ROZDZIAŁ 8 CUDA

Ender nie daje nam ostatnio spokoju. Upiera się, żebyśmy wreszcie znalazły jakiś sposób, by podróżować szybciej niż światło.

Mówiłaś, że to niemożliwe.

Tak uważamy. Tak uważają naukowcy ludzi. Jednak Ender twierdzi, że skoro ansible przenoszą informację, możliwe powinno być przenoszenie materii z taką samą prędkością. To nonsens, oczywiście. Nie ma żadnego porównania między informacją a rzeczywistością fizyczną.

Dlaczego tak bardzo mu zależy na podróżach szybszych niż światło?

To głupi pomysł, prawda? Żeby dotrzeć gdzieś przed własnym obrazem. To jakby przejść przez lustro, żeby spotkać się ze sobą po drugiej stronie.

Ender i Korzeniak wiele razy o tym, rozmawiali. Słyszałem ich, Ender przypuszcza, że być może materia i energia składają się wyłącznie z informacji. Ta fizyczna rzeczywistość to nic innego niż wiadomości, jakie filoty transmitują między sobą.

Co na to Korzeniak?

Twierdzi, że Ender ma w połowie rację. Korzeniak uważa, że fizyczna rzeczywistość to istotnie wiadomość… a tą wiadomością jest pytanie, które filoty bez przerwy stawiają Bogu.

Jakie to pytanie?

Tylko jedno słowo: Dlaczego?

I jak Bóg im odpowiada?

Życiem. Korzeniak twierdzi, że życie to sposób, w jaki Bóg nadaje cel wszechświatu.


Cała rodzina wyszła powitać Mira, wracającego na Lusitanię. Kochali go przecież. On także ich kochał, a po miesiącu spędzonym w przestrzeni tęsknił za ich towarzystwem. Wiedział, przynajmniej rozumowo, że ten miesiąc był dla nich ćwierćwieczem. Przygotował się na zmarszczki na twarzy mamy… nawet Grego i Quara będą już dorosłymi ludźmi po trzydziestce. Nie przewidział tylko, a przynajmniej nie wyczuł, że staną się obcymi. Nie, nawet gorzej. Obcymi, którzy litowali się nad nim, myśleli, że dobrze go znają i patrzyli jak na dziecko. Wszyscy byli od niego starsi. Wszyscy… I wszyscy byli też młodsi, gdyż ból i strata nie dotknęły ich tak jak jego.

Ela okazała się najlepsza, jak zawsze. Objęła go i ucałowała. — Przy tobie czuję, jak bardzo jestem śmiertelna — powiedziała. — Ale cieszę się, że widzę cię młodego.

Miała przynajmniej dość odwagi, by przyznać, że istnieje między nimi bariera, choć udawała, że jest nią wiek. To prawda, Miro wrócił dokładnie taki, jakim go zapamiętali… przynajmniej z wyglądu. Dawno utracony brat przywrócony z martwych; upiór, który przybywa, by prześladować rodzinę; wiecznie młody. Ale prawdziwą barierą było to, jak się poruszał. Jak mówił.

Najwyraźniej zapomnieli, że jest kaleką, i jego ciało nie reaguje na rozkazy uszkodzonego mózgu. Niezgrabny krok, trudna do zrozumienia mowa… ich pamięć usunęła te nieprzyjemne fakty i teraz wspominali go takim, jakim był przed wypadkiem. W końcu ledwie kilka miesięcy oglądali go jako kalekę, nim wyruszył w tę podróż ściskającą czas. Łatwo o nich zapomnieć i pamiętać Mira, którego znali przez tyle lat. Silny, zdrowy, jedyny zdolny przeciwstawić się człowiekowi, którego nazywali ojcem. Teraz nie potrafili ukryć przerażenia. Dostrzegał to w ich wahaniu, niepewnych spojrzeniach, próbach ignorowania faktu, że chodzi powoli, że tak trudno zrozumieć, o czym mówi.

Wyczuwał ich zniecierpliwienie. Po kilku minutach zauważył, że przynajmniej niektórzy usiłują się wymknąć. Tyle jeszcze pracy… Spotkamy się na kolacji. Byli tak zakłopotani, że woleli uciec, by powoli przyzwyczajać się do tego Mira, który powrócił. A może zaplanować, jak na przyszłość go unikać, Grego i Quara byli najgorsi, najbardziej im zależało, by stąd odejść. To go zabolało… kiedyś niemal go czcili. Rozumiał naturalnie, że właśnie dlatego tak trudno im się pogodzić z kalekim Mirem, który przed nimi stanął. Ich wizerunek brata był najbardziej naiwny, a zatem i szok największy.

— Myśleliśmy o uroczystej kolacji — oznajmiła Ela. — Mama chciałaby, ale ja pomyślałam, że lepiej zaczekać. Dać ci trochę czasu.

— Mam nadzieję, że nie czekaliście na mnie z kolacją tyle lat — odparł Miro.

Chyba tylko Ela i Valentine uświadomiły sobie, że żartuje. Jedynie one zareagowały naturalnie — cichym śmiechem. Reszta… być może nie zrozumieli ani słowa.

Stali w wysokiej trawie koło lądowiska — cała rodzina. Mama już po sześćdziesiątce, z szarostalowymi włosami, twarzą ściągniętą jak zawsze w wyrazie skupienia. Teraz jednak ten wyraz wrył się głęboko w zmarszczki na czole, rysy wokół ust. Szyja zmieniła się w ruinę. Uświadomił sobie, że pewnego dnia umrze. Nie w ciągu najbliższych trzydziestu czy czterdziestu lat, ale kiedyś. Czy kiedykolwiek zdawał sobie sprawę, jak piękną była kobietą? Myślał, że małżeństwo z Mówcą Umarłych jakoś ją uspokoi, odrodzi. I może rzeczywiście Andrew Wiggin uczynił ją młodą duchem. Lecz ciało uległo czasowi. Była stara.

Ela, czterdziestoletnia… Bez męża u swego boku, choć może i wyszła za mąż, a on zwyczajnie nie przyszedł. Ale raczej nie. Czyżby wzięła ślub ze swoją pracą? Zdawało się, że jest szczerze uradowana jego widokiem, chociaż nie potrafiła ukryć wyrazu troski i współczucia. Chyba nie oczekiwała, że uleczy go miesiąc podróży z prędkością światła? Czy liczyła, że wyjdzie z promu sprężystym krokiem, silny i śmiały niby bóg kosmosu z jakiejś powieści?

Quim w kapłańskich szatach… Jane powiedziała, że młodszy brat został wielkim misjonarzem. Nawrócił ponad dziesięć lasów pequeninos, ochrzcił je i z upoważnienia biskupa Peregiino wyświęcił spomiędzy nich księży, by udzielali sakramentów własnemu ludowi. Ci chrzcili wszystkich pequeninos wychodzących z matczynych drzew, wszystkie małe matki przed śmiercią, wszystkie sterylne żony, które dbały o małe matki i młodych, wszystkich braci szukających chwalebnej śmierci, i wszystkie drzewa. Jednak tylko bracia i żony mogły przyjmować komunię. A co do małżeństwa, trudno pomyśleć o jakimś sensownym rytuale między ojcowskim drzewem a ślepymi, bezrozumnymi robakami, które z nim kopulują. A mimo to Miro dostrzegał w oczach Quima rodzaj uniesienia, blask siły mądrze użytej. Quim, jedyny z rodziny Ribeirów, przez całe życie wiedział, co chce robić. I teraz to robił. Nie dbał o teologiczne problemy — stał się świętym Pawłem prosiaczków, a to napełniało go radością. Służyłeś Bogu, braciszku, i Bóg uczynił cię swoim sługą.

Olhado stał z błyszczącymi oczami, obejmując ramieniem piękną kobietę. Otaczała ich szóstka dzieci; najmłodsze jeszcze raczkowało, najstarsze miało kilkanaście lat. Wprawdzie oczy dzieci były zdrowe, jednak przejęły po ojcu ten obojętny wyraz. Nie widziały… obserwowały tylko. Mira niepokoiła myśl, że Olhado spłodził może rodzinę obserwatorów, chodzących rejestratorów, którzy przyjmują doświadczenia, by je później odtwarzać. I nigdy nie angażują się do końca.

Ale nie, to z pewnością tylko złudzenie. W obecności Olhada Miro zawsze czuł się trochę zakłopotany i wszelkie podobieństwo dzieci do ojca także budziło jego niepokój. Matka była bardzo ładna. Chyba jeszcze przed czterdziestką. Ile miała lat, kiedy wychodziła za Olhada? Jaką była kobietą, skoro przyjęła mężczyznę ze sztucznymi oczami? Czy Olhado rejestrował ich zbliżenia i potem odtwarzał obrazy tego, jak wyglądała w jego oczach?

Miro natychmiast się zawstydził. Czy tylko o tym potrafię myśleć widząc Olhada: o jego kalectwie? Przecież znam go od tylu lat. Jak więc mogę wymagać, by patrząc na mnie oni widzieli cokolwiek innego?

Odlot był dobrym pomysłem. Cieszę się, że Andrew Wiggin mi to zaproponował. Tylko powrót nie miał sensu. Co ja tu robię?

Niemal wbrew woli, Miro odwrócił się i spojrzał na Valentine. Uśmiechnęła się do niego, objęła ramieniem i przytuliła.

— Nie jest tak źle — powiedziała. Nie tak źle, jak co?

— Tylko jeden brat wyszedł mi na spotkanie — wyjaśniła. — Ciebie wita cała rodzina.

— To prawda.

Dopiero wtedy odezwała się Jane; jej głos zabrzmiał drwiąco.

— Nie cała.

Zamknij się, odpowiedział bezgłośnie Miro.

— Tylko jeden brat? — zapytał Andrew Wiggin. — Tylko ja?

Mówca Umarłych podszedł i objął siostrę. Czyżby Miro u niego także dostrzegł zakłopotanie? Czy to możliwe, że Valentine i Andrew Wiggin czuli się skrępowani? To śmieszne. Valentine, twarda jak stal — była przecież Demostenesem — i Wiggin, który wdarł się w ich życie i przebudował całą rodzinę bez choćby da licenca. Czy odczuwali nieśmiałość? Czy byli dla siebie obcy?

— Fatalnie się zestarzałaś — stwierdził Andrew. — Chuda jak patyk. Czy Jakt nie mógł cię lepiej karmić?

— Czy Novinha nie umie gotować? — odparowała Valentine. — W dodatku wyglądasz na głupszego niż kiedykolwiek. Dotarłam w samą porę, żeby być świadkiem twojej całkowitej umysłowej degradacji.

— A ja tutaj myślałem, że przybyłaś ratować świat.

— Wszechświat. Ale najpierw ciebie.

Ponownie objęła Mira, a drugą ręką brata. Zwróciła się do zebranych.

— Jest was tu wielu, ale wydaje mi się, że znam wszystkich. Mam nadzieję, że wkrótce wy również nas zaakceptujecie.

Z jakim wdziękiem… Jak łatwo potrafiła sprawić, by ludzie poczuli się swobodnie. Kierowała nimi. Tak samo jak Andrew Wiggin. Czy to on ją tego nauczył, czy ona jego? A może to ich cecha rodzinna? W końcu Peter był największym manipulatorem wszystkich czasów, był Hegemonem. Co za rodzina. Równie dziwaczna jak moja. Tylko ich jest niezwykła z powodu geniuszu, moja z powodu bólu, jaki dzieliliśmy przez tyle lat, z powodu deformacji naszych dusz. A ja jestem najdziwniejszy, najbardziej kaleki. Andrew Wiggin przybył leczyć nasze rozdarcie i udało mu się. Ale te wewnętrzne urazy… czy można je wygoić?

— Może urządzimy piknik? — zapytał Miro.

Tym razem wszyscy się roześmiali. Jak to możliwe? Czyżbym teraz ja pozwolił im się rozluźnić? Dzięki mnie sprawy poszły gładko? Pomogłem wszystkim udawać, że cieszą się z mojego powrotu, że wiedzą, kim jestem?

— Chciała przyjść — powiedziała Jane do ucha Mira. Zamknij się, powtórzył. I tak nie życzę sobie jej oglądać.

— Ale zobaczy się z tobą później. Nie.

— Wyszła za mąż. Ma czworo dzieci. To nie ma dla mnie znaczenia.

— Od lat już nie woła ciebie przez sen. Myślałem, że jesteś moją przyjaciółką.

— Jestem. Potrafię czytać w twoich myślach.

Jesteś starym, wścibskim babskiem i niczego nie potrafisz przeczytać.

— Odwiedzi cię jutro rano. W domu twojej matki. Nie będzie mnie tam.

— Myślisz, że zdołasz przed tym uciec?

