ROZDZIAŁ III

Belinda siedziała na krawędzi swego łóżka i ciężko oddychała. Spędziła w Elistrand zaledwie cztery dni, a napracowała się już jak koń!

Miała co prawda zajmować się tylko dzieckiem, lecz pani Tildzie najwyraźniej była też potrzebna pokojówka.

Ale to cudowne uczucie być potrzebnym!

Gdybyż tylko ona nie była tak beznadziejnie gapowata i niezdarna! Belinda naprawdę starała się robić wszystko możliwie jak najlepiej. Oczywiście to była okropna sprawa z tą piękną wazą pani Tildy, którą Belinda upuściła na podłogę, i oczywiście narobiła szkody, bo niewłaściwie ułożyła pościel w pokoju pana Abrahamsena, ale obiecała, że się to nigdy więcej nie powtórzy, więc jej wybaczyli. Herbert Abrahamsen był tak miły, że na zgodę poklepał ją po policzku i powiedział ze śmiechem, że widocznie Belinda jest z tych, którzy koniecznie muszą wybrać niewłaściwie, jeżeli tylko istnieje taka możliwość. Potem objął ją i przytulił lekko do siebie, ale jej to nie sprawiło przyjemności. Odczuła to jako niesprawiedliwość wobec Signe, choć przecież pan Abrahamsen był taki życzliwy.

Wczoraj wieczorem jednak sprawy potoczyły się znacznie gorzej. Pani Abrahamsen poszła gdzieś z wizytą, a wtedy on przyszedł do dziecinnego pokoju i słuchał, jak Belinda śpiewa Lovisie kołysankę. Usiadł obok niej przy dziecinnym łóżeczku, mówił, że ma bardzo miły głos, i prosił, by śpiewała jeszcze. Ale jego słowa wprawiły ją w zakłopotanie i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Ze zdenerwowania nic jej nie wychodziło, a wtedy on starał się dodać jej otuchy, objął ją, uspokajał i pocieszał, choć rezultat tych starań był dokładnie odwrotny od zamierzonego. Belinda czuła się okropnie i nie wiedziała, jak się zachować. Wymówiła się w końcu, że musi przynieść mleko dla małej, wybiegła do kuchni i czekała tam, dopóki on nie wrócił do siebie. Zdążyła tylko dostrzec, że twarz miał ponurą i złą.

Nie, wcale niełatwo było wszystkim dogodzić, chociaż starała się mówić jak Signe, myśleć jak Signe. Bo niby co miała zrobić, kiedy mąż Signe, którego ona z pewnością kochała, zaczynał obejmować ją, Belindę? Nie mogła przecież wtedy myśleć tak jak Signe, bo właśnie tym sprawiłaby Signe przykrość. Właśnie ulegając mu tak, jak zapewne Signe by zrobiła.

To było dla nieszczęsnej Belindy zbyt skomplikowane.

Z panią Tildą zresztą też stosunki nie układały się dobrze, bo Belinda w żaden sposób nie potrafiła jej zadowolić. Zawsze wszystko było źle, pani Tilda nazywała ją tępym popychadłem, co Belindzie sprawiało dotkliwą przykrość, bo przecież starała się ze wszystkich sił, pracowała tak, że pęcherze robiły jej się na rękach, a mimo to nic nie było wystarczająco dobrze zrobione. Naprawdę można się załamać!

Nagle Belinda drgnęła.

Ktoś stukał do drzwi.

Jakie szczęście, że nie zaczęła się jeszcze rozbierać!

– Proszę wejść – powiedziała przestraszona. Nie była już dzisiaj w stanie słuchać dalszych wymówek.

Kiedy jednak zobaczyła, kto przyszedł, przeraziła się nie na żarty.

– Panie Abrahamsen, to nie wypada, żeby mnie pan odwiedzał w moim pokoju. Mama mi zabroniła. Żadnych męskich odwiedzin, powiedziała.

On uśmiechał się szeroko i obleśnie.

– Spokojnie, Belindo, tylko spokojnie. To nie jest żadna męska wizyta. Przychodzę, żeby porozmawiać z tobą na temat opieki nad Lovisą w najbliższym czasie. I chciałbym też powspominać moją ukochaną Signe razem z kimś, kto naprawdę ją lubił.

O, tak, Herbert dobrze wiedział, jak trafić w czuły punkt. Słabością Belindy była jej siostra Signe. I, oczywiście, Belinda natychmiast złagodniała, oczy zaszły jej łzami i nie zareagowała, gdy Herbert usiadł przy niej na łóżku.

– Och, ja tak strasznie tęsknię za Sigrte! – zawołała. – Tak okropnie mi jej brak!

– I mnie też, mnie też – wzdychał Herben, a łzy z oczu Belindy spłynęły na policzki.

– Ona była dla mnie taką wspaniałą żoną! A ty, Belindo, przypominasz mi ją pod tyloma względami.

To nie mogła być prawda, bowiem Signe i Belinda różniły się od siebie jak dzień od nocy.

– Ja po prostu muszę z tobą rozmawiać – zawadził Abrahamsen zbolałym głosem. – Bo to tak, jakbym miał przy sobie Signe, tak to odczuwam.

