie pokazała się ani razu. Ale spotkały się już, to prawda. Na weselu.

Och, Signe, jak pusto tu bez ciebie! Jakie to bolesne!

Biedna pani Abrahamsen, myślała Belinda ze współczuciem. I jaka szkoda, że taka przystojna kobieta ma takie zimne oczy! Ona ma na pewno mnóstwo kłopotów, także sama z sobą. Muszę jej pomagać najlepiej jak potrafię.

Herbert Abrahamsen też na nią czekał.

– Witaj, Belindo – powiedział z uśmiechem trochę jakby zbyt przymilnym, który jednak trafiał Belindzie prosto do serca. Nim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, do hallu weszła pokojówka z mniej więcej dziesięciomiesięcznym dzieckiem na ręku. Belinda zapomniała o wszystkich i z radosnymi okrzykami pobiegła w stronę dziecka.

– Lovisa! Och, jaka ona słodka! A jaka podobna do moich młodszych braci, kiedy byli w jej wieku!

– Niemożliwe! – oświadczyła kategorycznie pani Abrallamsen. – Lavisa jest jak skórka zdjęta z mego syna.

Belinda wzięła małą na ręce i śmiała się do niej. Prawdopodobnie owa szczera i naiwna miłość, która promieniowała od Belindy, sprawiła, że dziecko czuło się w jej objęciach bezpiecznie i przyglądało się nowej twarzy z zaciekawieniem. W każdym razie obie, i Belinda, i Lovisa, zapomniały o otaczającym je świecie. Ocknęły się dopiero na dźwięk głosu Herberta Abrahamsena, który wydawał polecenia pokojówce:

– Zaprowadź pannę Belindę do jej pokoju, zaraz za pokojem Lovisy. Belindo, zapewne chciałabyś się umyć i doprowadzić do porządku przed obiadem? Pokojówka ci wszystko pokaże.

Kiedy obie dziewczyny wraz z dzieckiem odeszły, matka i syn popatrzyli na siebie.

– Boże drogi! – syknęła Tilda z nienawiścią, bo widziała, jakim wzrokiem jej syn błądził po ciele Belindy, i chciała mu teraz uświadomić, w jakim miejscu swojej prywatnej skali, według której mierzyła ludzi, umieszcza tę osobę.

– Ona jest naprawdę dobra – oświadczył Herbert pospiesznie. – Będzie się znakomicie opiekowała dzieckiem.

– Co do tego, zgoda! Ale poza tym to co ci chodzi po głowie? Chcesz sprowadzać na świat idiotów?

– Ślubu z nią brać nie muszę. Ona nie ma pojęcia, że jeździłem tam prosić o jej rękę. – Skłamał, bo jednak czuł respekt przed matką. – Kiedy zobaczyłem, jaka jest naprawdę nierozgarnięta, prosiłem tylko, żeby przyjechała opiekować się Lovisą. Do tego powinno jej starczyć rozumu.

Za nic na świecie nie przyznałby się, że dostał od niej kosza! Chociaż właśnie odmowa rozpalała go jeszcze bardziej. Kobieta, którą trzeba zdobyć! Dzikuska, którą należy poskromić! To dla rozpieszczonego Herberta był wyjątkowo smakowity kąsek.

Pani Tilda natomiast przeżywała rozterkę – z jednej strony istniało ryzyko, że będzie mieć niedorozwinięte wnuki, ale z drugiej strony rysowała się przed nią perspektywa, że z synową będzie sobie mogła poczynać, jak tylko zechce, pomiatać nią do woli.

– Czy Signe nie wspominała nic o tym, że tej Belindzie przydarzyło się jakieś nieszczęście przy urodzeniu? – zapytała z nadzieją. – Czy na przykład matka się czegoś nie przestraszyła, niedorozwiniętej pomocnicy akuszerki, albo coś w tym rodzaju, i dlatego starała się jak najdłużej odwlec przyjście na świat dziecka, aż urodziło się podduszone?

– A cóż to za gadanie? – obruszył się Hebert. – I co za domysły?

– Tak się zdarza, możesz mi wierzyć. Matka się boi, że się zapatrzyła i dziecko będzie matołkowate. Wobec tego nie chce urodzić, dopóki patrzy na tę, powiedzmy, pomocnicę. Ale jeśli chodzi o Belindę, to widocznie nie pomogło. To znaczy, chciałam powiedzieć, że ona jest taka ograniczona nie dlatego, że matka zapatrzyła się na jakąś kretynkę, ani dlatego, że starała się powstrzymać poród. W każdym razie to był jakiś uraz przy urodzeniu, więc można się nie obawiać, że jej ociężałość będzie dziedziczna.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odparł Herbert jeszcze bardziej cierpkim tonem. Nie chciał roztrząsać tego rodzaju spraw. Nie miał zamiaru żenić się z Belindą. Dała mu kosza, więc sama jest sobie winna, nie zostanie jego żoną, żeby nie wiem jak o to błagała.

