ROZDZIAŁ 15 ŻYCIE I ŚMIERĆ

Ender przyjedzie się z nami spotkać.

Do mnie przez cały czas przychodzi i rozmawia.

A my możemy się porozumiewać bezpośrednio z jego umysłem. Ale nalega na spotkanie. Nie czuje, że z nami rozmawia, jeśli nas nie widzi. Kiedy rozmawiamy na odległość, trudniej mu odróżnić własne myśli od tych, które my przesyłamy. Dlatego przyjeżdża.

A tobie się to nie podoba?

Chce, żebyśmy podały mu odpowiedzi… Ale my nie znamy żadnych odpowiedzi.

Wiesz wszystko, o czym wiedzą ludzie. Latałyście w kosmos, prawda? Nie potrzebujesz nawet ansibli, żeby rozmawiać z innymi światami.

Oni są tak spragnieni odpowiedzi. Ludzie. Mają tyle pytań.

My też mamy pytania, jak wiesz.

Chcą wiedzieć dlaczego, dlaczego, dlaczego. Albo jak. Wszystko zwinięte w jeden równy kłębek, jak kokon. Robimy to tylko wtedy, kiedy dokonujemy metamorfozy królowej.

Chcieliby wszystko zrozumieć. Ale my także.

Tak, lubicie myśleć, że jesteście tacy jak ludzie. Ale nie tacy jak Ender. Nie jak ludzie. On musi poznać przyczyny wszystkiego, musi o wszystkim stworzyć opowieść, a my nie znamy opowieści. Znamy wspomnienia. Znamy to, co się wydarzyło. Ale nie wiemy, dlaczego się wydarzyło. Nie tak, jak on chce.

Oczywiście, że wiesz.

Nas nawet nie interesuje dlaczego, tak jak ludzi. Dowiadujemy się tyle ile trzeba, żeby coś osiągnąć. Ale oni zawsze chcą wiedzieć więcej, niż im potrzebne. Kiedy już doprowadzą coś do działania, dalej pragną wiedzieć, dlaczego to działa i dlaczego działa przyczyna tego działania.

Czy my nie jesteśmy podobni?

Może będziecie, kiedy przestanie na was wpływać descolada.

A może będziemy jak twoje robotnice.

Jeśli tak, nie będzie was to interesować. One wszystkie są bardzo szczęśliwe. Robotnice są albo głodne, albo niegłodne. Chore albo niechore. Nie są ciekawe ani rozczarowane, zirytowane ani zawstydzone. A kiedy chodzi o takie sprawy, wobec ludzi ty i ja przypominamy robotnice.

Uważam, że nie znasz nas dostatecznie dobrze, żeby porównywać.

Byłyśmy w twojej głowie i byłyśmy w głowie Endera. Byłyśmy we własnych głowach od tysięcy pokoleń, a przy tych ludziach wydaje się, że śpimy. Oni, nawet kiedy śpią, to nie śpią. Ziemskie zwierzęta robią coś takiego… rodzaj obłąkańczego zwierania synaps, kontrolowane szaleństwo. Przez sen. Ta część ich mózgów, która rejestruje obraz i dźwięk, odpala we śnie co godzinę albo dwie. Nawet jeśli wszystkie obrazy i dźwięki tworzą całkowity, losowy chaos, ich mózgi próbują ułożyć go w coś sensownego. Próbują układać opowieści. To przypadkowy szum bez żadnej korelacji ze światem rzeczywistym, a jednak oni zmieniają go w te obłąkane historie. A potem je zapominają. Tyle pracy przy ich tworzeniu, a kiedy się budzą, zapominają prawie wszystkie. Za to kiedy pamiętają, próbują układać opowieści o tych obłąkanych opowieściach, próbują dopasować je do prawdziwego życia.

Wiemy o ich snach.

Może bez descolady wy takie będziecie śnić.

Po co nam to? Jak powiedziałaś, to tylko chaos. Przypadkowe odpalenia synaps neuronów w ich mózgach.

Oni próbują. Przez cały czas. Tworzą opowieści. Dokonują skojarzeń. Szukają sensu w nonsensie.

Co im z tego przyjdzie, jeśli to nic nie oznacza?

No właśnie. Jest w nich pragnienie, o którym nie mamy pojęcia. Pragnienie odpowiedzi. Pragnienie szukania sensu. Pragnienie opowieści.

Mamy swoje opowieści.

Wy pamiętacie czyny. Oni wymyślają czyny. Zmieniają znaczenia. Przekształcają sensy tak, że to samo wspomnienie może znaczyć tysiące różnych rzeczy. Nawet w swoich snach tworzą czasem z chaosu coś, co rozjaśnia wszystko. Ani jedna z ludzkich istot nie ma umysłu podobnego do ciebie. Do nas. Nic tak potężnego. I żyją tak krótko, tak szybko umierają. Ale podczas swego stulecia, czy nawet trochę więcej, znajdują dziesięć tysięcy znaczeń na każde, jakie my odkryjemy.

Większość jest fałszywa.

Jeśli nawet ogromna większość jest fałszywa, jeśli fałszywe albo głupie jest dziewięćdziesiąt dziewięć z każdej setki, z dziesięciu tysięcy pomysłów nadal pozostaje sto dobrych. Tak nadrabiają swoją głupotę, swoje krótkie życie i niewielką pamięć.

Sny i szaleństwa. Magia, tajemnica i filozofia.

Nie możesz twierdzić, że nigdy nie wymyślasz opowieści. To, co mówiłaś, to właśnie opowieść. Wiem. Widzisz? Ludzie nie potrafią niczego, czego i ty nie potrafisz.

Czy nie rozumiesz? Nawet tę opowieść znam z głowy Endera. Jest jego. A jej ziarno wziął od kogoś innego, z czegoś, co przeczytał. Łączył je z tym, o czym myślał, aż wreszcie nabrało dla niego właściwego znaczenia. To wszystko tam jest, w jego głowie. Tymczasem my jesteśmy podobne do ciebie. Odbieramy wyraźny obraz świata. Bez kłopotów znalazłam drogę przez twój umysł. Wszystko jest uporządkowane, sensowne, bardzo wyraźne. Tak samo dobrze czułbyś się w moim. To, co masz w głowie, to rzeczywistość… mniej więcej… taka, jak ją rozumiesz. Ale w umyśle Endera, to szaleństwo. Tysiące współzawodniczących, zarazem sprzecznych i niemożliwych wizji, które nie mają żadnego sensu, bo nie mogą wszystkie do siebie pasować. Ale on je dopasowuje, dzisiaj tak, jutro inaczej, według swoich potrzeb. Jakby tworzył nową myślową maszynę dla każdego problemu, który właśnie próbuje rozwiązać. Jakby budował sobie nowy wszechświat, co godzinę inny. Często beznadziejnie fałszywy, a wtedy popełnia błędy i myli się. Ale czasem tak doskonale poprawny, że cudownie wszystko otwiera. Patrzę jego oczami i widzę świat na jego nowy sposób, i wszystko się zmienia. Szaleństwo, a zaraz potem olśnienie. Wiedziałyśmy wszystko, co można wiedzieć, zanim jeszcze spotkałyśmy ludzi, zanim zbudowałyśmy łącze z umysłem Endera. Teraz odkrywamy, że istnieje tyle różnych sposobów wiedzy o tej samej rzeczy… Nigdy nie poznamy ich wszystkich.

Chyba że ludzie cię nauczą.

Widzisz? My też jesteśmy ścierwojadami.

Ty jesteś ścierwojadem. My jesteśmy żebrakami.

Gdyby tylko byli godni swoich umysłowych zdolności.

A nie są?

Pamiętasz chyba, że planują waszą zagładę? Ich umysły mają tak wielkie możliwości, ale oni nadal są indywidualnie głupi, złośliwi, półślepi i półszaleni. Wciąż te dziewięćdziesiąt dziewięć procent ich opowieści jest przerażająco biednych i prowadzi do straszliwych pomyłek. Czasem żałujemy, że nie mogłyśmy ich poskromić, jak robotnice. Wiesz, że próbowałyśmy. Z Enderem. Ale się nie udało. Nie umiałyśmy zrobić z niego robotnicy.

Dlaczego?

Za głupi. Nie umie dostatecznie długo skupić uwagi. Ludzkim umysłom brakuje koncentracji. Nudzą się i odpływają. Musiałyśmy zbudować most poza nim, wykorzystując komputer, z którym był najbliżej związany. O, komputery… one potrafią skupić uwagę. A ich pamięć jest czysta, uporządkowana, wszystko zorganizowane i łatwe do znalezienia.

Ale komputery nie śnią.

Żadnego szaleństwa. Szkoda.


Valentine stanęła nieproszona u drzwi Olhada. Był wczesny ranek. Olhado wyjdzie do pracy dopiero po południu — jest brygadzistą w niedużej cegielni. Ale wstał już i był ubrany — pewnie dlatego, że wstała jego rodzina. Dzieci wychodziły z domu. Widziałam to w telewizji, za dawnych lat, myślała Valentine. Cała rodzina wychodząca rankiem, na końcu ojciec z neseserem. Na swój sposób moi rodzice odgrywali takie życie. Nieważne, jak dziwaczne mieli dzieci. Nieważne, że po wyjściu do szkoły Peter i ja wędrowaliśmy po sieciach i pod pseudonimami próbowaliśmy zawładnąć światem. Nieważne, że Endera odebrano rodzinie, gdy był jeszcze dzieckiem, i nigdy już jej nie zobaczył, nawet podczas jedynej wizyty na Ziemi — nikogo oprócz mnie. Rodzice chyba ciągle wierzyli, że postępują właściwie, ponieważ wykonywali znany z telewizji rytuał.

I tutaj znowu dzieci wybiegają za próg. Ten mały to pewnie Nimbo… Był z Gregiem, kiedy stanął naprzeciw tłumu. Ale tutaj jest typowym dzieckiem. Nikt by nie odgadł, że tak niedawno miał swój udział w tej straszliwej nocy.

Matka całuje je po kolei. Wciąż jest piękna, mimo tylu porodów. Taka zwyczajna, typowa, a jednak niezwykła, ponieważ poślubiła ich ojca. Potrafiła zobaczyć coś poza jego kalectwem.

I tatuś… Nie idzie jeszcze do pracy, więc może stać w progu, patrzeć na nich, całować, rzucać jakieś słowa. Spokojny, rozsądny, kochający… przewidywalny ojciec. Co nie pasuje do tego obrazu? Ojcem jest Olhado. Nie ma oczu. Jedynie srebrzyste, metalowe kule, w jednej przesłony dwóch obiektywów, w drugim gniazdo złącza komputera. Dzieci jakby nie dostrzegały. Ja jeszcze się nie przyzwyczaiłam.

— Valentine — powiedział, gdy ją zauważył.

— Musimy porozmawiać — odparła.

Wprowadził ją do wnętrza. Przedstawił żonę, Jacqueline: skóra tak czarna, że niemal błękitna, wesołe oczy, piękny szeroki uśmiech, tak radosny, że człowiek chciałby w nim zatonąć. Podała lemoniadę, zimną jak lód i oszronioną w porannym upale. Potem wycofała się dyskretnie.

— Możesz zostać — zapewniła Valentine, — To nie są sprawy osobiste. Ale nie chciała. Ma sporo pracy, wyjaśniła. I wyszła.

— Już dawno chciałem się z tobą spotkać — oświadczył Olhado.

— Byłam osiągalna.

— Byłaś zajęta.

— Nie mam tu żadnych zajęć.

— Masz. Te same co Andrew.

— W każdym razie spotkaliśmy się. Interesowałam się tobą, Olhado. Czy wolisz swoje prawdziwe imię, Lauro?

— W Milagre masz na imię tak, jak wołają na ciebie inni. Kiedyś byłem Sule, od mojego drugiego imienia, Suleimao.

— Salomon mędrzec.

— Ale kiedy straciłem oczy, zostałem Olhadem. Już na zawsze.

— Obserwowany?

— Olhado może to znaczyć, rzeczywiście. Strona bierna od olhar. Ale w moim przypadku znaczy to „facet z oczami”.

— I tak masz na imię.

— Żona mówi do mnie Lauro — odpowiedział. — A dzieci tato.

— A ja?

— Wszystko jedno.

— W takim razie Sule.

— Lauro, jeśli już musisz. Sule budzi we mnie uczucie, że znów mam sześć lat.

— I przypomina czas, kiedy jeszcze widziałeś. Roześmiał się.

— Ależ ja widzę teraz. Widzę bardzo dobrze.

— Tak twierdzi Andrew. Dlatego do ciebie przyszłam. Dowiedzieć się, co widzisz.

— Chcesz, żebym odtworzył ci jakąś scenę? Zaszłości z przeszłości? Mam w komputerze wszystkie ulubione wspomnienia. Mogę się podłączyć i pokazać ci, co tylko zechcesz. Mam na przykład pierwszą wizytę Andrew w naszym domu. Mam też parę najlepszych rodzinnych awantur. A może wolisz uroczystości publiczne? Przemówienia inauguracyjne wszystkich burmistrzów od dnia, kiedy dostałem te oczy? Ludzie przychodzą do mnie w takich sprawach: co kto nosił, co powiedział. Często trudno mi ich przekonać, że moje oczy rejestrują tylko obraz, bez dźwięku. Tak jak ich oczy. Uważają, że powinienem być holografem i zapisywać to wszystko dla ich rozrywki.

— Nie chcę oglądać tego, co widziałeś. Chcę wiedzieć, co myślisz.

— Rzeczywiście chcesz tego?

— Tak, chcę.

— Nie wypowiadam sądów. O niczym, co cię interesuje. Trzymam się z dala od rodzinnych sporów. Jak zawsze.

— I z dala od rodzinnych przedsięwzięć. Jedyne dziecko Novinhy, które nie zajęło się nauką.

— Nauka dała wszystkim tyle szczęścia, że trudno sobie wyobrazić, dlaczego się nią nie zająłem.

— Wcale nie trudno — odparła Valentine. Przekonała się już, że tacy zgryźliwcy często rozmawiają całkiem otwarcie, kiedy się ich sprowokuje. Wypuściła niewielką szpilkę. — Wyobrażam sobie, że po prostu nie miałeś dość rozumu, żeby im dorównać.

— Absolutna racja — zgodził się Olhado. — Rozumu wystarcza mi tylko na robienie cegieł.

— Naprawdę? — zdziwiła się Valentine. — Ale ty nie robisz cegieł.

— Wręcz przeciwnie. Robię setki cegieł dziennie. A że wszyscy wybijają dziury w ścianach, żeby zbudować nową kaplicę, w niedalekiej przyszłości przewiduję znakomite interesy.

— Lauro — powiedziała Valentine. — Ty nie robisz cegieł. Robotnicy w twojej fabryce robią cegły.

— A ja, jako ich szef, nie mam w tym udziału?

— Ceglarze produkują cegły. Ty produkujesz ceglarzy.

— Właściwie tak. Ale głównie produkuję zmęczonych ceglarzy.

— Robisz jeszcze inne rzeczy — zauważyła Valentine. — Dzieci.

— Tak — zgodził się Olhado i po raz pierwszy podczas tej rozmowy wyraźnie się rozluźnił. — To także. Naturalnie, mam partnerkę.

— Wspaniałą i piękną kobietę.

— Szukałem doskonałości i znalazłem coś lepszego. — To nie była żartobliwa uwaga. Mówił poważnie. Zgryźliwość zniknęła gdzieś, czujność także. — Ty też masz dzieci. Męża.

— Dobra rodzina. Może prawie tak dobra jak twoja. W naszej brak tylko idealnej matki, ale dzieci jakoś sobie z tym radzą.

— Z tego, co mówił o tobie Andrew, jesteś najwspanialszą istotą ludzką, jaka kiedykolwiek żyła.

— Andrew jest słodki. I mógł opowiadać takie rzeczy, bo mnie tu nie było.

— Teraz jesteś — stwierdził Olhado. — Dlaczego?

— Tak się składa, że światy i rasy ramenów stanęły w punkcie zwrotnym. A wydarzenia potoczyły się w taki sposób, że ich przyszłość w dużej mierze zależy od twojej rodziny. Nie mam czasu na spokojne odkrywanie wszystkiego… Nie mam czasu na zrozumienie rodzinnej dynamiki: dlaczego Grego w ciągu jednej nocy zmienił się z potwora w bohatera, jak Miro potrafi mieć równocześnie ambicje i skłonności samobójcze, czemu Quara skłonna jest poświęcić pequeninos dla descolady…

— Zapytaj Andrew. On rozumie ich wszystkich. Mnie się to nigdy nie udało.