– Ach, tak? – zapytała Belinda bez sensu. Nie bardzo nadążała za jego rozumowaniem. Naprawdę ona mogłaby przypominać Signe? Tę piękną, promienną, kipiącą życiem Signe?

To chyba przesada.

– Ale Signe była taka zdolna – bąknęła.

– To prawda – przyznał Herbert. – Była najwspanialszym człowiekiem, jakiego spotkałem. To ona haftowała monogramy na tej pościeli, wiedziałaś o tym?

Oczy Belindy ponownie zwilgotniały.

– Nie wiedziałam. Ale jakie to piękne!

Herbert pochylił się, żeby jej wszystko lepiej pokazać, położył przy tym rękę na jej plecach i już nie cofnął. Leżała tam tak spokojnie, że byłoby obrazą, gdyby Belinda próbowała ją strącić. Wciąż mówił i mówił o Signe, a Belinda pogrążała się we wspomnieniach. Jak to ładnie z jego strony, że tak wynosi pod niebiosa swoją zmarłą żonę!

Nagle uświadomiła sobie, że ręka Abrahamsena ukradkiem wślizguje się pod jej stanik. Tak była zajęta rozmową o Signe, że wcale tego nie zauważyła.

Mimo woli odskoczyła od niego.

– Wybacz mi – bąknął Herben spłoszony. – Ale wiesz, jesteś dla mnie tak jak Signe, a ja tak za nią tęsknię, także jako za kobietą. Człowiek jest taki samotny i z tego wszystkiego zapomniałem, że to nie ona tu przy mnie siedzi. Jesteście do siebie takie podobne. Tak samo pociągające…

Cofnął rękę. Jednak druga jego dłoń spoczywała na udzie Belindy, jakby dopraszając się wyrozumiałości. Bił teraz od niego jakiś ostry zapach, potu i czegoś jeszcze, czego Belinda nie umiała zidentyfikować, a co wywoływało w niej dziwne skojarzenia. Jakby z kozłem?

Niepojęte!

Twarz Herberta znalazła się tuż przy jej twarzy. Była oliwkowa w kolorze, błyszcząca od potu, z wyraźnie widocznym zarostem. Herbert należał do tych mężczyzn, którzy powinni golić się dwa razy dziennie. Oddech miał dziwnie ciężki, świszczący i spoglądał na Belindę szklanym wzrokiem.

Ona sama czuła się okropnie. Pojęcia nie miała, jak powinna się zachować. I nic nie pomagały starania, żeby myśleć tak jak Signe. Tym razem nie.

Herbert natomiast miał ogromne doświadczenie w postępowaniu z kobietami. Na szczęście uznał, że dziś nie powinien posuwać się dalej. Wstał, podziękował za chwilę pełnej zrozumienia rozmowy i przekonany, że zostawia dziewczynę w stanie głębokiego erotycznego podniecenia, pożegnał się. Teraz powinna doznać rozczarowania, że sobie poszedł, to następnym razem, kiedy jego matka znowu wybierze się z wizytą, sprawy potoczą się całkiem gładko. Pani Tilda często wychodziła wieczorami. Bardzo lubiła przyjęcia.

Belinda pożegnała Herberta z najwyższą ulgą. Kiedy ją dotykał, niczego specjalnego nie odczuwała. Mimo to instynktownie pojmowała związek pomiędzy tym, co się stało, a uczuciami, których doznawała w marzeniach nawiedzających ją podczas samotnych nocy. Tylko że za nic na świecie nie chciałaby takich uczuć przeżywać w obecności Herberta Abrahamsena. Uważała, że byłaby to prawdziwa zdrada Signe.

Chociaż nie miała co do tego pewności. Z rozpaczą zastanawiała się nad tym, czy właśnie odtrącając Herberta i jego czułość nie sprawia przykrości Signe, patrzącej na nią z nieba.

Upadła na kolana przy łóżku i żarliwie prosiła świętego Jerzego, żeby ją natchnął, jak powinna postępować. Bo wszystkie myśli Belindy przenikała troska o Signe i jej dobro.

W ciągu następnych dni Belinda pracowała jak mrówka, by zadowolić wymagającą panią Tildę, by unikać spotkania z Herbertem, a przede wszystkim zapewnić małej Lovisie jak najlepszą opiekę.

Belinda była zręczna w pracy, ktoś stojący z koku z łatwością by to zauważył. Służba dworska z podziwem patrzyła, z jakim samozaparciem ta dziewczyna podejmuje się coraz nowych obowiązków. Ale pani Tildzie trudno było zaimponować. Miała zwyczaj zaczajać się za drzwiami albo za szafą i stamtąd obserwowała Belindę. Biada, jeśli zobaczyła coś nie po swojej myśli, rzucała się natychmiast na nieszczęsną dziewczynę niczym sęp. Belinda strasznie się bała jej okropnego głosu, cała wyniosła sylwetka tamtej, jej czarne ubranie, blada cera i połyskliwe czarne włosy wprawiały ją w przerażenie.

