W sali szpitalnej Lilja siedziała na krawędzi łóżka i nie miała pojęcia, że to z jej powodu doszło do strasznych wydarzeń na wzgórzach w pobliżu miasta Saga.
Zebrane tu dziewczyny rozmawiały o różnych sprawach. Przede wszystkim Siska opowiadała o niebezpiecznej wyprawie do Gór Czarnych. Lilja czytała o ekspedycji w gazetach, ale teraz dowiadywała się o różnych groteskowych i strasznych szczegółach, słuchała więc zafascynowana. Pomyśleć, że ktoś może przeżywać takie przygody! Zrozumiała też, jak potężną istotą jest Marco. A ona go zna! Niewiarygodne! Tak, sama zauważyła jeszcze w Starej Twierdzy płynące od niego fantastyczne promieniowanie.
Dolg też jest kimś wyjątkowym, wiedziała to od pierwszej chwili, i Ram, i Sol, i jeszcze wielu, wielu innych. Gdyby tak mogła należeć do ich grupy, być jedną z nich! Sama nie jest nikim wyjątkowym, pod żadnym względem, ale czuła, że z nimi byłoby jej dobrze. Chociaż to oczywiście tylko takie marzenia. Na dodatek do wszystkiego przecież pochodzi z miasta nieprzystosowanych, jak tutaj nazywano Mały Madryt. Nie jest miło nosić określenie „nieprzystosowany”, zwłaszcza że ona akurat w Małym Madrycie była osobą nieprzystosowaną.
Wszystkie podskoczyły, bo Misa nagle jęknęła.
– O, ratunku – wyszeptała.
– Misa, coś ty – rzekła Miranda z wyrzutem, naciskając dzwonek. Miały z pielęgniarkami umówiony sygnał na wypadek, gdyby Misa potrzebowała pomocy. – Czy ty też chcesz mnie wyprzedzić? Przecież to ja pierwsza miałam urodzić! Naprawdę nieładnie z waszej strony, dziewczyny!
Misa próbowała się uśmiechać, ale chwyciły ją takie silne bóle, że rezultat był dość żałosny.
– Mam nadzieję, że Jaskari jest w szpitalu! Tak strasznie się boję! Taka jestem samotna!
Wszystkie rozumiały jej lęk.
Lilja wybiegła, żeby zobaczyć, czy ktoś nadchodzi, ale właśnie w drzwiach zderzyła się z Jaskarim i długim orszakiem biegnących lekarzy i pielęgniarek. Nawet jej nie zauważyli.
Misa została pośpiesznie wywieziona z sali. Dzielnie machała im na pożegnanie, a one pocieszały ją, mówiąc: „bądź dzielna, wszystko dobrze się skończy!”.
W sali zrobiło się cicho.
– Nie do końca to wszystko rozumiem – rzekła wreszcie Lilja niepewnie. – Madragów jest tylko czworo, wśród nich jedna kobieta. Więc jak to będzie w przyszłości? Czy mimo takiego bliskiego pokrewieństwa będą mogli płodzić dzieci?
Miranda starała się jej wyjaśnić:
– W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Madragowie nieskończenie wiele lat temu zostali wysterylizowani. Za bardzo to jest skomplikowane, żeby ci teraz tłumaczyć, zresztą, gdybyś chciała, to możesz sobie o wszystkim poczytać w kronikach rodu czarnoksiężnika. Jakiś czas temu poprosili Marca o pomoc i on sprawił, że odzyskali płodność. Misa zaszła w ciążę. Kto jest ojcem dziecka, dokładnie nie wiem, ale myślę, że to Tam. Widzisz, oni stworzyli coś w rodzaju przyszłego drzewa genealogicznego, tak żeby pokrewieństwo rodziców przyszłych dzieci nie było zbyt bliskie. Oczywiście nie da się go uniknąć, ponieważ Misa jest początkiem całego przyszłego rodu. Nie znam zresztą dokładnie tego drzewa genealogicznego, tylko podstawową zasadę. Jeśli więc założymy, że Tam zostanie ojcem dziewczynki…
– Miejmy nadzieję, że tak będzie – wtrąciła Lilja, która zaczynała rozumieć, o co chodzi.