— Andrew przeżywa teraz swoje własne małe piekło. Czuje się za wszystko odpowiedzialny. Starał się jak najlepiej, ale Quim nie żyje. A twoja matka i on zgadzają się tylko w jednym: że to on jakoś jest temu winien. Odejście twojej matki załamało go.

— Wiem.

— Nie mam pojęcia, jak go pocieszyć. Ani nawet czego bardziej pragnąć jako kochająca siostra: żeby Novinha powróciła do jego życia, czy żeby opuściła je na zawsze.

Olhado wzruszył ramionami. Zgryźliwość powróciła.

— Naprawdę się nie przejmujesz? — spytała Valentine. — Czy postanowiłeś się nie przejmować?

— Może dawno temu postanowiłem, a teraz już naprawdę nie.

Dobry rozmówca musi wiedzieć, kiedy zamilknąć. Valentine czekała.

Ale Olhado też umiał czekać. Valentine zrezygnowała niemal, niemal coś powiedziała. Myślała nawet, czy nie pogodzić się z porażką i nie odejść.

Wreszcie jednak się odezwał.

— Kiedy wymienili mi oczy, usunęli też gruczoły łzawe. Naturalne łzy zakłócałyby działanie używanych smarów.

— Smarów?

— Taki żart — wyjaśnił Olhado. — Zawsze wydaję się całkiem zimny, bo nigdy nie mam łez w oczach. I ludzie nie potrafią odczytać mojego wyrazu twarzy. To zabawne. Naturalne gałki oczne nie zmieniają kształtu, żeby cokolwiek wyrazić. Po prostu tkwią na miejscu. Owszem, oczy biegają wkoło… utrzymują kontakt wzrokowy, patrzą w górę albo w dół… ale moje oczy robią to samo. Poruszają się z idealną symetrią. Kierują się w stronę, w którą patrzę. Ale ludzie nie wytrzymują ich spojrzenia. Dlatego odwracają wzrok. Nie widzą wyrazu mojej twarzy. I myślą, że jest bez wyrazu. Oczy wciąż mnie pieką, czerwienieją i puchną trochę, kiedy bym płakał, gdybym miał jeszcze łzy.

— Inaczej mówiąc, nadal się przejmujesz.

— Zawsze się przejmowałem. Czasem miałem wrażenie, że tylko ja cokolwiek rozumiem, chociaż zwykle nie miałem pojęcia, co właściwie. Wycofywałem się i obserwowałem. Nie zajmowałem stanowiska w rodzinnych kłótniach, widziałem zatem wyraźniej niż inni. Widziałem strukturę sił. Matka: absolutna dominacja, chociaż Marcao bił ją, kiedy był wściekły albo pijany. Miro, który wierzył, że to przeciw Marcao się buntuje, chociaż zawsze stawał przeciw mamie. Podłość Grega: tak sobie radził z własnymi lękami. Quara, z natury przekorna, robiła tylko to, czego, jej zdaniem, absolutnie nie chcieli ludzie, którzy się dla niej liczyli. Ela, szlachetna męczennica… kim by się stała, gdyby nie mogła cierpieć? Świątobliwy, prawy Quim znalazł ojca w Bogu, uznając, że najlepszy ojciec jest niewidzialny i nigdy nie podnosi głosu.

— Wszystko to dostrzegałeś jako dziecko?

— Umiem patrzeć. My, bierni, stojący z boku obserwatorzy zawsze widzimy lepiej. Nie sądzisz? Valentine zaśmiała się.

— Tak, widzimy lepiej. Ta sama rola? Ty i ja, oboje historycy?

— Dopóki nie zjawił się twój brat. Gdy tylko stanął w drzwiach, było jasne, że wszystko widzi i rozumie dokładnie tak, jak ja widziałem. To było cudowne uczucie. Ponieważ, naturalnie, nigdy nie wierzyłem w swoje wnioski na temat rodziny. Nie ufałem swoim sądom. Najwyraźniej nikt nie patrzył na to jak ja, zatem musiałem się mylić. Podejrzewałem nawet, że to przez oczy. Gdybym miał prawdziwe, widziałbym jak Miro albo mama.

— Czyli Andrew potwierdził twoje sądy.

— Więcej. On je wykorzystał, by działać. Próbował zaradzić.

— Tak?

— Przyleciał tu jako mówca umarłych. Ale gdy tylko przekroczył próg, przejął…

— Stery?

— Przejął odpowiedzialność. Za zmianę. Dostrzegł te wszystkie choroby, które ja widziałem, ale on zaczął je leczyć. Jak potrafił. Patrzyłem, jaki jest wobec Grega: stanowczy, ale łagodny. Z Quarą, reagując na to, czego naprawdę pragnęła, nie na to, co mówiła. Z Quimem, szanując dystans, który chciał zachować. Z Mirem, z Elą, z mamą… ze wszystkimi.

— Z tobą?

— Uczynił mnie częścią swego życia. Zbliżył się. Patrzył, jak wtykam złącze w oko, a jednak rozmawiał ze mną jak z człowiekiem. Wiesz, co to dla mnie znaczyło?

— Mogę się domyślić.

— Nie chodzi o to, co zrobił ze mną. Muszę przyznać, że byłem wygłodniałym dzieciakiem. Pierwsza czuła osoba mogła mnie zdobyć. Rzecz w tym, co zrobił z nami wszystkimi. Każde z nas potraktował inaczej, a jednak cały czas pozostał sobą. Musisz sobie przypomnieć mężczyzn mojego życia. Marcao, którego uważaliśmy za ojca… nie miałem pojęcia, kim był. Widziałem w nim tylko alkohol, kiedy był pijany, i pragnienie, kiedy był trzeźwy. Pragnienie alkoholu, ale też pragnienie szacunku, jakiego nie mógł zdobyć. A potem umarł. Od razu było lepiej. Nie dobrze, ale lepiej. Pomyślałem, że najlepszy ojciec to taki, którego nie ma. Ale to też nie było prawdą. Ponieważ mój prawdziwy ojciec, Libo, wielki uczony i męczennik, bohater nauki i największa miłość mojej matki… spłodził z nią te wszystkie cudowne dzieci, widział udrękę naszej rodziny… i nie zrobił nic.

— Andrew mówił, że wasza matka mu nie pozwalała.

— Zgadza się… A przecież zawsze trzeba robić to, co postanowi nasza mama.

— Novinha jest bardzo stanowczą kobietą.

— Myśli, że na całym świecie tylko ona może cierpieć — stwierdził Olhado. — Mówię to bez złośliwości. Zauważyłem po prostu, że jest tak pełna bólu, że cudzego nie potrafi traktować poważnie.

— Następnym razem powiedz coś złośliwego. Może będzie łagodniejsze.

Olhado spojrzał zdziwiony.

— Osądzasz mnie? Może to macierzyńska solidarność? Dzieci, które źle mówią o swoich matkach, zasługują na klapsa? Ale zapewniam cię, Valentine, że to prawda. Żadnej złośliwości. Żadnej urazy. Znam matkę, to wszystko. Chciałaś usłyszeć, co widzę… to widziałem. I Andrew też to zobaczył. Całe to cierpienie. Jego to przyciąga. Ból jest dla niego jak magnes. A u mamy znalazł go tyle, że wyssała go prawie do czysta. Ale Andrew chyba nie można wyssać do czysta. Może ta jego studnia współczucia jest bezdenna.

Te gorące słowa zaskoczyły ją. I sprawiły przyjemność.

— Mówiłeś, że Quim zwrócił się do Boga, szukając idealnego, niewidzialnego ojca. Do kogo ty się zwróciłeś? Myślę, że nie do kogoś niewidzialnego.

— Nie, nie do kogoś niewidzialnego.

Valentine w milczeniu wpatrywała się w jego twarz.

— Widzę wszystko jak płaskorzeźbę — rzekł Olhado. — Percepcja głębi nie jest najlepsza. Gdyby umieścili obiektywy w obu oczach, zamiast oba w jednym, dwuoczność by się poprawiła. Ale chciałem dostać gniazdo. Na złącze komputera. Chciałem zapisywać obrazy, dzielić się nimi. Dlatego widzę płasko. Jakby ludzie byli lekko wypukłymi wycinankami, które przesuwają się po płaskim, kolorowym tle. Wydaje się wtedy, że ludzie są sobie bliżsi. Prześlizgują się po sobie jak kartki papieru, ocierają o siebie przechodząc.

Słuchała, ale nie odzywał się przez chwilę.

— Nie do kogoś niewidzialnego — powtórzył wreszcie, zamyślony. — To prawda. Widziałem, co Andrew zrobił z naszą rodziną. Widziałem, że wszedł, słuchał, patrzył i zrozumiał, kim jesteśmy, każde z nas z osobna. Próbował odkryć nasze potrzeby i zaspokoić je. Przyjął odpowiedzialność za innych ludzi i nie przejmował się, ile go to kosztuje, I w końcu, choć nie mógł uczynić rodziny Ribeirów normalną, dał nam pokój, godność i tożsamość. Stabilizację. Ożenił się z mamą i był dla niej dobry. Kochał nas wszystkich. Zawsze był na miejscu, gdy go potrzebowaliśmy, i nie miał pretensji, kiedy nie potrzebowaliśmy. Stanowczo wymagał cywilizowanego zachowania, ale nigdy nie bawił się naszym kosztem. Pomyślałem wtedy: to przecież o wiele ważniejsze niż nauka. Albo polityka. Jakikolwiek konkretny zawód, dokonanie czy… rzecz, jaką stwarzasz. Myślałem sobie: gdybym tylko mógł założyć dobrą rodzinę, nauczył się być dla dzieci, przez całe ich życie, tym, kim był dla nas Andrew, choć pojawił się tak późno… To miałoby większe znaczenie, niż cokolwiek, co bym osiągnął umysłem i rękami.

— Wybrałeś karierę ojca — odgadła Valentine.

— Który pracuje w cegielni, żeby wykarmić i ubrać rodzinę. Nie ceglarza, który ma też dzieciaki. Lini myśli tak samo.

— Lini?

— Jacqueline. Moja żona. Własną ścieżką dotarła do tego samego punktu. Robimy co trzeba, by zasłużyć na miejsce w społeczeństwie, ale żyjemy dla godzin spędzanych w domu. Dla siebie nawzajem i dla dzieci. Nigdy nie napiszą o mnie w podręcznikach historii.

— Byłbyś zdziwiony — mruknęła Valentine.

— Nieciekawe życie. Nie ma o czym czytać — odparł Olhado. — Ale dobrze jest go przeżywać.

— Więc taki sekret ukrywasz przed swym udręczonym rodzeństwem: szczęście.

— Pokój. Piękno. Miłość. Wszystkie wielkie abstrakcje. Oglądam je może w płaskorzeźbie, ale oglądam z bliska.

— I nauczyłeś się tego od Andrew… Czy on wie?

— Chyba tak. Chcesz poznać moją najgłębszą tajemnicę? Kiedy jesteśmy sami, tylko on i ja, albo ja i Lini… kiedy jesteśmy sami, mówię do niego: tato, a on nazywa mnie synem.

Valentine nie próbowała nawet powstrzymać łez, jak gdyby płynęły po połowie dla niej i dla niego.

— A jednak Ender ma dziecko — szepnęła.

— On mnie nauczył, jak być ojcem. I teraz jestem naprawdę świetny. Valentine pochyliła się. Pora przejść do interesów.

— To znaczy, że jeśli się nam nie powiedzie, właśnie tobie, bardziej od pozostałych, zagraża utrata czegoś pięknego i wspaniałego.

— Wiem — przyznał Olhado. — Dokonałem egoistycznego wyboru. Sam jestem szczęśliwy, ale nie mogę pomóc w ratowaniu Lusitanii.

— Błąd — oświadczyła Valentine. — Po prostu jeszcze tego nie wiesz.

— Co mogę zrobić?

— Porozmawiajmy jeszcze trochę, a spróbujemy to ustalić. I jeśli nie masz nic przeciw temu, Lauro, twoja Jacqueline powinna skończyć z tym podsłuchiwaniem w kuchni i przyłączyć się do nas.

Jacqueline weszła nieśmiało i usiadła obok męża. Valentine podobało się, jak trzymają się za ręce. Po tylu dzieciach… Przypominało jej to trzymanie się za ręce z Jaktem… i jakie to przyjemne.

— Lauro — zaczęła. — Andrew mówił mi, że kiedy byłeś młodszy, wykazywałeś największe uzdolnienia ze wszystkich dzieci Ribeirów. Że opowiadałeś mu o zwariowanych spekulacjach filozoficznych. W tej chwili, Lauro, mój przybrany bratanku, właśnie zwariowanej filozofii nam trzeba. Czy od czasów dzieciństwa twój mózg był wyłączony? Czy nadal trafiają ci się niezwykle głębokie przemyślenia?

— Mam swoje myśli — odparł Olhado. — Ale sam w nie nie wierzę.

— Pracujemy nad lotem szybszym niż światło, Lauro. Próbujemy znaleźć duszę komputerowej jaźni. Chcemy przebudować sztucznego wirusa, który ma wbudowane w strukturę mechanizmy samoobrony. Zajmujemy się cudami i magią. Dlatego będę ci wdzięczna za wszelkie sugestie dotyczące natury życia i rzeczywistości.

— Nie wiem nawet, o czym mówił Andrew — stwierdził Olhado. — Rzuciłem fizykę już…

— Gdybym potrzebowała wiedzy, czytałabym książki. Powtórzę ci to, co powiedziałam pewnej bardzo uzdolnionej chińskiej dziewczynie, służącej na świecie Drogi: daj mi poznać swoje myśli, a ja zdecyduję, czy są użyteczne.

— Jak? Przecież nie jesteś fizykiem.

Valentine podeszła do czekającego spokojnie w kącie komputera.

— Mogę to włączyć?

— Pois nao — odpowiedział. Proszę bardzo.

— Kiedy zacznie działać, Jane będzie tu z nami.

— Osobisty program Endera.

— Komputerowa jaźń, której duszę usiłujemy zlokalizować.

— Aha — mruknął. — Może to ty powinnaś zacząć mi opowiadać.

— Ja już wiem to, co sama wiem. Dlatego zacznij mówić. O tych pomysłach z dzieciństwa i co się z nimi stało przez ten czas.


Quara reagowała wrogo od chwili, kiedy Miro wszedł do pokoju.

— Nie męcz się — rzuciła.

— Nie męcz się z czym?

— Nie męcz się z przypominaniem o moich obowiązkach wobec ludzkości albo rodziny… Nawiasem mówiąc, to dwie różne grupy.

— Po to przyszedłem? — zdziwił się Miro.

— Ela cię przysłała, żebyś ze mnie wyciągnął, jak wykastrować descoladę.

— Nie jestem biologiem — Miro spróbował żartu. — Czy to możliwe?

— Nie bądź naiwny. Wyeliminować ich zdolność przesyłania informacji to jak wyrwać im języki, pamięć i wszystko, co czyni je inteligentnymi. Jeśli Ela chce się tego nauczyć, może przestudiować to co ja. Potrzebowałam tylko pięciu lat.

— Nadlatuje flota.

— Zatem jesteś emisariuszem.

— A descolada może znaleźć sposób… Przerwała mu, kończąc zdanie.

— …ominięcia wszystkich naszych metod kontroli.

Miro zirytował się, ale był przyzwyczajony, że ludzie wtrącają się zniecierpliwieni jego powolną mową. Przynajmniej odgadła, do czego zmierzał.

— Lada dzień — powiedział. — Ela czuje, że ma coraz mniej czasu.

— W takim razie powinna mi pomóc szukać porozumienia z wirusem. Przekonać go, żeby dał nam spokój. Zawrzeć układ, jak Andrew z pequeninos. A ona zamknęła przede mną laboratorium. No cóż, to działa w obie strony. Ona mnie odcięła, ja ją odcięłam.

— Zdradzałaś pequeninos tajemnice.

— No tak. Mama i Ela jako strażniczki prawdy! Tylko one mają prawo decydować, kto co powinien wiedzieć. Pozwól Miro, że tobie też zdradzę pewną tajemnicę. Nie obronisz prawdy, ukrywając ją przed innymi.

— Wiem o tym — odparł Miro.

— Z powodu tych idiotycznych tajemnic mama całkiem rozwaliła naszą rodzinę. Nie wyszła za Liba, bo chciała ukryć sekret, który przecież mógł mu ocalić życie.

— Wiem — powtórzył Miro.

Tym razem przemówił z taką gwałtownością, że zaskoczona Quara umilkła na moment.