Rozmawiając z Jane, Miro nie słyszał, co mówią inni wokół niego, ale to nie było ważne. Mąż i dzieci Valentine wyszli ze statku i teraz przedstawiała ich kolejno. Przede wszystkim wujowi, oczywiście. Miro był zaskoczony, z jakim szacunkiem się do niego zwracają. Ale one przecież wiedziały, kim jest Ender Ksenobójca, owszem, ale też Mówca Umarłych, ten sam, który napisał Królową Kopca i Hegemona. Teraz wiedział to i Miro, jednak kiedy pierwszy raz spotkał Andrew Wiggina, powitał go jak wroga… wtedy był to wędrowny mówca umarłych, kapłan humanistycznej religii, który postanowił przenicować rodzinę Mira. I uczynił to. Miałem chyba więcej szczęścia od nich, pomyślał Miro. Poznałem go jako człowieka, zanim się dowiedziałem, że jest wielką postacią historyczną. Oni chyba już nigdy nie będą go znali tak jak ja.

A ja tak naprawdę wcale go nie znam. Nikogo nie znam i mnie nikt nie zna. Poświęcamy życie na zgadywanie, co się dzieje w umysłach innych. A kiedy szczęśliwie trafimy, wydaje nam się, że „rozumiemy”. Bzdura. Nawet małpa przy komputerze wystuka czasem poprawne słowo.

Nie znacie mnie, rzucił bezgłośnie. Żadne z was. A już najmniej ta wścibska baba, która mieszka w moim uchu. Słyszałaś?

— Całe to piskliwe skamlanie… Jak mogłabym nie słyszeć? Andrew wkładał bagaże do pojazdu. Zostanie miejsce tylko na dwójkę pasażerów.

— Miro, przejedziesz się z Novinhą i ze mną?

Zanim zdążył odpowiedzieć, Valentine chwyciła go pod rękę.

— Nie jedź — powiedziała. — Chodź pieszo, z Jaktem i ze mną. Tak długo tkwiliśmy zamknięci na statku.

— Cudownie — mruknął Andrew. — Matka nie widziała go od dwudziestu pięciu lat, ale ty koniecznie chcesz wziąć go na spacer. Jesteś wcieleniem taktu.

Andrew i Valentine podtrzymywali kpiący ton, jaki przyjęli od początku. Cokolwiek postanowi Miro, ze śmiechem przedstawią to jako wybór między parą Wigginów. Nie będzie musiał powiedzieć: muszę jechać, bo jestem kaleką. I nie będzie miał pretekstu, by czuć urazę, ponieważ ktoś zechciał potraktować go w sposób wyjątkowy. Przeprowadzili to tak naturalnie, że Miro zaczął się zastanawiać, czy nie umawiali się z góry. A może nie potrzebowali omawiać takich spraw. Może spędzili razem tyle lat, że nawet nie myśląc wiedzieli, jak współpracować dla złagodzenia trudnych sytuacji. Niczym aktorzy, którzy tak często grali razem te same role, że potrafią improwizować bez śladu wahania.

— Przejdę się — powiedział Miro. — Pójdę okrężną drogą. Wy idźcie przodem.

Novinha i Ela próbowały zaprotestować. Miro zauważył, jak Andrew położył matce dłoń na ramieniu. Quim objął Elę, uciszając ją.

— Idź prosto do domu — powiedziała Ela. — Jak długo by to nie trwało, wróć do domu.

— A gdzie indziej? — zapytał Miro.


Valentine nie wiedziała, co myśleć o Enderze. Dopiero drugi dzień przebywała na Lusitanii, ale już była pewna, że coś jest nie w porządku. Oczywiście, Ender miał powody do zmartwień i niepokoju. Opowiedział jej o problemach ksenobiologów z descoladą, o konflikcie między Quarą a Gregiem. A przecież istniała jeszcze flota Kongresu, śmierć grożąca im z każdej strony nieba. Jednak Ender zmagał się już z wieloma konfliktami i problemami w ciągu tych lat, gdy był mówcą umarłych. Rzucał się w głębie kłopotów narodów i rodzin, społeczeństw i pojedynczych ludzi. Starał się je zrozumieć, a potem oczyścić i wyleczyć rany serc. Nigdy jednak nie reagował tak jak teraz.

A może tak. Raz.

Jeszcze w dzieciństwie, kiedy Endera szkolono na dowódcę floty wysłanej przeciwko wszystkim światom robali, na pewien czas przywieźli go z powrotem na Ziemię. Potem okazało się, że była to chwila ciszy przed końcową burzą. Ender i Valentine rozstali się, kiedy miał pięć lat.

Przez cały czas nie pozwalano im choćby na jeden nieocenzurowany list. A potem nagle zmienili politykę i sprowadzili do niego Valentine. Przebywał na sporej posiadłości w pobliżu ich rodzinnego miasta i spędzał dni w całkowitej bezczynności, pływając czy — częściej — dryfując na tratwie po prywatnym jeziorze.

Z początku Valentine odniosła wrażenie, że nic się nie stało. Cieszyła się po prostu, że znowu go widzi. Szybko jednak zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Tyle że wtedy nie znała Endera tak dobrze jak teraz, w końcu nie widzieli się przez połowę jego życia. Jednak dostrzegła, że nie powinien być taki zaabsorbowany… Nie, to właściwie nie to. On nie był zaabsorbowany. Zupełnie nic go nie absorbowało. Oddalił się od świata. A ona miała go połączyć. Sprowadzić go z powrotem i ukazać miejsce w pajęczynie człowieczeństwa.

Udało jej się, mógł więc wrócić w przestrzeń i dowodzić flotą, która całkowicie zniszczyła robale. I od tamtego dnia jego połączenie z ludzkością wydawało się zupełnie pewne.

I teraz znowu rozstała się z nim na połowę życia. Dwadzieścia pięć lat dla niej, trzydzieści dla niego. Znowu wydawał się odizolowany. Obserwowała go, kiedy jechali z Mirem i Plikt. Prześlizgiwali się ponad nieskończonymi preriami capim.

— Jesteśmy jak łódka na oceanie — powiedział Ender.

— Raczej nie — odparła, wspominając pierwszy raz, kiedy Jakt zabrał ją na jedną z małych łódek rozstawiających sieci. Trzymetrowe fale unosiły ich wysoko, by zaraz zrzucić w otchłań. Na wielkich kutrach te fale ledwie ich kołysały, usadowionych wygodnie na powierzchni. Jednak w maleńkiej łódce dosłownie zapierały dech w piersi. Musiała zsunąć się na pokład i kurczowo objąć dziobową ławkę, nim znowu mogła oddychać. Nie było nawet porównania między rozkołysanym, niespokojnym oceanem a tą nieruchomą, trawiastą równiną.

Chociaż z drugiej strony, może i było. Dla Endera. Może patrząc na te kilometry capim, widział w trawie wirusa descolady, adaptującego się, by wybić ludzkość i wszystkie stowarzyszone z nią gatunki. Może dla niego ta preria falowała, szarpana wstrząsami i równie groźna jak ocean.

Marynarze śmiali się z niej, ale nie drwiąco, lecz czule, jak rodzice rozbawieni bezpodstawnymi lękami dziecka.

— Te morza to drobiazg — mówili. — Powinnaś spróbować tego z dwudziestometrowymi falami.

Zewnętrznie Ender był równie spokojny, jak wtedy marynarze. Spokojny, odłączony. Mówił do niej, Mira i milczącej Plikt, ale wciąż coś ukrywał. Czyżby coś niedobrego działo się między nim a Novinhą? Valentine nie widziała ich razem dostatecznie długo, by rozróżnić, co jest naturalne, a co dowodzi napięcia. Z pewnością nie zauważyła żadnych wyraźnych konfliktów. Może więc problemem Endera był mur wyrastający między nim a społecznością Milagre. To prawdopodobne. Valentine dobrze pamiętała, jak trudno przyszło jej zyskanie akceptacji na Trondheimie, choć była przecież żoną człowieka o ogromnym prestiżu. Jak trudne stało się to dla Endera, żonatego z kobietą już wcześniej odizolowaną od reszty mieszkańców? Uleczenie ludzi nie było tak całkowite, jakim się wydawało.

Niemożliwe. Kiedy dziś rano Valentine rozmawiała z burmistrzem, Kovano Zeljezo, i starym biskupem Peregrino, okazywali Enderowi szczerą sympatię. Valentine brała udział w zbyt wielu podobnych spotkaniach, by nie odróżnić formalnej uprzejmości i politycznej hipokryzji od szczerej przyjaźni. Jeśli Ender czuł się odizolowany od tych ludzi, nie była to ich decyzja.

Doszukuję się nie wiadomo czego, pomyślała Valentine. Jeśli Ender wydaje się oddalony, to dlatego, że tak dawno się rozstaliśmy. A może jest skrępowany wobec tego gniewnego młodego człowieka, Mira. A może to Plikt i jej milczący, wykalkulowany kult Endera Wiggina sprawia, że woli zachowywać dystans. Niewykluczone, iż powodem jest mój upór, by królową kopca spotkać jeszcze dziś, natychmiast, przed rozmową z przywódcami prosiaczków. Nie ma sensu przyczyn jego oddalenia szukać gdzieś daleko.

Miasto królowej kopca rozpoznali po chmurze dymu.

— Paliwa kopalne — wyjaśnił Ender. — Zużywa je w obrzydliwym tempie. Normalnie by tego nie robiła; królowe kopców z wielką troską opiekują się swoją planetą. Nie lubią takiego marnotrawstwa i smrodu. Ale ostatnio bardzo się spieszy, a Człowiek twierdzi, że udzielili jej pozwolenia, by spalała i zanieczyszczała tyle, ile to konieczne.

— Konieczne do czego? — zapytała Valentine.

— Człowiek nie mówi, królowa kopca także. Ale czegoś się domyślam. Wy też zgadniecie.

— Czy prosiaczki liczą, że z pomocą królowej kopca w ciągu jednego pokolenia przeskoczą do cywilizacji w pełni technicznej?

— Raczej nie. Są na to zbyt konserwatywni. Chcą się dowiedzieć wszystkiego co możliwe, ale szczególnie im nie zależy, żeby otaczać się maszynami. Nie zapominaj, że drzewa w lesie z własnej woli i bez przymusu dostarczają im wszelkich potrzebnych narzędzi. To, co nazywamy przemysłem, im wciąż wydaje się brutalne.

— Więc co? Skąd ten dym?

— Zapytaj ją. Może z tobą będzie szczera.

— Naprawdę ją zobaczymy? — zainteresował się Miro.

— O tak — zapewnił Ender. — A przynajmniej… znajdziemy się w jej obecności. Może nas nawet dotknąć. Chociaż… im mniej zobaczymy, tym lepiej. Tam, gdzie mieszka, zwykle panuje ciemność, chyba że zbliża się pora składania jaj. Wtedy musi widzieć i robotnice otwierają tunele, by wpuścić światło.

— Nie mają sztucznego oświetlenia? — zdziwił się Miro.

— Nigdy go nie używały. Nawet na statkach, które dotarły do naszego Systemu Słonecznego podczas Wojen z Robalami. Postrzegają ciepło w taki sam sposób, jak my widzimy światło. Każde źródło jest dla nich widzialne. Myślę, że potrafią nawet układać swoje źródła ciepła we wzorce, które można interpretować jedynie estetycznie. Termiczne malarstwo.

— Więc po co im światło przy składaniu jaj? — zapytała Valentine.

— Wahałbym się, czy nazwać to rytuałem. Królowa kopca żywi taką pogardę dla ludzkich religii… Powiedzmy, że to ich genetyczne dziedzictwo. Bez słonecznego światła nie ma jaj. Po chwili znaleźli się w mieście robali.

Valentine nie zaskoczyło to, co zobaczyli. Za młodu ona i Ender byli na pierwszej skolonizowanej planecie Rov, dawnym świecie robali. Wiedziała jednak, że dla Plikt i Mira widok będzie dziwaczny i obcy. Ona także poczuła nawrót tamtej dezorientacji. Co nie znaczy, że miasto było w jakiś oczywisty sposób niezwykłe. Stały tu budynki, w większości niskie, ale zbudowane według tych samych zasad strukturalnych, co u ludzi. Niezwykłość brała się z niedbałego ich rozstawienia. Nie było tu dróg ani ulic, a budowle nie wyrastały na taką samą wysokość. Niektóre były tylko dachem ułożonym na ziemi, inne wznosiły się bardzo wysoko. Farby używano chyba tylko jako warstwy ochronnej; nie zauważyła żadnych dekoracji. Ender sugerował, że w celach estetycznych robale mogą wykorzystywać ciepło. Z całą pewnością nie używały niczego innego.

— To nie ma sensu — zauważył Miro.

— Nie ma, kiedy się stoi na zewnątrz — przyznała Valentine, wspominając Rov. — Ale gdybyś podróżował tunelami, zrozumiałbyś, że pod ziemią to wszystko nabiera znaczeń. Podążają wzdłuż naturalnych szczelin i faktury skał. Geologia ma pewien rytm i robale są na nie wyczulone.