Pani Tilda miała takie same zrośnięte brwi jak jej syn, ten sam profil z garbatym nosem i wysuniętą do przodu brodą, ale oczy mieli różne. W oczach Herberta było coś pieszczotliwego, często lubieżnego, oczy matki natomiast pozostawały bez wyrazu. Swoje chude dłonie składała na brzuchu i siedziała dosłownie godzinami wyprostowana jak struna. Tylko kiedy jej wzrok padł na syna, stawał się ciepły, niemal czuły.

Belinda usłyszała kiedyś przypadkiem słowa matki skierowane do syna. Szczere słowa, pełne podejrzeń: „Zdaje mi się, że zbyt wiele czasu spędzasz w dziecinnym pokoju, Herbercie. Chyba jej nie uwodzisz?” „Kogo? Lovisy?” „Nie udawaj głupiego! Ta gęś Belinda może sobie wyobrazić, że się nią interesujesz.” „Ale ja się nią naprawdę nie interesuję, droga mamo, jak możesz coś takiego myśleć?”

Nie miała zamiaru podsłuchiwać, ale w pewnym sensie była z tego zadowolona. Słowa Herberta uspokoiły ją.

Mimo wszystko jednak on bywał bardzo kłopotliwy. Przychodził często, kiedy zajmowała się dzieckiem, pochylał się nad łóżeczkiem małej, a jego ręce tymczasem błądziły po plecach Belindy, zsuwały się w dół do bioder i musiała udawać, że potrzebuje czegoś z kuchni, żeby się od niego uwolnić.

Męczyło ją też, że wciąż szuka jakiegoś pretekstu, żeby przyjść do jej pokoju, kiedy dziecko już śpi, porozmawiać o Lovisie albo o Signe. Starała się więc jak najmniej bywać sama, by uniknąć tych wizyt. Chodziła zwykle na spacery, do kościoła i z powrotem, wracała dopiero, kiedy była pewna, że dał za wygraną.

Kiedyś zobaczyła jeźdźca, który jak cień przemknął koło niej w mroku, i przyszło jej do głowy dziwne skojarzenie ze świętym Jerzym. Przypomniała sobie też tamten wieczór, kiedy obie z Signe widziały na wzgórzu zjawę.

Tę zjawę, która stała się przyczyną śmierci Signe…

Och, jakie to tragiczne! Nie, nie wolno jej tak myśleć!

Pewnego dnia Belinda sprzątała w pokoju, który kiedyś należał do Signe. Stanęła i podziwiała piękne, stare łoże wbudowane w ścianę. Na wysokim oparciu znajdował się jakiś napis, wyryty wśród rzeźbionych ozdób.

Belinda zaczęła wodzić palcem po literach. „Miłość ponad wszystko”, sylabizowała powoli.

– Och, jakie to piękne! – szepnęła sama do siebie. – Jakie piękne. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał. Meble wyglądają na bardzo stare.

Odnalazła też nazwisko wyryte poniżej sentencji.

– Kto to jest? – spytała szeptem. – „Villemo Kalebsdatter Elistrand”? Kto to mógł być? – Po czym dodała równie cicho: – Kimkolwiek byłaś, Villemo Kalebsdatter, popatrz na mnie życzliwie. Taka jestem zagubiona w tym twoim pięknym domu!

Nagle ogarnął ją lęk. Skuliła się i rozejrzała pospiesznie, ale w pokoju nie było nikogo. Mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że ktoś na nią patrzy, i zdawało jej się, że policzek jej musnął czyjś ciepły, przyjazny oddech. Stała przez krótką chwilę bez ruchu, jakby nie mogła czegoś pojąć, ale rzecz jasna w pokoju nic się nie działo.

Wciąż jakby nieświadomie przesuwała palcami po rzeźbionej powierzchni, znalazła szufladę, której wśród tylu ozdób prawie nie było widać, usiadła na łóżku i zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, wysunęła szufladę.

Leżała w niej książka oprawiona w czerwoną skórę. Wyglądała na nową. Belinda otworzyła niepewnie. Dziennik?

O, to przecież dziennik Signe! pomyślała zdumiona.

Niewiele kartek zostało zapisanych. Najwyraźniej Signe prowadziła notatki od dnia swojego ślubu. Tak, Belinda przypomniała sobie teraz, jedna z ciotek dała pannie młodej w prezencie piękny pamiętnik.

Natychmiast zapomniała o bożym świecie i zaczęła czytać. Nie dlatego, że miała zwyczaj grzebać w cudzych tajemnicach, nawet zresztą nie pomyślała o tym, co robi, tak ją pochłonęła lektura.

Początkowe notatki tchnęły szczęściem i entuzjazmem. Herbert jest przystojny i wspaniały, donosiła młoda małżonka, po czym następował szereg wykrzykników. Teraz należę do niego – czytała Belinda. – O, cóż za szczęście, że istnieje na ziemi coś tak cudownego! Oszałamiająca myśl – zostać wybraną przez Herberta!

Po prostu małżeńskie szczęście. A potem domowe zajęcia, wszystko radosne, wszystko. Bez wyjątku.

Nieco później pojawiły się pierwsze zgrzyty.