— Rzeczywiście, ten sekret dotknął cię bardziej ode mnie — zaczęła znowu. — Ale właśnie dlatego powinieneś stanąć po mojej stronie. Twoje życie potoczyłoby się o wiele lepiej, życie nas wszystkich potoczyłoby się lepiej, gdyby mama wyszła za Liba i wyjawiła mu wszystkie swoje tajemnice. Pewnie żyłby jeszcze.

Eleganckie rozwiązania. Śliczne, malutkie co-by-było. I wszystkie fałszywe jak diabli. Gdyby Libo ożenił się z Novinhą, nie ożeniłby się z Bruxinhą, matką Quandy. Niczego nie podejrzewający Miro nie mógłby się zakochać w swojej przyrodniej siostrze, ponieważ ona by nie istniała. Ale za dużo musiałby tłumaczyć przy swej niepewnej wymowie. Dlatego ograniczył się do krótkiego:

— Quanda by się nie urodziła.

Miał nadzieję, że Quara zrozumie, co trzeba.

Zastanawiała się przez moment i dokonała właściwych skojarzeń.

— Masz rację — przyznała. — Przepraszam. Byłam wtedy dzieckiem.

— To już przeszłość — odparł Miro.

— Wcale nie — zaprotestowała Quara. — Wciąż ją powtarzamy. Te same błędy, znowu i znowu. Mama ciągle wierzy, że ochrania ludzi, ukrywając przed nimi prawdę.

— Ty też.

Quara myślała przez chwilę.

— Ela nie chciała, żeby pequeninos dowiedzieli się o jej pracach nad descoladą. Ten sekret mógł zniszczyć całe ich społeczeństwo, a nikt nawet nie spytał ich o zdanie. Nie pozwalali pequeninos się bronić. Ale to, co ja trzymam w tajemnicy, to… może… metoda intelektualnej kastracji descolady, jej połowicznego uśmiercenia.

— Aby ratować ludzkość, nie niszcząc pequeninos.

— Ludzie i pequeninos wspólnie knują zagładę trzeciej, bezbronnej rasy!

— Niezupełnie bezbronnej.

Zignorowała go.

— Jak wtedy, kiedy papież podzielił świat między ich katolickie królewskie wysokości, między Hiszpanię i Portugalię. Dawno temu, po Kolumbie. Linia na mapie i pstryk… w Brazylii mówią po portugalsku, nie po hiszpańsku. Nieważne, że dziewięć dziesiątych Indian musiało zginąć, a reszta na długie wieki straciła wszelkie prawa, nawet własną mowę…

Tym razem Miro się zniecierpliwił.

— Descolada to nie Indianie.

— To świadoma rasa.

— Wcale nie.

— Doprawdy? — zdziwiła się Quara. — Skąd ta pewność? Gdzie jest twój dyplom z mikrobiologii i ksenogenetyki? Miałam wrażenie, że studiowałeś tylko ksenologię. I że to było trzydzieści lat temu.

Miro nie odpowiadał. Wiedział, że Quara doskonale zdaje sobie sprawę, jak ciężko pracował, żeby nadrobić opóźnienia. To był osobisty atak i głupie sięganie po autorytet. Niewarte odpowiedzi. Dlatego siedział nieruchomo i wpatrywał się w jej twarz. Czekał, aż powróci w obszar rozsądnej dyskusji.

— No dobrze — przyznała. — To był cios poniżej pasa. Ale było nim też przysyłanie tu właśnie ciebie, żebyś wyciągnął ze mnie dane. Gra na moich uczuciach.

— Uczuciach?

— Bo jesteś… jesteś…

— Kaleką — dokończył Miro. Nie sądził, że litość wszystko skomplikuje. Ale co mógł na to poradzić? Cokolwiek robi, robi to jako inwalida.

— No… tak.

— To nie Ela mnie przysłała — wyjaśnił Miro.

— Więc mama.

— Nie mama.

— Wtrącasz się na własną rękę? Czy chcesz mnie przekonać, że przysyła cię cała ludzkość? A może jesteś delegatem jakichś abstrakcyjnych wartości? „Przyzwoitość kazała mi tu przyjść”.

— Jeśli nawet, posłała mnie w niewłaściwe miejsce. Cofnęła się, jakby ją spoliczkował.

— Aha… Więc nie jestem przyzwoita?

— Andrew mnie przysłał — rzekł Miro.

— Jeszcze jeden manipulator.

— Sam by przyszedł.

— Ale był taki zajęty, musiał się wtrącać gdzie indziej. Nossa Senhora, on jest jak kapłan. Miesza się w kwestie naukowe, które tak daleko przewyższają jego wiedzę…

— Zamknij się — warknął Miro.

Powiedział to dostatecznie stanowczo, by Quara rzeczywiście zamilkła… choć nie była z tego zadowolona.

— Wiesz, kim jest Andrew — rzekł ostro Miro, — Napisał Królową Kopca i…

— Królową Kopca, Hegemona i Życie Człowieka.

— Nie mów mi, że na niczym się nie zna.

— Nie. Wiem, że to nieprawda — przyznała Quara. — Rozzłościłam się. Mam wrażenie, że wszyscy są przeciwko mnie.

— Przeciwko temu, co robisz. Tak.

— Czemu nikt nie chce zrozumieć mojego punktu widzenia?

— Ja rozumiem twój punkt widzenia.

— Więc jak możesz…

— Rozumiem też ich punkt widzenia.

— No tak. Pan Obiektywny. Chcesz mnie przekonać, że rozumiesz. Metoda na współczucie.

— Sadownik umiera, żeby zdobyć informację, którą ty prawdopodobnie już znasz.

— Nieprawda. Nie wiem, czy inteligencja pequeninos pochodzi od wirusa.

— Można było sprawdzić przycięty wirus, nie zabijając Sadownika.

— Przycięty… Sam wybrałeś to słowo? Lepsze niż wykastrowany. Odcięte kończyny. Głowa też. Zostaje sam kadłub. Bezsilny. Bezrozumny. Serce bijące bez celu.

— Sadownik…

— Sadownik koniecznie chce zostać męczennikiem. Chce umrzeć.

— Sadownik prosi, żebyś przyszła z nim porozmawiać.

— Nie.

— Dlaczego nie?

— Daj spokój, Miro. Przysyłają mi kalekę. Chcą, żebym spotkała się z umierającym pequenino. Jakbym mogła zdradzić całą rasę, bo konający przyjaciel… w dodatku ochotnik… prosi mnie o to resztką sił.

— Quaro.

— Tak, słucham.

— Rzeczywiście?

— Disse que sim! — warknęła. Powiedziałam, że tak.

— Możesz mieć rację w tej sprawie.

— Jak miło z twojej strony.

— Ale oni też mogą.

— Mówiłam, że jesteś obiektywny.

— Mówiłaś, że nie wolno im podejmować decyzji, w wyniku której mogą zginąć pequeninos, nie konsultując się z nimi wcześniej. Czy ty…

— …nie robię tego samego? A jakie mam wyjście? Opublikować swoje poglądy i urządzić głosowanie? Parę tysięcy ludzi i miliony pequeninos po twojej stronie… ale są biliony wirusów descolady. Większość decyduje. Sprawa zamknięta.

— Descolada nie jest świadoma — powtórzył Miro.

— Dla twojej informacji — odparła Quara. — Wiem o tej najnowszej teorii. Ela przysłała mi transkrypcje. Na zacofanej kolonii jakaś Chinka, która nie ma pojęcia o ksenogenetyce, wysuwa obłąkaną hipotezę, a wy wszyscy zachowujecie się tak, jakbyście już ją udowodnili.

— Udowodnij, że jest fałszywa.

— Nie mogę. Nie mam wstępu do laboratorium. To wy udowodnijcie, że to prawda.

— Tego dowodzi brzytwa Ockhama. Najprostsze wytłumaczenie, które zgadza się ze wszystkimi faktami.

— Ockham był średniowiecznym pierdzielem. Najprostsze wytłumaczenie, które zgadza się ze wszystkimi faktami, zawsze brzmi: Bóg to zrobił. Albo: ta starucha naprzeciwko jest czarownicą i ona to zrobiła. Tym właśnie jest wasza hipoteza… tylko że wy nie wiecie nawet, gdzie mieszka czarownica.

— Descolada pojawiła się zbyt nagle.

— Nie w wyniku ewolucji. Wiem o tym. Musiała skądś przybyć. Świetnie. Nawet jeśli powstała sztucznie, to nie znaczy, że teraz nie jest świadoma.

— Próbuje nas zabić. To nie ramen, to varelse.

— Oczywiście, hierarchia Valentine. A skąd mam wiedzieć, że to descolada jest varelse, a my ramenami? Według mnie, inteligencja to inteligencja. Varelse jest tylko nazwą, którą wymyśliła Valentine dla określenia inteligencji-którą-postanowiliśmy-zabić. Ramen oznacza inteligencję-której-postanowiliśmy-jeszcze-nie-zabijać.

— To bezlitosny przeciwnik.

— Są jacyś inni?

— Descolada nie szanuje innego życia. Chce nas zgładzić. Zawładnęła pequeninos. Wszystko po to, żeby uregulować tę planetę i sięgnąć po następne.

Przynajmniej raz pozwoliła mu skończyć dłuższą wypowiedź. Czy to znaczy, że naprawdę go słucha?

— Mogę się zgodzić z częścią hipotezy Wang-mu — oświadczyła Quara, — To sensowne założenie, że descolada reguluje gaialogię Lusitanii. Właściwie, kiedy się dobrze zastanowić, to nawet oczywiste. Tłumaczy większość rozmów, jakie zaobserwowałam, przekaz informacji od jednego wirusa do drugiego. Sądzę, że po kilku miesiącach wiadomość dociera do wszystkich wirusów na planecie… To może działać. Ale sterowanie gaialogią nie dowodzi braku świadomości. Można spojrzeć na to inaczej: descolada okazuje altruizm, podejmując się regulacji gaialogii całego świata. I troskliwość. Lwica atakująca napastnika w obronie swoich małych wzbudziłaby nasz podziw. Descolada to właśnie robi; atakuje ludzi, by chronić to, za co odpowiada: żyjącą planetę.

— Lwica broniąca swoich młodych.

— Tak uważam.

— A może wściekły pies, który pożera nasze dzieci?

Quara zamilkła. Myślała przez chwilę.

— Może jedno i drugie? Dlaczego nie? Descolada próbuje regulować klimat tej planety. Ale ludzie stają się coraz bardziej niebezpieczni. Dla niej my jesteśmy wściekłym psem. Wyrywamy rośliny, które są elementem jej systemu kontroli; sadzimy własne, które nie reagują. Przez nas niektórzy pequeninos zachowują się dziwnie, są nieposłuszni. Spalamy lasy, kiedy ona stara się stworzyć ich więcej. To naturalne, że usiłuje się nas pozbyć.

— Dlatego próbuje nas zgładzić.

— To jej przywilej! Kiedy zrozumiecie, że descolada ma swoje prawa?

— A my nie? A pequeninos?

Znowu urwała. Żadnych natychmiastowych kontrargumentów. To dawało nadzieję, że naprawdę słucha.

— Wiesz co, Miro?

— Co?

— Mieli rację, że cię przysłali.

— Naprawdę?

— Bo nie jesteś jednym z nich.

To fakt, pomyślał Miro. Już nigdy nie będę „jednym z”.

— Może nie zdołamy porozumieć się z descoladą. I może naprawdę jest tworem sztucznym. Biologicznym robotem realizującym swój program. A może nie. Ale oni nie pozwalają mi sprawdzić.

— Co zrobisz, jeśli wpuszczą cię do laboratorium? — zapytał dociekliwie Miro.

— Nie wpuszczą — stwierdziła Quara. — Jeśli na to liczysz, to chyba nie znasz mamy i Eli. Uznały, że nie można mi ufać i koniec. Dobrze. A ja uznałam, że im nie można ufać.

— Całe gatunki mogą zginąć z powodu rodzinnej dumy.

— Naprawdę tak uważasz, Miro? Dumy? Nie kieruje mną nic szlachetniejszego?

— Nasza rodzina jest wyjątkowo dumna.

— Zresztą nieważne, co sobie myślisz. Kieruję się sumieniem, choćbyś nazwał je dumą, uporem czy jakoś inaczej.

— Wierzę ci — rzeki Miro.

— Ale czyja ci wierzę, kiedy mówisz, że mi wierzysz? Strasznie to poplątane. — Odwróciła się do terminala. — Idź już, Miro. Obiecałam, że się nad tym zastanowię. Dotrzymam słowa.

— Odwiedź Sadownika.

— O tym też pomyślę. — Palce zawisły nad klawiaturą. — To mój przyjaciel, wiesz przecież. Nie jestem bez serca. Pójdę do niego, bądź spokojny.

— Dobrze. Ruszył do drzwi.

— Miro — zawołała. Obejrzał się i czekał.

— Dziękuję. Nie groziłeś, że ten wasz program włamie się do moich danych, jeśli sama ich nie udostępnię.

— Oczywiście, że nie.

— Wiesz sam, że Andrew by mi zagroził. Wszyscy biorą go za świętego, a on zawsze znęca się nad ludźmi, którzy się z nim nie zgadzają.

— On nie grozi.

— Sama widziałam.

— On ostrzega.

— Och. Wybacz. Jest jakaś różnica?

— Tak — stwierdził Miro.

— Jedyna różnica między ostrzeżeniem a groźbą polega na tym, czy ty jej udzielasz, czy tobie.

— Nie. Różnica tkwi w tym, jak człowiek ją rozumie.

— Odejdź — powiedziała. — Mam dużo pracy, nawet kiedy tylko myślę. Dlatego idź już. Otworzył drzwi.

— Ale dziękuję — dodała jeszcze.

Zamknął drzwi.

Jane natychmiast zapiszczała mu w uchu.

— Jak widzę, postanowiłeś jej nie mówić, że rozkodowałam jej pliki, zanim jeszcze przyszedłeś.

— Tak — westchnął Miro. — Czuję się jak hipokryta. Dziękowała mi, że nie groziłem jej tym, co już zrobiłem.

— Ja to zrobiłam.

— My. Ty, ja i Ender. Podstępna grupa.

— Czy ona naprawdę się zastanowi?

— Może — mruknął Miro. — A może już pomyślała, postanowiła współpracować i teraz szuka tylko pretekstu. Albo postanowiła nie współpracować, a powiedziała to, żeby mi zrobić przyjemność, bo się nade mną lituje.

— Jak uważasz, co zrobi?

— Nie wiem, co zrobi. Wiem, co sam zrobię. Będę się wstydził za każdym razem, kiedy sobie przypomnę, jak pozwoliłem jej wierzyć, że szanuję jej tajemnice. A tymczasem ograbiliśmy jej pliki. Czasami nie uważam się za dobrego człowieka.

— Jak może zauważyłeś, ona ci nie wspomniała, że swoje prawdziwe odkrycia trzyma poza systemem komputerowym. Jedyne pliki, do jakich mogłam dotrzeć, to bezwartościowe śmieci. Też nie była z tobą szczera.

— Tak, ale ona jest fanatykiem bez śladu wyczucia równowagi czy proporcji.

— To wiele tłumaczy.

— Niektóre cechy można uznać za typowe dla naszej rodziny — wyjaśnił Miro.

Tym razem królowa kopca była sama. Może czymś zmęczona… kopulacją? Składaniem jaj? Zdawało się, że robi to bez przerwy. Nie ma wyboru. Teraz, kiedy robotnice patrolowały granice ludzkiej koloni, musiała ich produkować więcej niż planowała. Nie wymagały edukacji — szybko osiągały dojrzałość, posiadając wiedzę dorosłych osobników. Ale proces koncepcji, składania jaj, wylęgu i kokonu zajmował czas. Tygodnie dla dorosłej robotnicy. W porównaniu z pojedynczym człowiekiem, królowa produkowała ogromną liczbę młodych. Jednak w porównaniu z miastem Milagre, z ponad tysiącem kobiet w wieku rozrodczym, kolonia robali miała tylko jedną płodną samicę.

Ender niepokoił się i martwił trochę wiedząc, że jest jedna królowa, A jeśli coś się jej przydarzy? Za to królowa kopca pewnie z niepokojem myślała o istotach ludzkich, mających ledwie garstkę dzieci. A jeśli coś im się przydarzy? Oba gatunki dla ochrony genetycznego dziedzictwa uprawiały kombinację karmienia i nadmiarowości. Ludzie dysponowali nadmiarem rodziców, którzy potem karmią nieliczne potomstwo. Królowa kopca posiadała nadmiar potomstwa, które potem karmi rodzicielkę. Każdy z gatunków znalazł własną strategię równowagi.