— A te wysokie budowle?

— Od dołu barierę tworzy powierzchnia wód gruntowych. Jeśli potrzebują czegoś wyższego, muszą budować do góry.

— A co może wymagać tak wysokich budynków?

— Nie wiem — przyznała Valentine.

Mijali właśnie budowlę wyrastającą na co najmniej trzysta metrów. W pobliżu zauważyli kilkanaście innych.

Plikt odezwała się — po raz pierwszy w czasie tej wycieczki. — Rakiety — powiedziała.

Valentine dostrzegła, że Ender uśmiecha się lekko i kiwa głową. A zatem Plikt potwierdziła jego własne podejrzenia.

— Po co? — zdziwił się Miro.

Naturalnie, żeby polecieć w kosmos, chciała odpowiedzieć Valentine. Ale to nie byłoby uczciwe: Miro nigdy nie mieszkał w świecie, który stara się po raz pierwszy wyrwać w kosmos. Dla niego odlot z planety oznaczał podróż promem do stacji orbitalnej. Jednak prom Lusitanii nie nadawał się do transportu materiałów dla budowy statków. A gdyby nawet, królowa kopca wolała nie prosić ludzi o pomoc.

— Co ona buduje? Stację kosmiczną?

— Chyba tak — potwierdził Ender. — Ale tyle rakiet do transportu materiałów, w dodatku takich dużych… Myślę, że planuje zbudować ją za jednym zamachem. Pewnie wykorzysta też same kadłuby. Jak myślisz, jaką mają nośność?

Valentine chciała już odpowiedzieć niechętnie: a skąd mogę wiedzieć? I wtedy uświadomiła sobie, że to nie do niej się zwracał. Ponieważ niemal natychmiast sam odpowiedział. To oznaczało, że musiał pytać komputera w uchu. Nie, nie „komputera”. Jane. Pytał Jane. Valentine wciąż trudno było się przyzwyczaić, że choć tylko czworo ludzi siedzi w samochodzie, jest z nimi piąta osoba. Słuchała i patrzyła przez klejnoty, jakie nosili Ender i Miro.

— Może wyprodukować wszystko na raz — stwierdził Ender. — Więcej, biorąc pod uwagę emisje dymów, królowa wytopiła dość metalu na budowę nie tylko stacji kosmicznej, ale też dwóch małych statków dalekiego zasięgu. Tego typu, jakie miała pierwsza ekspedycja robali. Ich wersję statku kolonizacyjnego.

— Zanim dotrze flota — dokończyła Valentine. Pojęła od razu. Królowa kopca przygotowywała się do emigracji. Nie chciała, by jej rasa wpadła w pułapkę jednej planety, kiedy przybędzie Mały Doktor.

— Rozumiesz problem — rzekł Ender. — Nie mówi nam, co zamierza, musimy więc opierać się na obserwacjach Jane i własnych domysłach. A moje wnioski nie rysują zbyt pięknego obrazu.

— Co w tym złego, że robale polecą w kosmos? — zdziwiła się Valentine.

— Nie tylko robale — wtrącił Miro.

Dokonała kolejnego skojarzenia. To dlatego pequeninos wyrazili zgodę na takie zanieczyszczenia. Dlatego od samego początku królowa zaplanowała dwa statki.

— Jeden statek dla robali, drugi dla pequeninos…

— Takie są ich zamiary — przytaknął Ender. — Ale ja widzę to inaczej: dwa statki dla descolady.

— Nossa Senhora — szepnął Miro.

Lodowaty dreszcz przebiegł Valentine po karku. Co innego, gdy królowa kopca próbuje ocalić swój gatunek. A co innego, jeśli chce ponieść do innych światów śmiercionośny, adaptujący się wirus.

— Rozumiesz teraz moje położenie — mruknął Ender. — Rozumiesz, dlaczego nie chce otwarcie przyznać, co tu robi.

— Ale przecież i tak nie mógłbyś jej powstrzymać, prawda?

— Mógłby ostrzec flotę Kongresu — podpowiedział Miro.

To prawda. Dziesiątki ciężko uzbrojonych statków, ze wszystkich stron zbliżających się do Lusitanii… Gdyby powiadomiono je o dwóch opuszczających planetę kosmolotach, gdyby znały ich początkowe trajektorie, mogłyby je przechwycić. Zniszczyć.

— Nie możesz… — szepnęła Valentine.

— Nie mogę ich zatrzymać i nie mogę pozwolić im odlecieć. Zatrzymać ich to ryzykować zagładą robali i prosiaczków równocześnie. Wypuścić ich to ryzykować zagładą całej ludzkości.

— Musisz z nimi porozmawiać. Musicie osiągnąć porozumienie.

— Ile jest warte porozumienie z nami? — westchnął Ender. — Nie przemawiamy w imieniu całej ludzkości. Gdybyśmy próbowali grozić, królowa kopca po prostu zniszczy nasze satelity i prawdopodobnie nasz ansibl. I tak może to zrobić, na wszelki wypadek.

— Wtedy naprawdę będziemy odcięci — zauważył Miro.

— Od wszystkiego — dodał Ender.

Valentine dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że obaj myślą o Jane. Bez ansibla nie będą już mogli się z nią porozumieć. A bez satelitów wokół Lusitanii, oczy Jane oślepną.

— Nie rozumiem tego, Ender — wyznała Valentine. — Czy królowa kopca została naszym wrogiem?

— Oto jest pytanie, prawda? To cały problem ze wskrzeszeniem rasy. Teraz, kiedy odzyskała wolność, kiedy nie leży już owinięta kokonem w torbie pod moim łóżkiem, królowa kopca będzie chronić interesy własnego gatunku… tak, jak sama je pojmuje.

— Przecież to niemożliwe, żeby znowu musiała wybuchnąć wojna między ludźmi a robalami.

— Gdyby flota Kongresu nie leciała w stronę Lusitanii, ten problem wcale by się nie pojawił.

— Przecież Jane przerwała im łączność — przypomniała Valentine. — Nie mogą odebrać rozkazu użycia Małego Doktora.

— Na razie. Ale jak myślisz, Valentine, dlaczego Jane naraziła własne życie, by zablokować łączność?

— Ponieważ rozkaz został wysłany.

— Gwiezdny Kongres wydał rozkaz zniszczenia planety. A teraz, kiedy Jane objawiła swoją moc, tym bardziej im zależy, żeby nas zlikwidować. Gdy tylko znajdą sposób, jak pozbyć się Jane, z pewnością zechcą unicestwić ten świat.

— Uprzedziłeś królową kopca?

— Jeszcze nie. Ale nie jestem pewien, ile potrafi wyczytać z moich myśli, nawet wbrew mojej woli. Nie bardzo panuję nad tym środkiem komunikacji.

Valentine położyła mu dłoń na ramieniu.

— Czy dlatego nie chciałeś tu przyjeżdżać? Żeby nie dowiedziała się o prawdziwym zagrożeniu?

— Po prostu nie chcę się z nią spotykać — westchnął Ender. — Ponieważ kocham ją i boję się jej. Ponieważ nie jestem pewien, czy mam jej pomagać, czy próbować zniszczyć. I ponieważ, kiedy już wyśle te rakiety w przestrzeń, co może nastąpić lada dzień, odbierze nam szansę, by ją powstrzymać. Odbierze nam łączność z resztą ludzkości.

A także, czego nie powiedział, odetnie Endera i Miro od Jane.

— Uważam, że stanowczo należy z nią porozmawiać — oświadczyła Valentine.

— Albo to, albo ją zabić — wtrącił Miro.

— Teraz rozumiecie mój problem.

Jechali w milczeniu.

Wejście do tunelu królowej było budynkiem takim samym jak inne. Nie stały przed nim straże… Podczas całej wyprawy nie zauważyli nawet jednego robala. Valentine pamiętała, że w czasach młodości, na ich pierwszym skolonizowanym świecie, próbowała sobie wyobrazić, jak wyglądały miasta robali, gdy były jeszcze zamieszkałe. Teraz wiedziała: dokładnie tak jak wtedy, gdy były martwe. Żadnych robali, biegających dookoła jak mrówki w swoich kopcach. Wiedziała, że gdzieś istnieją pola i sady uprawiane pod otwartym niebem, jednak stąd nie mogła ich zobaczyć.

Dlaczego sprawiło jej to ulgę?

Znała odpowiedź na to pytanie, nim jeszcze je zadała. Spędziła dzieciństwo na Ziemi, w okresie Wojen z Robalami. Insektoidalni obcy nawiedzali jej senne koszmary, wzbudzali przerażenie wszystkich ziemskich dzieci. Jedynie garstka ludzi widziała je w naturze, a z nich niewielu dożyło czasów, gdy była dzieckiem. Nawet na pierwszej kolonii z ruinami cywilizacji robali nie znaleźli choćby jednego zasuszonego ciała. Wszystkie wyobrażenia o nich pochodziły z przerażających propagandowych wideo.

A jednak, czy nie ona była pierwszą osobą, która przeczytała książkę Endera, Królową Kopca? Czy nie była pierwszą po Enderze, która zaczęła myśleć o królowej kopca jak o osobie, pełnej obcej gracji i piękna? Zrozumiała pierwsza, owszem, ale to bez znaczenia. Wszyscy żyjący dziś ludzie dojrzewali w moralnym universum ukształtowanym po części przez Królową Kopca i Hegemona. Ona i Ender jako jedyni dorastali podczas nieustającej kampanii nienawiści. Nic dziwnego, że nie widząc ich odczuwała irracjonalną ulgę. U Mira i Plikt pierwsze spotkanie z królową i robotnicami nie wywoła takiego emocjonalnego wstrząsu.

Jestem Demostenesem, przypomniała sobie. Jestem teoretykiem, który przekonywał, że robale to rameni — obcy, których możemy zrozumieć i zaakceptować. Muszę odrzucić przesądy dzieciństwa. W odpowiednim czasie cała ludzkość dowie się o odrodzeniu królowej kopca. To wstyd, gdyby Demostenes okazał się jedyną osobą, która nie potrafi zobaczyć w niej ramena.

Ender zatoczył krąg wokół niskiego budynku.

— To tutaj — oświadczył.

Zatrzymał pojazd, po czym wyłączył śmigło i opadli na capim w pobliżu jedynego wejścia. Drzwi były bardzo niskie — dorosły człowiek musiałby przechodzić na czworakach.

— Skąd wiesz? — zdziwił się Miro.

— Bo ona tak mówi — wyjaśnił Ender.

— Jane? — spytał Miro. Był zaskoczony, ponieważ jemu Jane nic takiego nie powiedziała.

— Królowa kopca — wyjaśniła Valentine. — Rozmawia bezpośrednio z umysłem Endera.

— Niezła sztuczka — stwierdził chłopak. — Też mogę się tego nauczyć?

— Zobaczymy — odparł Ender. — Kiedy ją spotkasz.

Wyskoczyli z samochodu w wysoką trawę. Valentine zauważyła, że Ender i Miro wciąż zerkają na Plikt. Oczywiście, niepokoiło ich, że jest taka małomówna. A raczej wydaje się małomówna — Valentine znała ją jako rozmowną, elokwentną kobietę. Przyzwyczaiła się jednak, że w pewnych sytuacjach Plikt udaje niemowę. Ender i Miro pierwszy raz spotykali się z jej upartym milczeniem. Krępowało ich. I taki był główny powód zachowania Plikt. Wierzyła, że ludzie odsłaniają się, gdy są trochę zaniepokojeni. A niewiele bodźców tak skutecznie wzbudza nieokreślony niepokój, jak towarzystwo osoby, która wcale się nie odzywa.

W stosunkach z obcymi Valentine nie ceniła tej metody zbyt wysoko. Za to jako nauczycielka, Plikt milczeniem skłaniała uczniów — dzieci Valentine — do głębszego rozważenia własnych idei. Valentine i Ender pobudzali słuchaczy dialogiem, pytaniami, argumentacją. Zaś Plikt zmuszała, by studenci odgrywali role przeciwnych stron w dyskusji, by wysuwali teorie, a potem atakowali je w celu wyjaśnienia własnych zastrzeżeń. Dla większości ludzi taka metoda nie byłaby skuteczna. Plikt udawało się, jak stwierdziła Valentine, ponieważ milczenie nie oznaczało całkowitego braku komunikacji. Spokojny, przenikliwy wzrok sam w sobie był wymowną ekspresją sceptycyzmu. Kiedy uczeń je napotykał, szybko ulegał własnej niepewności. Każda wątpliwość, jaką wcześniej odsuwał i ignorował, teraz wypływała na powierzchnię, gdy próbował w głębi siebie odkryć powody wyraźnego powątpiewania Plikt.

Najstarsza córka Valentine, Syfte, nazywała te jednostronne dyskusje „spoglądaniem w słońce”. A teraz przyszła kolej, by z kolei Ender i Miro ślepli w starciu z wszystkowidzącym okiem i milczącymi ustami. Valentine miała ochotę śmiać się z ich zakłopotania, a nawet pocieszyć ich. A także dać Plikt lekkiego klapsa i upomnieć za niestosowne zachowanie.