Belinda pojmowała, że chodzi o Tildę, że to ona kryje się za tymi wszystkimi napomknięciami Signe. O smoku w domu, o zazdrości i złośliwościach wobec Signe. To znaczy z początku Belinda nie bardzo zrozumiała, o co to chodzi, myślała nawet, że rzeczywiście był jakiś smok w domu, i zaraz pomyślała o swoim świętym Jerzym, pogromcy smoka, i tak strasznie jej się wszystko pomieszało, że wpatrywała się w dziennik zrozpaczona, aż w końcu przeczytała czarno na białym: Ten stary potwór, ten czarny smok, pani T. A. Wtedy nawet Belinda zrozumiała, kto jest smokiem i potworem.

Dalej znalazła również inne notatki. Informacje, które trudno było czytać komuś, kto kochał Signe. Było mianowicie jasne, że entuzjazm siostry dla wspaniałego męża opadał. Jakaś dziewczyna ze wsi przyszła z insynuacjami. Nastąpiło to wkrótce po tym, pak Signe w uniesieniu poinformowała swój dziennik, że spodziewa się dziecka. Ale po spotkaniu z tamtą kobietą radość zgasła. Żadnych imion Signe nie wymieniała, pisała natomiast o pogardliwych spojrzeniach, o przykrych, obraźliwych słowach. Początkowo Belinda nie rozumiała, co to tak do końca znaczy, aż natrafiła na zniszczoną, dziwnie pomiętą kartkę, której atrament był rozmazany. Signe płakała! Ta jakaś obca dziewczyna pytała podobno, gdzie mąż Signe był poprzedniego wieczora, a także w czwartek. I w niedzielę. I czy Signe wie, ile dziewcząt ze wsi trzymało go w swoich objęciach i miało okazję zakosztować jego słodyczy?

Belinda pociągała nosem i co chwila musiała ocierać oczy, by czytać dalej. 'Dzisiaj przyjechała do mnie Belinda. Kochana, dobra Belinda, ona nie może się o niczym dowiedzieć! Nigdy dotychczas nie rozumiałam, jakim skarbem jest dla nas Belinda, jakie to dziecko ma dobre serce, jaka jest lojalna! Ach, mój Boże, dlaczego ludzie wyśmiewają się z takich istot, w których nie ma ani odrobiny zła? Dlaczego jesteśmy tacy złośliwi? Tak strasznie teraz żałuję, że byłam dla niej niedobra…

– Belinda! – Z dołu odezwał się ostry głos pani Tildy. – Belinda! Gdzie się ta dziewczyna podziewa? Czy nie słyszy, że nasz mały aniołeczek się obudził? Czy to ja mam się zajmować dzieckiem?

Belinda stała przez chwilę całkowicie zbita z tropu. Przerażona, nie wiedząc, co począć, przyciskała dziennik do piersi. W końcu w najwyższym pośpiechu wsunęła go z powrotem do szuflady i zamknęła. Nie zdążyła przeczytać dwóch ostatnich stron, ale nie ma rady. Innym razem. Próbując usunąć ślady łez z twarzy, zbiegła na dół.

– Byłaś przez cały czas w domu? – zapytała pani Tilda cierpko. – Jaka z ciebie opiekunka, skoro nie słyszysz, że dziecko płacze?

Belinda nie odważyła się spojrzeć na nią, by nie pokazać zaczerwienionych oczu. Uporczywie wpatrywała się w podłogę.

– Przepraszam – bąknęła. – Zdaje mi się, że Lovisa spała spokojnie. Usłyszałam płacz dopiero teraz…

Tilda nie zaszczyciła jej odpowiedzią. Odwróciła się i weszła po schodach na górę tak energicznie, że jej czarna spódnica zafurkotała.

Pani Tilda oczekiwała tego wieczoru gości. Ona i Herbert spotykali się z pewnym kręgiem podobnych sobie zamożnych ludzi, śpiewali podczas tych wieczorów drżącymi głosami budujące pieśni, chwalili Pana i siebie nawzajem. Przeważnie zresztą to ostatnie. Dziś chcieli pokazać gościom Lovisę, nie zamierzali jednak nikomu pokazywać Belindy, wobec czego opiekunka dostała wolny wieczór.

Akurat w tym momencie przyjęła to niczym dar niebios. Ponad wszystko pragnęła bowiem wyjść z tego domu, chciała pomyśleć w spokoju.

Kiedy zaczynało już zmierzchać, a z dużego salonu dobiegał gwar głosów gości i gospodarzy, Belinda cichutko wymknęła się z domu i poszła w stronę kościoła. Takie wieczory to były najlepsze chwile w jej życiu. Znacznie gorzej natomiast sprawy się miały, kiedy to pani Tilda szła z wizytą. Wtedy z przerażeniem myślała, czy Herbert znowu nie przyjdzie do jej pokoju i nie będzie się jej narzucał. Myślała o tym ze wstrętem, ale nie wiedziała, jak uniknąć jego odwiedzin.

Na razie jednak nic jej nie groziło, mogła odetchnąć.

Biegła w stronę kościoła, a serce jej krwawiło z powodu Signe i jej gorzkiego losu.

Uchyliła skrzypiącą furtkę, której najwidoczniej nikt nigdy nie oliwił, i wemknęła się na cmentarz. Było wciąż na tyle widno, że wyraźnie widziała groby. Wrzesień miał się już co prawda ku końcowi, ale w powietrzu nie czuło się jeszcze jesiennego chłodu.