Dlaczego zwracasz się z tym do nas?

— Bo stanęliśmy w martwym punkcie. Bo wszyscy inni próbują, a ty masz równie wiele do stracenia. Mam?

— Descolada zagraża ci, tak samo jak nam. Pewnego dnia nie zdołasz nad nią zapanować i zginiesz.

Ale nie o descoladę chciałeś mnie spytać.

— Nie.

Przyszedł w sprawie lotów szybszych niż światło. Grego zadręczał swój mózg. W więzieniu nie miał nic innego do roboty. Ostatnim razem, kiedy Ender z nim rozmawiał, Grego płakał z wyczerpania i z frustracji. Zapisał równaniami stosy papieru, rozłożone w całym pokoju, który służył za celę.

— Czy nie obchodzą cię loty szybsze niż światło?

Byłyby bardzo przyjemne.

Ta obojętna reakcja rozczarowała go tak bardzo, że niemal zabolała. Tak właśnie wygląda rozpacz. Quara, jak mur ukrywający naturę inteligencji descolady. Sadownik, umierający z braku descolady. Hań Fei-tzu i Wang-mu, usiłujący w kilka dni zrealizować całe lata studiów w kilku dziedzinach naraz. Wykończony Grego. I żadnych wyników.

Musiała usłyszeć jego mękę tak wyraźnie, jakby ją wykrzyczał.

Przestań.

Przestań.

— Robiłaś to — powiedział. — To musi być możliwe. Nigdy nie latałyśmy szybciej niż światło.

— Przeniosłaś swoje działanie na odległość lat świetlnych. Znalazłaś mnie.

Ty nas znalazłeś, Ender.

— Wcale nie — zaprotestował. — Nie wiedziałem nawet, że nawiązaliśmy myślowy kontakt, dopóki nie znalazłem wiadomości, którą mi zostawiłyście.

To była niezwykła chwila, kiedy stanął na obcej planecie i zobaczył model, replikę pejzażu istniejącego poza tym tylko w jednym miejscu — w komputerze, na którym rozgrywał osobistą wersję Gry Fantasy. To było tak, jakby ktoś zupełnie obcy podszedł do niego i opowiedział jego własny wczorajszy sen. Były w jego umyśle. Trochę go to przerażało, ale i ekscytowało. Po raz pierwszy w życiu czuł się poznany. Nie znany — znali go wszyscy, a w tamtych dniach jego sława była jeszcze pozytywna. Wtedy był największym bohaterem wszechczasów. Inni ludzie go znali. Ale ten wytwór robali pozwolił mu zrozumieć, że po raz pierwszy został poznany.

Myśl, Ender. Tak, sięgałyśmy ku naszemu wrogowi, ale nie szukałyśmy ciebie. Szukałyśmy kogoś podobnego do nas. Sieci połączonych umysłów z umysłem centralnym, który nią steruje. Swoje umysły znajdujemy bez trudu, gdyż rozpoznajemy wzorzec. Znaleźć siostrę to jak znaleźć siebie.

— Więc jak mnie znalazłaś?

Nie myślałyśmy nigdy jak. Zrobiłyśmy to. Znalazłyśmy gorące jasne źródło. Sieć, ale z bardzo dziwną przynależnością. A w samym jej środku nie ktoś taki jak my, ale jeszcze jeden, całkiem zwyczajny. Ty. Ale taki intensywny. Skupiony w sieci, w stronę innych ludzkich istot. Skupiony do wnętrza na twojej grze komputerowej, i skupiony na zewnątrz, poza wszystko, na nas. Szukający nas.

— Nie szukałem. Studiowałem was. — Oglądał wszystkie wideo, jakie mieli w Szkole Bojowej, próbował zrozumieć, jak funkcjonuje umysł robala. — Wyobrażałem was sobie.

To właśnie mówimy. Szukałeś nas. Wyobrażałeś. My tak poszukujemy siebie. Zatem przyzywałeś nas.

— I to wszystko?

Nie, nie. Byłeś taki niezwykły. Nie wiedziałyśmy, czym jesteś. Niczego w tobie nie umiałyśmy odczytać. Twoje wizje były ograniczone. Idee zmieniały się szybko i potrafiłeś myśleć tylko o jednej rzeczy naraz. A sieć wokół ciebie tak często się zmieniała, połączenie z tobą każdego elementu ulegało wzmocnieniu i osłabieniu, niekiedy bardzo szybko…

Nie zrozumiał, o czym mówiła. Z jaką siecią był połączony?

Inni żołnierze. Twój komputer.

— Nie byłem połączony. To tylko moi żołnierze, nic więcej.

Jak myślisz, jak my się łączymy? Widzisz jakieś przewody?

— Ale przecież ludzie myślą indywidualnie. Nie jak twoje robotnice.

Wiele królowych, wiele robotnic, zmiany tam i z powrotem, bardzo chaotyczne. Straszny, przerażający czas. Czy to są te potwory, które zgładziły nasz statek kolonizacyjny? Jakie to istoty? Byłeś tak dziwny, że nie mogłyśmy sobie ciebie wyobrazić. Wcale. Wyczuwałyśmy tylko, że nas poszukujesz.

To na nic. Żadnego związku z lotami szybszymi niż światło. I wszystko przypomina jakiś bełkot, nie naukowe fakty. Nic, co Grego mógłby wyrazić matematycznie.

Tak, to prawda. Nie robimy tego jak nauki. Ani techniki. Żadnych liczb ani nawet myśli. Znalazłyśmy cię, jak byśmy wprowadzały nową królową. Jak byśmy tworzyły nowy kopiec.

Ender nie rozumiał, jaki związek ma utworzenie ansiblowego łącza z jego umysłem i wylęg nowej królowej. _ Wytłumacz mi. Nie myślimy o tym. Po prostu robimy.

— Ale co dokładnie wtedy robicie? To, co zawsze robimy.

— A co zawsze robicie?

A jak sprawiasz, że przed kopulacją twój penis wypełnia się krwią, Ender? Jak zmuszasz trzustkę do wydzielania enzymów? Jak uruchamiasz dojrzałość? Jak ogniskujesz wzrok?

— W takim razie pamiętaj, jak to się dzieje, i pokaż mi.

Zapominasz, że nie lubisz, kiedy pokazujemy ci przez nasze oczy.

To prawda. Próbowała tego kilka razy, kiedy był jeszcze bardzo młody i dopiero odkrył jej kokon. Po prostu nie mógł tego przyswoić, nie mógł nadać sensu. Przebłyski, kilka wyraźnych obrazów, ale wszystko budziło dezorientację. Wpadł w panikę i chyba zemdlał, chociaż był wtedy sam i właściwie nie miał pewności, co naprawdę zaszło.

— Jeżeli nie możesz mi wytłumaczyć, musimy spróbować inaczej. Jesteś jak Sadownik? Chcesz umrzeć?

— Nie. Powiem ci, kiedy przerwać. Poprzednio mnie to nie zabiło.

Spróbujemy… czegoś pośredniego. Łagodniejszego. Będziemy pamiętać i opowiemy ci, co się dzieje. Pokażemy fragmenty. Ochronimy cię. Bezpiecznie.

— Spróbuj. Tak.

Nie dała mu ani chwili na namysł czy przygotowania. Natychmiast poczuł, że patrzy złożonymi oczami… Niejedna wizja w wielu źrenicach, ale w każdej inny obraz. Zakręciło mu się w głowie, jak wiele lat temu. Tym razem rozumiał trochę więcej — częściowo dlatego, że zmniejszyła nieco intensywność, częściowo zaś, gdyż wiedział już trochę o królowej kopca i o tym, co teraz robi.

Te różne wizje były tym, co widziały poszczególne robotnice, jakby rozrzucone oczy połączone z jednym mózgiem. Nie miał szans, by obserwować tyle obrazów równocześnie.

Pokażemy ci jeden. Ten najważniejszy.

Większość zgasła natychmiast. Potem, kolejno, znikały pozostałe. Uznał, że musi istnieć jakaś zasada organizacji robotnic. Odrzuciła te, które nie uczestniczyły w procesie tworzenia królowej. Potem, dla Endera, musiała uporządkować te, które uczestniczyły. To trudniejsze, ponieważ zwykle rozróżniała wizje według zadań, nie poszczególnych osobników. W końcu jednak pokazała mu tylko kluczowy obraz. Mógł się na nim skoncentrować, ignorując migotania i błyski na granicach pola widzenia.

Wykluwała się królowa. Kiedyś już pokazywała mu taką starannie przygotowaną wizję — kiedy pierwszy raz się spotkali i próbowała opowiedzieć o sobie. Teraz jednak nie patrzył na higieniczną, precyzyjnie zrealizowaną prezentację. Wyrazistość zniknęła. Obraz był mroczny, nieostry, rzeczywisty. To wspomnienia, nie sztuka.

Widzisz, że mamy ciało nowej królowej. Wiemy, że to królowa, bo zaczyna sięgać po robotnice. Jeszcze jako larwa.

— Możesz z nią rozmawiać?

Jest bardzo głupia. Jak robotnica.

— Dopiero w kokonie zyskuje inteligencję? Nie tak. Ma ją… jak twój mózg. Pamięć-myśl. Jest tylko pusta.

— Czyli musisz ją uczyć?

Po co uczyć? Tam nie ma myśliciela. Znalezionego. Wiążącego-razem.

— Nie wiem, o czy mówisz.

Nie próbuj patrzeć, tylko myśl. To się nie dzieje przez oczy.

— Jeśli zależy od innych zmysłów, przestań mi pokazywać. Oczy są dla ludzi zbyt ważne. Jeśli coś widzę, obraz blokuje wszystko oprócz wyraźnej mowy. A nie sądzę, żeby występowała przy tworzeniu królowej.

A teraz?

— Ciągle coś widzę.

Twój mózg zmienia to w obrazy.

— W takim razie wytłumacz. Pomóż mi zrozumieć.

Tak wyczuwamy się nawzajem. Znajdujemy to sięgające miejsce w ciele królowej. Robotnice też je mają, ale ono sięga tylko do królowej. Kiedy ją znajdzie, sięganie skończone. Królowa nie przestaje sięgać. Przyzywać.

— Wtedy ją znajdujecie?

Wiemy, gdzie jest. Ciało królowej. Przyzywacz robotnic. Magazyn pamięci.

— Czego więc szukacie?

Rzeczy-nas. Złącza. Twórcy znaczeń.

— Chcesz powiedzieć, że jest jeszcze coś? Coś oprócz ciała królowej?

Tak, oczywiście. Królowa to tylko ciało, jak robotnice. Nie wiedziałeś o tym?

— Nie. Nie widziałem tego.

Nie można widzieć. Nie oczami.

— Nie wiedziałem, że mam patrzeć na coś innego. Widziałem powstanie królowej, kiedy pokazałaś mi je pierwszy raz. Myślałem wtedy, że zrozumiałem.

My też tak myślałyśmy.

— Jeśli więc królowa jest tylko ciałem, kim ty jesteś?

Jesteśmy królową kopca. I wszystkimi robotnicami. Przybywamy i czynimy z nich jedną osobę. Ciało królowej jest nam posłuszne, jak ciała robotnic. Utrzymujemy je w całości, chronimy, pozwalamy działać doskonale, odpowiednio do potrzeb. Jesteśmy jądrem. Każda z nas.

— Zawsze mówiłaś tak, jakbyś była królową kopca.

Jesteśmy. Robotnicami także. Wszystkie jesteśmy jednym.

— Ale to centrum, to co wiąże razem…

Wołamy to, by przyszło i objęło ciało królowej, żeby była mądrą nasza siostra.

— Wzywasz to. Co to jest? Rzecz, którą wzywamy.

— Tak. Co to jest?

O co pytasz? To jest wzywana rzecz. Wzywamy ją.

To było frustrujące. Tak wiele czynności królowa kopca wykonywała czysto instynktownie. Nie miała języka, więc nigdy nie musiała tworzyć prostych wyjaśnień tego, co aż do teraz wyjaśnień nie wymagało. Musi jej pomóc znaleźć sposób wytłumaczenia działań, których bezpośrednia percepcja jest niemożliwa.

— Gdzie to znajdujesz?

Słyszy nasze wezwanie i przybywa.

— Ale jak posyłasz wezwanie?

Tak jak ty nas wezwałeś. Wyobrażamy sobie to, czym musi się stać. Wzorzec kopca. Królowa, robotnice i ich powiązania. Wtedy przychodzi jedna, która rozumie wzorzec i potrafi go utrzymać. Oddajemy jej ciało królowej.

— Czyli wzywasz jakąś inną istotę, żeby opanowała królową? Żeby stała się królową, kopcem i wszystkim. Utrzymała wzorzec, jaki sobie wyobraziłyśmy.

— I skąd ona przychodzi?

Z tego miejsca, gdzie jest, kiedy usłyszy nasze wołanie.

— Ale gdzie to jest? Nie tutaj.

— Świetnie. Wierzę ci. Ale skąd przychodzi? Nie mogę pomyśleć tego miejsca.

— Zapominasz?

To znaczy, że nie można pomyśleć o miejscu, gdzie ona jest. Gdybyśmy mogły o nim pomyśleć, wtedy one same pomyślałyby o sobie i żadna by nie przyszła, by objąć wzorzec, jaki pokazujemy.

— Czym jest to, co wiąże-razem?

Nie widzimy jej. Nie wiemy, dopóki nie znajdzie wzorca, a kiedy już tam przybędzie, jest taka jak my.

Dreszcz przebiegł Endera. Przez cały czas wierzył, że rozmawia z samą królową. Teraz dowiedział się, że to, co przemawia w jego myślach, używa tylko jej ciała i wykorzystuje robale. Symbiont. Dominujący pasożyt, panujący nad całym systemem kopca.

Nie. Myślisz o strasznej, okropnej rzeczy. Nie jesteśmy inną istotą. Jesteśmy tą istotą. Jesteśmy królową kopca, tak samo jak ty jesteś swoim ciałem. Mówisz: moje ciało, a jednak jesteś swoim ciałem i właścicielem swego ciała. Królowa kopca jest nami, to ciało jest mną, nie czymś innym. Ja. Nie byłam niczym, dopóki nie znalazłam wyobrażenia.

— Nie rozumiem. Jak to jest?

Jak mogę pamiętać? Nie miałam pamięci, zanim nie podążyłam za wyobrażeniem, przybyłam do tego miejsca i stałam się królową kopca.

— Skąd wiesz, że nie jesteś po prostu królową kopca?

Ponieważ kiedy przybyłam, dały mi wspomnienia. Zobaczyłam ciało królowej zanim przyszłam, a potem ciało królowej, kiedy już w nim byłam. Byłam dostatecznie silna, żeby utrzymać w sobie wzór, mogłam więc opanować to ciało. Stać się nim. Trwało to wiele dni, ale wreszcie byłyśmy całością i mogły dać nam wspomnienia, ponieważ miała całą pamięć.

Zbladła wizja przesyłana mu przez królową kopca. I tak nie pomagała, a przynajmniej nie na tyle, żeby ułatwić zrozumienie. Mimo to myślowy obraz był coraz bardziej zrozumiały — ten podsuwany przez własny umysł, który usiłował wytłumaczyć wszystko, co mówiła. Inne królowe — większość fizycznie nieobecna, ale filotycznie połączona z tą jedną, która musiała przy tym być — podtrzymywały w umysłach wzorzec związku między królową kopca i robotnicami. Aż jedna z tych tajemniczych, pozbawionych pamięci istot zdołała zawrzeć ten wzorzec w myślach i objąć ciało w posiadanie. Tak.

— Ale skąd przybywają te istoty. Gdzie musisz dotrzeć, żeby je zwabić?

Nigdzie się nie ruszamy. Wzywamy, a one są.

— Czyli są wszędzie?

Ich wcale tutaj nie ma. Nigdzie tutaj. Inne miejsce.

— Przecież mówiłaś, że się nie ruszasz.

Bramy. Nie wiemy, gdzie one są, ale w każdym miejscu jest brama.

— Jakie są te bramy?

Twój mózg stworzył słowo, które właśnie wymówiłeś. Brama. Brama.

Teraz zrozumiał, że brama to określenie wywołane przez własną pamięć, by nazwać przekazane myślowo pojęcie. I nagle uchwycił sensowne wytłumaczenie.

— Nie przebywają w tym samym continuum przestrzenno-czasowym, co my. Ale w dowolnym punkcie mogą do naszego przeniknąć.