Zamiast tego, podeszła do ściany i szarpnęła drzwi. Nie miały żadnego zamka, jedynie gałkę. Otworzyły się bez oporu. Przytrzymała je, a Ender opadł na kolana i przeczołgał się do środka. Plikt ruszyła za nim. Miro westchnął i uklęknął powoli. Czołgał się jeszcze wolniej niż chodził — każdy ruch ręki czy nogi wykonywał kolejno, jakby musiał zastanawiać się, w którą stronę je przesunąć. Wreszcie zniknął w otworze. Na końcu Valentine pochyliła się i przeszła w kucki. Była najmniejsza i nie musiała pełzać.

Światło wpadało jedynie przez drzwi. Pomieszczenie było całkiem puste, z klepiskiem zamiast podłogi. Dopiero kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Valentine zauważyła, że najczarniejsze miejsce to otwór korytarza prowadzącego w głąb ziemi.

— W tunelach nie ma żadnego oświetlenia — ostrzegł Ender. — Ona mną pokieruje. Musimy trzymać się za ręce. Valentine, ty pójdziesz ostatnia. Zgoda?

— Czy można schodzić na stojąco? — zapytał Miro. Najwyraźniej było to dla niego istotne.

— Tak — uspokoił go Ender. — Dlatego wybrała to wejście.

Chwycili się za ręce: Plikt za Enderem, Miro między dwoma kobietami. Ender sprowadził ich kilka stopni w dół, do tunelu. Podłoga była stroma, a całkowita czerń przed nimi przerażała. Nim jednak ciemność stała się absolutna, Ender przystanął.

— Na co czekamy? — zapytała Valentine.

— Na naszego przewodnika.

Przybył po chwili. W mroku Valentine z trudem dostrzegła czarne, wąskie ramię z jednym palcem i kciukiem. Trąciło Endera w rękę. Natychmiast pochwycił palec, a kciuk zamknął jego dłoń jak w kleszczach. Spoglądając wzdłuż ramienia, Valentine usiłowała zobaczyć robala, do którego ono należało. Rozróżniła tylko cień rozmiarów dziecka i może delikatny blask światła na pancerzu.

Wyobraźnia podsunęła wizerunek i wbrew swej woli kobieta zadrżała.

Miro wymruczał coś po portugalsku. A zatem i na niego podziałała obecność robala. Plikt jednak zachowała milczenie. Valentine nie umiałaby powiedzieć, jaka była jej reakcja. A potem Miro zrobił krok naprzód i pociągnął ją za rękę, prowadząc za sobą w ciemność.


Ender wiedział, jak ciężka będzie ta droga dla pozostałych. Jak dotąd, jedynie on, Novinha i Ela odwiedzali królową kopca, przy czym Novinha przyszła tylko raz. Zbyt niepokojąca była ciemność, nieskończona droga w dół bez pomocy wzroku, ciche odgłosy, świadczące, że życie i ruch trwają wokół, niewidzialne, choć bliskie.

— Możemy rozmawiać? — zapytała Valentine. Głos brzmiał niepewnie.

— Dobry pomysł — odparł Ender. — Im nie przeszkodzimy. Nie zwracają uwagi na dźwięki.

Miro powiedział coś. Nie widząc ruchu jego ust, trudniej było zrozumieć, co mówi.

— Co? — spytał Ender.

— Oboje chcemy wiedzieć, czy jeszcze daleko — wyjaśniła Valentine.

— Nie wiem, gdzie nas prowadzi. Ona może być wszędzie. Na dole jest przynajmniej tuzin sal dziecinnych. Ale nie martwcie się. Jestem pewien, że potrafiłbym znaleźć drogę do wyjścia.

— Ja też — stwierdziła Valentine. — Przynajmniej z latarką.

— Żadnego światła. Składanie jaj wymaga słońca, ale poza tym światło tylko opóźnia ich rozwój. A na pewnym etapie może zabić larwy.

— Znalazłbyś po ciemku wyjście z tego koszmaru?

— Prawdopodobnie. Można tu wyróżnić pewne wzorce. To jak pajęczyny… kiedy wyczujesz ogólny schemat, każdy fragment tunelu staje się sensowny.

— Te tunele nie są przypadkowe? — Valentine była sceptyczna.

— Są jak te korytarze na Erosie — wyjaśnił Ender.

Nie miał zbyt wielu okazji do wycieczek, kiedy jako dziecko-żołnierz przebywał na Erosie. Robale przeryły asteroid, zmieniając go w swoją wysuniętą placówkę w Systemie Słonecznym. Ludzie zdobyli ją podczas pierwszej Wojny z Robalami i w to miejsce przenieśli siedzibę dowództwa ziemskiej floty. Spędzone na asteroidzie miesiące Ender poświęcał głównie na naukę kierowania fotyllami okrętów w przestrzeni. Musiał jednak lepiej poznać te tunele, niż sobie to wtedy uświadamiał. Gdy bowiem pierwszy raz królowa kopca sprowadziła go do swej siedziby na Lusitanii, przekonał się, że łuki i zakręty korytarzy nigdy go nie zaskakują. Wydawały się właściwe… więcej nawet, nieuniknione.

— Co to jest Eros? — chciał wiedzieć Miro.

— Asteroid w pobliżu Ziemi — odparła Valentine. — Miejsce, gdzie Ender stracił rozum.

Ender spróbował wyjaśnić im system organizacji tuneli. Ale był zbyt skomplikowany. Jak we fraktalach: za wiele istniało możliwych wyjątków, by pojąć schemat w szczegółach — im bardziej człowiek się starał, tym bardziej system wymykał się zrozumieniu. A jednak Enderowi wydawał się wciąż taki sam: ten sam wzorzec powtarzany raz za razem. A może, gdy studiował robale, by je pokonać, połączył się jakoś z umysłem kopca? Może nauczył się myśleć jak robal? W takim wypadku Valentine miała rację: utracił część swego ludzkiego umysłu, a przynajmniej dodał do niego część umysłu kopca.

Wreszcie minęli zakręt i dostrzegli błysk światła.

— Gracas a deus — szepnął Miro.

Ender zauważył z satysfakcją, że Plikt — ta kamienna kobieta, która przecież nie mogła być tą sama błyskotliwą studentką, którą zapamiętał — także odetchnęła z ulgą. Może jednak tliło się w niej jakieś życie.

— Już blisko — oznajmił. — Składa jaja, więc będzie w dobrym nastroju.

— Czy nie wymaga odosobnienia?

— To jakby lekkie szczytowanie seksualne, które trwa przez kilka godzin i wprawia ją w dobry humor. Królowe kopców żyją zwykle w towarzystwie robotnic i trutniów, a ci są jakby przedłużeniem ich ciał. Nie znają uczucia wstydu.

W umyśle wyczuwał już potęgę jej obecności. Oczywiście, zawsze mogła z nim rozmawiać. Jednak na tak małą odległość miał wrażenie, że oddycha mu pod czaszką, męcząco i uciążliwie. Czy inni też to czuli? Czy ona potrafi z nimi rozmawiać? Z Elą się nie udało, nie pochwyciła nawet echa milczącej konwersacji. Za to Novinha… nie chciała o tym mówić i zaprzeczyła, by cokolwiek słyszała. Ender podejrzewał jednak, że po prostu odepchnęła obcą obecność. Królowa kopca twierdziła, że póki były w pobliżu, słyszała je obie dość wyraźnie, nie umiała za to sprawić, by sama być „słyszana”. Czy to samo zdarzy się dzisiaj?

Dobrze by było, gdyby potrafiła przemówić do innej ludzkiej istoty. Twierdziła, że jest do tego zdolna, choć Ender już dawno się przekonał, że królowa nie potrafi rozróżnić między ufnymi przewidywaniami przyszłości a zupełnie pewnymi wspomnieniami przeszłości. Wierzyła swoim domysłom tak, jak wierzyła pamięci. A kiedy te domysły okazały się fałszywe, nigdy nie pamiętała, że przewidywała przyszłość inną od tej, która stała się już przeszłością.

Była to jedna z cech obcego umysłu, która najbardziej Endera niepokoiła. Wychował się w społeczeństwie, które dojrzałość człowieka osądzało na podstawie jego zdolności przewidywania rezultatów dokonywanych wyborów. Królowa kopca miała wyraźne braki w tej dziedzinie. Mimo wielkiej mądrości i doświadczenia, wydawała się zadufana w sobie tak całkowicie, jak małe dziecko.

To właśnie budziło lęk w kontaktach z nią. Czy potrafi dotrzymać obietnicy? A jeśli nie dotrzyma, czy potrafi sobie uświadomić, co zrobiła?


Valentine próbowała skupić się na rozmowie, ale nie mogła oderwać wzroku od sylwetki robala. Był mniejszy, niż to sobie wyobrażała — najwyżej półtora metra, może nawet mniej. Spoglądając ponad ramionami innych, widziała tylko część jego ciała, ale to było chyba jeszcze gorsze, niż gdyby zobaczyła całego. Nie potrafiła odsunąć myśli, że czarny, błyszczący… wróg trzyma w śmiertelnym uścisku dłoń Endera.

Nie w śmiertelnym uścisku. Nie wróg. Nawet nie istota sama w sobie. Miał tyle indywidualności, co ucho albo palec — każdy z robali był tylko organem zmysłowym i roboczym królowej kopca, W pewnym sensie królowa była tu z nimi, była obecna w każdej ze swoich robotnic i każdym z trutni, choćby oddalonych o setki lat świetlnych. To nie jest potwór. To ta sama królowa kopca, o której mówi książka Endera. Ta sama, którą niósł ze sobą i opiekował się przez wszystkie nasze wspólne lata, choć nic o tym nie wiedziałam. Nie mam się czego obawiać.

Bezskutecznie usiłowała stłumić własny lęk. Pociła się; czuła, jak jej dłoń ślizga się w niepewnym uchwycie Mira. Zbliżali się do leża królowej… nie, do jej domu, jej mieszkania… i była coraz bardziej przerażona. Jeśli sama nie może sobie z tym poradzić, musi wezwać kogoś na pomoc. Gdzie jest Jakt? Trzeba znaleźć kogoś innego.

— Przepraszam cię, Miro — szepnęła. — Chyba spociłam się ze strachu.

— Ty? — zdziwił się. — Myślałem, że to mój pot.

Dobrze. Roześmiał się. Ona również… a przynajmniej zachichotała nerwowo.

Tunel rozszerzył się nagle i mrużąc oczy stanęli w rozległej komorze. Ciemność przebijał promień blasku z otworu w kopule stropu. Królowa siedziała w samym środku kręgu jasności. Wokół tłoczyły się robotnice, ale w świetle, w obecności królowej wszystkie sprawiały wrażenie drobnych i delikatnych. Wysokie raczej na metr niż półtora, gdy sama królowa miała przynajmniej trzy metry długości. Wzrost nie stanowił nawet połowy tego rozmiaru. Pokrywy skrzydeł, ogromne, ciężkie, jakby metaliczne, tęczą barw odbijały światło słońca. Odwłok był długi i szeroki; mógłby pomieścić całe ludzkie ciało. Zwężał się jak lejek do drżącego czubka owipozytora, lśniącego żółtawą, mętną cieczą, lepką i włóknistą; owipozytor zanurzył się w jamie w podłodze, jak najgłębiej, i powrócił. Strużki cieczy ciągnęły się z wnętrza otworu jak ślina.

Tak wielkie stworzenie, zachowujące się zupełnie jak owad, sprawiało groteskowe i przerażające wrażenie. Mimo to Valentine nie była przygotowana na to, co się wydarzy. Zamiast wsunąć owipozytor do kolejnego otworu, królowa odwróciła się i pochwyciła jedną z robotnic krzątających się w pobliżu. Trzymając ofiarę między przednimi odnóżami, przysunęła ją do siebie i jedną po drugiej odgryzła nogi. Po każdym zaciśnięciu szczęk, pozostałe odnóża gestykulowały coraz bardziej gwałtownie, jakby w bezgłośnym wołaniu. Valentine poczuła rozpaczliwą ulgę, gdy odpadło ostatnie i nie musiała już oglądać tego niemego krzyku.

Królowa kopca wcisnęła beznogą robotnicę do otworu, głową w dół. Dopiero wtedy przesunęła tam owipozytor. Valentine patrzyła, jak śluz na końcu gęstnieje i rozlewa się. Ale nie był to już śluz, a przynajmniej nie do końca; w ogromnej kropli tkwiło miękkie, galaretowate jajo. Królowa kopca ustawiła ciało tak, by patrzeć prosto w światło słońca, a jej złożone oczy błysnęły jak tysiące szmaragdowych gwiazd. Owipozytor opadł do otworu. Kiedy powrócił, jajo wciąż tkwiło na czubku, jednak zniknęło po kolejnym zanurzeniu. Jeszcze kilka razy odwłok wyginał się i wsuwał owipozytor, który powracał, ciągnąc coraz więcej włókien gęstej mazi.