Właściwie to Belinda zawsze trochę się bała duchów, ale teraz jej to przeszło. Teraz bowiem jedyna przyjazna dusza, jaką kiedykolwiek miała na tym świecie, znajdowała się właśnie tutaj, w obrębie tych starych cmentarnych murów. Bo chyba można w dalszym ciągu uważać za przyjaciela kogoś, kto nie żyje?

Skierowała się prosto do mogiły Signe, jednej z najświeższych. Po drodze musiała minąć jakiś bardzo stary nagrobek. Trudno było o tej porze dnia odczytywać napisy, ale z poprzednich wizyt na cmentarzu wiedziała, że grób należy do owego tajemniczego rodu Ludzi Lodu. Wielu zmarłych z tej rodziny spoczywało na tutejszym cmentarzu.

Przeniknął ją dreszcz. W parafii opowiadano mnóstwo niesamowitych historii o Ludziach Lodu. Tak mówiła Signe. O wielkich czarownikach i budzących grozę monstrach. Ale co najdziwniejsze, okoliczni mieszkańcy byli do nich bardzo przywiązani. Rzecz jasna nie pani Tilda, która parokrotnie wspomniała o nich przy Belindzie, zawsze cierpko, z przekąsem…

Pogrążona w myślach Belinda dotarła do grobu Signe pod samym murem cmentarza. Powinna była przynieść świeże kwiaty, bo stare już zwiędły.

Bardzo trudno było jej dzisiaj rozmawiać z Signe. Nie mogła zebrać myśli, czuła ból w piersiach. Uklękła wśród szeleszczących, uschłych liści.

– Signe, moja kochana Signe. – Rozpaczliwy szloch wstrząsnął Belindą. – Powinnam była być przy tobie w ostatnich dniach twojego życia! Taka byłaś samotna. A teraz… co ja mam robić? Signe, powiedz mi, co robić! Jestem taka nieszczęśliwa i zagubiona, nic nie rozumiem.

Żwir zachrzęścił na ścieżce i dały się słyszeć czyjeś kroki. Odwróciła się gwałtownie i na widok męskiej sylwetki krzyknęła zdławionym głosem.

– O Święty Jerzy, dziękuję ci, że mnie wysłuchałeś w nieszczęściu! Tak bardzo potrzebuję rady i pomocy!

– Święty Jerzy? – zdziwił się przybyły. Był bardzo wysoki i straszny z tymi ciemnymi włosami i skupioną, zaciętą twarzą, taką mroczną. Klęczącej na ziemi Belindzie wydawał się przytłaczający.

– Tak, ja…

Och, znowu się wygłupiła!

– Tak naprawdę to nazywam się Viljar z Ludzi Lodu.

– Oczywiście, ja… przepraszam – bąkała spłoszona. – Pomyliłam pana z kimś, kogo znam.

– Ze świętym? A ty jesteś siostrą zmarłej pani Signe, prawda?

– Tak.

Podniosła się z klęczek i dygnęła.

– Mam na imię Belinda.

Viljar skinął głową.

– Jak widzę, rozmawiasz z grobem. Czy to jedyne miejsce, do którego możesz przyjść?

– Tak. Nie tylko zresztą tutaj. To jedyne miejsce na całym świecie. Tak strasznie tęsknię za siostrą. A właśnie teraz wszystko się tak poplątało. Zupełnie nie wiem, jak mam się zachować. Jak Signe by chciała, żebym postąpiła.

Budząca lęk postać usiadła na otaczającym cmentarz murku.

– Co się tak poplątało?

– Wszystko. Tak bardzo chciałam przyjechać tutaj i opiekować się córeczką Signe, to zresztą idzie mi dobrze, myślę, że Lovisa mnie lubi, ale… wszystko inne jest strasznie trudne.

Viljar dał ręką znak, by usiadła obok niego. Podziękowała za uprzejmość, usiadła i starannie wygładziła suknię.

– Czy pan także przychodzi tutaj, żeby odwiedzić kogoś bliskiego? – zapytała skrępowana.

– Nie. A w każdym razie to niedokładnie tak. Po prostu lubię tu być. Zdaje mi się wtedy, że jestem blisko moich licznych przodków, tutaj pochowanych.

– Jak pan to pięknie powiedział – szepnęła Belinda wzruszona. – Ja też mam takie wrażenie. To znaczy, że jestem bliżej Signe.

Młody mężczyzna z Ludzi Lodu przyglądał jej się uważnie mimo panującego mroku.

– Powiedz mi jednak, z czym jest ci tak trudno w Elistrand?

Belinda westchnęła.

– Jestem taka niezdarna. Po prostu beznadziejna. Biegam przez cały dzień, pracuję jak szalona, staram się, ale i tak wszystko jest źle, naprawdę wszystko. Nic dziwnego, że pani Tilda się na mnie złości. Byli przecież tacy dobrzy i pozwolili mi tu zamieszkać, a ja po prostu wszystko psuję.

– Mówiłaś, zdaje się, że z dzieckiem radzisz sobie dobrze?

– Tak, ale…

– No, ale przecież właśnie opieka nad dzieckiem jest twoim obowiązkiem, czyż nie?

