ROZDZIAŁ 12 WOJNA GREGA

To cud, że ludzie stali się dostatecznie inteligentni, by podróżować między światami.

Właściwie nie. Ostatnio wiele o tym myślałem. Lotów kosmicznych nauczyli się od was. Ender twierdzi, że nie znali fizycznych podstaw, dopóki wasza pierwsza flota kolonizacyjna nie dotarła do ich systemu.

Czy powinnyśmy zostać w domu z obawy, że nauczymy lotów kosmicznych miękkie, czworonogie, bezwłose larwy?

Przed chwilą mówiłaś tak, jakbyś wierzyła, że ludzie naprawdę posiedli inteligencję.

Najwyraźniej posiedli.

Nie sądzę. Uważam, że znaleźli sposób, by udawać inteligencję.

Ich kosmoloty latają. Jakoś nie zauważyłyśmy waszych, śmigających po świetlnych falach przestrzeni.

Jako rasa jesteśmy wciąż bardzo młodzi. Ale spójrz na nas. Spójrz na siebie. Oboje mamy w naszych gatunkach cztery typy istot. Młodych, którzy są bezradnymi larwami. Partnerów, którzy nie posiadają inteligencji: u ciebie to trutrnie, u nas młode matki. Następnie jest wielu, bardzo wielu osobników dostatecznie inteligentnych, by wykonywać zwyczajne zajęcia manualne: to robią nasze żony i bracia, twoje robotnice. I wreszcie istoty w pełni inteligentne: my, ojcowskie drzewa, i ty, królowa kopca. Jesteśmy skarbnicą mądrości rasy, ponieważ to właśnie my mamy dość czasu na myślenie, na kontemplację. Tworzenie idei to nasze podstawowe, naczelne zajęcie.

Gdy tymczasem ludzie ciągle biegają wkoło jako bracia i żony. Jako robotnice.

Nie tylko robotnice. Ich młode też przechodzą stadium larwalne, które trwa dłużej, niż niektórzy z nich sądzą. A kiedy nadchodzi pora reprodukcji, wszyscy zmieniają się w trutnie albo małe matki: ruchome maszyny mające tylko jeden cel w życiu: odbyć stosunek i umrzeć.

Im się wydaje, że we wszystkich stadiach pozostają racjonalni.

Sami się oszukują. Nawet w najlepszym przypadku nigdy, indywidualnie, nie wznoszą się powyżej poziomu robotników fizycznych. Kto spośród nich ma dość czasu, by stać się naprawdę inteligentny?

Nikt.

Nigdy niczego nie wiedzą. W ich krótkim życiu brakuje lat, żeby osiągnąć zrozumienie czegokolwiek. A jednak myślą, że rozumieją. Od najwcześniejszego dzieciństwa wmawiają sobie, że pojmują świat. Tymczasem naprawdę chodzi o to, że mają tylko jakieś prymitywne uprzedzenia i przesądy. Kiedy dojrzewają, uczą się bardziej zaawansowanego słownictwa, którym wyrażają tę swoją bezmyślną pseudo-wiedzę. Zmuszają innych ludzi, by uznawali ich przesądy za prawdę. Ale to i tak wszystko jedno. Pojedynczo, istoty ludzkie wszystkie są durniami.

Podczas gdy zbiorowo…

Zbiorowo są zbiorem durniów. Ale w całej tej bieganinie, w tym udawaniu mądrości, rzucaniu idiotycznych, na wpół zrozumiałych teorii na ten czy tamten temat, jeden czy dwóch spośród nich rzeczywiście wpada na pomysł odrobinę bliższy prawdy niż to, co dotąd wiedzieli. I drogą ślepych prób i błędów, mniej więcej w połowie przypadków, prawda wypływa na wierzch i zostaje zaakceptowana. Ludzie nadal jej nie rozumieją. Przyjmują ją tylko jako nowy przesąd, w który wierzą ślepo aż do chwili, gdy inny dureń wprowadzi kolejne udoskonalenie.

Twierdzisz zatem, że indywidualnie żaden z nich nie jest inteligentny, a grupy są jeszcze głupsze niż pojedyncze osobniki… Ale kiedy tak wielu głupców zajmuje się udawaniem inteligencji, nadal osiągają te same rezultaty, do jakich doszłaby rzeczywiście inteligentna rasa.

Dokładnie.

Jeżeli oni są tacy głupi, a my tacy inteligentni, dlaczego mamy tylko jeden kopiec, który rozwija się, ponieważ nosiła nas istota ludzka? I dlaczego tak całkowicie był od nich uzależniony wasz naukowy i techniczny postęp?

Może inteligencja nie jest tak ważna, jak wszyscy sądzą.

Może to my jesteśmy głupcami myśląc, że cokolwiek wiemy. Może ludzie jako jedyni potrafią radzić sobie z faktem, że nigdy niczego wiedzieć nie można.


Quara zjawiła się u mamy jako ostatnia. Sprowadził ją Sadownik, pequenino asystujący Enderowi w pracach polowych. Pełna oczekiwania cisza świadczyła wyraźnie, że Miro niczego jeszcze nie powiedział. Ale wszyscy wiedzieli, podobnie jak wiedziała Quara, po co się tu zebrali. Na pewno chodzi o Quima. Ender mógł już dotrzeć na miejsce… niedawno. I mógł zawiadomić Mira przez te przekaźniki, jakie obaj nosili.

Gdyby Quimowi nic się nie stało, nikt by ich nie wzywał. Miro po prostu by wszystkich zawiadomił.

Dlatego wiedzieli. Stojąc w drzwiach, Quara studiowała ich twarze. Ela, wyraźnie załamana. Grego zagniewany… zawsze gniewny, ten drażliwy głupiec. Olhado bez wyrazu; lśniły tylko jego metaliczne oczy. I mama. Kto zdołałby odczytać tę straszną maskę? Ból z pewnością, jak u Eli, wściekłość gorąca jak u Grega, a także zimna, nieludzka obojętność Olhada. Wszyscy nosimy twarz mamy… jedną z jej warstw. Która jej część jest mną? Gdybym potrafiła zrozumieć siebie, co bym dostrzegła w zgarbionej sylwetce mamy na krześle?

— Umarł na descoladę — oznajmił Miro. — Dziś rano. Andrew dotarł na miejsce przed chwilą.

— Nie wymawiaj tego imienia — rzekła mama. Głos brzmiał chrapliwie od nieudolnie skrywanej rozpaczy.

— Zginął jak męczennik — mówił dalej Miro. — Zginął tak, jak by tego pragnął.

Mama wstała niezgrabnie — po raz pierwszy Quara uświadomiła sobie, że mama jest już stara. Szła niepewnie, aż stanęła przed Mirem, w rozkroku nad jego kolanami. I z całej siły uderzyła go w twarz.

To było nie do zniesienia. Dorosła kobieta bijąca bezbronnego kalekę, to wystarczająco straszne; ale mama bijąca Mira, który przez całe ich dzieciństwo był obrońcą i wybawcą… to nie do wytrzymania. Ela i Grego poderwali się i odciągnęli ją, usadzili z powrotem na krześle.

— Co ty robisz? — zawołała Ela. — Bicie Mira nie odda nam Quima!

— On i ten klejnot w jego uchu! — krzyknęła mama. Znowu rzuciła się w stronę Mira. Mimo jej pozornej słabości, z trudem zdołali ją powstrzymać. — Co ty możesz wiedzieć o tym, jak ludzie chcą umierać!

Quara podziwiała brata. Patrzył na mamę spokojnie, chociaż policzek poczerwieniał mu od ciosu.

— Wiem, że śmierć nie jest najgorszą rzeczą na świecie — oświadczył Miro.

— Wyjdź z mojego domu — rozkazała mama.

Miro wstał.

— Ty nie po nim rozpaczasz — rzekł. — Ty nawet nie wiesz, jaki on był.

— Jak śmiesz tak do mnie mówić!

— Gdybyś go kochała, nie próbowałabyś go zatrzymywać — powiedział Miro. Głos miał cichy, mówił niewyraźnie, trudno było go zrozumieć. Słuchali w milczeniu. Nawet mama, w udręce ciszy, gdyż słowa te były straszne. — Ale ty go nie kochasz. Nie umiesz kochać ludzi. Umiesz ich tylko posiadać. A że nigdy nie zachowują się dokładnie tak, jak byś chciała, mamo, zawsze czujesz się zdradzona. I ponieważ każdy w końcu umiera, zawsze czujesz się oszukana. Ale to ty oszukujesz, mamo. Wykorzystujesz naszą miłość do ciebie, żeby nad nami zapanować.

— Miro — rzuciła Ela.

Quara rozpoznała jej ton. Znowu byli dziećmi, a Ela starała się uspokoić Mira, skłonić do złagodzenia sądów. Quara pamiętała, jak Ela odezwała się dokładnie tak samo, kiedy ojciec zbił mamę, a Miro powiedział: „Zabiję go. Nie przeżyje tej nocy”. Teraz było tak samo. Miro mówił mamie straszne rzeczy; jego słowa miały moc zabijania. Ale tym razem Ela nie zdążyła go powstrzymać, bo te słowa już padły. Trucizna przeniknęła do mamy, szukała serca, by spalić je na popiół.

— Słyszałeś — warknął Grego. — Wynoś się stąd.

— Idę. Ale powiedziałem tylko prawdę.

Grego podszedł do Mira, chwycił go za ramiona i pchnął do drzwi.

— Nie należysz do nas — oświadczył. — Nie masz prawa niczego nam mówić.

Quara wcisnęła się między nich, spojrzała w twarz Grega.

— Jeśli Miro nie zasłużył na prawo głosu w tej rodzinie, to nie jesteśmy rodziną!

— Ty to powiedziałaś — mruknął Olhado.

— Zejdź mi z drogi — zagroził Grego.

Quara znała ten groźny ton — słyszała go tysiące razy. Ale teraz, stojąc tak blisko, czując na twarzy jego oddech, zrozumiała, że Grego nie panuje nad sobą. Że wiadomość o śmierci Quima wstrząsnęła nim do głębi i w tej chwili nie jest chyba do końca normalny.

— Nie stoję ci na drodze — odparła. — No, dalej. Uderz kobietę. Przewróć kalekę. To leży w twojej naturze. Jesteś z natury niszczycielem. Wstyd mi, że należę do tego samego gatunku co ty, nie mówiąc już o tej samej rodzinie.

Dopiero kiedy umilkła, zdała sobie sprawę, że może posunęła się za daleko. Przez lata utarczek z bratem, po raz pierwszy naprawdę dotknęła go do żywego. To, co malowało się na twarzy Grega, budziło przerażenie.