— Nossa Senhora — szepnął Miro.

Valentine zrozumiała, znając hiszpański równoważnik tych słów: Nuestra Senora, Nasza Pani. Zwykle był to wykrzyknik pozbawiony właściwie znaczenia, jednak tutaj nabrał odrażającej ironii. To nie Święta Dziewica włada w tej głębokiej jaskini. Królowa kopca jest Naszą Panią z Ciemności. Składała jaja w ciałach bezwładnych robotnic, którymi karmiły się larwy.

— Nie może zawsze w ten sposób — stwierdziła Plikt.

Przez moment Valentine była zwyczajnie zdumiona, że słyszy jej głos. Potem uświadomiła sobie znaczenie słów i musiała przyznać im rację. Gdyby dla każdego robala, który wykluwa się z jaja, potrzebna była ofiara jednej żywej robotnicy, liczebność gatunku nie mogłaby wzrastać. Nie istniałby nawet ten kopiec, gdyż królowa musiała złożyć pierwsze jaja, nie mając beznogich robotnic, by je żywić.

Tylko nowa królowa.

To zdanie napłynęło do umysłu Valentine, jakby sama je wymyśliła. Królowa kopca musiała umieścić pod jajem żywe ciało robotnicy tylko wtedy, kiedy z jaja miała wyrosnąć nowa królowa. Ale Valentine nie wymyśliła tego; nazbyt była pewna, że to prawda. W żaden sposób nie mogła zdobyć takiej informacji, a jednak idea pojawiła się wyraźna, niewątpliwa, natychmiastowa. Valentine wyobrażała sobie, że w taki właśnie sposób starożytni prorocy i mistycy słyszeli głos Boga.

— Słyszeliście ją? Ktokolwiek z was? — zapytał Ender.

— Tak — odparła Plikt.

— Chyba tak — zawahała się Valentine.

— Co słyszeliśmy? — nie zrozumiał Miro.

— Królową kopca — wyjaśnił Ender. — Tłumaczyła, że musi umieścić w otworze robotnicę tylko wtedy, kiedy składa jajo z nową królową. Złoży ich pięć; dwa są już na miejscu. Zaprosiła nas, żebyśmy to zobaczyli, W ten sposób chce nam powiedzieć, że wysyła statek kolonizacyjny. Składa pięć jaj królowych i czeka, która okaże się najsilniejsza. Ją wyśle w kosmos.

— Co z pozostałymi? — spytała Valentine.

— Jeśli któraś będzie coś warta, larwa trafi do kokonu. Ją też to spotkało. Pozostałe zabije i pożre. Musi. Gdyby któryś z trutni choćby dotknął ciała rywalki, popadłby w obłęd i próbował zabić królową kopca. Trutnie są bardzo lojalnymi partnerami.

— Wszyscy to słyszeli? — zapytał Miro. Był chyba rozczarowany. Królowa kopca nie potrafiła z nim rozmawiać.

— Tak — potwierdziła Plikt.

— Tylko częściowo — powiedziała Valentine.

— Postaraj się oczyścić swój umysł — poradził Ender. — Spróbuj nucić w myślach. To pomaga.

Tymczasem królowa kopca zakończyła kolejną serię amputacji. Valentine wyobraziła sobie, że nadeptuje na rosnący stos odnóży. Pękały jak gałązki, z obrzydliwym trzaskiem.

Bardzo miękkie. Nogi nie pękają. Uginają się.

Królowa odpowiadała na jej myśli.

Jesteś częścią Endera. Możesz mnie słyszeć.

Słowa w umyśle brzmiały coraz wyraźniej. Valentine potrafiła już dostrzec różnicę między komunikatami królowej a własnymi myślami.

— Ouvi — szepnął Miro. Wreszcie coś usłyszał. — Fala mais, escuto. Powiedz coś więcej. Ja słucham.

Połączenia filotyczne. Jesteście związani z Enderem. Kiedy mówię do niego przez filotyczne złącze, wy słyszycie. Echa. Odbicia.

Valentine usiłowała pojąć, jak królowa kopca potrafi przemawiać do jej umysłu w starku. I zaraz uświadomiła sobie, że to nie tak. Miro słyszał ją w swoim ojczystym języku, po portugalsku; a Valentine naprawdę nie słyszała starku, lecz angielski, na którym stark się opierał — amerykański angielski, z którym dorastała. Królowa nie przesyłała żadnych słów. Przesyłała myśl, a ich mózgi próbowały ją zinterpretować w tym języku, który najgłębiej tkwił w umyśle. Kiedy Valentine słyszała „echa” i zaraz potem „odbicia”, to nie królowa kopca szukała odpowiedniego słowa. To umysł Valentine poszukiwał słów oddających znaczenie.

Związani z nim. Jak mój lud. Ale wy macie wolną wolę. Niezależne filoty. Zdziczali ludzie, wy wszyscy.

— To jest żart — szepnął Ender. — Nie osąd.

Valentine była mu wdzięczna za tę interpretację. Obraz, jaki pojawił się w jej myślach wraz ze słowem „zdziczali” przedstawiał słonia tratującego człowieka na śmierć. To było wyobrażenie z czasów dzieciństwa, opowiadanie, w którym po raz pierwszy napotkała to określenie. Teraz ten obraz przeraził ją tak samo jak wtedy. Nienawidziła obecności królowej kopca w swym umyśle. Nienawidziła metod, jakimi tamta przywoływała zapomniane koszmary. Wszystko w królowej kopca było koszmarne. Jak Valentine mogła w ogóle uznać tę istotę za ramena? Owszem, nastąpiło porozumienie. Jak między obłąkanymi.

I co ona takiego powiedziała? Że słyszą ją tak dobrze, gdyż są filotycznie połączeni z Enderem. Valentine przypomniała sobie, co mówili podczas lotu Miro i Jane. Czy to możliwe, że jej filotyczne pasmo splatało się z pasmem Endera, a poprzez niego królowej kopca? Jak w ogóle mogło powstać połączenie Endera i królowej?

Szukałyśmy go. Był naszym wrogiem. Próbował nas zniszczyć. Chciałyśmy go ujarzmić. Jak zdziczałą.

Zrozumienie nastąpiło niespodziewanie, jakby nagle otworzyły się drzwi. Nie wszystkie robale rodziły się uległe. Mogły posiadać własną tożsamość. A przynajmniej zakłócenia sterowania. Dlatego królowe kopca ewolucyjnie wykształciły zdolność chwytania ich, filotycznego związywania, by nad nimi zapanować.

Znalazłyśmy go. Nie mogłyśmy przywiązać. Za silny.

I nikt się nie domyślał, co groziło Enderowi. Królowa kopca liczyła, że potrafi go schwytać, zmienić w takie samo bezmyślne, posłuszne jej woli narzędzie, jakim był każdy robal.

Zastawiłyśmy na niego sieć. Znalazłyśmy to, za czym tęsknił. Myślałyśmy. Weszłyśmy w to. Nadałyśmy filotyczne jądro. Powiązane z nim. Ale to nie wystarczyło. Teraz ty. Ty.

Słowo jak młot uderzyło w umysł Valentine. Jej chodzi o mnie. Chodzi o mnie, o mnie, o mnie… Usiłowała sobie przypomnieć, kogo oznacza to „mnie” Jestem Valentine. Jej chodzi o Valentine.

To ty nią byłaś. Ty. Ciebie powinnyśmy znaleźć. To, czego najbardziej pragnął. Nie ta druga rzecz.

Poczuła mdłości. Czyżby wojskowi mieli rację? Czy to możliwe, że Endera ocaliło jedynie okrutne rozdzielenie z Valentine? Gdyby była przy Enderze, robale potrafiłyby ją wykorzystać, by nad nim zapanować?

Nie. Nie mogłyśmy tego zrobić. Ty też jesteś za silna. Byłyśmy skazane. Byłyśmy martwe. Nie mógł do nas należeć. Ale do ciebie też nie. Już nie. Nie umiałyśmy go ujarzmić, ale splotłyśmy się z nim.

Valentine pomyślała o obrazie, jaki przyszedł jej na myśl na statku. Obraz ludzi złączonych razem, rodziny powiązane niewidzialnymi włóknami, dzieci z rodzicami, rodziców ze sobą nawzajem i z ich rodzicami. Zmienna sieć linii wiążących ludzi tak, jak łączyły ich uczucia. Teraz jednak obraz przedstawiał ją samą powiązaną z Enderem. I Endera związanego… z królową kopca. I królową, jak wstrząsa owipozytorem, jak kołyszą się pasma śluzu, a na końcu jednego z nich głowa Endera huśta się, podskakuje…

Otrząsnęła się, próbując usunąć z myśli ten obraz.

Nie kierujemy nim. Jest wolny. Może mnie zabić, jeśli zechce. Nie powstrzymam go. Czy ty mnie zabijesz?

Tym razem „ty” nie oznaczało Valentine; czuła, jak pytanie oddala się od niej. I zaraz potem, kiedy królowa kopca czekała na odpowiedź, Valentine wyczuła inną myśl. Tak podobną do własnych, że gdyby nie była wyczulona, gdyby także nie wyczekiwała, co odpowie Ender, uznałaby ją za swoją naturalną myśl.

Nigdy, mówiła ta myśl w jej głowie. Nigdy cię nie zabiję. Kocham cię.

A wraz z nią nadpłynął odblask szczerego uczucia. I natychmiast myślowy wizerunek królowej kopca oczyścił się z wszelkich odcieni obrzydzenia. Teraz wydawała się majestatyczna, królewska, wspaniała. Tęcze z jej pokryw skrzydłowych nie przypominały już oleistej plamy na wodzie; światło odbijające się w jej oczach było aureolą, lśniące pasma zwisające z końca odwłoka stały się nićmi życia, jak mleko z sutki kobiecej piersi, zmieszane ze śliną i płynące do ssącej buzi dziecka. Do tej chwili Valentine walczyła ze wstrętem, a teraz nagle niemal czciła królową kopca.

Wiedziała, że to myśl Endera. A wraz z jego wizją królowej kopca przyszło zrozumienie. Przez cały czas miała rację, pisząc jako Demostenes tak wiele lat temu. Królowa kopca naprawdę była ramenem: obca, ale zdolna do zrozumienia i bycia rozumianą.

Gdy wizja zanikała, Valentine usłyszała czyjś szloch. To Plikt. Przez wszystkie spędzone razem lata, Valentine nie widziała jeszcze, by Plikt okazała taką słabość.

— Bonita — powiedział Miro. Piękna.

Czy tylko tyle widział? Królowa kopca była piękna? Rzeczywiście, kontakt między Mirem i Enderem musi być słaby… ale dlaczego nie? Przecież chłopiec nie znał go tak długo i tak dobrze jak Valentine, która przebywała z nim przez całe życie.

Lecz jeśli to było powodem, że Valentine o wiele wyraźniej niż Miro odbierała myśli Endera, jak można wyjaśnić fakt, że Plikt słyszała jeszcze więcej? Czy to możliwe, że przez długie lata studiów nad Enderem, podziwiając go i właściwie nie znając, Plikt związała się z nim jeszcze mocniej?

Oczywiście, że tak. Naturalnie. Valentine miała rodzinę. Miała męża i dzieci. Filotyczne złącze z bratem musiało osłabnąć. Podczas gdy Plikt nie związała się z nikim tak mocno, by stanowił konkurencję. Kiedy więc królowa kopca umożliwiła filotycznym powiązaniom przekazywanie myśli, Plikt najdoskonalej odbierała Endera. Nic jej nie rozpraszało. Żadna część świadomości nie była zamknięta.

Czy nawet Novinha, połączona przecież ze swymi dziećmi, mogła być tak całkowicie oddana Enderowi? To niemożliwe. I gdyby Ender zaczął się czegoś domyślać, byłoby to dla niego wielce kłopotliwe. A może pociągające? Valentine dobrze znała kobiety i mężczyzn; wiedziała, że taki zachwyt jest najbardziej uwodzicielską cechą. Czyżbym przywiozła ze sobą rywalkę, by sprowadzić kłopoty na małżeństwo Endera?

Czy Ender i Plikt mogą teraz czytać w moich myślach?

Valentine czuła się całkowicie odsłonięta, przestraszona. I jakby w odpowiedzi, jakby dla uspokojenia, powrócił głos królowej, zagłuszając wszelkie myśli, jakie może posyłał Ender.

Wiem, czego się boisz. Ale moja kolonia nie zabije nikogo. Kiedy odlecimy z Lusitanii, potrafimy usunąć z kosmolotu wirusy descolady.

Może, pomyślał Ender.

Na pewno znajdziemy sposób. Nie przeniesiemy wirusa. Nie musimy umierać, by ocalić ludzi. Nie zabijaj nas nie zabijaj nas.