– To prawda, ale to chyba nic dziwnego, że i pani Tilda chciałaby, żebym jej trochę pomogła jako pokojówka. To uprzejme z jej strony…

– Chwileczkę! Jak ty dziwnie mówisz! Kogo ty udajesz? Przestań, tak nie wolno!

– Udaję?

– Tak.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Mówisz nienaturalnie.

Belinda spoglądała na niego zakłopotana.

– Ale Signe tak mówiła!

Surowa twarz Viljara złagodniała pod wpływem współczucia.

– I myślisz, że dzięki temu wszyscy będą cię lubić?

– No właśnie, bo przecież wszyscy lubili Signe. Ja wszystko robię tak samo jak ona i myślę tak samo, ale choćbym nie wiem jak się starała, to i tak wszyscy na mnie krzyczą.

– To oczywiste, że ci się nie udaje! Nie możesz żyć życiem kogoś innego. Ty jesteś Belinda, a nie Signe, nie rozumiesz tego? Ja cię prawie nie znam, ale przecież każdy człowiek ma swoją wartość, ty także, i to właśnie jest w każdym z nas najbardziej interesujące. Nie możesz tego po prostu odrzucić!

– Ale mnie się zdaje, że byłoby rzeczą straszną, gdyby taka piękna, taka wspaniała Signe miała całkiem zniknąć. Nie, nie umiem tego wytłumaczyć, wie pan, ja tak mało umiem.

– Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć. I oczywiście masz rację, powinniśmy rozwijać i kontynuować to, co było najlepszego w naszych bliskich, którzy odeszli. Ale to, co ty robisz, chyba nie jest słuszne. Jej głos w twoich ustach, jej sposób mówienia brzmi sztucznie. Musisz chronić najlepsze cechy jej duszy, a nie głos i maniery.

Belindą znowu wstrząsnął szloch.

– Mnie jest jej tak strasznie żal. Leżeć w zimnym grobie, taka młoda…

Głos Viljara zabrzmiał sucho i trzeźwo:

– Signe była szczęśliwa, miała ciekawe życie. Wszyscy ją kochali, doświadczała jedynie dobra. Czasami lepiej jest umrzeć młodo i nie doczekać późniejszych rozczarowań. Ulubieńcy losu nie zawsze są w stanie wyjść na spotkanie ciężkim czasom.

– Och, pan nie wie wszystkiego! Ja znalazłam dzisiaj jej pamiętnik. Ona w ostatnich miesiącach swojego życia doznała strasznych rozczarowań.

– Co ty mówisz?

– Tak. Pisała w dzienniku, że jej mąż, Herbert Abrahamsen, obejmował inne kobiety, dawał im ciastka i takie tam…

– Ciastka?

– Tak. Signe tak pisała. Że przyszła pewna dziewczyna i pytała, czy Signe wie, ile innych kobiet próbowało jego słodyczy.

Viljar Lind spoglądał na nią niczego nie rozumiejąc, a potem musiał odwrócić twarz.

– No tak, rozumiem, że w tej sytuacji Signe była nieszczęśliwa, masz rację. A poza tym miała zdaje się sporo problemów z teściową, prawda?

– O, tak! Najpierw nie mogłam pojąć, co Signe ma na myśli, kiedy pisze o smoku i tak dalej, myślałam o prawdziwym smoku, jak ten którego zabił święty Jerzy, ale potem zrozumiałam, że to chodzi o… no wie pan, o kogo.

– Co zrobiłaś z tym pamiętnikiem?

– Schowałam z powrotem tam, gdzie go znalazłam. Do ukrytej szuflady. Niestety, nie zdążyłam przeczytać do końca. Zostało wprawdzie tylko kilka stron, ale jednak…

Viljar milczał przez chwilę. Wiatr rozwiewał jego czarne włosy.

– Nie zmarzłaś?

– Nie. Ale jak to uprzejmie z pana strony, że pan pyta!

Viljar westchnął słysząc, ile pokory jest w jej głosie.

– Nikomu go nie pokazuj!

– Oczywiście, że nie! Byliby źli na Signe, że pisała o takich sprawach.

– Signe da sobie radę – mruknął Viljar. – Ale ty? Jak wygląda twoje życie w Elistrand? Bywają chociaż czasami dla ciebie mili?

– O, tak, oni są bardzo mili! To tylko ja jestem głupia. A teraz naprawdę nie wiem, co robić.

– Dlaczego nie wiesz?

– No po tym, kiedy się dowiedziałam, jak naprawdę było z Signe. To znaczy z jej mężem, chciałam powiedzieć. On… on…

– Tak?

– On… chce mnie dotykać, obejmować mnie. A ja, chociaż tak bardzo bym nie chciała urazić Signe, strasznie tego nie lubię. On był przecież mężem Signe. Doszło do tego, że uciekam, kiedy go tylko zobaczę w pobliżu. Bo to jest wstrętne i poza tym myślę, że może Signe też by nie chciała, żeby on mnie dotykał, a może by chciała… już sama nie wiem, naprawdę nie mam wyjścia.

– Powinnaś robić tak, jak ci każe twój wewnętrzny głos, Belindo. A wygląda na to, że jest on bardzo rozsądny. Powinnaś uciekać, drogie dziecko, uciekać od niego jak najdalej!