Nie uderzył jej jednak. Wyminął ją, wyminął Mira i stanął w drzwiach, opierając dłonie o framugę. Napiął mięśnie, jakby chciał rozepchnąć ściany. A może chwytał się ścian w nadziei, że zdołają go zatrzymać.

— Nie dam ci się wyprowadzić z równowagi — powiedział. — Wiem, kto jest moim wrogiem.

A potem wybiegł przez drzwi w ciemność.

Po chwili Miro poszedł jego śladem. Nie powiedział ani słowa.

Ela odezwała się, także zmierzając do drzwi.

— Nie wiem, mamo, jakie kłamstwa sobie powtarzasz. Ale ani Ender, ani nikt inny nie zniszczył dzisiaj naszej rodziny. Ty to zrobiłaś.

Zniknęła.

Olhado wstał i wyszedł bez słowa. Quara miała ochotę dać mu w twarz. Musiałby się odezwać. Zarejestrowałeś wszystko swoimi komputerowymi oczami, Olhado? Czy wyryłeś w pamięci obraz po obrazie? Nie masz się czym chwalić. Ja mam tylko tkankę mózgową, by zapisać tę cudowną noc w historii rodziny Ribeira, ale założę się, że moje wspomnienia są równie wyraźne jak twoje.

Mama spojrzała na Quarę. Twarz miała mokrą od łez. Quara próbowała, ale nie mogła sobie przypomnieć… Czy widziała kiedyś płaczącą mamę?

— Więc tylko ty zostałaś.

— Ja? — zdziwiła się Quara. — To przecież mnie zabroniłaś wstępu do laboratorium. Pamiętasz? To mnie odcięłaś od pracy mojego życia. Nie spodziewaj się teraz, że będę ci przyjaciółką.

Po czym wyszła, jak pozostali. Szła przez noc ożywiona. Usprawiedliwiona. Niech ta stara wiedźma pomyśli o tym, niech się przekona, jak przyjemnie jest czuć to, co ja przez nią czułam.

Jakieś pięć minut później, kiedy Quara dotarła już prawie do bramy, kiedy ostygł żar słusznej zemsty, zaczęła sobie uświadamiać, co właściwie zrobiła. Co zrobili wszyscy. Zostawili mamę samą. Pozwolili uwierzyć, że straciła nie tylko Quima, ale całą rodzinę. To straszne. Mama nie zasłużyła na coś takiego.

Quara zawróciła natychmiast i pobiegła w stronę domu. Była już w drzwiach, kiedy z głębi domu do salonu weszła Ela.

— Nie ma jej — oznajmiła.

— Nossa Senhora — jęknęła Quara. — Powiedziałam jej takie straszne rzeczy…

— Jak my wszyscy.

— Potrzebowała nas. Quim zginął, a my potrafiliśmy tylko…

— Kiedy uderzyła Mira, to…

Zdumiona, Quara z płaczem wtuliła się w ramiona siostry. Czy ciągle jestem dzieckiem? Tak, jestem, wszyscy jesteśmy, i tylko Ela umie nas pocieszyć.

— Elu, czy tylko Quim trzymał nas razem? Czy kiedy odszedł, przestaliśmy być rodziną?

— Nie wiem.

— Co teraz?

W odpowiedzi Ela chwyciła ją za rękę i wyprowadziła z domu. Quara spytała, dokąd idą, lecz Ela milczała. Ściskała tylko jej dłoń i ciągnęła za sobą. Quara szła bez oporu. Nie wiedziała co robić i podążając za siostrą czuła się jakoś bezpieczniej. Z początku sądziła, że szukają mamy… ale nie, Ela nie kierowała się do laboratorium ani żadnego prawdopodobnego miejsca. Cel ich drogi zaskoczył Quarę jeszcze bardziej.

Stały przed kaplicą wzniesioną pośrodku miasteczka przez mieszkańców Milagre. Kaplicą Gusta i Cidy, dziadków, ludzi, którzy pierwsi odkryli sposób powstrzymania descolady i ocalili ludzką kolonię na Lusitanii. I chociaż znaleźli środki ratujące życie zarażonych, sami umarli. Choroba była zbyt zaawansowana, by ocaliły ich nowe lekarstwa.

Ludzie czcili ich, wybudowali tę kaplicę, nazywali Os Venerados, jeszcze przed oficjalną beatyfikacją. A teraz, kiedy tylko krok dzielił oboje od kanonizacji, wolno już było się do nich modlić.

Quara ze zdziwieniem stwierdziła, że po to właśnie przyszła tu Ela. Uklękła przed kaplicą, a choć Quara nie była głęboko wierząca, poszła za przykładem siostry.

— Dziadku, babciu, módlcie się za nas. Módlcie się za duszę naszego brata Estevao. Za dusze nas wszystkich. Niech Chrystus nam wybaczy.

Do tej modlitwy Quara przyłączyła się całym sercem.

— Chrońcie waszą córkę a naszą matkę, brońcie ją od… od jej rozpaczy i gniewu. Sprawcie, by zrozumiała, że ją kochamy, że wyją kochacie, że… że Bóg ją kocha, jeśli tak jest. Błagam, poproście Boga, by ją pokochał i nie pozwolił, żeby popełniła jakieś szaleństwo.

Quara nie słyszała jeszcze, by ktoś modlił się w ten sposób. Zawsze były to modlitwy wyuczone na pamięć albo spisane. Nie taki potop słów. Ale przecież Os Venerados to nie zwyczajni święci czy błogosławieni. Byli naszymi dziadkami, chociaż nigdy ich nie znaliśmy.

— Powiedzcie Bogu, że dość już tego — mówiła Ela. — Musimy znaleźć jakieś wyjście. Prosiaczki zabijają ludzi. Flota zbliża się, by nas zniszczyć. Descolada próbuje nas zgładzić. Wskażcie nam wyjście, dziadku i babciu, a jeśli nie istnieje, niech Bóg otworzy je dla nas. Bo to nie może trwać dłużej.

Cisza. Ela i Quara oddychały z wysiłkiem.

— Em nome do Pai e do Rlho e do Espirito Santo — zakończyła Ela. — Amen.

— Amem — szepnęła Quara.

Wtedy Ela objęła siostrę i razem zapłakały wśród nocy.

Valentine zdziwiła się, że na spotkaniu obecni są tylko burmistrz i biskup. Co ona tu robi? Nie ma przecież władzy, nie sprawuje żadnej funkcji.

Burmistrz Kovano Zeljezo przysunął jej krzesło. Wszystkie meble w prywatnym pokoju biskupa były eleganckie, ale krzesła miały chyba być niewygodne. Siedzenie tak krótkie, że aby w ogóle usiąść, człowiek musiał przyciskać pośladki do oparcia. A samo oparcie, proste jak kij, w ogóle nie uwzględniało kształtu ludzkiego grzbietu, i sięgało tak wysoko, że zmuszało do pochylenia głowy. Ktokolwiek usiadł na takim krześle, musiał po chwili schylić się i oprzeć ręce na kolanach.

Może o to właśnie chodzi, pomyślała Valentine. Krzesła, które każą się pokłonić w obecności Boga.

A może przesłanie jest nawet bardziej subtelne. Te krzesła sprawiały taką niewygodę, że człowiek tęsknił do mniej fizycznej egzystencji. Karały ciało, by człowiek zapragnął życia duchowego.

— Sprawiasz wrażenie zdziwionej — zauważył biskup Peregrino.

— Domyślam się, dlaczego panowie zwołali taką naradę — odparła Valentine. — Czy mam robić notatki?

— Słodka pokora — westchnął biskup. — Ale znamy twoje pisma, córko. Zgrzeszylibyśmy głupotą, nie szukając twej rady w trudnej sytuacji.

— Podzielę się radą — zapewniła Valentine. — Jednak nie żywię zbyt wielkich nadziei.

Burmistrz Kovano natychmiast przeszedł do sprawy.

— Mamy wiele problemów długoterminowych — oświadczył. — Ale niewielkie szansę na ich rozwiązanie, jeśli nie poradzimy sobie z najpilniejszym. Ostatniej nocy w domu Ribeirów miało miejsce coś, co można określić mianem kłótni…

— Dlaczego najlepsze umysły zebrały się w najbardziej niestabilnej rodzinie? — westchnął Peregrino.

— Nie są najbardziej niestabilną rodziną, księże biskupie — zaprotestowała Valentine. — Są po prostu rodziną, której wewnętrzne wstrząsy powodują największe zamieszanie na powierzchni. W innych rodzinach zdarzają się dużo gorsze kłótnie, ale nie przywiązujecie do tego wagi, ponieważ nie ma to tak wielkiego znaczenia dla kolonii.

Biskup z mądrą miną pokiwał głową, jednak Valentine podejrzewała, że jest zirytowany. Poprawiła go na samym początku, w dodatku w błahej sprawie. Ale wiedziała, że to nie drobiazg. Jeżeli biskup i burmistrz uznają, że rodzina Ribeirów jest mniej stabilna niż w rzeczywistości, mogą stracić zaufanie do Eli, Mira albo Novinhy. A oni wszyscy byli absolutnie niezbędni, jeśli Lusitania miała przetrwać nadchodzące kryzysy. Nawiasem mówiąc, nawet najbardziej niedojrzali, Quara i Grego, mogą okazać się potrzebni. Już stracili Quima, chyba najlepszego spośród nich. Nie można odrzucać pozostałych. Jeśli jednak przywódcy Lusitanii źle osądzą Ribeirów jako grupę, wkrótce zaczną mylnie osądzać pojedyncze osoby z ich rodziny.

— Ostatniej nocy rodzina rozpadła się — kontynuował burmistrz. — Mało kto rozmawia jeszcze z pozostałymi. Próbowałem odszukać Novinhę i dopiero niedawno dowiedziałem się, że znalazła schronienie u Dzieci Umysłu Chrystusa. Nie chce nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać. Ela doniosła mi, że matka zapieczętowała wszystkie pliki w laboratorium ksenobiologicznym, więc dzisiaj rano prace zupełnie ustały. Quara jest z Elą, choć trudno w to uwierzyć. Ten chłopak, Miro, przebywa gdzieś poza ogrodzeniem. Olhado siedzi w domu, a jego żona twierdzi, że wyłączył oczy. To jego metoda zrywania kontaktu ze światem.

— Jak dotąd wszystko to świadczy, że ciężko przeżyli śmierć ojca Estevao — stwierdził Peregrino. — Muszę odwiedzić ich i wesprzeć duchowo.

— Wszystko to zupełnie normalne reakcje na cierpienie — zgodził się Kovano. — Gdyby na tym sprawa się skończyła, nie zwoływałbym tej narady. Jak powiedziałeś, wasza ekscelencjo, poradziłbyś sobie sam, jako przywódca duchowy. Nie byłbym potrzebny.