Nigdy cię nie zabiję… Myśl Endera nadpłynęła jak szept, niemal zagłuszana błaganiem królowej kopca.

I tak nie moglibyśmy cię zabić, myślała Valentine. To ty możesz bez trudu nas zniszczyć. Kiedy już wybudujesz statki. I broń. Będziesz gotowa na przylot ludzkiej floty. Tym razem nie Ender nią dowodzi.

Nigdy. Nigdy nikogo nie zabijemy. Nigdy. Obiecałyśmy.

Pokój, zabrzmiał szept Endera. Pokój. Trwaj w pokoju, ciszy, ukojeniu, spoczynku. Nie lękaj się niczego. Żadnego z ludzi.

Nie buduj statku dla prosiaczków, pomyślała Valentine. Zbuduj dla siebie, gdyż ty potrafisz usunąć descoladę, jaką w sobie nosisz. Ale nie dla nich.

Myśli królowej kopca nagle zmieniły się z błagalnych na surowe, pełne wyrzutu.

Czy oni również nie mają prawa do życia? Obiecałam im statek. Obiecałam wam nigdy nie zabijać. Chcesz, żebym złamała obietnice?

Nie, odpowiedziała. Już teraz było jej wstyd, że proponowała taką zdradę. A może królowa kopca to czuła? Albo Ender? Czy naprawdę wiedziała, które myśli i uczucia należą do niej, a które pochodzą od kogoś innego?

Strach… strach był jej własny, nie miała wątpliwości.

— Proszę — powiedziała. — Chcę stąd wyjść.

— Eu tambem — odezwał się Miro.

Ender postąpił o krok w stronę królowej kopca. Wyciągnął rękę. Ona nie wysunęła żadnego z odnóży — były zajęte wpychaniem do otworu ostatniej ofiary. Zamiast tego uniosła pokrywę skrzydłową, obróciła ją i przesunęła do Endera, aż jego dłoń spoczęła na czarnej, lśniącej tęczowo powierzchni.

Nie dotykaj jej! krzyknęła bezgłośnie Valentine. Ona cię uwięzi!

Chce cię ujarzmić!

— Cicho — powiedział głośno.

Valentine nie była pewna, czy to odpowiedź na jej myślowe krzyki, czy chciał uciszyć coś, co królowa kopca mówiła tylko do niego. To bez znaczenia. Po chwili Ender ściskał już palec robala i prowadził ich do ciemnego tunelu. Tym razem miał za sobą Valentine, potem Mira, a Plikt szła na końcu. Dlatego właśnie Plikt po raz ostatni spojrzała na królową kopca; właśnie Plikt uniosła dłoń na pożegnanie.

Przez całą drogę ku powierzchni Valentine usiłowała wytłumaczyć sobie, co się stało. Zawsze wierzyła, że gdyby ludzie mogli bezpośrednio przekazywać sobie myśli, unikając niejednoznaczności języka, zrozumienie byłoby pełne i zniknęłyby niepotrzebne konflikty. Odkryła jednak, że język nie powiększa różnic między ludźmi, a raczej zamazuje je, wygładza. Ludzie żyją ze sobą, chociaż naprawdę nie rozumieją siebie nawzajem. Iluzja zrozumienia pozwala im wierzyć, że są do siebie bardziej podobni niż w rzeczywistości. Niewykluczone, że mowa jest jednak lepsza.

Wyczołgali się z budynku na światło dnia. Mrugali niepewnie i uśmiechali się z ulgą. Wszyscy.

— To nie zabawa — stwierdził Ender. — Ale uparłaś się, Val. Musiałaś ją zobaczyć natychmiast.

— Jestem głupia — odparła Valentine. — To taka nowość?

— Była piękna — szepnęła Plikt.

Miro leżał na plecach wśród capim i zakrywał ręką oczy.

Valentine spojrzała na niego i nagle pochwyciła wizję mężczyzny, jakim był kiedyś, ciała, jakie posiadał. Leżąc w trawie nie chwiał się; milczący, nie musiał się jąkać. Nic dziwnego, że ta druga ksenolog się w nim zakochała. Quanda. Tragedią było odkrycie, że jej ojciec jest również jego ojcem. To najgorsze, co zostało odsłonięte, kiedy trzydzieści lat temu Ender mówił o umarłym na Lusitanii. Oto mężczyzna, którego utraciła Quanda. I Miro także utracił mężczyznę, którym był wtedy. Nic dziwnego, że zaryzykował życie, przechodząc przez ogrodzenie, by pomóc prosiaczkom. Stracił ukochaną i uznał, że życie nie ma żadnej wartości. Żałował tylko, że nie umarł po tym wszystkim. Żył dalej, złamany cieleśnie i złamany psychicznie.

Dlaczego, patrząc teraz na niego, myślała o tym wszystkim? Dlaczego nagle wydało jej się to tak rzeczywiste?

Czy dlatego, że w tej chwili sam tak o sobie myślał? Czy odbierała jego własną wizję siebie? Jakieś połączenie przetrwało między ich umysłami?

— Ender — powiedziała. — Co się wydarzyło tam na dole?

— Lepszy niż się spodziewałem — odparł.

— Co takiego?

— Kontakt między nami.

— Oczekiwałeś tego?

— Pragnąłem. — Ender usiadł na burcie samochodu, machając nogami w wysokiej trawie. — Dzisiaj była rozemocjonowana, prawda?

— Rozemocjonowana? Nie mam żadnego porównania.

— Czasem jest taka intelektualna… rozmowa z nią to jak myślenie o wyższej matematyce. A dzisiaj… jak dziecko. Oczywiście, nigdy nie byłem przy niej, kiedy składa jaja królowych. Myślę, że powiedziała nam więcej niż zamierzała.

— Uważasz, że nie potraktowała poważnie tej obietnicy?

— Nie. Ona zawsze poważnie traktuje obietnice. Nie umie kłamać.

— Więc o co ci chodzi?

— Mówiłem o połączeniu między nami. Jak próbowały mnie ujarzmić. To naprawdę ważne. Przez moment była wściekła, myśląc, że ty byłaś tym poszukiwanym ogniwem. Wiesz, co by to dla nich znaczyło. Nie wyginęłyby. Mogły nawet wykorzystać mnie do porozumienia z ludzkim rządem. Dzielić z nami galaktykę. Cóż za stracona szansa.

— Ty byłbyś wtedy… jak robal. Byłbyś ich niewolnikiem.

— Pewnie. Mnie by się to nie podobało. Ale te istnienia, które zostałyby ocalone… Byłem przecież żołnierzem, prawda? Jeśli śmierć jednego żołnierza może zbawić miliardy…

— Ale to by się nie udało. Masz niezależną wolę.

— Fakt — przyznał Ender. — A przynajmniej zbyt niezależną, żeby królowa kopca potrafiła ją opanować. Ty również. Pocieszające, prawda?

— W tej chwili nie czuję się szczególnie pocieszona — oświadczyła Valentine. — Tam na dole byłeś w moim umyśle. I królowa kopca… Czuję się pogwałcona…

Ender zdziwił się.

— Na mnie to nie robi takiego wrażenia.

— Wiesz, to nie tylko to. Także radość. I strach. Ona jest taka… taka ogromna w moich myślach. Jakbym próbowała zawrzeć tam kogoś większego ode mnie.

— No chyba — przytaknął Ender. Zwrócił się do Plikt. — Dla ciebie też tak to wyglądało?

Po raz pierwszy Valentine spostrzegła, jak Plikt wpatruje się w Endera szeroko otwartymi oczami, drżąca. Milczała jednak.

— Aż tak silnie, co? — Ender zachichotał, zeskoczył z burty i podszedł do Mira.

Czyżby nie zauważył? Plikt już wcześniej miała obsesję na jego punkcie. Teraz usłyszała go we własnych myślach i tego już było za wiele. Królowa kopca wspomniała o ujarzmianiu zdziczałych robotnic. Czy to możliwe, że Plikt została „ujarzmiona” przez Endera? Czy możliwe, że zatraciła swą duszę w jego duszy?

Absurd. Wykluczone. W Bogu nadzieja, że tak się nie stało.

— Chodź, Miro — rzucił Ender.

Miro pozwolił, by pomógł mu wstać. Potem wszyscy razem wrócili do samochodu i ruszyli w stronę Milagre.


Miro oświadczył, że nie chce uczestniczyć w mszy. Ender i Novinha poszli bez niego. Jednak gdy tylko zniknęli, stwierdził, że nie może wytrzymać w domu. Wciąż miał wrażenie, że ktoś ukrywa się tuż za granicą pola widzenia. Że z cienia obserwuje go mała postać: okryta gładkim, twardym pancerzem, z dwoma tylko palcami jak kleszcze na cienkich ramionach… ramionach, które można odgryźć i rzucić na ziemię, niby kruche gałązki na podpałkę. Wczorajsza wizyta u królowej kopca wywarła na nim większe wrażenie, niż uważał za możliwe.

Jestem ksenologiem, przypomniał sam sobie. Całe życie poświęciłem kontaktom z obcymi. Stałem patrząc, jak Ender kroi ssakopodobne ciało Człowieka i nawet nie drgnąłem. Ponieważ jestem beznamiętnym naukowcem. Może czasem zbytnio identyfikuję się z obiektami badań. Ale nie prześladują mnie w koszmarach. Nie widuję ich w każdym ciemnym kącie.

A jednak stał tutaj, przed drzwiami domu matki. Gdyż na trawiastych polach, w jasnym słońcu niedzielnego poranka, nie było żadnych cieni, gdzie mógłby czaić się robal.

Czy tylko ja tak to odczuwam?

Królowa kopca nie jest owadem. Ona i jej robotnice są ciepłokrwiste, jak prosiaczki. Oddychają i pocą się jak ssaki. Może niosą w sobie strukturalne echa ewolucyjnego związku z owadami, tak jak u nas występują podobieństwa do lemurów, ryjówek i szczurów. Stworzyły jednak jasną i piękną cywilizację. A raczej piękną i mroczną. Powinienem patrzeć na nie tak jak Ender, z szacunkiem, podziwem i uczuciem.

A tymczasem ledwie wytrzymałem.

Nie ma wątpliwości, że królowa kopca jest ramenem, potrafi nas zrozumieć i tolerować. Problem w tym, czy ja sam potrafię ją zrozumieć i tolerować. A przecież nie jestem wyjątkiem. Ender miał słuszność, ukrywając wiedzę o królowej kopca przed mieszkańcami Lusitanii. Gdyby choć raz zobaczyli to, co ja widziałem, gdyby zauważyli chociaż jednego robala, wybuchłaby panika. Strach każdego z nich żywiłby się przerażeniem pozostałych, aż… aż coś by się stało. Coś złego. Coś potwornego.

Może to my jesteśmy varelse. Może ksenocyd wbudowany jest w naszą psychikę, jak u żadnego innego gatunku. Może najlepsze, co może się zdarzyć dla moralnego dobra wszechświata, to gdyby descolada wyrwała się na swobodę, opanowała planety ludzi i starła nas bez śladu. Może descolada to odpowiedź Boga na nasze niegodziwości.

Miro spostrzegł, że dotarł do wrót katedry, otwartych na oścież w chłodzie poranka. Wewnątrz nabożeństwo nie doszło jeszcze do eucharystii. Wszedł powłócząc nogami i zajął miejsce z tyłu. Nie miał zamiaru przyjmować Chrystusa. Po prostu tęsknił za widokiem innych ludzi. Ukląkł, przeżegnał się i pozostał w tej pozycji, trzymając się oparcia ławki. Pochylił głowę. Modliłby się, ale w Pai Nosso nie było nic, co pozwoliłoby pokonać lęk. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj? Odpuść nam nasze winy? Przyjdź królestwo twoje, tako w niebie jak i na ziemi? Dobrze by było. Boże królestwo, gdzie lew mógłby żyć obok jagnięcia.

Wtedy na myśl przyszedł mu obraz wizji świętego Stefana: Chrystus siedzący po prawicy Boga Ojca. Ale z lewej strony był ktoś inny. Królowa Niebios. Nie Święta Dziewica, ale królowa kopca, z białawym śluzem drżącym na końcu zwężonego odwłoka. Miro zacisnął palce na drewnie ławki. Boże, oddal ode mnie tę wizję. Nie zbliżaj się, Nieprzyjacielu.

Ktoś podszedł i klęknął obok. Miro nie śmiał otworzyć oczu. Nasłuchiwał, czy jakiś dźwięk nie wykaże, że jego sąsiad jest człowiekiem. Ale szelest materiału mógł być równie dobrze chrzęstem pokryw skrzydłowych, pocierających o pancerz odwłoka.

Musiał odepchnąć ten obraz. Uniósł powieki. Kątem oka dostrzegł, że jego towarzysz klęczy. Szczupłość ramienia i kolor rękawa wskazywały, że jest kobietą.