– No właśnie! Tam może też być ojcem ewentualnych przyszłych dzieci Misy. Jednak kolejny mężczyzna, powiedzmy, że to będzie Tich, który jest bratem Tama, musi czekać, aż ta córeczka dorośnie. Wtedy może się z nią ożenić i mieć z nią wiele dzieci. Jednak ostatni, Chor, który jest kuzynem Misy, może ożenić się z córką Ticha.
– Będzie musiał chyba długo czekać – rzekła Lilja, zamyślona i trochę zasmucona w jego imieniu.
– Chyba nie tak bardzo długo – wtrąciła się Siska. – Wygląda na to, że Madragowie również dojrzewają szybciej niż ludzie, chociaż chyba trudno w to uwierzyć. W każdym razie ciąża nie trwała długo, dopiero niedawno się o niej dowiedzieliśmy.
– Oni są tacy sympatyczni – powiedziała Lilja w rozmarzeniu. – Życzę im wszystkiego najlepszego.
– I cierpieli tak strasznie – dodała Miranda. – Dopóki rodzina czarnoksiężnika ich nie uwolniła.
– Ściskajmy za nich kciuki – rzekła Siska.
Lilja potraktowała to dosłownie i zacisnęła palce tak, że zabolało.
– A mnie to już chyba bardzo szybko wypiszą – powiedziała po chwili Siska.
– Nie – zaczęła narzekać Miranda. – Wszystkie chcecie mnie zdradzić? Dobrze, że ty tutaj jesteś, Liljo!
Policzki dziewczyny zarumieniły się z radości. Ktoś jej potrzebuje! I to ktoś należący do grupy, którą ona tak podziwia.
– Zostanę tu tak długo, jak mi pozwolą – obiecała zdyszana. – Czuję się tu znakomicie. To dla mnie zupełnie coś nowego móc rozmawiać w ten sposób z ludźmi. Nigdy nie miałam takich przyjaciół.
– Dobrze to rozumiemy – powiedziała Miranda.
Ryczący Peter Anderson został wyprowadzony z lasu na zboczach.
– Dobrze, chętnie sobie stąd pójdę – wrzeszczał. – Wy wszyscy jesteście z piekła rodem! Zadajecie się ze smokami i wiedźmami, z Lemuryjczykami i wszelkim możliwym diabelstwem. Bądźcie tacy dobrzy i odwieźcie mnie z powrotem do Małego Madrytu, gdzie żyją normalni, bogobojni ludzie. Gdzie nie ma żadnych pomyleńców.
Krzyki przycichały w miarę, jak on i jego eskorta się oddalali:
Kiro czynił wymówki Sol:
– Jesteś szalona, przecież on mógł cię zabić – mówił zdenerwowany.
– A ja mogłam go… – zaczęła, ale umilkła, czując, jak blisko niej stoi Kiro i jak mocno ją obejmuje, jak bardzo jest zdenerwowany i przestraszony tym, co mogło jej się stać. Wyraz jej twarzy złagodniał, po chwili uśmiechnęła się błogo.
Wszyscy inni zajmowali się teraz Silasem. Parskający smok próbował odzyskać swoją zwykłą poczciwość, sam zdumiony, ile potrafi wykrzesać z siebie gniewu, kiedy przyjdzie co do czego.
Matka Silasa obejmowała go czule i wylewała łzy, a matka Lilji zdobyła się nawet na blady uśmiech pod jego adresem. Wszyscy go wychwalali, on zaś pławił się w blasku swojej chwały. Życie było teraz cudowne, a jutro ma przyjść jakiś sympatyczny człowiek, żeby obejrzeć jego nogę, którą tyrani w Górach Czarnych złamali wiele lat temu.
Tak więc Sol i Kiro byli w lesie sami, piękna wiedźma znajdowała się całkowicie pod zmysłowym wpływem Lemuryjczyka.
Chociaż, jeśli o nią chodzi, to taki wpływ nie był niezbędny. Z własnej nieprzymuszonej woli płonęła uczuciem, nie była w stanie niczemu się przeciwstawić. Zresztą wcale nie chciała.