— Grego. — Valentine zauważyła, kogo zabrakło na liście burmistrza.

— Właśnie. On zareagował wizytą w barze. Nawet w kilku barach, zanim nastał świt. Każdemu na wpół pijanemu, obsesyjnemu bigotowi… a takich nam nie brakuje… opowiadał, że prosiaczki z zimną krwią zamordowały ojca Quima.

— Que Deus nos abencoe — wymruczał biskup.

— W jednym z barów doszło do awantury. Rozbite okna, połamane krzesła, dwóch ludzi w szpitalu.

— Bójka? — spytał Peregrino.

— Właściwie nie. Po prostu ogólnie dali ujście złości.

— Zatem teraz już są spokojni.

— Mam nadzieję — westchnął Kovano. — Ale awantura skończyła się dopiero o świcie. Kiedy przybył konstabl.

— Konstabl? — zdziwiła się Valentine. — Tylko jeden?

— Dowodzi ochotniczą policją — wyjaśnił burmistrz. — I ochotniczą strażą pożarną. Ustaliliśmy dwugodzinne patrole. Wyciągnęliśmy ich z łóżek. Trzeba było dwudziestu, żeby zaprowadzić porządek. W całej policji mamy około pięćdziesięciu i zwykle tylko czterech pełni służbę. Na ogół spacerują przez całą noc i opowiadają sobie dowcipy. A kilku policjantów nie na służbie było wśród ludzi demolujących bar.

— Mówi pan, że w ciężkiej sytuacji trudno na nich polegać.

— Tej nocy zachowali się wspaniale. To znaczy ci, którzy mieli dyżur.

— Ale raczej trudno oczekiwać, by opanowali prawdziwe zamieszki — oświadczyła Valentine.

— W nocy sobie poradzili — przypomniał biskup. — Dzisiaj pierwszy szok już minie.

— Wręcz przeciwnie. Dzisiaj wiadomość dotrze do wszystkich. Dowiedzą się o śmierci Quima i emocje jeszcze wzrosną.

— Być może — zgodził się burmistrz. — Ale naprawdę martwi mnie następny dzień, kiedy Andrew przywiezie ciało. Ojciec Estevao nie był szczególnie popularną postacią. Nigdy nie chodził się napić z chłopakami. Był jednak rodzajem duchowego symbolu. Jako męczennik, znajdzie więcej chętnych do pomszczenia go, niż za życia uczniów, chętnych do pójścia za jego przykładem.

— Mówisz więc, że powinniśmy urządzić skromny, prosty pogrzeb — podsumował Peregrino.

— Sam nie wiem. Może ludzie potrzebują wielkiej uroczystości, gdzie dadzą ujście swej rozpaczy i uspokoją się.

— Pogrzeb nieważny — oznajmiła Valentine. — To dzisiejsza noc jest problemem.

— Dlaczego? — zdziwił się Kovano. — Minie pierwszy szok po śmierci ojca Estevao. Ciało dotrze dopiero jutro. Co z nocą?

— Dziś w nocy musicie zamknąć wszystkie bary. Zabronić sprzedaży alkoholu. Aresztować Grega i wypuścić dopiero po pogrzebie. Ogłosić godzinę policyjną od zachodu słońca i powołać na służbę wszystkich policjantów. Patrolować miasto przez całą noc, w czteroosobowych grupach, z pałkami i bronią ręczną.

— Nasza policja nie ma broni.

— Trzeba im wydać. Nie muszą jej ładować, wystarczy, że będą mieli. Pałka nie odstrasza od dyskusji z władzą, ponieważ zawsze można uciec. Pistolet jest zachętą do dobrego zachowania.

— To ostateczne środki — zawołał biskup Peregrino. — Godzina policyjna! A co z ludźmi pracującymi na nocnych zmianach?

— Trzeba odwołać wszystko, z wyjątkiem podstawowych służb.

— Wybacz, Valentine — zaprotestował Kovano. — Czy to nie przesadzona reakcja? Może nawet wywołać taką panikę, jakiej chcemy uniknąć.

— Nigdy nie widzieliście rozruchów, prawda?

— Tylko to, co zaszło wczoraj w nocy — przyznał burmistrz.

— Milagre jest małym miasteczkiem — wtrącił Peregrino. — Zaledwie piętnaście tysięcy mieszkańców. Trochę mało na prawdziwe rozruchy. Takie rzeczy zdarzają się w wielkich miastach, na gęsto zaludnionych planetach.

— Zamieszki nie zależą od liczby mieszkańców — odparła Valentine. — To funkcja gęstości zaludnienia i powszechnego strachu. Te piętnaście tysięcy ludzi tłoczy się na obszarze, który ledwie wystarcza na przedmieście dużego miasta. Wokół mają ogrodzenie… Z własnego wyboru, gdyż za ogrodzeniem żyją nieznośnie obce istoty, które uważają ten świat za swoją własność. A przecież wszyscy widzą rozległe prerie, które ludzie powinni użytkować, tyle że prosiaczki na to nie pozwalają. Miasto przeżyło epidemię, jest odcięte od innych światów, a w niedalekiej przyszłości zjawi się flota, by je zaatakować, pokonać i ukarać. I zdaniem ludzi wszystko, absolutnie wszystko jest winą prosiaczków. A wczoraj w nocy dowiedzieli się, że prosiaczki znowu zabiły, chociaż złożyły uroczystą przysięgę, że nie skrzywdzą żadnego człowieka. Grego przedstawił im barwną opowieść o zdradzie prosiaczków; ten chłopak potrafi składać słowa, szczególnie te najgorsze. Ludzie, którzy słuchali go w barze, zareagowali przemocą. Zapewniam was, że o ile nie zażegnacie groźby, dzisiaj będzie jeszcze gorzej.

— Jeśli podejmiemy tak autokratyczne działania, ludzie pomyślą, że wpadamy w panikę — stwierdził biskup.

— Uznają, że panujecie nad sytuacją. Ci spokojni poczują wdzięczność. Odzyskacie publiczne zaufanie.

— Nie wiem — westchnął Kovano. — Żaden burmistrz niczego takiego nie zrobił.

— Żaden burmistrz nie stanął wobec takiej potrzeby.

— Ludzie powiedzą, że skorzystałem z pretekstu, bo chcę zostać dyktatorem.

— Może powiedzą — przyznała Valentine.

— Nie uwierzą, że wybuchłyby zamieszki.

— Więc przegrasz najbliższe wybory. Co z tego?

Peregrino zaśmiał się głośno.

— Ona mówi jak kleryk — zauważył.

— Chętnie przegram wybory, jeśli tylko postąpię właściwie — oświadczył z urazą Kovano.

— Po prostu nie jesteś przekonany, czy to właściwe postępowanie — domyśliła się Valentine.

— Przecież nie masz pewności, że naprawdę wybuchną dzisiaj rozruchy.

— Owszem, mam — rzekła Valentine. — Obiecuję, że jeśli już teraz nie podejmiecie stanowczych kroków i nie wykluczycie możliwości zbierania się tłumów nocą, przegrasz o wiele więcej niż tylko wybory.

Biskup ciągle chichotał.

— Trudno uwierzyć, że to słowa tej samej kobiety, która obiecała podzielić się radą, chociaż nie żywi wielkich nadziei.

— Jeśli sądzicie, że przesadzam, to co proponuje ksiądz biskup?

— Wieczorem odprawię mszę żałobną za ojca Estevao. Będę się modlił o spokój i opanowanie.

— To sprowadzi do katedry tych, którzy i tak by nie uczestniczyli w zamieszkach.

— Nie rozumiesz, jak ważna jest wiara dla mieszkańców Lusitanii — odparł Peregrino.

— A ksiądz nie rozumie, jakiego spustoszenia może dokonać strach i wściekłość, jak szybko zapomina się o religii, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości, kiedy tworzy się tłuszcza.

— Zarządzę alarm w policji — zdecydował burmistrz. — Połowę wyślę na patrol, od zmroku do północy. Ale nie zamknę barów i nie ogłoszę godziny policyjnej. Chcę, żeby wszystko toczyło się jak zawsze. Jeśli zaczniemy wszystko zmieniać i zamykać lokale, damy im tylko więcej powodów do wściekłości i strachu.

— Dacie im przekonanie, że władza panuje nad sytuacją — odparła Valentine. — Podejmiecie działania proporcjonalne do uczuć, jakie ich dręczą. Uznają, że ktoś coś robi.

— Jesteś bardzo mądra — przyznał biskup. — To byłoby najlepszą radą dla wielkiego miasta, zwłaszcza na planecie nie tak wiernej naukom chrześcijaństwa. My jednak jesteśmy zaledwie wioską i ludzie tu są pobożni. Dziś potrzebują otuchy i pocieszenia, nie godzin policyjnych, zamkniętych barów, pistoletów i patroli.

— Wy dokonujecie wyboru. Jak obiecałam, dzielę się z wami radą.

— Jesteśmy za to wdzięczni. Bądź pewna, że dziś wieczorem będę się miał na baczności.

— Dziękuję za zaproszenie — rzekła Valentine. — Ale sami widzicie, że niewiele z tego wyszło.

Wstała z krzesła, obolała po długim siedzeniu w tej niewygodnej pozycji. Nie pochyliła się, ani nie skłoniła głowy. Nawet teraz, kiedy biskup wyciągnął rękę do ucałowania. Mocno uścisnęła dłoń jemu, potem burmistrzowi Kovano. Jak równi. Jak obcy.

Wyszła rozgorączkowana. Ostrzegła ich i powiedziała, co należy zrobić. Ale jak większość przywódców, którzy nigdy jeszcze nie stanęli wobec prawdziwego kryzysu, i oni właściwie nie wierzyli, że dzisiejsza noc będzie się czymś różnić od wszystkich innych. Ludzie wierzą naprawdę tylko w to, co sami widzieli. Jutro Kovano uwierzy w godziny policyjne i zamknięte bary w chwilach społecznych niepokojów. Ale wtedy będzie za późno. Wtedy pozostanie tylko liczenie ofiar.

Ile grobów trzeba będzie wykopać obok mogiły Quima? I czyje ciała do nich złożyć?

Valentine była tu obca i nie znała prawie nikogo, nie mogła jednak pogodzić się z nieuchronnym wybuchem. Miała tylko jedno wyjście. Musi porozmawiać z Gregiem. Przekonać go o powadze wydarzeń. Gdyby on sam chodził dzisiaj od baru do baru, doradzał cierpliwość, apelował o spokój, wtedy może udałoby się powstrzymać rozruchy. Tylko on mógł tego dokonać. Znali go. Wiedzieli, że jest bratem Quima. To jego słowa doprowadziły ich wczoraj do wściekłości. Słuchaliby go i sytuację można by uspokoić, wyciszyć, rozładować. Musi znaleźć Grega.