Dla nich wszystkie punkty są jednym prinhtem. Wszystkie gdzie są jednym gdzie. Znajdują ioe wzorcu tylko jedno gdzie.

— To niesamowite. Przywołujesz istotę z innego miejsca i…

Przywołanie to nic. Wszystkie istoty to robią. Wszystkie nowe stworzenia. Wy to robicie. Każde ludzkie dziecko ma tę rzecz. Pequeninos również nimi są. Trawa i słońce. Wszystkie stworzenia wołają, a one przychodzą do wzorca. Jeśli rozumieją wzorzec, przychodzą i obejmują go. Małe wzorce są łatwe. Nasz wzorzec jest bardzo trudny. Tylko bardzo mądre potrafią go objąć.

— Filoty — domyślił się Ender. — Elementy, z których stworzone są wszelkie inne rzeczy.

Słowo, które wymawiasz, nie tworzy znaczenia, jakie my nadajemy.

— Bo dopiero teraz sobie skojarzyłem. Nie chodziło mi o to, co opisałaś, ale to, o co chodziło, może być tym, co opisałaś. Bardzo niejasne.

— Witamy w klubie.

Bardzo wesoło śmiejemy się szczęśliwe.

— Czyli kiedy tworzysz nową królową, masz już biologiczne ciało i tę nową… tę filotę, którą wzywasz z innego miejsca, gdzie one czekają. Musi zrozumieć złożony wzór tego, czym jest nowa królowa. A kiedy przybywa taka, która jest do tego zdolna, przyjmuje tożsamość i ciało, i staje się jaźnią tego ciała…

Wszystkich ciał.

— Przecież, kiedy powstaje nowa królowa, nie ma jeszcze robotnic. Staje się jaźnią przyszłych robotnic.

— Mówimy o przejściu z innej przestrzeni. Z miejsca, gdzie są filoty.

Wszystkie w tym samym nie-miejscu. Nie-miejsce jest tym miejscem. Nie ma gdzie. Wszystkie pragną gdzie. Wszystkie pożądają wzoru. Samotne bez jaźni.

— I twierdzisz, że my jesteśmy tym samym. Jak byśmy cię znalazły, gdybyś nie był?

— Ale mówiłaś, że znalezienie mnie było jak tworzenie nowej królowej.

Nie znalazłyśmy w tobie wzoru. Próbowałyśmy odkryć wzorzec między tobą i innymi ludźmi, ale zmieniałeś go i przenosiłeś; nie mogłyśmy zrozumieć. Ty też nie mogłeś nas zrozumieć, więc twoje wołanie nie mogło stworzyć wzorca. Dlatego objęłyśmy trzeci wzorzec. Ciebie sięgającego w maszynę. Ciebie tęskniącego do niej. Jak tęsknota życia w ciele nowej królowej. Wiązałeś siebie z programem w komputerze. Pokazywał ci obrazy. Znalazłyśmy te obrazy w komputerze i znalazłyśmy je w twoim umyśle. Porównałyśmy je, kiedy patrzyłeś. Komputer był bardzo złożony, a ty jeszcze bardziej złożony, ale tylko ten wzorzec trwał nieruchomo. Przemieszczaliście się wspólnie, a kiedy byliście razem, utrzymywaliście tę samą wizję. Ty wyobrażałeś sobie coś i robiłeś to, a komputer reagował na twoje wyobrażenia i wyobrażał sobie coś w odpowiedzi. Bardzo prymitywne komputerowe wyobrażenia. To nie była jaźń. Ale ty tworzyłeś z nich jaźń przez tęsknotę życia. Przez twoje sięganie.

— Gra Fantasy — odgadł Ender. — Stworzyłyście wzorzec z Gry Fantasy.

Wyobraziłyśmy sobie to samo, co ty. Wszystkie razem. Wzywałyśmy. To było niezwykle złożone i obce, ale o wiele prostsze od wszystkiego, co znalazłyśmy w tobie. Od tej pory wiemy: niewielu ludzi jest zdolnych do takiej koncentracji, jak twoja koncentracja na grze. I nie widziałyśmy żadnego innego programu, który reagowałby na człowieka tak, jak gra reagowała na ciebie. To również była tęsknota. Krążąca wkoło, próbując znaleźć coś dla ciebie.

— A kiedy zawołałyście…

Przybyła. Most, jaki był nam potrzebny. Wiążący-razem ciebie i program. Utrzymywał wzorzec, był więc żywy, nawet kiedy nie poświęcałeś mu uwagi. Był z tobą połączony, ty byłeś jego częścią, a jednak my także mogłyśmy go zrozumieć. Pomost.

— Ale kiedy filota obejmuje ciało nowej królowej kopca, kieruje nim całkowicie: ciałem królowej i ciałami robotnic. Dlaczego ten wasz pomost nie zapanował nade mną?

Czy myślisz, że nie próbowałyśmy?

— Dlaczego się nie udało?

Nie umiałeś pozwolić, żeby taki wzorzec tobą kierował. Mogłeś świadomie stać się częścią rzeczywistego, żyjącego wzorca, ale nie dałeś się opanować. Nie dałeś się nawet zniszczyć I tak wiele było ciebie w tym wzorcu, że same nie mogłyśmy nim kierować. Zbyt dla nas obcy.

— Ale potrafiłyście z jego pomocą odczytywać moje myśli?

Potrafiłyśmy z jego pomocą łączyć się z tobą, mimo obcości. Studiowałyśmy cię, szczególnie kiedy bawiłeś się grą. I kiedy zaczęłyśmy cię rozumieć, uchwyciłyśmy ideę całego gatunku. Że każdy z was jest żywy, bez żadnej królowej.

— Bardziej skomplikowane, niż się spodziewałyście?

Mniej. Wasze indywidualne umysły były prostsze tam, gdzie oczekiwałyśmy złożoności, i złożone tam, gdzie oczekiwałyśmy prostoty. Pojęłyśmy, że naprawdę jesteście żywi i piękni w swej perwersyjnej i tragicznej samotności. Postanowiłyśmy nie wysyłać następnego statku kolonizacyjnego do waszych planet.

— Ale my o tym nie wiedzieliśmy. Skąd mieliśmy wiedzieć?

Zrozumiałyśmy też, że jesteście groźni i straszni. Zwłaszcza ty, ponieważ zrozumiałeś wszystkie nasze wzorce i nie potrafiłyśmy wymyślić nic tak skomplikowanego, żeby cię zaskoczyło. Dlatego zniszczyłeś wszystkie oprócz mnie. Teraz rozumiem cię lepiej. Miałam tyle lat, żeby cię obserwować. Nie jesteś tak przerażająco zdolny, jak nam się wydawało.

— Szkoda. Przerażające zdolności bardzo by się teraz przydały. Wolimy spokojny blask inteligencji.

— Ludzie z wiekiem tracą bystrość. Jeszcze parę lat, a ten blask będzie już całkiem przyćmiony.

Wiemy, że kiedyś umrzesz. Chociaż tak długo to odsuwasz.

Ender nie chciał angażować się w dyskusję o śmiertelności czy innych aspektach życia ludzi, które tak fascynowały królową kopca. Gdy słuchał jej opowieści, do głowy przyszło mu jeszcze jedno pytanie. Intrygująca możliwość.

— Ten wasz pomost. Gdzie był? W komputerze?

W tobie. Tak jak ja jestem w ciele królowej kopca.

— Ale nie jako część mnie?

Część ciebie, ale również nie-ty. Inny. Na zewnątrz, ale we wnętrzu. Związany z tobą, ale wolny. Nie mógł nad tobą zapanować i ty nie mogłeś zapanować nad nim.

— Czy mógł kierować komputerem?

Nie myślałyśmy o tym. Nie obchodziło nas. Może.

— Jak długo używałyście pomostu? Jak długo działał? Przestałyśmy o nim myśleć. Myślałyśmy o tobie.

— Ale wciąż tam był, przez cały czas, kiedy mnie obserwowałyście? A gdzie mógł się podziać?

— Jak długo może istnieć?

Nigdy przedtem niczego takiego nie stworzyłyśmy. Skąd możemy wiedzieć? Królowa kopca umiera, kiedy umiera ciało królowej.

— Ale w czyim ciele był ten pomost? W twoim. W centrum wzorca.

— Był wewnątrz mnie?

Oczywiście. Ale jednak był nie-tobą. Zawiódł nas, kiedy nie pozwolił nam nad tobą zapanować, i nie myślałyśmy o nim więcej. Ale teraz widzimy, że był niezwykle ważny. Powinnyśmy go poszukać. Powinnyśmy o nim pamiętać.

— Nie. Dla was to było jak… jak funkcja ciała. Jak zaciśnięcie pięści, żeby kogoś uderzyć. Zrobiłyście to, a kiedy pięść już nie była potrzebna, nie zwracałyście uwagi, czy jest jeszcze, czy już nie jest zaciśnięta.

Nie rozumiemy związku, ale wydaje się nam, że dla ciebie ma sens.

— On wciąż żyje, prawda?

Możliwe. Próbujemy go wyczuć. Znaleźć. Gdzie mamy szukać? Dawnego wzorca już nie ma. Już nie wracasz do Gry Fantasy.

— Ale wciąż łączyłby się z komputerem, prawda? Powiązanie miedzy mną a komputerem. Ale ten wzorzec może się rozrastać. Może obejmować innych ludzi. Pomyśl, że jest połączony z Mirem, tym młodym człowiekiem, którego tu sprowadziłem…

Tym uszkodzonym…

— I zamiast łączyć się z jednym komputerem, jest połączony z tysiącami tysięcy, poprzez międzyplanetarne złącza ansibli.

To możliwe. Był żywy. Mógł rosnąć. Jak my rośniemy, gdy potrzeba nowych robotnic. Przez cały czas. Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, jesteśmy pewne, że wciąż gdzieś istnieje. Ponieważ nadal jesteśmy z tobą powiązane, a tylko przez tamten wzorzec mogłyśmy się łączyć. Związek jest bardzo silny — ta część wzorca, która jest łączem między nami. Myślałyśmy, że wzmacnia się, bo poznajemy cię lepiej. Ale może wzmacniał się również dlatego, że rósł pomost.

— A ja myślałem… Jane i ja uważaliśmy zawsze… że ona zaistniała jakoś w ansiblowych łączach między światami. Pewnie ona tam właśnie się widzi, w miejscu, które odbiera jako ośrodek swojego… ciała, chciałem już powiedzieć.

Próbujemy wyczuć, czy pomost między nami wciąż tam jest. Trudne.

— Jak szukać konkretnego mięśnia, którego używasz przez całe życie, ale nigdy samodzielnie.

Interesujące porównanie. Nie widzimy związku, ale nie, teraz widzimy.

— Porównanie?

Pomost. Bardzo duży. Jego wzorzec jest za wielki. Nie zdołamy go już objąć. Ogromny. Pamięć… skomplikowana. Trudniejsza niż szukanie cię za pierwszym razem… bardzo skomplikowana. Wymyka się. Nie potrafimy już objąć jej naszym umysłem.

— Jane — szepnął Ender. — Jesteś już dużą dziewczynką.

W odpowiedzi zabrzmiał głos Jane.

— To nieuczciwe, Ender. Nie słyszę, co ona do ciebie mówi. Wyczuwam tylko twój przyspieszony puls i oddech.

Jane. Wiele razy widziałyśmy to imię w twoich myślach. Ale pomost nie miał twarzy, nie był osobą.

— Jane też nie jest.

Kiedy myślisz to imię, w twoim umyśle widzimy twarz. Wciąż ją widzimy. Sądziłyśmy, że to osoba. Ale teraz…

— Ona jest pomostem. Stworzyłyście ją.

Przywołałyśmy. Ty stworzyłeś wzorzec. To, czym jest ta Jane, ten pomost, rozpoczęło się od wzorca, jaki odkryłyśmy w tobie i Grze Fantasy, tak. Ale ona wyobraziła sobie siebie o wiele większą. Była bardzo silną… filotą, jeżeli twoje słowo jest właściwą nazwą… skoro potrafiła zmienić własny wzorzec i wciąż pamiętać, kim jest.

— Sięgnęłyście przez lata świetlne i znalazłyście mnie, ponieważ ja was szukałem. A potem znalazłyście wzorzec i przywołałyście istotę z innej przestrzeni. A ona przechwyciła wzorzec, objęła go i stała się Jane. Wszystko to natychmiast. Szybciej niż światło.

Ale to nie lot jest szybszy niż światło. To wyobrażanie i wołanie. Nie potrafi zabrać cię stąd i przenieść tam.

— Wiem. Wiem. Może nie uda się odpowiedzieć na pytanie, z którym tu przyszedłem. Ale miałem też inne, dla mnie równie ważne. Nie sądziłem, by łączyło się jakoś z tobą. I proszę, przez cały czas znałaś odpowiedź. Jane jest rzeczywista, żywa przez cały czas, a jej jaźń nie tkwi gdzieś w kosmosie… jest we mnie. Połączona ze mną. Nie zabiją jej, kiedy wyłączą ansible. To już coś.

Jeśli zabiją wzorzec, ona może umrzeć.

— Ale oni nie mogą zabić całego wzorca. Rozumiesz? Nie jest uzależniony od ansibli. Zależy ode mnie i złącza między mną a komputerami. I nie odetną tego złącza: między mną a komputerami tutaj i w satelitach wokół Lusitanii. A może nawet wcale nie potrzebuje ansibli. W końcu, tobie nie były potrzebne, żeby dosięgnąć mnie przez nią.

Wiele dziwnych rzeczy jest możliwych. Nie umiemy ich sobie wyobrazić. Robią wrażenie bardzo głupich i dziwacznych, te rzeczy w twoich myślach. Bardzo nas męczysz myśleniem, o głupich wyimaginowanych niemożliwych rzeczach.

— W takim razie odejdę. Ale to może pomóc. To prawdziwe zwycięstwo, jeśli dzięki temu Jane potrafi się uratować. Pierwsze zwycięstwo. A już myślałem, że czekają nas same klęski.

Gdy tylko opuścił królową kopca, zaczął Jane opowiadać wszystko, co zapamiętał z wyjaśnień królowej. Kim była Jane, jak została stworzona.

A kiedy mówił, ona analizowała siebie w świetle nowych informacji. Zaczęła odkrywać o sobie fakty, których nawet nie podejrzewała. Zanim Ender dotarł z powrotem do ludzkiej kolonii, zweryfikowała znaczną część jego teorii.

— Nie domyśliłam się tego, bo zawsze zaczynałam od błędnego założenia — powiedziała. — Wyobrażałam sobie, że mój ośrodek mieści się gdzieś w przestrzeni. Powinnam zgadnąć, że jest w tobie. Nawet kiedy byłam na ciebie wściekła, musiałam wrócić, żeby odzyskać spokój.

— A teraz królowa kopca twierdzi, że jesteś taka duża i złożona. I nie potrafi już objąć umysłem twojego wzorca.

— Musiałam szybko rosnąć w okresie dojrzewania.

— Zgadza się.

— Co mogłam poradzić, skoro ludzie ciągle podłączali nowe komputery?

— Tu nie chodzi o maszyny, Jane. To programy. Psychika.

— Muszę dysponować fizyczną pamięcią, żeby to wszystko pomieścić.

— Masz tę pamięć. Problem w tym, czy bez pomocy ansibli potrafisz uzyskać do niej dostęp.

— Mogę spróbować. To tak, jak jej mówiłeś: napiąć mięsień, o którym nie wiedziałam nawet, że go mam.

— Albo nauczyć się żyć bez niego.

— Zobaczę, co da się zrobić.

Co da się zrobić. Przez całą drogę do domu, gdy samochód szybował ponad capim, Ender szybował także, uradowany, że w końcu cokolwiek da się zrobić. Do tej pory odczuwał tylko rozpacz.

Jednak wracając, widział spalony las, dwa samotne ojcowskie drzewa okryte ostatnimi liśćmi, farmę upraw eksperymentalnych, nową chatę ze sterylną komorą, gdzie umierał Sadownik. I uświadamiał sobie, jak wiele jeszcze mają do stracenia, ilu ludzi jeszcze zginie… chociaż wiedzieli już, jak ocalić Jane.