Kiro pogrążył się już dawno temu. Teraz utonął w żółtych, tak charakterystycznych dla Ludzi Lodu oczach Sol i całował ją z całą tą miłością, która żarzyła się w nim od długiego czasu. Oboje po prostu potracili głowy.
Tylko smok zauważył, że ich nie ma, rozglądał się za swoimi ukochanymi właścicielami, ale wszyscy dziękowali mu za uratowanie chłopca, było tak strasznie przyjemnie, że zapomniał, iż powinien się martwić.
Sol leżała w ramionach Kiro w złocistozielonym lesie elfów i czuła, że jej trudne, pełne poszukiwań życie nareszcie realizuje się w miłości do mężczyzny. Jej dokuczliwa samotność przeminęła. Dotkliwe porażki w zewnętrznym świecie zostały przysypane popiołem zapomnienia. Naprawdę potrafi kogoś kochać i naprawdę ten wspaniały mężczyzna kocha ją z taką samą intensywnością.
Tym razem dała z siebie wszystko, już się nie bała, że odda mu tylko część siebie. Poza tym Kiro potrafił ją rozbudzić, posiadał jak wszyscy Lemuryjczycy szczególną zdolność niezwykłej, pełnej fizycznej miłości. Postępował tak, jak to zwykle Lemuryjczycy czynią: najpierw rozpalił jej duszę, wprowadził ją w całkiem nowe i nieznane wymiary wspólnoty duchowej. Sprawił, że byli sobie bliscy tak bardzo, jak to możliwe. A potem rozpalił jej ciało. Dopóki nie była gotowa wszystkimi zmysłami i całą swoją osobą. I Sol poszła za nim. Jak nigdy przedtem podążała za mężczyzną, pozwoliła mu wierzyć, że jest dla niej tym jednym jedynym. Kiro budził w niej uczucia, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, dawała mu poznać, jak szczerze go kocha i jak bardzo go pragnie.
A przecież na początku to nie Kiro był przedmiotem jej westchnień. Najpierw fantazjowała trochę na temat Marca, z jego strony jednak wyczuwała opór. Nie ze względu na pokrewieństwo, co to, to nie, przyszli przecież na świat w odstępie dwustu lat, poza tym pochodzili z dwóch różnych linii rodu. Jednak w Marcu było coś, co trzymało ją na dystans. On nie został stworzony do miłości, wiedziała o tym zawsze i szanowała to.
Nic jednak nie byłoby dla niej właściwsze niż ów nieoczekiwany wybór Kiro, była teraz tego pewna, głaskała go po czarnych włosach przepełniona wdzięcznością za to, że go spotkała, czuła go w sobie, przepełniał ją taką cudowną zmysłowością, o jakiej nawet nie marzyła.
Pogrążyła się w ekstazie z przeciągłym, cichym westchnieniem.
– To najlepsze, co mi się przydarzyło! Nic nie może się równać z tą chwilą.
– Owszem, może – uśmiechnął się do niej z taką czułością we wzroku, że w jej oczach pojawiły się łzy. – Będzie się mógł równać następny raz. To był dopiero początek. Nie byłem w stanie zapanować nad swoim uczuciem do ciebie. Ale następnym razem nauczę cię kochać.
Sol przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszy.
W szpitalnej izolatce leżały dwie milczące istoty, przy których nieustannie ktoś czuwał, ustawiono wokół nich mnóstwo aparatów, szpikowano je różnego rodzaju medykamentami.
Powoli nieszczęśnicy zaczynali wydobywać się z odrętwienia, docierało do nich, że zostali uratowani po wielu latach bezgranicznej rozpaczy w zamknięciu, w śmierdzącym lochu tak ciasnym, że nie byli w stanie się poruszać. Czuli teraz, że siły powracają do ich wycieńczonych ciał, powoli, bardzo powoli pod fachową i życzliwą opieką.
Pewnego dnia przydarzyło się coś niezwykłego. Do pokoju wkroczył przystojny, podobny do elfa młody mężczyzna. Patrzył na nich ze łzami w oczach, całe szczęście, że nie widział ich zaraz potem, jak zostali przywiezieni do szpitala.