Gdyby tylko był tu Ender. Ona jest historykiem; on naprawdę prowadził ludzi do bitwy. Właściwie dzieci. Prowadził dzieci. Ale to wszystko jedno… on by wiedział, co robić. Dlaczego nie ma go teraz? Dlaczego spada to na nią? Ona nie radzi sobie z przemocą i walką. Nigdy tego nie potrafiła. Dlatego przecież urodził się Ender, trzecie dziecko poczęte na zlecenie rządu w epoce, kiedy za więcej niż dwoje rodzicom groziły straszliwe sankcje karne. Ponieważ Peter był zbyt okrutny, a ona, Valentine, zbyt łagodna.

Ender przemówiłby do rozsądku burmistrzowi i biskupowi. A gdyby nie, wiedziałby, jak samemu przejść po mieście, uspokoić ludzi, zapanować nad sytuacją.

Ale chociaż pragnęła, by był teraz przy niej, wiedziała, że i on nie zdołałby odwrócić tego, co miało się zdarzyć. Może nie wystarczyłoby nawet to, co zaproponowała. Oparła swoje przewidywania na wszystkim, co widziała i czytała na wielu różnych światach, w różnych wiekach. Płomień ostatniej nocy dzisiaj z pewnością rozniesie się szerzej. Ale teraz zaczynała się poważnie obawiać, że sytuacja jest jeszcze gorsza, niż z początku przypuszczała. Ludzie na Lusitanii zbyt długo żyli w obcym świecie, nie dając ujścia swoim lękom. Każda inna kolonia rozprzestrzeniała się natychmiast, zajmowała swoją planetę, w przeciągu kilku pokoleń brała całą w posiadanie. Tutaj wciąż wszyscy żyli w maleńkim obozie, jak w zoo; przerażające, podobne do świń istoty obserwowały ich zza krat. Bardzo trudno ocenić, co w ciągu całego tego czasu nagromadziło się w umysłach tych ludzi. I chyba nie da się tego powstrzymać, nawet na jeden dzień.

Wiele lat temu śmierć Liba i Pipa była tragedią. Ale wtedy chodziło o naukowców, którzy pracowali z prosiaczkami. To jak przy katastrofie samolotu albo eksplozji statku kosmicznego. Jeśli na pokładzie pozostała tylko załoga, ludzie nie przejmowali się tak bardzo. Załodze płacono za podejmowane ryzyko. Dopiero kiedy ginęli cywile, wypadki budziły strach i złość. A w opinii mieszkańców Lusitanii, Quim był właśnie niewinnym cywilem.

Nie, więcej nawet: był człowiekiem świętym, niosącym płomień braterstwa i wiary, nie zasługującym na to pół-zwierzętom. Zamordowanie go to nie tylko bestialstwo i okrucieństwo, to również świętokradztwo.

Biskup Peregrino nie mylił się: ludzie na Lusitanii byli bardzo pobożni. Zapominał tylko, jak reagują tacy ludzie na obrazę swego boga. Nie zapamiętał lekcji z historii chrześcijaństwa, myślała Valentine. A może po prostu wierzył, że takie rzeczy skończyły się wraz z wyprawami krzyżowymi. Jeżeli katedra istotnie stanowi ośrodek życia Milagre, jeśli ludzie oddani są swoim kapłanom, dlaczego Peregrino wyobraził sobie, że furia po zamordowaniu księdza znajdzie ujście w zwykłej modlitwie? Rozwścieczy ich zachowując się tak, jakby śmierć Quima nie była niczym ważnym. Pogarszał sytuację, zamiast ją łagodzić.

Wciąż szukała Grega, kiedy usłyszała bicie dzwonów. Wezwanie na modły. Ale to przecież nie jest zwykła pora mszy. Zaskoczeni ludzie podnoszą głowy, zastanawiają się: czemu biją w dzwony? A potem przypominają sobie: ojciec Estevao nie żyje. Ojciec Quim zginął, zamordowany przez prosiaczki. Tak, Peregrino, doskonały pomysł z tymi dzwonami. Pomoże ludziom uwierzyć, że nic się nie stało, że jest tak jak zawsze.

Od wszystkich mądrych ludzi obroń nas, Panie.


Miro leżał skulony w zgięciu korzenia Człowieka. Wczorajszej nocy prawie nie spał. Teraz leżał nieruchomo, a bracia kręcili się wokół niego, kije wybijały rytm na pniach Człowieka i Korzeniaka. Miro słyszał rozmowy i rozumiał większą część. Wprawdzie nie opanował jeszcze płynnie Języka Ojców, ale bracia nie próbowali ukrywać swych gorączkowych dyskusji. Przecież był Mirem. Ufali mu. Wiedział, jak są zagniewani i przestraszeni.

Ojcowskie drzewo imieniem Podżegacz zabiło człowieka. I to nie zwykłego człowieka — on i jego plemię zamordowali ojca Estevao, po Mówcy Umarłych najukochańszą z ludzkich istot. To niewyobrażalne. Co mają robić? Obiecali Mówcy, że nie będą ze sobą walczyć, ale jak inaczej mogą ukarać plemię Podżegacza i pokazać ludziom, że pequeninos potępiają tę zbrodnię? Wojna jest jedynym rozwiązaniem: wszyscy bracia ze wszystkich plemion muszą zaatakować las Podżegacza i wyciąć wszystkie drzewa prócz tych, które sprzeciwiały się jego planom.

A ich matczyne drzewo? Tutaj wciąż trwała gorąca dyskusja: czy wystarczy zabić wszystkich braci i drzewa-wspólników w lesie Podżegacza, czy też powinni ściąć także matczyne drzewo, żeby nasienie Podżegacza nigdy już nie mogło zapuścić korzeni w glebę tego świata? Pozostawią go przy życiu, by mógł patrzeć na zagładę swego plemienia, a potem spalą. To najstraszniejszy rodzaj egzekucji i jedyny przypadek, gdy pequeninos używali ognia w granicach lasu.

Miro słyszał to wszystko. Chciał do nich przemówić, chciał powiedzieć: na co to teraz? Ale wiedział, że nic nie powstrzyma pequeninos. Zbyt byli rozgniewani. Po części z powodu śmierci Quima, ale też ze wstydu. Łamiąc pakt, Podżegacz zhańbił ich. Ludzie już nigdy nie zaufają pequeninos, jeśli ci nie zniszczą Podżegacza i jego plemienia.

Decyzja zapadła. Jutro rano wszyscy bracia wyruszą w drogę do lasu Podżegacza. Minie wiele dni, nim się zbiorą, ponieważ musi to być wspólny czyn wszystkich lasów na świecie. Kiedy będą gotowi, a las Podżegacza otoczony ze wszystkich stron, wtedy zniszczą go tak, by nikt się nigdy nie domyślił, że kiedyś rósł w tym miejscu.

Ludzie to zobaczą. Satelity pokażą, jak pequeninos karzą tchórzliwych morderców i tych, co nie dotrzymują układów. Wtedy ludzie znowu zaufają pequeninos. Wtedy pequeninos będą mogli bez wstydu podnieść głowę w obecności ludzi.

Miro stopniowo uświadamiał sobie, że nie tylko pozwalają mu słuchać swoich rozmów i dyskusji. Dbali o to, by słyszał i rozumiał wszystko. Chcą, żebym zaniósł wiadomość do miasta. Chcą, żebym wytłumaczył ludziom, w jaki sposób pequeninos zamierzają ukarać morderców Quima.

Czy nie rozumieją, że teraz jestem tu obcy? Kto mnie posłucha, kalekiego chłopca z przeszłości, który tak wolno mówi i tak trudno go zrozumieć? Nie zdołam wpłynąć na innych ludzi. Nawet nad własnym ciałem ledwie panuję.

A jednak musiał spróbować. Wstał powoli, wyplątując się spomiędzy korzeni Człowieka. Postara się. Pójdzie do biskupa Peregrino i opowie, co planują pequeninos. Biskup powtórzy wszystkim, a wtedy ludzie poczują się lepiej wiedząc, że tysiące niewinnych noworodków pequenino zginie, by zapłacić za śmierć jednego człowieka.

W końcu, czym są dzieci pequeninos? Zwykłymi larwami, żyjącymi w mrocznym wnętrzu matczynego drzewa. Tym ludziom nigdy nie przyjdzie do głowy, że niewielka jest moralna różnica między masowym mordem dzieci pequeninos a rzezią niewiniątek króla Heroda po narodzinach Jezusa. Im chodzi o sprawiedliwość. Wobec niej, czym jest całkowita zagłada plemienia pequeninos?


Grego: stoję pośrodku trawiastego placu, wśród rozbudzonego tłumu, a każdy z nich połączony jest ze mną napiętym, niewidzialnym kablem, tak że moja wola stanowi ich wolę, moje usta głoszą ich słowa, ich serca biją w moim rytmie. Nie znałem tego uczucia, takiego życia, bycia częścią grupy, jak teraz, i nie tylko częścią, ale umysłem, ośrodkiem. Moja jaźń ich ogarnia, mój gniew jest ich gniewem, ich ręce moimi rękami, ich oczy widzą tylko to, co im wskażę.

Rozpala mnie rytm: kadencja inwokacji, odpowiedzi, inwokacji, odpowiedzi:

— Biskup każe modlić się o sprawiedliwość, ale czy to nam wystarczy?

— Nie!

— Pequeninos obiecują, że sami zniszczą las, który zamordował mojego brata, ale czy im wierzymy?

— Nie!

Kończą za mnie zdania; kiedy przerywam, by nabrać tchu, oni krzyczą za mnie, tak że mój głos nigdy nie cichnie, lecz wznosi się z gardeł pięciuset mężczyzn i kobiet. Biskup przyszedł do mnie, pełen spokoju i cierpliwości. Burmistrz przyszedł do mnie, grożąc policją, zamieszkami, napomykając o więzieniu. Valentine przyszła do mnie, lodowaty intelekt, mówiąc o odpowiedzialności. Wszyscy oni znają moją siłę, o której sam nie wiedziałem, siłę, która zrodziła się, kiedy przestałem ich słuchać i w końcu powiedziałem ludziom, co mam w sercu. Prawda jest moją siłą. Przestałem oszukiwać ludzi i dałem im prawdę, a teraz, proszę: oto kim się stałem, kim staliśmy się razem.

— Jeśli ktoś ma ukarać tę świnię, co zabiła Quima, to tylko my. Ludzkie ręce muszą pomścić ludzkie życie! Mówią, że morderców skazali na śmierć… ale tylko my mamy prawo wskazać kata! My musimy do-pilnować, by wyrok został wykonany!

— Tak! Tak!

— Pozwolili, żeby mój brat cierpiąc konał na descoladę! Patrzyli, jak jego ciało wypala się od środka! A teraz my spalimy ich las na popiół!