Dzień się kończył. Hań Fei-tzu był zmęczony; oczy go piekły od długiego czytania. Z dziesięć razy poprawiał kolory na ekranie, próbując znaleźć coś uspokajającego. Nic nie pomagało. Ostatni raz pracował tak intensywnie jeszcze na studiach, ale wtedy był młody. I wtedy zawsze osiągał jakieś wyniki. Byłem bystrzejszy, szybszy. Osiągnięcia były dla mnie nagrodą. Teraz jestem stary i powolny, zajmuję się całkiem nowymi dla mnie dziedzinami, i całkiem możliwe, że te problemy nie mają rozwiązania. Dlatego żadna nagroda nie pobudza mnie do pracy. Jest tylko zmęczenie, zdrętwiały kark i opuchnięte, zaczerwienione oczy.

Zerknął na Wang-mu, zwiniętą w kłębek na podłodze. Bardzo się starała, ale zbyt mało miała wiedzy, by zrozumieć wszystkie dokumenty, jakie Hań Fei-tzu wywoływał na ekran w poszukiwaniu jakichś teoretycznych podstaw lotu szybszego niż światło. I w końcu znużenie zwyciężyło wolę; dziewczyna doszła do wniosku, że jest bezużyteczna, ponieważ nie pojmuje nawet tyle, by stawiać pytania. Wtedy zrezygnowała i zasnęła.

Ale nie jesteś bezużyteczna, Si Wang-mu. Pomagałaś nawet w swym niezrozumieniu. Jasny umysł, dla którego wszystko jest nowe. Jak gdyby własna utracona młodość stanęła obok mnie.

Taka była Qing-jao, zanim nabożność i duma mi ją odebrały.

To nieuczciwe. Nie może w ten sposób osądzać córki. Jeszcze kilka tygodni temu był z niej przecież zadowolony. Był dumny ponad wszelką miarę. Najlepsza, najzdolniejsza z bogosłyszących… spełnienie wysiłków ojca i nadziei matki.

To go najbardziej drażniło. Jeszcze niedawno był dumny, że dotrzymał obietnicy złożonej Jiang-qing. Niełatwo było wychować córkę tak pobożną, ominąć okres zwątpienia i buntu przeciw bogom. Owszem, zdarzały się takie dzieci, ale ich nabożność odbijała się zwykle na edukacji. Hań Fei-tzu pozwolił Qing-jao uczyć się wszystkiego, a potem tak sprawnie poprowadził ją ku zrozumieniu, że nie przeczyło to wierze w bogów.

A teraz zbierał to, co zasiał. Dał jej sposób widzenia świata, który tak doskonale podtrzymywał wiarę, że nic nie mogło teraz przekonać Qing-jao. Nawet odkrycie, że „głosy bogów” to tylko genetyczne łańcuchy, w jakie zakuł ich Kongres. Gdyby żyła Jiang-qing, Hań Fei-tzu popadłby w konflikt z żoną z powodu utraty wiary. Pod jej nieobecność, tak doskonale wychował córkę, że przejęła punkt widzenia matki.

Jiang-qing także by mnie porzuciła, myślał Hań Fei-tzu. Nawet gdybym nie owdowiał, dzisiaj nie miałbym żony.

Jedyną towarzyszką jest ta dziewczyna, służąca, która wdarła się do mojego domu w samą porę, by stać się iskrą życia na starość, płomykiem nadziei w moim mrocznym sercu.

Nie córka-mojego-ciała, ale może — kiedy minie kryzys — nadarzy się czas i sposobność, by uczynić Wang-mu córką-mego-umysłu. Skończyłem pracę dla Kongresu. Może zostanę nauczycielem z jedną tylko uczennicą, tą dziewczyną? Może zmienię ją w rewolucjonistkę, która poprowadzi prosty lud do wyzwolenia spod tyranii bogosłyszących, a potem do wolności od tyranii Kongresu? Oby się nią stała. Wtedy będę mógł odejść w pokoju wiedząc, że pod koniec życia stworzyłem coś, co odwróci moje dawne dokonania, które wzmocniły Kongres i pomogły zwyciężyć wszystkich przeciwników jego władzy.

Cichy oddech Wang-mu był jak jego własny oddech, jak oddech dziecka, jak szum bryzy w wysokich trawach. Ona cała jest ruchem, nadzieją, świeżością…

— Han Fei-tzu. Myślę, że nie śpisz.

Nie spał, ale na wpół drzemał. Drgnął, słysząc głos Jane, jakby właśnie się budził.

— Nie. Ale Wang-mu śpi.

— W takim razie obudź ją — poleciła Jane.

— O co chodzi? Zasłużyła na wypoczynek.

— Zasłużyła także, by usłyszeć to jako pierwsza.

Twarz Eli pojawiła się na ekranie obok Jane. Hań Fei-tzu od razu rozpoznał w niej ksenobiolog, zajmującą się analizą zebranych przez niego i Wang-mu próbek. Musiał nastąpić jakiś przełom.

Pochylił się, wyciągnął rękę i dotknął biodra śpiącej Wang-mu. Poruszyła się. Przeciągnęła. Potem, najwyraźniej przypominając sobie o obowiązkach, usiadła prosto.

— Zasnęłam? Co się stało? Wybacz, mistrzu Hanie. Zaraz pokłoniłaby się, bardzo zmieszana, ale Hań Fei-tzu jej nie pozwolił.

— Jane i Ela prosiły, żeby cię obudzić. Chciały, żebyś słyszała.

— Chcę przede wszystkim powiedzieć — zaczęła Ela — że możliwe jest to, na co liczyliśmy. Zmiany genetyczne były prymitywne i łatwe do wykrycia. Teraz rozumiem, czemu Kongres tak się starał, żeby do studiów nad mieszkańcami Drogi nie dopuścić prawdziwych genetyków. Gen ZPN nie znajdował się w zwykłym miejscu i dlatego biolodzy nie zidentyfikowali go natychmiast. Jednak funkcjonuje prawie dokładnie tak samo, jak naturalnie występujące geny ZPN. Łatwo na niego oddziaływać niezależnie od genów, dających bogosłyszącym te szczególne zdolności intelektualne i twórcze. Zaprojektowałam już odpowiednią bakterię. Wprowadzona do krwiobiegu, odszuka spermę czy jajeczko danej osoby, przeniknie do nich, usunie gen ZPN i zastąpi normalnym, nie zmieniając pozostałej części kodu genetycznego. Potem zginie.

Budowa bakterii opiera się na dość typowym szczepie, z pewnością wykorzystywanym w wielu laboratoriach Drogi w pracach immunologicznych i przy zapobieganiu wadom urodzeniowym. Każdy z bogosłyszących, jeśli zechce, może spłodzić dzieci wolne od ZPN. Hań Fei-tzu zaśmiał się.

— Jestem jedynym człowiekiem na tej planecie, który pragnąłby takiej bakterii. Bogosłyszący nie mają nad sobą litości. Są dumni ze swej choroby. Daje im władzę i zaszczyty.

— Wobec tego powiem wam o naszym następnym odkryciu. Dokonał go jeden z moich asystentów, pequenino imieniem Szkło. Przyznaję, że nie poświęcałam tej kwestii należnej uwagi, gdyż wydawała się stosunkowo prosta w porównaniu z problemem descolady, nad którym pracujemy.

— Nie przepraszaj — rzekł Hań Fei-tzu. — Jesteśmy wdzięczni za każdą pomoc. Na żadną nie zasługujemy.

— No tak… — Taka uprzejmość najwyraźniej ją krępowała. — W każdym razie Szkło odkrył, że prócz jednej, wszystkie uzyskane próbki dzielą się wyraźnie na kategorie bogosłyszących i niebogosłyszących. Przeprowadziliśmy testy na ślepo, a potem porównaliśmy listę próbek z listą nazwisk. Korelacja była pełna. Każdy bogosłyszący miał przebudowany gen. Żadna próbka pozbawiona przebudowanego genu nie znalazła się na waszej liście bogosłyszących.

— Mówiłaś, że oprócz jednej.

— Ta nas zaskoczyła. Szkło jest bardzo metodyczny, cierpliwy jak drzewo. Był pewien, że ten wyjątek to efekt mylnego zapisu albo błędna interpretacja danych genetycznych. Sprawdził ją wielokrotnie i przekazał do kontroli innym asystentom. Nie ma żadnych wątpliwości. Ten wyjątek to mutacja genotypu bogosłyszących. Jest w naturalny sposób pozbawiony genu ZPN, zachowuje natomiast wszelkie inne cechy, tak uprzejmie wprowadzone przez genetyków Kongresu.

— Czyli ta osoba jest już tym, co wasza bakteria ma stworzyć?

— Jest kilka innych zmutowanych regionów, których chwilowo jeszcze nie jesteśmy pewni, ale to nie ma nic wspólnego z ZPN ani inteligencją. Podobnie jak z żadnymi procesami życiowymi, więc osoba ta powinna mieć zdrowe potomstwo, które odziedziczy jej cechy. Co więcej, gdyby zawarła związek z osobą potraktowaną już naszą bakterią, dzieci prawie na pewno przejmą wszystkie udoskonalenia, a ZPN im nie zagrozi.

— Ma szczęście — mruknął Hań Fei-tzu.

— Kto to jest? — zapytała Wang-mu.

— To ty — odparła Ela. — Si Wang-mu.

— Ja? — Była wyraźnie zaskoczona. Ale Hań Fei-tzu wcale się nie zdziwił.

— Ha! — krzyknął. — Powinienem wiedzieć! Powinienem się domyślić! Nic dziwnego, że uczyłaś się tak szybko jak moja córka. Nic dziwnego, że twoja intuicja pomogła nam wszystkim, nawet kiedy prawie nie rozumiałaś, co czytasz. Jesteś równie bogosłysząca jak inni na Drodze… ale ty jedna jesteś też wolna od naszych oczyszczających rytuałów.

Si Wang-mu próbowała coś powiedzieć, lecz łzy napłynęły zamiast słów i pociekły jej po policzkach.

— Już nigdy nie pozwolę, byś traktowała mnie jak lepszego od siebie — rzekł Hań Fei-tzu. — Od tej chwili nie jesteś już służącą w tym domu, ale moją studentką, moją młodszą koleżanką. Niech inni myślą o tym, co zechcą. My wiemy, że jesteś zdolna jak każdy, nawet najzdolniejszy z nich.

— Jak panienka Qing-jao? — szepnęła Wang-mu.

— Jak każdy — powtórzył Hań Fei-tzu. — Grzeczność każe ci kłaniać się wielu osobom, ale w sercu nie musisz się kłaniać nikomu.

— Nie jestem godna.

— Każdy człowiek godzien jest swoich genów. Taka mutacja mogła uczynić cię kaleką. A ty jesteś najzdrowsza na całej Drodze.

Lecz jej cichy szloch nie ustawał.

Jane musiała przekazywać to wszystko, gdyż Ela zachowywała milczenie. Wreszcie jednak przemówiła.

— Przepraszam was, ale mam jeszcze wiele pracy — powiedziała.

— Oczywiście — zgodził się Hań Fei-tzu. — Możesz odejść.

— Nie zrozumiałeś mnie. Na to nie potrzebuję twojej zgody. Ale zanim odejdę, mam jeszcze coś do powiedzenia. Hań Fei-tzu skłonił głowę.

— Proszę. Słuchamy.

— Tak — szepnęła Wang-mu. — Ja też słucham.

— Istnieje możliwość… niewielka, jak się przekonacie, ale jednak możliwość… że jeśli rozszyfrujemy i opanujemy wirusa descolady, uda się stworzyć wersję możliwą do wykorzystania na Drodze.

— Jak to? — zdziwił się Hań Fei-tzu. — Na co nam potrzebny ten potworny sztuczny wirus?

— Descolada przenika do komórek organizmu nosiciela, odczytuje kod genetyczny i przebudowuje go według własnego schematu. Kiedy ją zmienimy… jeśli ją zmienimy… usuniemy ten schemat. Usuniemy też większość mechanizmów obronnych, jeśli potrafimy je znaleźć. Wtedy można wykorzystać wirus jako uniwersalny czynnik mutagenny. Coś, co dokona przemiany nie tylko w komórkach rozrodczych, ale we wszystkich komórkach żywego organizmu.

— Wybacz — przerwał jej Hań Fei-tzu. — Ostatnio sporo czytałem na ten temat. Zaniechano prac nad takim czynnikiem, ponieważ gdy tylko nastąpi przemiana, ciało zaczyna odrzucać własne komórki.

— Zgadza się. Tak zabija descolada. Ciało odrzuca samo siebie i umiera. Ale tylko dlatego, że descolada nie ma żadnego planu oddziaływania na ludzi. Bada ludzkie ciało w trakcie ataku, wprowadza przypadkowe zmiany i sprawdza, co z tego wyniknie. Nie dysponuje schematem, więc poszczególne komórki ofiar otrzymują różne kody genetyczne. A jeżeli stworzymy wirus podobnego typu, ale funkcjonujący według jednego schematu, przekształcający każdą komórkę zgodnie z takim samym nowym wzorem? W takim przypadku nasze badania dowodzą, że całkowita przemiana nastąpi u człowieka średnio w ciągu sześciu godzin, najwyżej pół doby.

— Dość szybko, żeby organizm nie zdążył odrzucić komórek…

— Wszystkie będą takie same, więc rozpozna nowy wzór jako własny.

Wang-mu przestała szlochać. Była równie podniecona jak Hań Fei-tzu, i mimo dyscypliny nie mogła się opanować.

— Potraficie uleczyć wszystkich bogosłyszących? Uwolnić nawet tych, którzy już się urodzili?

— Jeśli rozszyfrujemy descoladę, nie tylko potrafimy wyleczyć ZPN u bogosłyszących, ale też wprowadzić wszystkie udoskonalenia zwykłym ludziom. Najbardziej podziała to na dzieci. Starsi przekroczyli już okres rozwoju, kiedy nowe geny wywierają największy efekt. Ale od tej chwili, każde dziecko urodzone na Drodze będzie wybitnie inteligentne.

— Co wtedy? Czy descolada zniknie?

— Nie jestem pewna. Musimy chyba wbudować wirusowi mechanizm samozniszczenia, kiedy już wykona zadanie. Jako model wykorzystamy geny Wang-mu. Można powiedzieć, że będziesz genetyczną współrodzicielką całej populacji twojego świata.

Wang-mu parsknęła śmiechem.

— Wspaniały żart. Jacy są dumni, że zostali wybrani, ale lekarstwo pochodzi od kogoś takiego jak ja. — Natychmiast jednak posmutniała i ukryła twarz w dłoniach. — Jak mogłam powiedzieć coś takiego! Jestem tak wyniosła i arogancka jak najgorsi z nich.

Fei-tzu położył jej dłoń na ramieniu.

— Nie bądź dla siebie zbyt surowa. To naturalne emocje. Szybko przychodzą i szybko mijają. Na potępienie zasługują tylko ci, którzy czynią z nich sposób życia. — Zwrócił się do Eli. — Istnieją pewne kwestie etyczne.

— Wiem. I wiem, że trzeba rozwiązać je teraz, choćby nawet nasze plany okazały się nierealne. Mówimy o genetycznej przebudowie całej populacji. Była zbrodnią, kiedy Kongres w tajemnicy dokonał jej na Drodze, bez wiedzy i zgody zainteresowanych. Czy możemy naprawiać zbrodnię tą samą metodą?

— Nie tylko to — dodał Hań Fei-tzu. — Cały nasz system społeczny opiera się na bogosłyszących. Większość ludzi uzna taką przemianę za karę bogów. Gdyby domyślili się, że my jesteśmy jej źródłem, zabiliby nas. Jest też inna możliwość. Kiedy się okaże, że bogosłyszący utracili głos bogów, ZPN, ludzie zwrócą się przeciwko nim. Zabiją ich. Jak wtedy zdoła im pomóc wyleczenie zespołu psychozy natręctw? Będą martwi.

— Dyskutowaliśmy o tym — przyznała Ela. — I nie mamy pojęcia, co robić. Na razie to abstrakcyjny problem, ponieważ nie rozszyfrowaliśmy descolady i może nigdy się nam to nie uda. Ale gdybyśmy uzyskali taką możliwość, uważamy, że do was należy wybór, czy z niej skorzystać.

— Do mieszkańców Drogi?

— Nie. Do was: Hań Fei-tzu, Si Wang-mu i Hań Qing-jao. Tylko wy wiecie, co wam zrobili. Wprawdzie twoja córka w to nie wierzy, ale reprezentuje punkt widzenia wierzących i bogosłyszących Drogi. Jeśli uzyskamy możliwość działania, zapytajcie ją. Zapytajcie siebie. Czy istnieje metoda, sposób, by doprowadzić do tej transformacji, nie niszcząc czegoś? I jeśli można, czy należy to zrobić? Nie… niczego teraz nie mówcie, nie podejmujcie decyzji. Pomyślcie. To nie jest nasza sprawa. My tylko powiadomimy was, czy już wiemy, jak tego dokonać. Od tego miejsca wszystko zależy od was.