— Nie możesz ciągle chować się przede mną — szepnęła.

Głos był niewłaściwy. Zbyt gardłowy. Głos, który przemawiał setki tysięcy razy od dnia, gdy słyszał go po raz ostatni. Głos, który śpiewał kołysanki niemowlętom, krzyczał w miłosnej rozkoszy, wołał na dzieci, by wracały do domu… do domu. Głos, który kiedyś, gdy był jeszcze młody, mówił mu o miłości, co przetrwa wieczność.

— Miro, gdybym mogła sama ponieść twój krzyż, zrobiłabym to. Mój krzyż? Czyżbym właśnie krzyż dźwigał wszędzie ze sobą, ciężki i niezgrabny, przyciskający do ziemi? A ja myślałem, że to moje ciało.

— Nie wiem, co ci powiedzieć, Miro. Cierpiałam… bardzo długo. Czasami wydaje mi się, że wciąż cierpię. Utracić cię… to znaczy nasze nadzieje na przyszłość… tak było lepiej. Zrozumiałam. Ale utracić cię jako swojego przyjaciela, brata, to było najtrudniejsze. Byłam taka samotna… Nie wiem, czy zdołam kiedyś zapomnieć.

Utracić cię jako siostrę było najłatwiejsze. Nie potrzebowałem jeszcze jednej siostry.

— Łamiesz mi serce, Miro. Jesteś taki młody. Nie zmieniłeś się… To dla mnie największy ciężar. Nie zmieniłeś się przez trzydzieści lat.

Miro nie potrafił już znosić tego w milczeniu. Nie uniósł głowy, ale podniósł głos.

— Nie zmieniłem? — odpowiedział jej o wiele za głośno jak na środek mszy.

Powstał; niewyraźnie dostrzegał, że ludzie oglądają się na niego.

— Nie zmieniłem? — Głos miał chrapliwy, trudny do zrozumienia.

I nie starał się, by uczynić go wyraźniejszym. Niepewnie wyszedł na środek nawy i wreszcie odwrócił się do niej. — Czy takiego mnie zapamiętałaś?

Spojrzała na niego przerażona. Czym? Mową Mira, jego ruchami paralityka? A może po prostu była rozczarowana, że to spotkanie nie zmieniło się w tragiczno-romantyczną scenę, jaką wyobrażała sobie przez trzydzieści lat?

Jej twarz nie była stara, ale nie była też twarzą Quandy. Średni wiek, grubsze rysy, zmarszczki pod oczami… Ile miała lat? Pięćdziesiąt prawie. Czego chce od niego ta pięćdziesięcioletnia kobieta?

— Nawet cię nie znam — oznajmił. Po czym chwiejnie dotarł do drzwi i wyszedł w blask poranka.

Jakiś czas później usiadł w cieniu drzewa. Który to z nich, Człowiek czy Korzeniak? Miro spróbował sobie przypomnieć — przecież odjechał stąd ledwie kilka tygodni temu. Wtedy jednak Człowiek był jeszcze tylko pędem, a teraz oba drzewa wydawały się równe. Nie był pewien, czy Człowiek został zabity wyżej czy niżej od Korzeniaka. Zresztą nieważne — Miro nic nie miał drzewom do powiedzenia. One jemu też nie.

Poza tym Miro nie nauczył się mowy drzew. Nie wiedzieli nawet, że to tłuczenie kijami o pień naprawdę jest mową, dopóki dla Mira nie było już za późno. Ender mógł się nauczyć, Quanda też, i pewnie jeszcze z pół tuzina ludzi, jednak Miro nigdy tego nie dokona, ponieważ ręce Mira w żaden sposób nie mogły chwycić kijów ani wybijać rytmu. Jeszcze jeden system mowy, który dla niego stał się zupełnie bezużyteczny.

— Que dia chato, meu filho.

Oto głos, który nigdy się nie zmieni. I ton również pozostał niezmienny: Cóż za parszywy dzień, synu. Pobożny i drwiący równocześnie — i kpiący z samego siebie.

— Cześć, Quim.

— Ojcze Estevao, obawiam się. — Quim nosił pełne kapłańskie regalia, stułę i wszystko. Teraz poprawił je i usiadł na wydeptanej trawie przed Mirem.

— Dobrze wyglądasz w tej roli — stwierdził Miro.

Quim dojrzał. Jako dziecko był uszczypliwy i nabożny. Życie w prawdziwym świecie zamiast teologicznych teorii dodało mu zmarszczek i bruzd. Jednak w rezultacie powstało oblicze, które miało w sobie współczucie. I siłę.

— Przykro mi, że zrobiłem taką scenę w czasie mszy.

— Zrobiłeś? — zdziwił się Quim. — Nie było mnie tam. A właściwie byłem na mszy, tylko nie w katedrze.

— Komunia dla ramenów?

— Dla dzieci bożych. Kościół miał już słownik, którym może określać obcych. Nie musieliśmy czekać na Demostenesa.

— Nie masz się czym chwalić, Quim. Nie ty wymyśliłeś te terminy.

— Nie kłóćmy się.

— I nie wtrącajmy się w medytacje innych.

— Szlachetne pragnienie. Tyle że wybrałeś sobie dla odpoczynku cień mojego przyjaciela, z którym muszę przeprowadzić rozmowę. Pomyślałem, że grzeczniej będzie odezwać się do ciebie, zanim zacznę okładać Korzeniaka kijami.

— To jest Korzeniak?

— Przywitaj się. Wiem, że nie mógł się doczekać twojego powrotu.

— Nie znałem go.

— Ale on wie o tobie wszystko. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, Miro, jakim bohaterem jesteś wśród pequeninos. Wiedzą, co dla nich zrobiłeś i ile cię to kosztowało.

— A czy wiedzą, ile to w końcu będzie kosztowało nas wszystkich?

— W końcu wszyscy staniemy na sądzie bożym. Jeśli cała planeta dusz trafi tam jednocześnie, to jedynym zmartwieniem jest, by nie odszedł nikt bez chrztu.

— Więc cię to nie obchodzi?

— Obchodzi mnie, oczywiście. Powiedzmy, że potrafię spojrzeć z dystansu, z którego życie i śmierć nie są sprawami tak ważnymi jak to, jaki rodzaj życia i jaki rodzaj śmierci został nam dany.

— Naprawdę wierzysz w to wszystko — stwierdził Miro.

— Zależy, co rozumiesz pod określeniem „to wszystko” — odparł Quim. — Ale tak, wierzę.

— Rozumiem. Boga żywego, zmartwychwstanie Chrystusa, cuda, wizje, chrzest, przemienienie…

— Tak.

— Cuda. Uzdrowienia.

— Tak.

— Jak przy kaplicy dziadka i babci.

— Odnotowano tam wiele uzdrowień.

— Czy wierzysz w nie?

— Miro, sam nie wiem. Niektóre z nich mogły być tylko histerią. Niektóre mogły być efektem placebo. Niektóre rzekome uzdrowienia wynikały może ze spontanicznych remisji czy naturalnego cofnięcia choroby.

— Ale część była prawdziwa.

— Mogła być.

— Wierzysz, że cuda są możliwe.

— Wierzę.

— Ale nie sądzisz, żeby jakiś naprawdę się zdarzył.

— Miro, ja wierzę, że cuda się zdarzają. Nie wiem tylko, czy ludzie prawidłowo postrzegają, które wydarzenia są cudami, a które nimi nie są. Nie ma wątpliwości, że wiele rzekomych cudów wcale nie było cudownych. Prawdopodobnie istniały też cuda, których, gdy nastąpiły, nikt nie rozpoznał.

— A co ze mną, Quim?

— Co z tobą?

— Dlaczego ze mną nie zdarzy się cud?

Quim pochylił głowę i szarpnął krótką trawę przed sobą. Jeszcze jako dziecko miał taki zwyczaj, gdy chciał uniknąć odpowiedzi na trudne pytanie. W taki sposób reagował, gdy ich domniemany ojciec, Marcao, wpadał w pijacką furię.

— Czemu, Quim? Czy cuda są tylko dla innych?

— Elementem cudu jest to, że nikt dokładnie nie wie, dlaczego następuje.

— Ależ z ciebie łasica, Quim. Quim zaczerwienił się.

— Chcesz wiedzieć, dlaczego nie spotkało cię cudowne uzdrowienie? Ponieważ brak ci wiary, Miro.

— A co z tym człowiekiem, który powiedział: „Tak, Panie, wierzę. Wybacz mi moją niewiarę”.

— Czy jesteś tym człowiekiem? Czy chociaż prosiłeś o uzdrowienie?

— Teraz proszę — szepnął Miro. I łzy, nieproszone, stanęły mu w oczach. — Boże — szepnął. — Tak mi wstyd.

— Czego? — zapytał Quim. — Że prosisz Boga o pomoc? Że płaczesz przed swoim bratem? Twoich grzechów? Twego zwątpienia?

Miro pokręcił głową. Sam nie wiedział. Te pytania były zbyt trudne. I nagle uświadomił sobie, że zna odpowiedź. Wyciągnął przed siebie ręce.

— Tego ciała — oświadczył.

Quim chwycił go za ramiona, pociągnął do siebie, zsuwając dłonie wzdłuż rąk Mira, aż trzymał go za nadgarstki.

— On powiedział: oto jest ciało moje, które wam daję. Tak jak ty oddałeś swoje ciało pequeninos. Dla naszych braci.

— Tak, Quim. Ale on dostał ciało z powrotem, prawda?

— On także umarł.

— Czy tak zostanę uzdrowiony? Mam znaleźć sposób, by umrzeć?

— Nie bądź durniem — mruknął Quim. — Chrystus nie zabił się sam. To była zdrada Judasza. Miro wybuchnął gniewem.

— Wszyscy ci ludzie uleczeni z przeziębienia, którym cudownie minęły migreny… Chcesz mi wmówić, że zasłużyli od Boga na więcej niż ja?

— To nie musi się opierać na tym, na co zasługujesz. Może na tym, co jest ci potrzebne.

Miro rzucił się do przodu, pochwycił wpół sparaliżowanymi palcami sutannę Quima.

— Potrzebuję swojego ciała!

— Może — stwierdził Quim.

— Co to znaczy „może”, ty zarozumiały ośle?

— To znaczy — odparł łagodnie Quim — że chociaż z pewnością chcesz odzyskać swe ciało, być może Bóg w swej wielkiej mądrości wie, że abyś stał się najlepszym człowiekiem, jakim stać się możesz, powinieneś pewien okres czasu przeżyć jako kaleka.

— Ile czasu? — zapytał Miro.

— Z pewnością nie więcej niż resztę życia.

Miro parsknął z niesmakiem i wypuścił sutannę Quima.

— Może mniej — dodał Quim. — Mam taką nadzieję.

— Nadzieję… — powtórzył wzgardliwie Miro.

— To jedna z wielkich cnót, obok wiary i miłości. Powinieneś ją wypróbować.

— Widziałem Quandę.

— Od twojego powrotu starała się z tobą porozmawiać.

— Jest stara i tłusta. Ma stado dzieciaków, przeżyła trzydzieści lat, a przez cały ten czas jakiś facet orał ją na obie strony. Wolałbym raczej odwiedzić jej grób!

— Niezwykła wielkoduszność.

— Wiesz, o co mi chodzi! To był dobry pomysł, zostawić Lusitanię. Ale trzydzieści lat nie wystarczyło.

— Wolałbyś powrócić do świata, gdzie nikt cię nie zna.

— Tutaj też nikt mnie nie zna.

— Może nie. Ale kochamy cię, Miro.

— Kochacie tego, którym byłem.

— Jesteś tym samym człowiekiem. Masz tylko inne ciało. Miro powstał z trudem, opierając się o Korzeniaka.

— Rozmawiaj ze swoim drewnianym przyjacielem, Quim. Nie masz mi do powiedzenia nic, czego chciałbym wysłuchać.

— Tak ci się wydaje.

— Wiesz, kto jest gorszy od durnia, Quim?

— Pewnie. Wrogo nastawiony, zgorzkniały, obraźliwy, politowania godny, a przede wszystkim bezużyteczny dureń, który ma zbyt wysoką opinię na temat wagi swego cierpienia.

Tego Miro nie mógł już znieść. Wrzasnął wściekle i rzucił się na Quima, powalając go na ziemię. Oczywiście, sam natychmiast stracił równowagę i upadł na brata, potem zaplątał się w jego szaty. Ale to nic; Miro nie chciał się podnieść, chciał raczej zadać Quimowi trochę bólu, jakby to mogło usunąć część jego własnego.

Po kilku zaledwie ciosach zaprzestał walki i płacząc oparł głowę na piersi brata. Po chwili poczuł, że obejmują go ramiona, usłyszał cichy głos intonujący modlitwę.

— Pai Nosso, que estas no ceu. — W tym miejscu jednak słowa zmieniły się w nowe, a zatem prawdziwe. — O teu filho esta com dor, o meu irmao precisa a resurreicao da alma, ele merece o refresco da espe-ranca.