— Spalić ich! Ogień! Ogień!

Proszę, jak zapalają zapałki, jak wyrywają kępki trawy i rozpalają je. Jakiż płomień wspólnie rozniecimy!

— Jutro wyruszymy z ekspedycją karną…

— Dzisiaj! Dzisiaj! Zaraz!

— Jutro! Nie możemy jechać zaraz… musimy zabrać wodę i zapasy…

— Zaraz! Dzisiaj! Palić!

— Mówię wam: nie dotrzemy tam w ciągu jednej nocy. To setki kilometrów stąd. Trzeba paru dni, żeby…

— Prosiaczki są zaraz za ogrodzeniem!

— Nie ci, którzy zabili Quima…

— To wszystko mordercze dranie!

— Przecież to ci zabili Liba, nie?

— Zabili Pipa i Laba!

— Wszyscy to mordercy!

— Spalić ich!

— Spalić ich wszystkich!

— Lusitania dla nas, nie dla zwierząt!

Czy oni poszaleli? Jak mogą sądzić, że pozwoli im pozabijać tych prosiaczków… przecież niczego nie zrobili.

— To Podżegacz! Podżegacza i jego las musimy ukarać!

— Ukarać ich!

— Zabić prosiaczki!

— Palić!

— Ogień!

Chwila ciszy. Przerwa. Okazja. Wymyśl odpowiednie słowa. Myśl, jak ich odzyskać… wyślizgują się. Byli częścią mojego ciała, mojego umysłu, a teraz wyślizgują się. Jeden spazm i straciłem panowanie, jeśli w ogóle nad nimi panowałem; co mogę powiedzieć w tym ułamku sekundy, by przywrócić im rozum?

Za długo. Za długo się zastanawiał. Dziecięcy głos przerwał moment ciszy — głos chłopca, który nie dorósł jeszcze, właśnie taki niewinny głos, jaki mógł wrzący w ich sercach święty gniew doprowadzić do wybuchu, do erupcji nieodwracalnego działania. Krzyknęło dziecko.

— Za Quima i Chrystusa!

— Quim i Chrystus! Quim i Chrystus!

— Nie! — ryknął Grego. — Czekajcie! Nie możecie tego zrobić!

Biegną dookoła niego, przewracają go. Staje na czworakach, ktoś przydeptuje mu dłoń. Gdzie jest ten stołek, z którego przemawiał? Tutaj, trzymać go, bo mnie stratują, zabiją jeśli nie wstanę, muszę ruszyć z nimi, wstać i iść z nimi, biec z nimi, bo mnie zmiażdżą.

I nagle zniknęli, minęli go, wrzeszcząc i krzycząc, tupot nóg przesunął się z trawiastego placu na trawiaste ulice, małe płomyki wzniesione w górę, głosy wołające „Ogień!” i „Spalić” i „Quim i Chrystus!”, wszystkie dźwięki i obrazy płynące jak strumień lawy z placu w stronę lasu, który czekał na pobliskim wzgórzu.

— Boże wielki, co oni robią!

To Valentine. Grego klęczał przy stołku, opierał się na nim, a obok stała Valentine patrząc, jak odpływają z zimnego, pustego krateru, z miejsca, gdzie wybuchł pożar.

— Grego, coś ty narobił, ty zarozumiały sukinsynu?

Ja?

— Chciałem ich poprowadzić na Podżegacza. Chciałem ich poprowadzić po sprawiedliwość.

— Jesteś fizykiem, ty młodociany idioto. Nie słyszałeś o zasadzie nieoznaczoności?

— Fizyka cząstek. Fizyka filotyczna.

— Fizyka tłumu, Grego. Nie kierowałeś nimi. To oni tobą kierowali. A teraz wykorzystali cię i za chwilę zniszczą las naszych najlepszych przyjaciół, naszych adwokatów wśród pequeninos. I co wtedy zrobimy? To wojna między ludźmi i pequeninos, chyba że okażą nieludzkie opanowanie. I to będzie nasza wina.

— Podżegacz zabił Quima.

— To zbrodnia. Ale to, co ty rozpętałeś, Grego, to potworność.

— To nie ja zrobiłem!

— Biskup Peregrino doradzał ci. Burmistrz Kovano ostrzegał. Ja cię błagałam. Nikogo nie chciałeś słuchać. Zrobiłeś to, mimo wszystko.

— Ostrzegałaś przed rozruchami, nie przed tym…

— To są rozruchy, durniu! Gorzej niż rozruchy. To pogrom. Masakra. Rzeź dzieci. To pierwszy krok na długiej, strasznej drodze do ksenocydu.

— Nie możesz mnie o to oskarżać!

Jej twarz jest taka straszna w blasku księżyca, w świecie padającym z drzwi i okien barów.

— Oskarżam cię tylko o to, co zrobiłeś. Mimo ostrzeżeń rozpaliłeś ogień w gorący, suchy, wietrzny dzień. I o to cię obwiniam. A jeśli nie podejmiesz odpowiedzialności za wszystkie konsekwencje własnych czynów, to niegodny jesteś życia w społeczności ludzi i mam nadzieję, że na zawsze stracisz wolność.

Odeszła. Gdzie? Co robić? Nie może zostawić go samego. To nieuczciwe, zostawiać go samego. Jeszcze przed chwilą był taki wielki, z pięciuset sercami, umysłami, ustami, z tysiącem dłoni i stóp. A teraz wszystko zniknęło, jakby to wielkie nowe ciało umarło, a on pozostał niby drżące widmo człowieka, samotny, wiotki robak ducha pozbawiony silnego ciała, którym władał. Nigdy jeszcze nie był tak przerażony. Prawie go zabili w swym pędzie, by go opuścić… prawie wdeptali w trawę.

Ale należeli do niego. To on ich stworzył, zmienił w jeden tłum, i chociaż nie pojęli, w jakim celu to czynił, wciąż kierowała nimi wściekłość, jaką on rozbudził, i plan, jaki on umieścił w ich głowach. Źle wymierzyli, to wszystko. Poza tym robili dokładnie to, czego od nich oczekiwał. Valentine miała rację — on za to odpowiadał. To, co czynią teraz, on sprawił równie pewnie, jak gdyby biegł teraz na czele i wskazywał drogę.

Co może zrobić?

Zatrzymać ich. Znowu nad nimi zapanować. Stanąć przed tłumem i błagać, żeby się powstrzymali. Przecież nie po to pobiegli, by spalić daleki las obłąkanego ojcowskiego drzewa Podżegacza. Chcieli urządzić rzeź pequeninos, których znał, chociaż za bardzo nie lubił. Musi im przeszkodzić; inaczej będzie miał na rękach krew ofiar, niby żywicę, której nie da się zmyć ani zetrzeć… plamę, która pozostanie już na zawsze.

Ruszył biegiem, podążając za błotnistym pasmem ich śladów na ulicach, szlakiem wdeptanej w ziemię trawy. Biegł, aż poczuł kłucie w boku, do miejsca, gdzie zatrzymali się, żeby wyłamać ogrodzenie… Dlaczego nie ma pola destrukcyjnego, kiedy jest potrzebne? Dlaczego nikt go nie włączył? I dalej, gdzie płomienie strzelały już ku niebu.

— Stójcie! Zgaście ogień!

— Spalić!

— Za Quima i Chrystusa!

— Gińcie, świnie!

— Tam jeden ucieka!

— Zabić go!

— Spalić!

— Drzewa są wilgotne… ogień ich nie bierze.

— Bierze!

— Ściąć to drzewo!

— Tam jest następny!

— Uwaga, te małe dranie atakują!

— Połamać je!

— Dawaj tę kosę, jeśli sam jej nie używasz!

— Rozerwać tę świnię!

— Za Quima i Chrystusa!

Krew tryska szerokim łukiem i ochlapuje twarz Grega, gdy skacze do przodu, by im przeszkodzić. Czy go znałem? Znałem głos tego pequenino, zanim rozpadł się w krzyk agonii i śmierci? Już się nie dowiem. Zabili go. Ją. Zabili ją. Żonę. Nigdy nie widzianą żonę. W takim razie jesteśmy już blisko środka lasu, a ten olbrzym to matczyne drzewo.

— Tam stoi drzewo-morderca! Od razu widać!

Na brzegach polany, gdzie wyrastał ogromny pień, mniejsze drzewa zaczęły się pochylać, przewracać, łamać u korzeni. Przez sekundę Grego myślał, że to ludzie je ścinają, ale spostrzegł, że nikogo nie ma w pobliżu. Łamały się same, rzucały ku śmierci, by swymi pniami i konarami zmiażdżyć ludzkich morderców, by ratować matczyne drzewo.

Przez chwilę im się udawało. Ludzie krzyczeli w bólu, dziesięciu czy dwudziestu przygniotły lub uwięziły padające drzewa. Ale wreszcie runęły wszystkie, które mogły, a matczyne drzewo wciąż stało na środku polany. Pień falował dziwnie, jakby kurczyły się jelita, jakby przełykał.

— Zostawcie je! — krzyknął Grego. — To matczyne drzewo! Jest niewinne!

Zagłuszyły go jednak wołania rannych i uwięzionych, krzyki grozy, gdy uświadomili sobie, że las potrafi odpowiedzieć ciosem, że to nie krwawa zabawa w sprawiedliwość i odwet, ale prawdziwa wojna i obie strony są groźne.

— Spalić je! Spalić je!

Krzyk zagłuszał jęki uwięzionych. Liście i gałęzie zwalonych drzew wyciągały się w stronę matczynego drzewa; rozpalali je, a one zajmowały się płomieniem. Kilku ludzi zrozumiało, że ogień pochłaniający matczyne drzewo spali też rannych pod braterskimi drzewami. Próbowali ich ratować. Jednak większość ogarnęło szaleństwo tryumfu. Dla nich matczyne drzewo było Podżegaczem, zabójcą; było wszystkim, co obce w tym świecie, wrogiem, który zamknął ich wewnątrz ogrodzenia, rządcą, bez powodu trzymającym ich na małym skrawku ziemi, na tak rozległej planecie. Matczyne drzewo było oprawcą i władcą, dziwactwem i zagrożeniem. A teraz je pokonali.

Grego zadrżał, słysząc wołania uwięzionych, widzących zbliżające się płomienie, wrzaski tych, których ogień dosięgnął, tryumfalną pieśń ludzi, którzy dokonali tego mordu.

— Za Quima i Chrystusa! Za Quima i Chrystusa!

Niewiele brakowało, by rzucił się do ucieczki. Nie mógł znieść tego, co widział, czuł i słyszał: jaskrawych, pomarańczowych płomieni, zapachu palonego ciała, trzasku żywego drzewa w ogniu.