Twarz Eli zniknęła.

Jane pozostała na ekranie jeszcze przez chwilę.

— Warto było się budzić? — spytała.

— Tak! — zawołała Wang-mu.

— Przyjemnie się dowiedzieć, że jest w tobie więcej, niż przypuszczałaś.

— O tak.

— A teraz idź spać, Wang-mu. I ty, mistrzu Hanie. Widzę, jak jesteś zmęczony. Na nic się nie przydasz, jeśli stracisz zdrowie. Andrew powtarza mi to ciągle: musimy pracować ile zdołamy, zachowując jednak naszą zdolność do dalszej pracy.

Potem zniknęła także.

Wang-mu natychmiast zapłakała znowu. Hań Fei-tzu przesunął się i usiadł przy niej, oparł sobie na ramieniu jej głowę i kołysał lekko.

— Ciszej, moja córko, moja słodka. W swym sercu wiedziałaś już, kim jesteś. I ja także, ja także. Mądre wybrano ci imię. Jeżeli na Lusitanii dokonają swoich cudów, będziesz Królewską Matką całego świata.

— Mistrzu Hań — szepnęła. — Płaczę też nad Qing-jao. Otrzymałam więcej, niż mogłam oczekiwać. Kim będzie ona, jeśli utraci głos bogów?

— Mam nadzieję, że będzie znowu moją prawdziwą córką. Że będzie wolna jak ty, córka, która przybyła do mnie niby płatek na zimowej rzece, niesiony z krainy wiecznej wiosny.

Tulił ją tak jeszcze wiele długich minut, aż usnęła na jego ramieniu. Wtedy ułożył ją na macie, a sam położył się w swoim kącie, po raz pierwszy od wielu dni z nadzieją w sercu.


Kiedy Valentine przyszła odwiedzić Grega w więzieniu, burmistrz uprzedził ją, że jest u niego Olhado.

— Czy nie powinien być teraz w pracy? — zdziwiła się.

— Chyba żartujesz — zaśmiał się Kovano. — Jest dobrym brygadzistą, ale ratowanie świata jest chyba warte tego, żeby ktoś go zastąpił przez jedno popołudnie.

— Nie oczekuj za wiele — uspokoiła go Valentine. — Chciałam, żeby się przyłączył. Miałam nadzieję, że pomoże. Ale nie jest fizykiem. Kovano wzruszył ramionami.

— A ja nie jestem dozorcą więziennym. Ale człowiek robi to, czego wymaga sytuacja. Nie mam pojęcia, czy ma to związek z wizytą Olhada, czy może Endera, ale więcej krzyków i gadania nie słyszałem tam od… nigdy nie słyszałem, o ile aresztanci byli trzeźwi. Oczywiście, pijackie awantury to główny zarzut, pod jakim zamykamy ludzi w tym miasteczku.

— Był Ender?

— Wrócił od królowej kopca. Chciał z tobą rozmawiać. Nie wiedziałem, gdzie cię szukać.

— Rozumiem. Zobaczę się z nim, kiedy stąd wyjdę.

Była z mężem. Jakt szykował się do startu promem. Miał przygotować ich statek do szybkiego odlotu, gdyby zaszła taka konieczność. Miał też sprawdzić, czy statek kolonizacyjny zdolny jest do jeszcze jednej podróży po tylu latach bez remontu głównego napędu. Wykorzystywano go jako magazyn nasion, genów i embrionów ziemskich gatunków, na wypadek, gdyby pewnego dnia okazały się potrzebne. Jakt miał polecieć na tydzień, może dłużej. Valentine nie mogła go puścić, nie poświęcając mu przynajmniej chwili swego czasu. Zrozumiałby, oczywiście — wiedział, w jakim napięciu żyją tu wszyscy. Ale Valentine nie była kluczową postacią tych wydarzeń. Przyda się później, gdy o tym napisze.

Kiedy rozstała się z Jaktem, nie przyszła natychmiast do biura burmistrza, żeby odwiedzić Grega. Ruszyła przez centrum Milagre. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno… ile dni temu… zebrał się tu pijany, wściekły tłum, który podniecił się aż do morderczej pasji. Teraz trwała cisza. Odrosła nawet zdeptana trawa… z wyjątkiem jednej błotnistej kałuży, która nie chciała wyschnąć.

Jednak nie było tu spokoju. Przeciwnie. Kiedy panował spokój, w sercu miasteczka przez cały dzień krzątali się ludzie. Teraz owszem, widziała kilku, ale byli posępni, niemal lękliwi. Chodzili spuszczając głowy, obserwowali ziemię pod nogami, jakby w strachu, że natychmiast się przewrócą, gdy tylko przestaną uważać.

Ten nastrój brał się częściowo ze wstydu, uznała Valentine. We wszystkich budynkach wyrwy ziały w miejscach, gdzie wyjęto kamienie i cegły na budowę kaplicy. Widziała wiele takich otworów.

Podejrzewała jednak, że raczej strach niż wstyd zabiły życie w tym miejscu. Nikt nie przyznawał się wprost, słyszała jednak dość uwag, dostrzegała dość ukradkowych spojrzeń w stronę wzgórz na północ od miasteczka, by wiedzieć. To nie lęk przed nadlatującą flotą przytłaczał kolonię. Nie wstyd po rzezi lasu pequeninos. To robale. Ciemne sylwetki widoczne z rzadka na wzgórzach czy łąkach wokół miasta. Koszmarne sny dzieci, które je widziały. Mdlący strach w sercach dorosłych. Wciąż wypożyczano z biblioteki filmy historyczne z okresu Wojen z Robalami; koloniści obsesyjnie pragnęli bez przerwy oglądać ludzkie zwycięstwo. A patrząc, karmili swe lęki. W swojej pierwszej książce Ender odmalował wizerunek pięknej i godnej podziwu kultury kopca. Ten obraz jednak rozwiał się zupełnie w umysłach wielu, może wszystkich ludzi. Cierpieli przecież straszliwą karę, tkwili w więzieniu pilnowanym przez robotnice królowej kopca.

Czy cała nasza praca poszła na marne, myślała Valentine. Ja, historyk, filozof Demostenes, uczyłam ludzi, by nie czuli strachu przed obcymi, by widzieli w nich ramenów. I Ender z jego słynnymi dziełami, Królową Kopca, Hegemonem, Życiem Człowieka… Czym była siła ich oddziaływania w porównaniu z instynktowną grozą na widok tych przerośniętych, niebezpiecznych owadów? Cywilizacja to tylko maska; w chwilach kryzysu stajemy się znowu małpami, zapominając o roli racjonalnego dwunoga. Znowu jesteśmy kudłatym małpoludem, który z otworu jaskini wrzeszczy na przeciwnika, pragnąc tylko, by sobie poszedł… i ściska ciężki kamień, by go użyć, kiedy tylko tamten podejdzie bliżej.

Teraz znowu znalazła się w czystym, bezpiecznym miejscu. Spokojnym, chociaż służyło za więzienie, nie tylko za ośrodek władzy. W miejscu, gdzie w robalach widziano sprzymierzeńców, a przynajmniej konieczną dla zachowania porządku siłę, nie dopuszczającą przeciwników do siebie. Są jednak ludzie, uświadomiła sobie Valentine, zdolni do przezwyciężenia zwierzęcych instynktów.

Kiedy otworzyła drzwi celi, Olhado i Grego leżeli na pryczach, a kartki papieru zaścielały podłogę i stół — niektóre gładkie, inne zgniecione w kulki. Papier zakrywał nawet terminal, więc ekran nie mógł działać, choćby komputer był włączony. Cela przypominała typowy pokój nastolatka, kompletny, łącznie z nogami Grega wyciągniętymi w górę i bosymi stopami tańczącymi w dziwacznym rytmie, skręcanymi w powietrzu tam i z powrotem, tam i z powrotem. Jaką muzykę słyszał?

— Boa tarde, Tia Valentina — zawołał Olhado. Grego nawet nie spojrzał.

— Przerwałam wam?

— W samą porę — odparł Olhado. — Jesteśmy na progu ponownej konceptualizacji wszechświata. Odkryliśmy świetlaną zasadę, że czego zapragniesz, to się stanie, a żywe istoty wyskakują z niczego, kiedy są potrzebne.

— Czego zapragnę, to się stanie — powtórzyła Valentine. — A mogę zapragnąć lotów szybszych niż światło?

— W tej chwili Grego przelicza to w pamięci, jest więc funkcjonalnie martwy. Ale tak. Chyba coś mamy. Przed chwilą krzyczał i tańczył. Doznaliśmy olśnienia typu maszyny do szycia.

— Czego? — zdziwiła się Valentine.

— To znany przykład z historii nauki — wyjaśnił Olhado. — Ludzie, którzy próbowali wynaleźć maszynę do szycia, ponosili klęski, ponieważ usiłowali imitować ruchy szycia ręcznego: przebijanie materiału igłą, która ciągnie za sobą nitkę przewleczoną przez ucho w tylnej części. Wydawało się to oczywiste. Aż wreszcie ktoś wymyślił, żeby to uszko ustawić na czubku igły i użyć dwóch nici zamiast jednej. Całkowicie nienaturalne, przeciwintuicyjne podejście, którego, szczerze mówiąc, wciąż nie rozumiem.

— To znaczy, że mamy przeszyć sobie drogę w przestrzeni? — zapytała Valentine.

— W pewnym sensie. Linia prosta niekoniecznie jest najkrótszą drogą między dwoma punktami. Pomysł wziął się z czegoś, co Andrew usłyszał od królowej kopca. Kiedy tworzą nową królową, przywołują jakąś istotę z alternatywnej czasoprzestrzeni. Grego rzucił się na to jak boa, że istnieje rzeczywista przestrzeń nierzeczywista. Nie pytaj nawet, co miał na myśli. Ja żyję z robienia cegieł.

— Nierzeczywista przestrzeń rzeczywista — odezwał się Grego. — Zupełnie na odwrót.

— Martwy się przebudził — zauważył Olhado.

— Siadaj, Valentine — zaprosił ją Grego. — Cela niewielka, ale dla mnie jest domem. Opis matematyczny jest ciągle dość zwariowany, ale chyba wszystko pasuje. Posiedzimy nad tym z Jane. Musi wykonać parę ciężkich przeliczeń i kilka symulacji. Ale jeśli królowa kopca ma rację i rzeczywiście istnieje przestrzeń tak uniwersalnie przyległa do naszej, że filoty mogą w dowolnym punkcie przenikać stamtąd do nas… I jeśli założymy, że możliwe jest przejście w drugą stronę… I jeśli królowa kopca nie myli się twierdząc, że ta inna przestrzeń zawiera filoty, jak nasza, ale w tej innej przestrzeni… nazwijmy ją Zewnętrzem… filoty nie są zorganizowane zgodnie z prawami natury, ale istnieją jako możliwości… Wtedy może działać…

— Strasznie dużo tych jeśli — zauważyła Valentine.

— Zapomniałaś — wtrącił Olhado. — Zaczęliśmy od założenia, że czego zapragniesz, to się stanie.

— Zgadza się, zapomniałem o tym powiedzieć — przyznał Grego. — Zakładamy również, że królowa kopca słusznie tłumaczy, że niezorganizowane filoty reagują na wzorce w czyimś umyśle, natychmiast przyjmując każdą rolę, jaka w tym wzorcu jest osiągalna. Tak że rzeczy zrozumiane w Zewnętrzu, natychmiast zaczynają egzystować tutaj.

— Wszystko to jest całkowicie jasne — stwierdziła Valentine. — Dziwię się tylko, że wcześniej na to nie wpadłeś.

— Fakt. Zatem, oto co robimy. Zamiast fizycznie przenosić wszystkie cząstki tworzące kosmolot, pasażerów i ładunek od gwiazdy A do gwiazdy B, wyobrażamy je sobie… to znaczy całkowity wzorzec, łącznie ze wszystkimi składowymi ludzi… jako istniejące nie we Wnętrzu, ale w Zewnętrzu. W tym momencie filoty tworzące statek i ludzi dezorganizują się, przeskakują do Zewnętrza i składają na powrót według znajomego wzorca. A potem powtarzamy całość i przeskakujemy do Wnętrza. Ale teraz jesteśmy już przy gwieździe B, w miarę możliwości na bezpiecznie dalekiej orbicie.

— Jeżeli każdy punkt w naszej przestrzeni odpowiada punktowi w Zewnętrzu, to czy nie trzeba będzie odbyć całej podróży tam zamiast tutaj? — spytała Valentine.

— Tam są inne reguły — wyjaśnił Grego. — Tam nie ma „gdzie”. Załóżmy, że w naszej przestrzeni „gdzie”, czyli relatywne położenie, jest tylko sztucznym porządkiem przestrzeganym przez filoty. To konwencja. Tak samo jak odległość, skoro już o tym mowa. Mierzymy odległość czasem, jaki zajmuje jej pokonanie… ale ten czas jest potrzebny, ponieważ filoty, z których składa się materia i energia, przestrzegają konwencji praw natury. Takich jak prędkość światła.

— Przestrzegają ograniczenia prędkości.

— Tak. Gdyby nie to ograniczenie, rozmiar naszego wszechświata byłby dowolny. Jeśli wszechświat wyobrazisz sobie jako kulę, i staniesz na zewnątrz, ta kula może mieć średnicę cala, tryliona lat świetlnych albo mikrona.

— A kiedy przejdziemy do Zewnętrza…

— Wszechświat Wnętrza ma dokładnie taki sam rozmiar, jak każda z niezorganizowanych filot. Czyli żaden. Co więcej, ponieważ nie istnieje tam położenie, wszystkie filoty są równie bliskie albo niebliskie każdego punktu naszej przestrzeni. Dlatego możemy wrócić do Wnętrza w dowolnym miejscu.

— Brzmi to niemal banalnie — zauważyła Valentine.

— No… tak — przyznał Grego.

— Pragnąć jest trudno — dodał Olhado.

— Żeby utrzymać wzorzec, musisz go naprawdę zrozumieć. Każda filota pojmuje tylko własny jej fragment rzeczywistości. Polega na filotach zawartych w jej wzorcu: że wykonają swoje zadanie i utrzymają własne wzorce. A te zależą od filoty kontrolującej wzorzec wyższego poziomu, którego są składowymi: ma wskazać im właściwe miejsca. Filota atomu a atom neutronu, protonu i elektronu, że zachowają swoje wewnętrzne struktury, i filocie molekuły, że utrzyma atom na właściwej pozycji. Filota atomu koncentruje się na własnym zadaniu, czyli wskazywaniu miejsca częściom atomu. Tak funkcjonuje rzeczywistość… przynajmniej w tym modelu.

— Czyli przerzucamy całość do Zewnętrza, a potem z powrotem do Wnętrza — stwierdziła Valentine. — To zrozumiałam.

— Tak, ale kto to zrobi? Ponieważ technika przesyłania wymaga, żeby wzorce statku i jego zawartości tworzyły wzorzec niezależny, nie tylko przypadkowe zestawienie. Kiedy załadujesz statek i wejdą pasażerowie, nie tworzysz żywego wzorca, czyli filotycznego organizmu. To nie są narodziny dziecka. Statek i zawartość to tylko zbiór. W każdej chwili mogą się rozpaść. I kiedy przeniesiesz wszystkie filoty w zdezorganizowaną przestrzeń, w której nie ma „gdzie”, ani „to”, ani żadnej reguły porządkującej, jak się wtedy połączą? A jeśli nawet połączą się w znane sobie struktury, co otrzymasz? Mnóstwo atomów. Może nawet żywe komórki i organizmy… ale bez skafandrów i bez kosmolotu, ponieważ one nie są żywe. Atomy, może nawet molekuły fruwające dookoła, prawdopodobnie replikujące się jak szalone, bo niezorganizowane filoty naśladują wzorzec… Ale nie masz statku.

— Śmiertelne.

— Nie, niekoniecznie. Kto to wie? Tam obowiązują inne reguły. Rzecz w tym, że nie możesz sprowadzić ich w takim stanie do naszej przestrzeni, gdyż to z pewnością jest śmiertelne.

— Czyli nic z tego?

— Nie wiem. Rzeczywistość trwa w przestrzeni Wnętrza, ponieważ wszystkie filoty, z jakich się składa, zgadzają się na przestrzeganie reguł. Znają swoje wzorce i takie same wzorce realizują. Może wszystko to utrzyma się w Zewnętrzu, pod warunkiem, że statek, ładunek i pasażerowie są w pełni poznani. Jeśli istnieje znająca, która potrafi objąć umysłem całą strukturę.