Słysząc, jak Quim wysławia jego cierpienie, jego skandaliczne żądania, Miro zawstydził się znowu. Dlaczego wyobraził sobie, że zasługuje na nową nadzieję? Jak ośmielił się żądać, by Quim modlił się o cud dla niego… o to, by jego ciało znów było zdrowe? Wiedział, że to nieuczciwe, by narażać wiarę Quima dla takiego rozżalonego niedowiarka.

Jednak modlitwa trwała dalej.

— Ele deu tudo aos pequeninos, fazemos a ti.

Miro chciał przerwać. Jeśli oddałem je dla pequeninos, zrobiłem to dla nich, nie dla siebie. Ale słowa Quima uciszyły go.

— Powiedziałeś nam, Zbawco, że cokolwiek uczynimy tym braciom najmniejszym, tobie uczynimy.

Zupełnie jakby Quim żądał, aby Bóg dotrzymał swojej części umowy. Niezwykłe doprawdy relacje musiały go łączyć z Bogiem, skoro miał prawo wystawiać mu rachunki.

— Ele nao e como Jó, perfeito na coracao.

Nie, nie jestem tak doskonały jak Hiob. Ale tak jak on straciłem wszystko. Inny mężczyzna spłodził moje dzieci z kobietą, która zostałaby moją żoną. Innym przypadły moje osiągnięcia. Hiob miał wrzody, ja mam ten częściowy paraliż. Czy zamieniłby się ze mną?

— Restabelece ele como restabelecestejó. Em nome do Pai, e do Filho, e do Espirito Santo. Amem.

Przywróć go, jak przywróciłeś Hioba.

Miro poczuł, że uwalniają go ramiona Quima. Powstał, jakby to one, nie siła grawitacji, przyciskały go do piersi brata. Siniak ciemniał na policzku Quima. Warga mu krwawiła.

— Zraniłem cię — powiedział Miro. — Przepraszam.

— Owszem — zgodził się Quim. — Ty mnie zraniłeś, ja cię zraniłem. To tutaj popularna rozrywka. Pomóż mi wstać.

Na chwilę, jedną przelotną chwilę, Miro zapomniał, że jest kaleką, że sam z trudem zachowuje równowagę. I póki trwała, zaczął wyciągać rękę. Zaraz jednak zachwiał się i przypomniał sobie.

— Nie mogę — westchnął.

— Przestań jęczeć nad swoim kalectwem i daj rękę.

Miro rozstawił szeroko nogi i pochylił się nad bratem — młodszym bratem, teraz starszym o prawie trzy dziesięciolecia, a jeszcze więcej mądrością i współczuciem. Wyciągnął rękę. Quim pochwycił ją i z pomocą Mira podniósł się z ziemi. Trud był wyczerpujący; Miro brakowało sił, a Quim nie udawał: naprawdę opierał się na bracie. Wreszcie stanęli twarzą w twarz, ramię w ramię, wciąż ściskając swe dłonie.

— Jesteś dobrym kapłanem — stwierdził Miro.

— Pewnie — odparł Quim. — A gdybym potrzebował kiedyś sparringpartnera, zawołam cię.

— Czy Bóg odpowie na twoją modlitwę?

— Oczywiście. Bóg odpowiada na wszystkie modlitwy.

Miro prawie natychmiast zorientował się, o czym mówi Quim.

— Chodzi mi o to, czy powie: tak.

— Aha. Tego akurat nigdy nie jestem pewien. Zawiadom mnie, gdyby tak się stało.

Quim dość sztywno, kulejąc podszedł do drzewa. Schylił się i podniósł z ziemi dwa mówiące kije.

— O czym chcesz rozmawiać z Korzeniakiem?

— Przysłał mi wiadomość, że powinienem z nim pomówić. W którymś z lasów, dość daleko stąd, zrodziła się herezja.

— Nawracasz ich, a oni potem szaleją, co?

— Niezupełnie. W tej grupie nigdy nie głosiłem słowa bożego. Ojcowskie drzewa porozumiewają się ze sobą i idee chrześcijaństwa dotarły już w najdalsze zakątki tego świata. Jak zwykle, herezja szerzy się szybciej niż prawda. A Korzeniak ma wyrzuty sumienia, ponieważ ta akurat opiera się na pewnych jego spekulacjach.

— Rozumiem, że to dla ciebie ważna sprawa. Quim skrzywił się.

— Nie tylko dla mnie.

— Przepraszam. Miałem na myśli Kościół. Wiernych.

— To nie jest czysto teologiczny problem, Miro. Ci pequeninos stworzyli bardzo interesującą herezję. Kiedyś, dawno temu, Korzeniak sugerował, że jak Chrystus przyszedł do ludzi, tak Duch Święty może pewnego dnia przybyć do pequeninos. To poważny błąd interpretacyjny dogmatu Świętej Trójcy, ale ten konkretny las potraktował sprawę poważnie.

— Jak dotąd wygląda to na kwestię teologiczną.

— Też tak sądziłem, dopóki Korzeniak nie zdradził mi szczegółów.

Widzisz, oni są przekonani, że wirus descolady jest wcieleniem Ducha Świętego. Ma to swoją, dość perwersyjną, logikę. Duch Święty zawsze przebywał wszędzie, we wszystkich stworzeniach bożych. Sensowne jest więc założenie, że jego wcieleniem jest descolada, która także przenika do każdej części każdego żywego organizmu.

— Oddają cześć wirusowi?

— A tak. W końcu, to przecież wy, naukowcy, odkryliście, że pequeninos zostali stworzeni jako istoty świadome przez wirusa descolady. Czyli, wirus posiada moc stwórczą, co oznacza, że jest boskiej natury.

— Myślę, że istnieje tyle samo dowodów tej teorii, co tego, że Jezus Chrystus był wcieleniem Boga.

— Nie. O wiele więcej. Gdyby jednak to było wszystko, Miro, uznałbym to za problem Kościoła. Skomplikowany, trudny, ale teologiczny, jak go określiłeś.

— Więc o co chodzi?

— Descolada to drugi chrzest. Ogniowy. Jedynie pequeninos potrafią przetrwać ten chrzest, który przenosi ich do trzeciego życia. Są wyraźnie bliżsi Boga niż ludzie, którym trzecie życie nie zostało dane.

— Mitologia wyższości — stwierdził Miro. — Chyba można było się tego spodziewać. Większość społeczeństw, walcząca o przetrwanie w warunkach nieodpartego nacisku kultury dominującej, tworzy mity, które pozwalają im wierzyć, że są narodem szczególnym. Wybranym. Ulubionym przez bogów. Cyganie, Żydzi… jest mnóstwo historycznych precedensów.

— A co powiesz na to, Senhor Zenador: ponieważ pequeninos zostali wybrani przez Ducha Świętego, ich misją jest ponieść drugi chrzest do wszystkich ludów mówiących wszystkimi językami.

— Roznieść descoladę?

— Na wszystkie planety. Rodzaj przenośnego sądu ostatecznego. Przybywają, descolada rozprzestrzenia się, adaptuje, zabija… i wszyscy wyruszają na spotkanie ze swoim Stwórcą.

— Niech nas Bóg broni!

— Na to liczymy.

Miro skojarzył to z faktem, o którym dowiedział się dopiero wczoraj.

— Quim, robale budują statek dla pequeninos.

— Ender mi mówił. A kiedy zapytałem o to ojca Światłego…

— To pequenino?

— Jeden z synów Człowieka. Odparł: „naturalnie”, jakby wszyscy o tym wiedzieli. Może tak właśnie sądził: jeżeli wiedzą pequeninos, to wiadomo powszechnie. Ostrzegł mnie, że ta grupa heretyków zamierza opanować statek.

— Dlaczego?

— Żeby poprowadzić go do zamieszkałego świata, oczywiście. Zamiast poszukać niezamieszkałej planety, terraformować ją i skolonizować.

— Powinniśmy chyba nazwać to lusiformowaniem.

— Zabawne. — Quim nie roześmiał się jednak. — Może im się udać. Teoria, że pequeninos są wyższą rasą, jest dość popularna. Zwłaszcza wśród pequeninos niechrześcijańskich. Jakoś nie przychodzi im do głowy, że mówią o ksenocydzie. O zagładzie ludzkiej rasy.

— Jak mogli przeoczyć ten drobiazg?

— Ponieważ heretycy akcentują fakt, że Bóg ukochał ludzi tak bardzo, że wysłał do nich swego jedynego syna. Pamiętasz Pismo.

— Ktokolwiek uwierzy w niego, ten nie umrze.

— Właśnie. Ci, którzy wierzą, zyskają życie wieczne. W ich opinii, trzecie życie.

— Więc ci, którzy umrą, muszą być niewiernymi.

— Nie wszyscy pequeninos ustawiają się w kolejkach do służby wędrownych aniołów zagłady. Ale jest ich tylu, że trzeba położyć temu kres. Nie tylko dla dobra Matki Kościoła.

— Dla Matki Ziemi.

— Sam widzisz, Miro. Bywa, że na takich jak ja misjonarzy spada odpowiedzialność za losy świata. Muszę jakoś przekonać tych heretyków, że pobłądzili, i skłonić, by uznali doktrynę Kościoła.

— A dlaczego rozmawiasz teraz z Korzeniakiem?

— By uzyskać informację, jakiej pequeninos nigdy nam nie podają.

— To znaczy?

— Adresy. Na Lusitanii rosną tysiące lasów pequeninos. Który z nich jest społecznością heretyków? Ich kosmolot dawno odleci, zanim trafię tam przypadkowo, skacząc od lasu do lasu.

— Pojedziesz sam?

— Jak zawsze. Nie mogę zabrać żadnego z małych braci, Miro. W nie nawróconych jeszcze lasach mają skłonność do zabijania obcych pequeninos. To jeden z przypadków, kiedy lepiej być ramenem niż utlanningiem.

— Czy mama wie, że chcesz jechać?

— Bądź rozsądny, Miro. Nie lękam się Szatana, ale mama…

— A czy wie Andrew?

— Oczywiście. Upiera się, żeby jechać ze mną. Mówca Umarłych cieszy się ogromnym prestiżem. Ma nadzieję, że mi pomoże.

— A więc nie będziesz sam…

— Oczywiście, że będę. Od kiedy to człowiek okryty zbroją bożą potrzebuje pomocy humanisty?

— Andrew jest katolikiem.

— Uczęszcza na msze, przyjmuje komunię, spowiada się regularnie, ale wciąż jest mówcą umarłych i nie sądzę, by naprawdę wierzył w Boga. Pojadę sam.

Miro spojrzał na Quima z nowym podziwem.

— Twardy z ciebie sukinsyn.

— Kowale i spawacze są twardzi. Sukinsyny mają własne problemy. Jestem tylko sługą Boga i Kościoła, i mam zadanie do wykonania. Ostatnie wydarzenia wskazują raczej, że większe niebezpieczeństwo grozi mi ze strony brata niż największego nawet heretyka wśród pequeninos. Od śmierci Człowieka, pequeninos dotrzymywali ogólnoświatowego przyrzeczenia: żaden nie podniósł ręki, by skrzywdzić istotę ludzką. Są może heretykami, ale pozostali pequeninos. Nie złamią przyrzeczenia.

— Przepraszam, że cię uderzyłem.

— Dla mnie było tak, jakbyś mnie objął, mój synu.

— Chciałbym, żeby tak było, ojcze Estevao.

— Zatem było tak.

Quim zwrócił się do drzewa i zaczął wybijać rytm. Niemal natychmiast dźwięk zaczął zmieniać swą wysokość i ton, gdy puste przestrzenie wewnątrz pnia dopasowywały swój kształt. Miro odczekał kilka minut. Nasłuchiwał, chociaż nie rozumiał mowy ojcowskich drzew. Korzeniak przemawiał w jedyny sposób, jaki mu pozostał. Kiedyś mówił zwyczajnie, kiedyś formował słowa z pomocą warg, języka i zębów. Ciało można utracić na wiele sposobów. Miro przeżył coś, co powinno go zabić. Został kaleką. Ale nadal mógł się poruszać, choć niezgrabnie, wciąż mógł mówić, choć powoli. Myślał, że cierpi jak Hiob. Korzeniak i Człowiek, okaleczeni o wiele bardziej, wierzyli, że uzyskali życie wieczne.

— Paskudna sytuacja — odezwała się Jane w uchu Mira. Tak, odpowiedział jej bezgłośnie.

— Ojciec Estevao nie powinien jechać sam. Pequeninos byli kiedyś niesamowicie skutecznymi wojownikami. Jeszcze tego nie zapomnieli.

Powiedz Enderowi. Ja nie mam tu żadnej władzy.

— Dzielne słowa, mój bohaterze. Ja porozmawiam z Enderem, a ty czekaj tu na swój cud.

Miro westchnął i ruszył w dół zbocza, do bramy.

Загрузка...