Ale nie uciekł. Wraz z innymi pracował na samej granicy pożaru, by wydobyć rannych spod gałęzi. Był poparzony, raz zajęło się na nim ubranie, ale ostry ból nie miał znaczenia, był niemal łaską, gdyż stanowił karę, na jaką zasłużył. Powinien zginąć w tym miejscu. Może nawet zrobiłby to, rzucił się w ogień, by już stamtąd nie wyjść, póki nie oczyści się ze zbrodni, póki nie pozostaną po nim tylko kości i popiół… Ale ranni ludzie wciąż czekali, by wyrwać ich z pożaru, wciąż były istnienia, które powinien ratować. Poza tym, ktoś stłumił ogień na jego ramieniu, pomógł unieść drzewo, by leżący pod nim chłopiec wyczołgał się na wolność, i jak mógł umrzeć, gdy był tego częścią, gdy ratował dziecko?

— Za Quima i Chrystusa! — wystękał chłopiec, odsuwając się dalej od płomieni.

To on, ten malec, którego słowa wypełniły ciszę i skierowały tutaj tłum. Ty to zrobiłeś, pomyślał Grego. Ty oderwałeś ich ode mnie. Chłopiec podniósł głowę i poznał go.

— Grego! — krzyknął i skoczył do niego. Ramionami objął go za uda, głowę przytulił do biodra. — Wujek Grego! Najstarszy syn Olhada. Nimbo.

— Pokazaliśmy im! — oświadczył Nimbo. — Za wujka Quima!

Trzaskały płomienie. Grego podniósł chłopca i zataczając się wyniósł go poza zasięg pożaru i dalej w ciemność, do miejsca, gdzie trwał chłód. Wszyscy ludzie zmierzali w tę stronę, spychani przez ogień, przez wiatr pędzący płomienie. Większość była jak Grego: wyczerpani, przestraszeni, poparzeni w pożarze albo przy ratowaniu innych.

Niektórzy jednak, być może wielu, pozostali nietknięci — chyba że wewnętrznym ogniem, jaki rozniecili na placu Grego i Nimbo.

— Spalić je wszystkie! — Głosy tu i tam, mniejsze grupy jak drobne wiry w szerokim strumieniu… lecz teraz nieśli gałęzie, pochodnie z płonącego serca lasu. — Za Quima i Chrystusa! Za Liba i Pipa! Żadnych drzew! Żadnych drzew!

Grego chwiejnie ruszył naprzód.

— Postaw mnie — poprosił Nimbo. Naprzód.

— Sam mogę chodzić.

Ale zadanie było zbyt pilne. Nie mógł zatrzymać się dla Nimba, nie mógł pozwolić, by chłopiec szedł sam, nie mógł na niego czekać i nie mógł zostawić tutaj. Nie zostawia się w płonącym lesie syna własnego brata. Dlatego niósł chłopca, a po chwili, wycieńczony, z rękami i nogami obolałymi z wysiłku, z ramieniem niczym białe słońce cierpienia w miejscu oparzenia, wynurzył się z lasu na trawiastą przestrzeń przed dawną bramą, gdzie ścieżka wybiegała spomiędzy drzew na spotkanie drogi z laboratorium ksenobiologów.

Tutaj zebrał się tłum. Wielu trzymało żagwie, ale z jakiegoś powodu nie zbliżali się do dwóch samotnych drzew, stojących na warcie:

Człowieka i Korzeniaka. Grego przecisnął się między ludźmi. Wciąż niósł Nimba. Serce biło mu jak oszalałe, wypełniał strach i gniew, ale jarzyła się też iskierka nadziei. Wiedział już, dlaczego zatrzymali się ludzie z żagwiami. A kiedy dotarł przed front tłumu, przekonał się, że miał rację.

Około dwustu żon i braci pequenino zebrało się wokół dwóch ostatnich ojcowskich drzew. Byli mali i nie mieli szans, jednak spoglądali wyzywająco. Będą walczyć, aż zginą, ale nie dopuszczą, by spłonęły te dwa drzewa… Ale spłoną, jeśli tłuszcza tego zechce, gdyż pequeninos nie zdołają przeszkodzić ludziom pragnącym mordu.

Jednak między prosiaczkami a ludźmi stał Miro, niby olbrzym w porównaniu z pequeninos. Nie miał broni, ale rozłożył ręce, jakby chciał ich osłonić, a może powstrzymać. I chrapliwym, niezrozumiałym głosem rzucał wyzwanie tłuszczy.

— Zabijcie mnie najpierw! — powiedział. — Lubicie mordować! Zabijcie mnie! Jak oni zabili Quima. Zabijcie!

— Nie ciebie — odpowiedział jeden z ludzi, z pochodnią w ręku. — Ale te drzewa muszą zginać. I wszystkie te prosiaczki, jeśli nie mają dość rozumu, żeby uciekać.

— Ja pierwszy — powtórzył Miro. — To moi bracia. Najpierw ja.

Mówił głośno i powoli, żeby zrozumieli. Tłum wciąż płonął gniewem, przynajmniej niektórzy. Wielu jednak miało już dość, wielu wstydziło się, odkrywając w głębi serc potworne czyny, jakich dokonali dzisiejszej nocy, kiedy oddali swe dusze władaniu tłumu. Grego nadal to wyczuwał, nadal był z nimi złączony. Wiedział, że mogą przechylić się w jedną lub drugą stronę: ci rozpaleni furią potrafią jeszcze wzniecić ostatni pożar… albo przeważą ci, którzy ostygli, których rozgrzewał tylko rumieniec wstydu.

Miał ostatnią szansę częściowego przynajmniej odkupienia swych win. Dlatego wystąpił, z Nimbem na rękach.

— Mnie też — zawołał. — Mnie też zabijcie, zanim podniesiecie rękę przeciw tym braciom i tym drzewom.

— Z drogi, Grego, razem z tym kaleką!

— Jeśli ich zabijecie, czym będziecie się różnić od Podżegacza? Grego stanął obok Mira.

— Z drogi! Spalimy ostatnich i skończymy z tym. Lecz w głosie nie było już takiej pewności.

— Za wami szaleje pożar — powiedział Grego. — Zbyt wielu już zginęło ludzi i pequeninos. — Mówił chrapliwie, oddech miał urywany od gryzącego dymu w płucach. Ale słyszeli go. — Las, który zabił Quima, rośnie daleko stąd, a Podżegacz nadal stoi nietknięty. Dzisiejszej nocy nie dokonała się sprawiedliwość. To był mord i masakra.

— Prosiaczki to prosiaczki!

— Tak? Podobałoby się wam, gdyby było na odwrót? — Grego zbliżył się do jednego z mężczyzn; wyglądał na zmęczonego, niechętnego dalszemu zabijaniu. Zwrócił się wprost do niego, wskazując rzecznika tłumu. — Ty! Chciałbyś ponieść karę za to, co on uczynił?

— Nie — mruknął pytany.

— Gdyby on kogoś zabił, czy uznałbyś za sprawiedliwe, żeby ktoś inny przyszedł nocą do twojego domu, zabił twoją żonę i dzieci?

— Nie. — Kilka głosów razem.

— Dlaczego nie? Ludzie to ludzie, prawda?

— Nie zabijałem żadnych dzieci — oświadczył rzecznik. Teraz próbował się bronić. „My” zniknęło. Był już tylko człowiekiem, był samotny. Tłum rozpływał się, rozpadał.

— Spaliliśmy matczyne drzewo — rzekł Grego.

Za jego plecami zabrzmiał piskliwy dźwięk, kilka cichych, wysokich jęków. Dla braci i ocalałych żon jego słowa były potwierdzeniem najgorszych obaw. Matczyne drzewo spłonęło.

— To wielkie drzewo pośrodku lasu… w jego wnętrzu były wszystkie ich dzieci. Wszystkie. Las nie zrobił nam żadnej krzywdy, a my przyszliśmy i wymordowaliśmy ich dzieci.

Miro postąpił o krok, położył dłoń na ramieniu Grega. Opierał się na nim? Gzy go podtrzymywał?

Miro przemówił… nie do Grega, ale do tłumu.

— Wy wszyscy. Wracajcie do domów.

— Może powinniśmy zgasić pożar — zaproponował Grego. Ale cały las stał już w ogniu.

— Wracajcie — powtórzył Miro. — Nie wychodźcie za ogrodzenie. Gniew nie wygasł jeszcze do końca.

— Jakie masz prawo nam rozkazywać?

— Nie wychodźcie poza ogrodzenie — powiedział Miro. — Ktoś inny przybędzie, żeby bronić pequeninos.

— Kto? Policja?

Ludzie zaśmiali się z goryczą, ponieważ wielu z nich było policjantami albo widziało policjantów wśród tłumu.

— Już są — rzekł Miro.

Rozległo się niskie brzęczenie, z początku ciche, ledwie słyszalne wśród huku płomieni, potem coraz głośniejsze. W polu widzenia pojawiło się pięć śmigaczy. Okrążyły tłum, przemykając tuż nad trawą: czasem czarne na tle płonącego lasu, czasem błyszczące odbiciem płomieni. Wreszcie zatrzymały się; wszystkie pięć opadło na trawę. Dopiero wtedy ludzie zaczęli rozróżniać ciemne kształty. Z każdej latającej platformy powstało sześciu pasażerów. To, co ludzie brali za lśniące maszyny zamontowane na śmigaczach, okazało się żywymi istotami, nie tak dużymi jak ludzie, ale i większymi od pequeninos, z wielkimi głowami i wielościennymi oczami. Nie wykonały żadnego groźnego ruchu, po prostu ustawiły się w szeregu przed śmigaczami. Jednak gesty nie były potrzebne. Wystarczył sam ich widok, budzący wspomnienia dawnych koszmarów i opowieści grozy.

— Deus nos perdoe! — krzyknęło kilka osób. Boże, przebacz nam. Spodziewali się śmierci.

— Wracajcie do domów — polecił Miro. — Nie wychodźcie poza ogrodzenie.

— Kto to jest? — Dziecięcy głos Nimba przemówił w imieniu wszystkich.

Odpowiedziały mu szepty.

— Diabły.

— Anioły zagłady.

— Śmierć.

I wreszcie prawda, z ust Grega, gdyż on wiedział, kim są te istoty.

— Robale — oznajmił. — Robale tutaj, pod Milagre.