Belinda, rozpromieniła się.

– Naprawdę tak pan myśli? Och, jak to dobrze! Dokładnie tak sarno myślałam, kiedy czytałam dziennik, bo wcale z tego nie wynikało, że Signe życzyłaby sobie, żeby on obejmował inne kobiety i w ogóle.

„I w ogóle”, to było ulubione wyrażenie Belindy, kiedy brakowało jej słów.

Mrok stawał się coraz gęstszy, ale jeszcze widziała rysy Viljara. Były ostre, z twarzy bił chłód, ale już się go nie bała. To dziwne, pomyślała sobie, twarz Herberta Abrahamsena jest dużo łagodniejsza, a mimo to się go boję. Wybacz mi, Signe, nie chciałam pomyśleć nic złego.

– No, a pan? – zapytała nieco dziecinnie. – Jak pan żyje? Ludzie mówią, że pan jest trochę dziwny, ale mnie się tak nie wydaje.

Spojrzał na nią, a po jego wargach przemknął blady uśmieszek.

– Ja chyba rzeczywiście trochę się różnię od innych ludzi… żyję samotnie… zwłaszcza teraz.

Poczuła się wzruszona, że stawia ją niemal na równi ze sobą, zwierza się jej. Uśmiechała się, uszczęśliwiona, twarz jej pojaśniała.

– Jak to, żyje pan samotnie? – zapytała.

Viljar z Ludzi Lodu skierował twarz w stronę okrywającej się coraz gęstszym mrokiem doliny.

– Z niczym nie czuję się związany – odpowiedział. – Jakoś nie przynależę ani do Grastenshalm, ani do Lipowej Alei. Coraz częściej myślę o Tengelu Dobrym i o Silje. Oni są mi najbliżsi.

– A kto to taki?

Naiwny ton w jej głosie przywrócił go do rzeczywistości.

– Och, oni pomarli dawno temu. Leżą w tamtym grobie, pod tym wielkim kamieniem.

Belinda spojrzała tam, gdzie Viljar pokazywał, i nagle uświadomiła sobie, że jest już całkiem ciemno. Musiała jak najszybciej wracać do domu. Ale czy odważy się iść sama w takich ciemnościach?

A poza tym bardzo nie chciała. Jeszcze nie teraz. Chciała przeciągnąć tę niezwykłą chwilę wspólnoty z innym człowiekiem tak długo, jak tylko przyzwoitość na to pozwala.

– A może pan by mi opowiedział o swoich kłopotach? – zapytała z dziecinną prostotą.

Viljar drgnął i spojrzał w jej stronę.

– Tobie? Dlaczego, na Boga, miałbym ci opowiadać, skoro nie mogę się zwierzyć nawet moim najbliższym krewnym, moim wyrozumiałym rodzicom i dziadkom?

Belinda spuściła głowę okropnie zawstydzona.

– Nie, oczywiście, przepraszam! Proszę mi wybaczyć!

Duży, ciemny, obcy mężczyzna obok niej, który najbardziej ze wszystkiego przypominał średniowiecznego tragicznego rycerza, złagodniał. Jakby sam chciał się wydobyć z tej dobrowolnie wybranej izolacji.

– To ja powinienem prosić o wybaczenie. Komu miałbym się zwierzyć, jeśli nie tobie, Belindo, ty mała, samotna, spragniona przyjaźni istoto?

Pochylił się ku niej i wziął ją za rękę. Jego dłoń była duża i zaskakująco gorąca, Belinda wcale się nie przestraszyła. Może mogłaby stać się dla niego wsparciem, moralną podporą w tym, z czym się teraz zmagał?

– Wiesz, Belindo, najgorsze jest to, że nie mogę nic powiedzieć mojej rodzinie, ponieważ to by ich bardzo zmartwiło. Wiem, że wszystko to zabrzmi dla ciebie obco i niesamowicie, ale… Cóż, sprawa jest prosta, chodzi o to, że w Grastensholm straszy. Pojawiają się upiory, rozumiesz… Ale ani mój dziadek, ani babka nic o tym nie wiedzą.

Mimowolne drżenie jej ręki było jedynym znakiem, że się zlękła i że wolałaby więcej nie słyszeć. Duchy? O mój Boże!

– Czy to prawda?

– Tak, niestety. Nie straszyłbym cię bez przyczyny. Nie przyszłoby mi to do głowy.

Belinda siedziała jak ogłuszona, zarazem jednak bardzo rada, że jej ręka w dalszym ciągu spoczywa w jego dłoni. Próbowała dojrzeć w oddali dwór w Grastensholm, lecz było zbyt ciemno.

– Ale co takiego straszy?

Zdawało jej się, że Viljar źle się czuje, więc nie nalegała.

– To jakaś kobieta – odparł po chwili z wysiłkiem. – Młoda kobieta. Staje po prostu we drzwiach mojego pokoju i przygląda mi się. Wygląda okropnie. Sinoblada, jakby długo leżała w wodzie. Topielica.

Belinda przysunęła się bliżej do niego, jakby go chciała uspokoić. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła mówić do niego ty.

– Nie boisz się?