Ale zabawić się z nią może, czemu nie? To cielę ma fantastyczne ciało! I w ogóle jest pociągająca, naprawdę miło na nią popatrzeć. Co prawda nie jest taka ładna jak Signe, ale mimo to Herbert miał na Belindę wielką ochotę. O żadnym namiętnym podboju nie mogło tu, naturalnie, być mowy, na to ona była zbyt lojalna wobec zmarłej siostry. Idiotyczna postawa, ale co zrobić. Spróbuje posłużyć się jej własną bronią, „moja droga Signe” i temu podobne. Trzeba stosować podstępy, skoro nie można inaczej.

To cała długa historia, że Herbert Abrahanasen w ogóle się ożenił. Rodzinę Signe znał od wielu lat, byli sąsiadami w Christianii. Jej ojciec, hurtownik Lie, był, mimo licznej gromady potomstwa, człowiekiem pogodnym, miał ponadto znakomite kontakty w sferach bankowych. Herbert obserwował, jak najstarsza córka hurtownika, Signe, dorasta, jak przemienia się w urzekającą młodą damę, i miał na nią coraz większą ochotę.

Jego własny ojciec zmarł już dawno temu i matka, do której zawsze był bardzo przywiązany, miała teraz tylko jego. Herbert był z tego niezwykle zadowolony, co jednak nie przeszkadzało, że wyrósł na uwodziciela nie mającego sobie równych.

W pewnym okresie zbiegło się naraz kilka okoliczności dość dla niego ważnych. Przede wszystkim przytrafiło mu się obdarzyć pewną panią dzieckiem i musiał się usunąć z Christianii. Jednocześnie wystawiono na sprzedaż Elistrand, dwór, który od dawna go kusił. Był wprawdzie człowiekiem dobrze sytuowanym, ale jednak nie do tego stopnia, by stać go było na tak wielki wydatek. Pomóc mógł mu właśnie hurtownik Lie…

Tyle tylko że nie chciał tego uczynić bez swego rodzaju gwarancji. Tak więc dokonali handlu wymiernego: Herbert wziął śliczną Signe, a jej ojciec podpisał weksle i wszyscy byli zadowoleni.

No, może nie wszyscy, pani Tilda Abrahamsen nie ukrywała, że czuje się urażona, ale w końcu ustąpiła wobec argumentów syna. On potrzebował przecież dziedzica! A do tego niezbędna była żona, takie są prawa boskie i ludzkie, nie da się tego zmienić.

Z wyrazu twarzy matki mógł jednak wywnioskować, że zamierza ona od pierwszej chwili dać młodej gospodyni odczuć, gdzie jest jej miejsce i kto tu naprawdę rządzi.

To zresztą on znakomicie rozumiał. Matka zawsze była w rodzinie najważniejszą osobą, także za życia ojca. Herbert zaś był ukochanym synkiem mamusi i bardzo mu to odpowiadało. Tak było zawsze, jak daleko sięgał pamięcią. Jeszcze jako dwunastoletni chłopiec sypiał w jej łóżku. I nadal z najwyższą niechęcią wspominał jeden taki dzień, kiedy ojciec przeciwstawił się mamie. Chodziło właśnie o to. Ojciec z wściekłością walił pięścią w stół, żądając, by chłopiec przeprowadził się do swojego pokoju. Herbert wciąż pamiętał, jaki był wtedy urażony. Głupi tata! I milczącą nienawiść matki do ojca… Nigdy później nie odezwała się do niego ani słowem, ale i nie pożył już potem długo.

Po śmierci ojca Herbert mógł rządzić swoją ukochaną mamuśką, jak chciał. Ale, rzecz jasna, nie wrócił już do jej sypialni, o, nie, ojciec tamtym wybuchem zniszczył ich wspaniałą wspólnotę. I to chyba właśnie wkrótce po śmierci ojca Herbert odkrył, że na świecie istnieją dziewczyny i do czego zostały stworzone. Był chłopcem wrażliwym, pragnącym czułości i pieszczot. W końcu też dostał najsłodszą ze wszystkich, Signe Lie.

Nigdy by jednak nie przypuszczał, że jej siostra Belinda wyrośnie na taką wspaniałą kobietę! Jak stworzoną wyłącznie do tego, by ją brać!

Tyle że nawpychała sobie głowę różnorakimi idee fixe. Ale co tam! Sprawiała wrażenie tak głupiej, że nie przewidywał długiego szturmowania twierdzy.

Загрузка...