Nie rzucili się do ucieczki. Odeszli, oglądając się lękliwie, cofając przed tymi dziwnymi istotami, których obecności nikt nie podejrzewał, których potęgi mogli się tylko domyślać albo pamiętać z dawnych wideo, oglądanych jeszcze w szkole. To były robale, które kiedyś zniszczyły niemal całą ludzkość, póki ich z kolei nie zgładził Ender Ksenobójca. Książka nazywana Królową Kopca głosiła, że w rzeczywistości były piękne i nie musiały ginąć. Ale teraz, patrząc na błyszczące, czarne egzoszkielety, na tysiące soczewek w lśniących zielonych oczach, ludzie nie widzieli piękna, lecz grozę. A kiedy wrócą do domu, będą wiedzieć, że to one, nie karłowate, zacofane prosiaczki, czekają za ogrodzeniem. Jeśli do tej pory żyli w więzieniu, teraz znaleźli się w jednym z kręgów piekła.

W końcu tylko Miro, Grego i Nimbo pozostali pod dwoma drzewami. Wokół nich prosiaczki obserwowały przybyszów z podziwem… ale bez lęku, gdyż nie znały owadzich koszmarów przyczajonych w systemie nerwowym i podświadomości ludzi. Poza tym robale przybyły jako zbawcy i obrońcy. Ale przede wszystkim pequeninos odczuwały nie ciekawość, a ból po tym, co utraciły.

— Człowiek prosił królową kopca o pomoc, ale powiedziała, że nie może zabijać ludzi — wyjaśnił Miro. — Potem Jane z satelitów zauważyła pożar i zawiadomiła Andrew Wiggina. Porozmawiał z królową kopca i wytłumaczył jej, co ma zrobić. Żeby nie musiała nikogo zabijać.

— Nie pozabijają nas? — spytał Nimbo.

Grego pojął, że przez ostatnie kilka minut Nimbo czekał na śmierć. A potem uświadomił sobie, że on także. Dopiero po wyjaśnieniu Mira upewnił się, że tamci nie przylecieli, by wymierzyć karę za to, czego on i Nimbo dopuścili się dzisiejszej nocy. A raczej, co on puścił w ruch tak, że wystarczyło najlżejsze pchnięcie. I Nimbo, w swej niewinności, pchnął.

Grego ukląkł powoli i postawił chłopca na ziemi. Ręce miał prawie całkiem zdrętwiałe, a ból w ramieniu był nie do zniesienia. Zapłakał, ale nie z cierpienia.

Robale poruszyły się i szybko przystąpiły do akcji. Większość została na ziemi. Odbiegły, zajmując pozycje wokół miasta. Kilka wróciło do śmigaczy, po jednym na każdą maszynę. Przeleciały nad płonącym lasem i żarzącą się trawą, spryskując je czymś, co pokryło i stopniowo ugasiło ogień.


Biskup Peregrino stał na niskim fundamencie, wzniesionym dopiero dzisiejszego ranka. Na trawie usiedli ludzie z Milagre. Zebrali się wszyscy, co do jednego. Biskup używał małego wzmacniacza, by wszyscy słyszeli jego słowa. Chociaż nie było to potrzebne. Panowała niczym nie zmącona cisza. Posępny nastrój ogarnął nawet małe dzieci.

Za biskupem był las: poczerniały, ale nie całkiem bez życia. Kilka drzew zazieleniło się. Przed nim, każde obok swego grobu, leżały ciała. Najbliższe były zwłoki Quima, ojca Estevao. Pozostałe należały do ludzi, którzy zginęli dwa dni temu — pod drzewami albo w płomieniach.

— Te groby staną się podłogą kaplicy. Wchodząc tutaj, będziemy szli po ciałach umarłych. Ciałach tych, którzy zginęli, niosąc mord i zniszczenie naszym braciom pequeninos. I ciele ojca Estevao, który umarł, niosąc słowo Jezusa Chrystusa lasowi heretyków. Umarł jako męczennik. Tamci umarli ze zbrodnią w sercach i krwią na rękach. Mówię to szczerze, by Mówca Umarłych nic już nie musiał po mnie dodawać. Mówię szczerze, jak Mojżesz mówił do dzieci Izraela, kiedy oddali cześć złotemu cielcowi i odrzucili przymierze z Bogiem. Z nas wszystkich garstka tylko nie jest winna tej zbrodni. Ojciec Estevao zmarł czysty, a jednak jego imię powtarzały bluźnierczo usta morderców. Mówca Umarłych i ci, co wyruszyli z nim, by przywieźć ciało zamęczonego kapłana. I Valentine, siostra Mówcy, która ostrzegała burmistrza i mnie przed tym, co nastąpi. Valentine zna historię, zna ludzi, jednak burmistrz i ja wierzyliśmy, że znamy was, że jesteście silniejsi od historii. Hańba nam, gdyż upadliśmy tak, jak inni. I ja także. Grzech spada na każdego z nas, kto mógł to powstrzymać, ale nie uczynił tego. Na mężczyzn, którzy patrzyli w milczeniu. Na żony, które nie starały się zatrzymać mężów w domu. I na tych, którzy trzymając w dłoniach pochodnie mordowali plemię naszych braci chrześcijan, mszcząc się za zbrodnię, popełnioną przez ich dalekich kuzynów o pół kontynentu stąd.

Prawo stara się na swój sposób pomóc sprawiedliwości. Gerao Gregorio Ribeira von Hesse jest w więzieniu, ale za inne przewinienie. Za przestępstwo nadużycia zaufania, za zdradzenie sekretów, które nie do niego należały. Nie siedzi w więzieniu za masakrę pequeninos, ponieważ jego wina nie jest większa niż was wszystkich, którzyście za nim poszli. Czy mnie rozumiecie? Winni jesteśmy wszyscy i wszyscy musimy żałować za grzech, wszyscy musimy odpokutować i modlić się do Chrystusa, by wybaczył nam tę straszną zbrodnię, popełnioną z jego imieniem na ustach!

Stoję na fundamentach nowej kaplicy poświęconej ojcu Estevao, Apostołowi Wśród Pequenirios. Płyty tych fundamentów wyrwane są z murów naszej katedry… Zieją w niej teraz dziury, przez które dmuchać może wiatr i padać na nas deszcz podczas mszy. I taką katedra pozostanie, zraniona i okaleczona, póki nie ukończymy tej kaplicy. A jak ją ukończymy? Wrócicie wszyscy do siebie, i każdy rozbierze jedną ścianę domu, pozbiera cegły, które wypadną, i przyniesie je tutaj. I wy także pozostawicie swe domy rozbitymi, póki nie ukończymy tej kaplicy.

Potem wyrwiemy cegły ze ścian każdej fabryki, każdego budynku naszej kolonii, aby nie pozostał żaden, który nie ukazuje ran naszego grzechu. I rany te pozostaną, aż ściany urosną dość wysokie, by położyć dach. A jego belki i głownie zrobimy z tych zwęglonych drzew, co padły w lesie, broniąc swych pobratymców przed rękami zbrodniarzy.

A wtedy przyjdziemy tu, my wszyscy, i wejdziemy na kolanach, jeden po drugim. Aż każdy z nas przejdzie w pokorze po ciałach naszych martwych i pod ciałami tych pradawnych braci, co trwali jako drzewa w trzecim życiu, jakie Pan nasz miłosierny im podarował, a myśmy odebrali. I wszyscy będziemy się modlić o wybaczenie. Będziemy się modlić do naszego czcigodnego ojca Estevao, by wstawił się za nami. Będziemy się modlić do Chrystusa, by nasze straszliwe winy zawarł w swym odkupieniu, byśmy nie musieli spędzić całej wieczności w piekle. Będziemy się modlić, by Bóg nas oczyścił.

Dopiero wtedy naprawimy nasze mury, uleczymy domy. To jest naszą pokutą, dzieci moje. Módlmy się, by okazała się wystarczająca.


Pośrodku zasłanej popiołem polany Ender, Valentine, Miro, Ela, Quara, Quanda i Olhado stali patrząc, jak najbardziej szanowana z żon jest ćwiartowana żywcem i sadzona w ziemi, by z ciała drugiego życia wyrosła w nowe matczyne drzewo. A kiedy umierała, ocalałe żony sięgnęły w szczelinę starego drzewa, wybierając martwe noworodki i małe matki, które tam żyły. Układały je na krwawiącym ciele, aż utworzyły kopczyk. Za kilka godzin jej pęd sięgnie przez zwłoki do światła.

Wykorzystując ich materię, będzie rosła szybko, póki nie osiągnie dostatecznej wysokości i grubości, by otworzyć jamę w swoim pniu. Jeśli wyrośnie odpowiednio prędko, jeśli otworzy się na czas, kilka ocalałych dzieci pełzających po ścianach otwartej jamy starego matczynego drzewa będzie można umieścić w nowej przystani, jaką stanie się młode. Jeśli któreś z dzieci okaże się małą matką, przeniosą ją do ocalałych ojcowskich drzew, Korzeniaka i Człowieka, dla zapłodnienia. Jeśli nowe dzieci zrodzą się w ich małych ciałach, wtedy przeżyje las, który poznał najlepsze i najgorsze cechy ludzkiej rasy.

Jeśli nie… jeśli wszystkie dzieci będą samcami, co jest możliwe, jeśli samice okażą się bezpłodne, co jest możliwe, albo jeśli wszystkie poranił żar ognia, który pochłonął pień matczynego drzewa, albo jeśli zbyt osłabły przez te dni głodu, jakie miną, nim nowe matczyne drzewo będzie dla nich gotowe… wtedy las umrze, gdy umrą ci bracia i żony. Człowiek i Korzeniak będą żyć jeszcze przez tysiąc lat jako bezplemienne ojcowskie drzewa. Być może inne plemiona uhonorują ich i przyniosą małe matki. Może. Ale nie będą ojcami własnego plemienia, otoczonymi przez swoich synów. Będą samotnymi drzewami bez własnego lasu, jedynymi pomnikami dzieła, dla którego żyli: współistnienia ludzi i pequeninos.

Co do wściekłości na Podżegacza, ta minęła. Ojcowskie drzewa Lusitanii zgodziły się, że moralny dług zaciągnięty śmiercią ojca Estevao został z nadwyżką spłacony masakrą lasu Korzeniaka i Człowieka. Co więcej, Podżegacz zyskiwał zwolenników swej herezji. Czy bowiem ludzie nie wykazali, że nie są godni miłości Chrystusa? To pequeninos, twierdził Podżegacz, zostali naznaczeni, by nieść Ducha Świętego, gdy istoty ludzkie najwyraźniej nie miały w sobie Boga. Nie musimy już zabijać ludzi, nauczał. Musimy tylko czekać, aż Duch Święty pozabija ich wszystkich. Tymczasem Bóg zesłał nam królową kopca, żeby zbudowała kosmoloty. Poniesiemy Ducha Świętego, by osądził wszystkie światy. Będziemy aniołem zagłady. Będziemy Jozue i Izraelitami, którzy oczyścili Canaan, by zrobić miejsce narodowi wybranemu przez Boga.