Z trudem zwrócili ku niemu twarze.
Tsi-Tsungga nigdy nie potrafił wyrażać się z salonową elegancją. Mówił po prostu to, co miał na sercu.
– Witajcie, mamo i tato! Bardzo za wami tęskniłem!
Upadł na kolana przy łóżku matki, przesłonił twarz, żeby ukryć łzy. Wolno na jego karku spoczęła wychudzona dłoń.
– Synku – szepnął z wysiłkiem słaby głos. – Jakiś ty piękny! I mówią o tobie tyle… dobrych rzeczy.
Spojrzał na matkę ze szczerym zdumieniem.
– Naprawdę? Nie wiedziałem.
Ojciec uśmiechnął się do niego i leciutko skinął głową.
Tsi zerwał się na równe nogi.
– Och, muszę wam pokazać! Zaczekajcie tutaj!
Zaczekać tutaj? Oboje się uśmiechnęli.
Po chwili był z powrotem, po krótkiej wymianie zdań z pielęgniarką dziecięcą otrzymał pozwolenie, by pokazać córeczkę rodzicom. Nie wolno im tylko dotykać dziecka, Tsi musi stać w progu, nie powinien wchodzić do sali, pielęgniarka surowo tego zakazała.
Tsi obiecał solennie, że tak będzie, i zaniósł swój najdroższy skarb do pokoju rodziców.
– Popatrzcie, mamo, tato! To wasza wnuczka. Nazywam ją Gwiazdeczka. Oko Nocy tak nazywał Berengarię, moim zdaniem to bardzo piękne.
Oczy matki rozbłysły w prawdziwym od wielu lat uśmiechu. Ojciec próbował coś powiedzieć.
– Ach, chodzi ci o matkę dziecka? To Siska – wyjaśnił Tsi z dumą. – Prawdziwa księżniczka.
Potem musiał już iść. Ale napełnił wielką radością i wolą życia te dwa serca, które od dawna były prawie martwe.
Lilja mogła wrócić do domu. Przykro jej było jednak, że musi opuścić szpital i nowych przyjaciół. Misy nie było już na oddziale, została przewieziona do innej części szpitala, Lilja nie wiedziała, gdzie to jest. Siskę wkrótce wypisano i pozwolono jej wprowadzić się razem z Tsi do nowego domu. Stał na wzgórzach, wysoko, tuż pod lasem, bo to było naturalne środowisko Tsi. Na rozkaz Rama budowniczowie zabrali się do pracy zaraz po powrocie ekspedycji do Królestwa Światła i dom został wzniesiony w ciągu zaledwie paru dni. Nowe wille Indry i Sol też nadawały się już do zamieszkania, na posesji Sol urządzono wielkie, luksusowe terrarium dla smoka.
Tak więc Miranda miała zostać sama na oddziale położniczym. Bo u niej na razie nic się nie zmieniło.
Przyszedł Goram, żeby zabrać Lilję.
– Witaj, moja droga – powiedział przyjaźnie. – Pewnie się cieszysz, że możesz już spokojnie wracać?
Nie była w stanie mu odpowiedzieć. Po pierwsze, nie była taka pewna, czy cieszy się z możliwości powrotu, a po drugie, zawsze w jego obecności traciła rezon.
– Miranda będzie taka samotna – wykrztusiła w końcu. – Może mogłabym…
Zdołała wypowiedzieć swoje życzenie! Goram patrzył na nią pytająco. Czekał, że Lilja wejdzie do sali, żeby zabrać swój bagaż, ubrania i przybory toaletowe.
Tymczasem uświadomił sobie, że ona chce tu zostać. Dopóki nie nadejdzie czas Mirandy, wyjaśniała. Zdumiony potrząsał głową, ale Miranda ucieszyła się szczerze. Bardzo się bała samotności.
Chyba zachowałam się głupio, pomyślała Lilja. Mogłabym przejechać się jeszcze raz gondolą w jego towarzystwie. Nie ma przecież pewności, że następnym razem też on po mnie przyjedzie.