– Kiedy byłem dzieckiem, bałem się jej panicznie. Za nic nie chciałem chodzić do Grastensholm, a już zwłaszcza nocować u dziadków. I nie nikomu nie mogłem powiedzieć. No bo jak mogłem powiedzieć dziadkom, że w ich domu straszy?

– Oczywiście, że nie mogłeś! Jakie to okropne!

– Tak. To wtedy zaczęto mówić o mnie, że jestem zamknięty i nieprzystępny, a ja nie mogłem się bronić. Myślałem o zjawie dzień i noc. Byłem po prostu chory.

Belinda uścisnęła jego rękę ze współczuciem.

– No, a teraz kiedy już jesteś dorosły? Mieszkasz przecież w tym domu. Ta kobieta wciąż jeszcze tam jest?

– Oczywiście! Musiałem przeprowadzić nieustępliwą walkę z samym sobą, zanim zmusiłem się do przeprowadzki. Wszyscy bardzo tego chcieli, bo dziadek potrzebował pomocy, a z czasem to ja przecież mam przejąć dwór. Ale teraz już się nie boję zjawy. Ona nie robi mi krzywdy. Po prostu staje przy drzwiach i patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, pustymi oczyma.

Belinda drżała.

– Nic dziwnego, że jesteś trochę dziwny – powiedziała, raczej szczerze niż uprzejmie. – Ja też bym była w takiej sytuacji.

Viljar uśmiechnął się cierpko.

– No, teraz kiedy jestem starszy, mam też inne dziwne idee. W żaden sposób nie związane z duchami. Ale i o nich nie mogę opowiedzieć mojej rodzinie. To by ich bardzo dotknęło. A poza tym nie dostanę pozwolenia, by cokolwiek powiedzieć.

– Pozwolenia? Od kogo?

– Od… Od innych ludzi. No, ale zrobiło się już całkiem ciemno i zimno. Musisz wracać!

Wstała niechętnie. Rzeczywiście, ochłodziło się, uświadomiła sobie nagle.

– Ludzie mówią, że wciąż strasznie dużo jeździsz konno po okolicy. Czy to dlatego, że widujesz ducha?

– Dawniej tak właśnie było. Gnałem przed siebie, jakby mi sam diabeł deptał po piętach. Ale teraz jeżdżę z innych powodów.

– Aha – powiedziała cicho.

– Nie, nie spotykam się z dziewczynami. Ja spotykam tamtych. Tych, o których rozmawialiśmy.

Ogarnęło ją uczucie radości i ulgi zarazem.

Wyszli przez cmentarną furtkę. Za parkanem stał koń Viljara.

– Wiesz – roześmiał się Viljar. – Od lat nie powiedziałem tyle jednego dnia!

Belinda także śmiała się uszczęśliwiona:

– A ja nigdy jeszcze nie czułam się taka… mądra!

– To dlatego, że nareszcie byłaś sobą. Jesteś wtedy naprawdę interesująca. Odprowadzę cię do domu, nie możesz iść sama.

Szedł obok niej, trzymał konia za uzdę i rozmawiali – o jej dzieciństwie, o trudnym życiu w Elistrand.

W pewnym momencie Belinda westchnęła:

– Tak się boję jutrzejszego wieczora. Pani Tilda idzie z wizytą, a wtedy znowu przyjdzie pan Abrahamsen i nie da mi spokoju. Zawsze wtedy siedzi w dziecinnym pokoju jak zamurowany i… uff, okropne!

Viljar z Ludzi Lodu przystanął. Nie widziała już teraz jego twarzy, słyszała tylko głos:

– Nie można do tego dopuścić – powiedział stanowczo. – Ja sam będę musiał wyjechać, ale porozmawiam z babcią Vingą. Żeby posłała ci oficjalne zaproszenie do Grastensholm na jutrzejszy wieczór. Wyjdziesz po prostu z domu i unikniesz jego zalotów.

– To niemożliwe! Ja nie mogę zostawić Lovisy samej.

– Zabierzesz dziecko do Grastensholm! A ja poproszę babcię, żeby zatrzymała cię, dopóki nie będziecie pewne, że pani Tilda wróciła.

– Ale… te duchy?

– A co, masz zamiar spędzić ten wieczór w mojej sypialni?

– Nie, no, oczywiście, głupia jestem! Och, żebym tak naprawdę mogła jutro wyjść z domu! Tak się boję…

– Zaufaj mi! Wszystko zorganizuję jak trzeba! A oto i brama Elistrand. Tu już sobie poradzisz sama. Do widzenia, mała przyjaciółko! A gdyby się pojawiły jakieś kłopoty, natychmiast przyjdź do mnie!

Jakoś jej się udało wykrztusić coś w rodzaju „dobranoc” i Viljar zniknął w mroku. „Moja mała przyjaciółko”, tak powiedział…

Dopiero teraz przypomniała sobie, że przecież to on był przyczyną śmierci Signe. Kiedy się jednak lepiej nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że to niemożliwe. Naprawdę tamten jeździec, którego wtedy widziały na wzgórzach, nie mógł do tego stopnia przerazić Signe, żeby sprowadzić na nią takie nieszczęście.

Nie on. Naprawdę, nie ten jedyny człowiek na świecie, który rozmawiał z nią jak z równą sobie.

Загрузка...