Wielu pequeninos wierzyło mu teraz. Podżegacz już nie wydawał im się szalony; w płomieniach trawiących niewinny las widzieli pierwsze drgnienia apokalipsy. Wielu pequeninos uznało, że ludzkość nie nauczy ich już niczego więcej. Istoty ludzkie nie były już Bogu potrzebne.

Tu jednak, na polanie w lesie, po kostki w popiołach, bracia i żony trzymające straż nad nowym matczynym drzewem nie dawali posłuchu doktrynie Podżegacza. Oni, którzy najlepiej ze wszystkich poznali ludzi, wezwali ich nawet, by pomagali i byli świadkami prób odrodzenia.

— Ponieważ wiemy — wyjaśnił Sadownik, który był teraz rzecznikiem ocalałych braci — że nie wszyscy ludzie są tacy sami, jak i nie wszyscy pequeninos są tacy sami. Chrystus żyje w niektórych, a w innych nie. Nie każdy z nas jest jak las Podżegacza, i nie każdy z was jest mordercą.

Dlatego stało się tak, że Sadownik trzymał za ręce Mira i Valentine owego dnia, tuż przed świtem, kiedy matczyne drzewo zdołało otworzyć szczelinę w smukłym pniu. Żony ostrożnie przeniosły do nowego domu słabe, wygłodniałe dzieci. Trudno było cokolwiek przewidzieć, ale istniała nadzieja: nowe matczyne drzewo było gotowe w ciągu półtora dnia, a ponad trzy tuziny dzieci przeżyły do przeprowadzki. Aż tuzin spośród nich może się okazać płodnymi samicami, i jeśli choćby czwarta ich część urodzi młode, las znowu rozkwitnie.

Sadownik drżał ze wzruszenia.

— Bracia nigdy jeszcze tego nie widzieli — powiedział. — W całej historii świata.

Kilku braci uklękło i żegnało się. Wielu modliło się podczas czuwania. Valentine przypomniało to o czymś, co mówiła jej Quara.

— Ela też się modliła — szepnęła Mirowi.

— Ela?

— Przed pożarem. Quara była z nią przy kaplicy Os Yenerados. Modliła się, żeby Bóg otworzył drogę do rozwiązania naszych problemów.

— Każdy się o to modli.

Valentine pomyślała o wszystkim, co zdarzyło się po modlitwie Eli.

— Przypuszczam, że jest rozczarowana odpowiedzią, jakiej Bóg jej udzielił.

— Ludzie zwykle są rozczarowani.

— Ale może to… że matczyne drzewo otworzyło się tak prędko… może to jest początkiem odpowiedzi. Miro przyjrzał się jej ze zdziwieniem.

— Jesteś wierząca?

— Powiedzmy, że jestem podejrzewająca. Podejrzewam, że może istnieć ktoś, kto troszczy się o to, co nas czeka. To o krok wyżej niż pragnąć. A o krok niżej niż mieć nadzieję.

Miro uśmiechnął się lekko i Valentine nie była pewna, czy ten uśmiech oznacza zadowolenie, czy rozbawienie.

— I co Bóg teraz zrobi, w odpowiedzi na modlitwę Eli?

— Poczekamy i zobaczymy — odparła Valentine. — Do nas należy decyzja, co my zrobimy. Mamy do rozwiązania tylko najgłębsze sekrety wszechświata.

— No cóż, to już naprawdę boska sprawa — stwierdził Miro. Po chwili zjawiła się Quanda. Jako ksenolog także uczestniczyła w czuwaniu, i chociaż teraz nie miała dyżuru, natychmiast przekazano jej wieść o otwarciu matczynego drzewa. Jej przybycie oznaczało zwykle szybkie zniknięcie Mira. Jednak nie tym razem. Valentine zauważyła z radością, że wzrok Mira ani nie śledzi, ani nie unika Quandy. Kobieta była po prostu obecna, podobnie jak on pracowała z pequeninos. Z pewnością ta normalność była nieco wymuszona. Jednak Valentine z doświadczenia wiedziała, że normalność zawsze jest udawana, a ludzie bez przerwy odgrywają role, jakie ich zdaniem powinni wypełniać. Miro osiągnął po prostu etap, kiedy potrafił zagrać normalne stosunki z Quandą, choćby były całkowicie sprzeczne z jego prawdziwymi uczuciami. Zresztą, może nie aż tak sprzeczne. Quanda jest dwa razy starsza od niego. To już nie ta dziewczyna, którą kochał.

Kochali się, ale nigdy ze sobą nie spali. Valentine ucieszyła się, gdy Miro jej to wyznał, choć mówił z gniewem i żalem. Już dawno zaobserwowała, że w społeczeństwach wymagających czystości i wierności, jak Lusitania, młodzi, którzy hamowali się i kontrolowali swe młodzieńcze emocje, wyrastali na ludzi jednocześnie silnych i cywilizowanych. Ci, co byli albo za słabi, by nad sobą zapanować, albo zbyt pogardzali społecznymi normami, by próbować, zwykle stawali się owcami albo wilkami: albo bezmyślnymi członkami stada, albo drapieżcami, którzy biorą wszystko, nie dając nic w zamian.

Kiedy pierwszy raz spotkała Mira, obawiała się, że jest płaczącym nad sobą słabeuszem albo egoistycznym drapieżcą, nienawidzącym swych ograniczeń. Na szczęście okazało się inaczej. Może żałuje dawnej cnotliwości. To naturalne, chciałby połączyć się fizycznie z Quandą, gdy sam był jeszcze silny, a oboje w odpowiednim wieku. Ale Valentine nie żałowała. Miro dowiódł tym swej wewnętrznej siły i poczucia odpowiedzialności wobec społeczeństwa. Valentine nie zaskoczył fakt, że Miro, zupełnie sam, powstrzymał tłum na ten decydujący moment, który ocalił Korzeniaka i Człowieka.

Nie zaskoczyło jej także, że teraz Miro i Quanda z wysiłkiem udawali, że są po prostu dwojgiem ludzi wykonujących swoje obowiązki… że ich stosunki są zupełnie normalne. Wewnętrzna siła i zewnętrzny szacunek. Tacy ludzie utrzymują społeczność w ryzach, przewodzą. W przeciwieństwie do owiec i wilków, spełniają rolę ważniejszą niż wyznacza im scenariusz lęków i żądz. Realizują scenariusz przyzwoitości, poświęcenia, honoru… cywilizacji. A gra staje się rzeczywistością. Jeśli w ludzkiej historii można dostrzec cywilizację, pomyślała Valentine, istnieje ona tylko dzięki takim ludziom. Pasterzom.


Novinha spotkała go w drzwiach szkoły. Wspierała się na ramieniu Dony Cristy, od przybycia Endera na Lusitanię czwartego pryncypała Dzieci Umysłu Chrystusa.

— Nie mam ci nic do powiedzenia — oświadczyła. — Według prawa wciąż jesteśmy małżeństwem, ale to wszystko.

— Nie zabiłem twojego syna — powiedział Ender.

— Ale nie ocaliłeś go — odparła.

— Kocham cię.

— Tylko tak, jak jesteś zdolny do miłości. A i to jedynie wtedy, kiedy zostanie ci wolna chwila po zatroszczeniu się o wszystkich innych. Myślisz, że jesteś jakimś aniołem stróżem i odpowiadasz za cały wszechświat. A ja chciałam tylko, żebyś wziął odpowiedzialność za moją rodzinę. Świetnie ci idzie kochanie ludzi bilionami, ale dziesiątkami już nie tak dobrze, a z jedną kobietą zupełnie sobie nie radzisz.

To był surowy wyrok. Wiedział, że nieprawdziwy, ale nie przyszedł tu, żeby się kłócić.

— Proszę cię, wróć do domu — rzekł. — Kochasz mnie i potrzebujesz tak samo jak ja ciebie.

— Teraz to jest mój dom. Przestałam potrzebować ciebie i kogokolwiek innego. Jeśli tylko to chciałeś powiedzieć, to marnujesz czas mój i swój.

— Nie, to nie wszystko. Czekała.

— Pliki w laboratorium. Zapieczętowałaś je. Musimy rozwiązać problem descolady, zanim wirus nas pozabija. Uśmiechnęła się drwiąco i gorzko.

— Dlaczego zwracasz się z tym do mnie? Jane potrafi chyba obejść moje hasła.

— Nie próbowała — odparł.

— Na pewno, żeby mnie nie urazić. Ale potrafi, nie?

— Prawdopodobnie.

— Więc niech się tym zajmie. Tylko jej teraz potrzebujesz. Ja nigdy nie byłam ci naprawdę potrzebna. Przecież miałeś ją.

— Starałem się być dla ciebie dobrym mężem — powiedział Ender. — Nie twierdziłem, że potrafię ochronić cię od wszystkiego, ale robiłem co mogłem.

— Gdybyś się starał, mój Estevao żyłby jeszcze.

Odwróciła się, i Dona Crista odprowadziła ją korytarzem. Ender spoglądał za nimi, póki nie zniknęły za zakrętem. A potem zawrócił i opuścił szkołę. Nie był pewien, dokąd zmierza; wiedział tylko, że musi tam dotrzeć.

— Przykro mi — odezwała się cicho Jane.

— Tak — mruknął.

— Kiedy odejdę, może Novinha wróci do ciebie.

— Nie odejdziesz, jeśli zdołam temu jakoś zaradzić. — Ale nie zdołasz. Wyłączą mnie za dwa miesiące.

— Zamknij się — burknął.

— Taka jest prawda.

— Zamknij się i pozwól mi myśleć.

— I co? Masz zamiar mnie teraz ratować? W roli zbawcy nie wypadałeś ostatnio najlepiej.

Nie odpowiedział, a ona nie odzywała się przez resztę popołudnia. Wyszedł za bramę, ale nie zbliżał się do lasu. Spędził ten dzień na trawie, samotny, pod gorącym słońcem.

Czasem próbował myśleć o problemach, które wciąż go nękały: zbliżająca się flota, data odłączenia Jane, descolada bezustannie usiłująca zgładzić wszystkich ludzi na Lusitanii… Plany Podżegacza, by rozprzestrzenić descoladę w całej galaktyce i ponure nastroje w mieście, ponieważ królowa kopca utrzymywała stałe posterunki wokół ogrodzenia, a ludzie w ramach pokuty burzyli ściany swoich domów.

Czasami zaś jego umysł wolny był od wszelkich myśli, a Ender stał, siedział albo leżał na trawie, zbyt odrętwiały, by szlochać. Jej twarz pojawiała się we wspomnieniach, wargi i język formowały jej imię, błagały bezgłośnie. Wiedział, że choćby je wypowiedział, choćby krzyczał, choćby sprawił, że usłyszy jego głos, nie odpowie.

Novinha.

Загрузка...