– Organizujemy wielką uroczystość – uśmiechnął się Goram, zanim wyszedł. – Jest tyle powodów do świętowania. Zwycięstwo nad Górami Czarnymi. Zdobycie jasnej wody. Powrót do domu zagubionych członków wcześniejszych ekspedycji. Odnalezienie rodziców Tsi. Poza tym odbędzie się wiele ślubów. I dzieciom trzeba ponadawać imiona…
– Czy zdążę wrócić do domu przed uroczystością? – zapytała Miranda pośpiesznie.
– Oczywiście, że zdążysz! Twojemu dziecku także trzeba nadać imię pod Świętym Słońcem. Będziemy na ciebie czekać. Nie sądzisz chyba, że moglibyśmy świętować bez ciebie. No i najważniejsze, wszyscy powinni uczcić Oko Nocy, jego wielki wyczyn został niemal zapomniany w całym zamieszaniu z powodu katastrofy, problemów Lilji i Silasa, wydarzeniami w Starej Twierdzy i ucieczką Petera Andersona.
– No właśnie, a co z nim teraz? I… z jego bratem?
Nie zdobyła się na to, by powiedzieć „z moim ojcem”. To zbyt bolesne. Goram odpowiedział krótko:
– Nawet o nich nie pytaj!
Wytrzeszczyła oczy.
– Nie, oni żyją – pośpieszył z wyjaśnieniami. – Ale nigdy tu już nie przyjdą. Nigdy, żaden.
Lilja odczuwała głęboką ulgę. Taki jest zawsze los domowych tyranów, kiedy znikną, nikt za nimi nie tęskni.
Goram szykował się do wyjścia.
– A co będziesz robić po powrocie do domu, Lilio?
Tęsknić za tobą, pomyślała.
Coś ty ze mną zrobił, Goram? Dlaczego postawiłeś moje życie na głowie? Tylko po to, żeby potem z niego zniknąć? Jaki będzie mój los w przyszłości?
Odpowiedziała jednak coś w rodzaju, że ma różne plany, ale jeszcze nic się nie wykrystalizowało.
– No to życzę ci powodzenia – uśmiechnął się, po czym wyszedł.
Przez chwilę Lilja czuła straszną pustkę w sercu. Oczywiście bywała zakochana i przedtem, nigdy jednak w ten sposób. Interesowała się przeważnie najbardziej popularnymi chłopcami, tak zresztą robią wszystkie nastolatki. Oni też zwracali uwagę na najładniejsze dziewczyny w grupie, zwykle więc jej kiełkująca miłość gasła bardzo szybko. Nie ma bowiem nic bardziej śmiesznego, niż patrzeć, jak wybranek serca zabiega o względy innej. Nie pozostaje wtedy nic innego jak niechęć, uczucia więdną, on wydaje się śmieszny i człowiek żałuje straconego czasu.
Ale teraz to co innego. Lilja została wessana przez aurę Lemuryjczyka i wydawało się, że jest nieodwracalnie stracona.
W osadzie duchów do mieszkającego tam Cienia przyszli goście. Już zawczasu wpadały do jego domu różne bardzo podniecone duchy wołając:
– Wyjdź no na ganek, zobaczysz, kto idzie!
Wyszedł więc. Przez otwarty plac zbliżał się ku niemu liczny orszak. Procesja złożona z najwyżej postawionych mężczyzn i kobiet o szlachetnych twarzach.
Wszyscy zatrzymali się przed nim. Najgodniejszy z nich w haftowanej złotem szacie i w koronie na głowie powiedział wolno:
– Wiele czasu minęło od chwili, kiedyśmy się rozstali, Amachratwanarig!
Cień padł na kolana i pochylił głowę.
– Wiele setek lat, Panie Królu. Największy błąd, jaki popełniłem, to to, że rozdzieliłem się z wami wtedy.
Ostatni lemuryjski król na ziemi poprosił go, by wstał.
– Nie, mój dzielny wojowniku. To, że tam zostałeś, okazało się wielkim dobrodziejstwem dla Królestwa Światła.
Cień zaprosił ich gestem do swego domu. Wyraz twarzy świadczył o głębokim wzruszeniu. Cały orszak wszedł w jego progi.