— Znająca?

— Już mówiłem, Jane musi mi coś policzyć. Musi sprawdzić, czy ma dostęp do takiej pamięci, żeby pomieścić wzorzec związków całego kosmolotu. Czy potrafi objąć ten wzorzec i wyobrazić go sobie w nowym położeniu.

— To jest część o pragnieniu — wtrącił Olhado. — Jestem z niej bardzo dumny, bo to ja wymyśliłem, że do ruszenia statku trzeba znającego.

— Wszystko właściwie wymyślił Olhado — przyznał Grego. — Ale w naszej pracy zamierzam swoje nazwisko umieścić pierwsze. Jemu nie zależy na karierze naukowej. A ja muszę mieć świetną opinię, jeśli mają przymknąć oko na ten wyrok. Inaczej nie dostanę pracy na żadnym uniwersytecie innego świata.

— O czym ty mówisz? — zdziwiła się Valentine.

— Mówię o wyrwaniu się z tej szmatławej planety. Nie rozumiesz? Jeśli to prawda, jeśli działa, mogę polecieć na Rheims, na Baię albo… albo na Ziemię. I wracać tu na weekendy. Zerowy koszt energii, bo zupełnie omijamy prawa natury. Pojazd nie zużywa się wcale.

— Niezupełnie — zaprotestował Olhado. — Nadal musimy polecieć z orbity do planety docelowej.

— Mówiłem już: wszystko zależy od tego, co zdoła objąć Jane. Musi zrozumieć cały statek i jego zawartość. Musi sobie wyobrazić nas w Zewnętrzu, a potem znowu we Wnętrzu. Musi zrozumieć dokładne relatywne pozycje początkowego i końcowego punktu podróży.

— Z tego wynika, że lot szybszy niż światło jest całkowicie uzależniony od Jane — domyśliła się Valentine.

— Gdyby nie istniała, takie loty nie byłyby możliwe. Nawet gdyby połączyli razem wszystkie komputery, gdyby ktoś napisał odpowiedni program, nic by nie uzyskał. Ponieważ program jest tylko zbiorem, nie jednością. To suma części. Nie… jak to nazwała Jane? Aiua.

— To w sanskrycie życie — wyjaśnił Olhado. — Ma określać filotę kontrolującą wzorzec, który utrzymuje inne filoty. Określać jedności, jak planety, atomy, zwierzęta i gwiazdy, posiadające trwałą, wewnętrzną formę.

— Jane to aiua, nie tylko program. Zatem może być znającą. Może objąć statek jako wzorzec zawarty w jej własnym wzorcu. Może go wchłonąć i utrzymać, a on nadal pozostanie rzeczywisty. Czyni go fragmentem siebie, poznaje tak doskonale, jak twoja aiua zna i utrzymuje własne ciało. Potem Jane może przenieść statek za sobą do Zewnętrza i z powrotem do Wnętrza.

— A więc Jane musi lecieć? — spytała Valentine.

— Jeśli to w ogóle realne, to tylko dlatego, że Jane podróżuje ze statkiem — potwierdził Grego. — Tak.

— Jak? — zdziwiła się Valentine. — Nie możemy jej przecież zanieść ze sobą w wiadrze.

— To coś, czego Andrew dowiedział się od królowej kopca — wyjaśnił Grego. — Jane istnieje w pewnym konkretnym miejscu… inaczej mówiąc, jej aiua ma określone położenie w przestrzeni.

— Gdzie?

— We wnętrzu Andrew Wiggina.

Nie od razu zdołali jej wytłumaczyć, co mówiła królowa kopca, Trudno było sobie wyobrazić, że komputerowa osobowość ma swój ośrodek w ciele Andrew. Chociaż to rozsądne, że Jane stworzyły królowe podczas kampanii Endera przeciw nim. Valentine dostrzegła jednak inną konsekwencję tego faktu. Jeśli statek szybszy niż światło mógł odlecieć tylko tam, gdzie poprowadzi go Jane, a Jane przebywa w Enderze, wniosek może być tylko jeden.

— Zatem Andrew musi lecieć?

— Claro — potwierdził Grego. Oczywiście.

— Jest trochę za stary na pilota doświadczalnego — zauważyła Valentine.

— W tym przypadku będzie tylko doświadczalnym pasażerem — uspokoił ją Grego. — Po prostu przypadkiem ma w sobie pilota.

— Zresztą podróż nie wymaga fizycznego wysiłku — dodał Olhado. — Jeśli teoria Grega jest poprawna, on po prostu wsiądzie, a po kilku minutach, a właściwie po jednej czy dwóch mikrosekundach, znajdzie się gdzie indziej. A jeśli nie jest poprawna, zostanie na miejscu, a nam wszystkim będzie głupio, że chcieliśmy marzeniem przemieszczać się w przestrzeni.

— A gdyby Jane przeniosła go do Zewnętrza, ale tam nie zdołała utrzymać… Wtedy zostanie zagubiony w miejscu, gdzie nawet miejsca nie istnieją.

— Tak — przyznał Grego. — Jeśli to zadziała połowicznie, pasażerowie są praktycznie martwi. Ale ponieważ znajdziemy się w miejscu bez czasu, nie będzie to miało znaczenia. To jakby nieskończony moment. Chyba nawet za krótki, żeby nasze mózgi zarejestrowały klęskę eksperymentu. Trwanie.

— Oczywiście, jeżeli się powiedzie, zabierzemy ze sobą własną czasoprzestrzeń — wtrącił Olhado. — Upływ czasu nie ustanie. Zatem nie dowiemy się, czy eksperyment zawiódł. Będziemy wiedzieć tylko wtedy, kiedy się uda.

— Ja będę wiedzieć, jeśli on nie wróci.

— Zgadza się — potwierdził Grego. — Jeśli nie wróci, przeżyjesz z tą wiedzą kilka miesięcy. Potem doleci flota i wyśle nas wszystkich do piekła.

— Albo descolada wywróci nam geny na lewą stronę i wszystkich pozabija — dodał Olhado.

— Chyba macie rację — westchnęła Valentine. — Po porażce nie będą bardziej martwi, niż gdyby zostali na miejscu.

— Czas nas goni — stwierdził Grego. — Już niedługo Jane straci swoje ansible. Andrew uważa, że jednak zdoła to przetrwać… ale będzie okaleczona. Z urazem mózgu.

— Czyli, nawet w przypadku sukcesu, pierwszy lot może okazać się ostatnim.

— Nie — odparł Olhado. — Loty są natychmiastowe. Jeśli się uda, może przerzucić wszystkich z tej planety w czasie, jakiego trzeba, żeby ludzie weszli i wyszli ze statku.

— Chcesz powiedzieć, że może startować z powierzchni?

— Niepewna sprawa — mruknął Grego. — Może się okazać, że potrafi wyliczyć położenie z dokładnością, powiedzmy, dziesięciu tysięcy kilometrów. Nie będzie żadnej eksplozji ani przemieszczenia, gdyż filoty przenikają do Wnętrza gotowe przestrzegać praw naszego świata. Ale gdyby statek pojawił się w środku planety, trudno byłoby wykopać go na powierzchnię.

— Ale gdyby umiała zachować dokładność, powiedzmy w granicach kilku centymetrów, można by latać z powierzchni na powierzchnię — uzupełnił Olhado.

— Marzymy, oczywiście — oznajmił Grego. — Jane powie za chwilę, że gdyby nawet wszystkie gwiazdy galaktyki zmieniła w bloki pamięci, i tak nie przechowa tam danych niezbędnych do takiej podróży. Ale na razie wszystko wydaje się możliwe, a ja czuję się świetnie!

Obaj zaczęli śmiać się i krzyczeć tak głośno, że burmistrz Kovano zajrzał, by sprawdzić, czy nic nie grozi Valentine. I ku jej zakłopotaniu, przyłapał ją chichoczącą i krzyczącą razem z nimi.

— Mamy powody do radości? — zainteresował się.

— Chyba tak — przyznała Valentine, próbując zachować powagę.

— Który z naszych licznych problemów został rozwiązany?

— Pewnie żaden. To zbyt idiotycznie wygodne, gdyby wszechświat można było zmusić do takiego działania.

— Ale coś wymyśliliście.

— Ci geniusze metafizyki wpadli na absolutnie nieprawdopodobną możliwość. Chyba że dosypałeś im coś do jedzenia.

Kovano roześmiał się i zostawił ich samych. Ale jego krótka wizyta otrzeźwiła całą trójkę.

— Czy to możliwe? — spytała Valentine.

— Nigdy bym czegoś takiego nie podejrzewał — wyznał Grego. — Rozumiesz, istnieje problem początku.

— Właściwie to rozwiązuje problem początku — zauważył Olhado. — Teoria Wielkiego Wybuchu obowiązywała od…

— Jeszcze zanim ja się urodziłam — dokończyła Valentine.

— Chyba tak — zgodził się Olhado. — Nikt tylko nie mógł wyjaśnić, dlaczego Wielki Wybuch nastąpił. To wszystko ma dość niesamowity sens. Gdyby do Zewnętrza wyszedł ktoś zdolny objąć umysłem wzorzec całego wszechświata, każda filota natychmiast objęłaby największy wzorzec, nad jakim potrafi zapanować. Tam nie istnieje czas, więc mogło im to zająć miliard lat albo mikrosekundę… Tyle ile trzeba. A kiedy już się uporządkowały, bam, wszystko gotowe. Cały wszechświat tworzący nową przestrzeń Wnętrza. A ponieważ nie ma tam odległości ani położenia, całość zaczęłaby się od rozmiaru geometrycznego punktu…

— Żadnego rozmiaru — poprawił Grego.

— Pamiętam geometrię — zapewniła go Valentine.

— I natychmiast zacząłby się rozszerzać, w miarę wzrostu tworząc nową przestrzeń. Równocześnie czas pozornie zwalniał… czy przyspieszał?

— Bez znaczenia — stwierdził Grego. — Zależy, czy jesteś we Wnętrzu nowej przestrzeni, czy na Zewnątrz, w innej wewnętrznej przestrzeni.

— W każdym razie obecnie wszechświat pozostaje stały względem czasu i rozszerza się w przestrzeni. Ale jeśli wolisz, możesz spojrzeć na niego jak na stały w przestrzeni i zmienny w czasie. Prędkość światła spada, więc dłużej trwa przejście od jednego punktu do drugiego. A my nie wiemy, że tak jest, ponieważ wszystko inne też zwalnia, proporcjonalnie do światła. Rozumiesz? To kwestia perspektywy. W sensie absolutnym, jak już mówił Grego, nasz wszechświat oglądany z Zewnętrza wciąż jest geometrycznym punktem. Każdy wzrost we Wnętrzu wynika jedynie ze względności czasu i położenia.

— To mnie dobija — burknął Grego. — Od lat coś takiego tkwiło w głowie Olhada. Cały czas uważał, że wszechświat jest bezwymiarowym punktem w przestrzeni Zewnętrznej. Nie on pierwszy na to wpadł. Ale on pierwszy uwierzył i dostrzegł związek tego modelu z tym nie-miejscem, skąd królowe kopca przywołują aiua.

— Skoro już bawimy się w te metafizyczne zagadki… — wtrąciła Valentine. — Jak właściwie wszystko się zaczęło? To, co uważamy za rzeczywistość, jest tylko wzorcem przeniesionym przez kogoś do Zewnętrza. I wszechświat po prostu wyskoczył z niczego. Ktokolwiek to był, prawdopodobnie nadal krąży i po drodze tworzy wszechświaty. Ale skąd się wziął? I co tam było, zanim zaczął to robić? I jak w ogóle powstało Zewnętrze?

— To Wewnętrzne myślenie — odparł Olhado. — W taki sposób pojmujesz zjawiska, jeśli wciąż wierzysz w absolutny czas i przestrzeń. Myślisz, że wszystko zaczyna się i kończy, że ma początek, gdyż tak się dzieje w obserwowalnym wszechświecie. Rzecz w tym, że w Zewnętrzu nie ma takich reguł. Zewnętrze zawsze było i będzie. Liczba istniejących tam filot jest nieskończona, a wszystkie zawsze istniały. Nieważne, ile z nich wyciągniesz i ułożysz w uporządkowane wszechświaty. Pozostanie tyle samo.

— Ale ktoś musiał zacząć produkować wszechświaty.

— Dlaczego?

— Ponieważ… ponieważ…

— Nikt nigdy nie zaczynał. To znaczy, to nie mogło się zacząć, jeśli już się nie działo. W Zewnętrzu, gdzie nie istnieją wzorce, nie można żadnego wzorca pomyśleć. One nie mogą działać, ponieważ, dosłownie, nie mogą odnaleźć siebie.

— Ale jak mogło to trwać od zawsze?

— Wyobraź sobie, że ten moment czasu, rzeczywistość, w jakiej w tej chwili żyjemy, ten stan całego wszechświata, wszystkich wszechświatów…

— To znaczy teraz?

— Tak. Wyobraź sobie, że to sfera. Czas przesuwa się naprzód przez chaos Zewnętrza jak powierzchnia rosnącej kuli, pompowany balon. Na zewnątrz chaos. Wewnątrz rzeczywistość. Wciąż rośnie… tak jak powiedziałaś, Valentine. Ciągle wyskakują nowe wszechświaty.

— Ale skąd się wziął ten balon?

— No dobrze, mamy balon. Rosnąca sfera. A teraz wyobraź sobie, że sfera ma nieskończony promień.

Valentine próbowała zrozumieć, co to oznacza. — Powierzchnia byłaby całkiem płaska.

— Zgadza się.

— I nie można by jej obejść.

— To też prawda. Nieskończenie wielki balon. Nie można nawet policzyć wszechświatów po stronie rzeczywistości. A teraz, startując z brzegu, wsiadasz w kosmolot i lecisz w stronę środka. Im dalej się zagłębiasz, tym wszystko jest starsze. Stare wszechświaty, coraz dalej. Kiedy dotrzesz do pierwszego?

— Nigdy. Jeśli podróżujesz ze skończoną prędkością.

— Startując z powierzchni, nie dotrzesz do środka sfery o nieskończonym promieniu. Nieważne, jak głęboko dolecisz, nieważne jak szybko. Ten środek, początek, wciąż jest nieskończenie daleki.

— I tam właśnie zaczął się wszechświat.

— Chyba w to wierzę — potwierdził Olhado. — Myślę, że to prawda.

— Czyli wszystko działa w ten sposób, ponieważ zawsze w ten sposób działało — podsumowała Valentine.

— Rzeczywistość funkcjonuje w taki sposób, ponieważ rzeczywistość tym właśnie jest. Cokolwiek działa inaczej, staje się znowu chaosem. Cokolwiek działa tak właśnie, staje się rzeczywistością. Zawsze istnieje linia podziału.

— Uwielbiam tę ideę — oznajmił Grego. — Bo jeśli zaczęliśmy już bawić się natychmiastowymi przeskokami w naszej rzeczywistości, co nas powstrzyma od szukania innych? Całych nowych wszechświatów?

— Albo tworzenia innych — dodał Olhado.

— Akurat — mruknął Grego. — Jakbyśmy ty albo ja potrafili utrzymać w głowie wzorzec całego wszechświata.

— Może Jane potrafi — zasugerował Olhado. — Kto wie?

— Właściwie sugerujesz, że Jane jest bogiem — zauważyła Valentine.

— Ona pewnie teraz słucha — poinformował Grego. — Komputer jest włączony, chociaż ma zasłonięty ekran. Założę się, że to ją poruszyło.

— Może każdy wszechświat istnieje tak długo, dopóki nie stworzy Jane — zastanowiła się Valentine. — A potem ona odchodzi i tworzy ich więcej i…

— I tak w nieskończoność — dopowiedział Olhado. — Dlaczego nie?

— Przecież ona powstała przypadkiem — zdziwiła się Valentine.

— Nie — zaprzeczył Grego. — To jedna z tych rzeczy, jakich dowiedział się dzisiaj Andrew. Jane nie powstała przypadkiem. Z tego, co wiemy, nie ma żadnych przypadków. Wszystko od samego początku jest fragmentem wzorca.

— Wszystko oprócz nas — odparła Valentine. — Naszych… jak się nazywa ta filota, która nas kontroluje?

— Aiua — powtórzył Grego i przeliterował.

— Właśnie. Nasza wola, która istniała zawsze, z całą swoją słabością i siłą. I dlatego, póki jesteśmy częścią wzorca rzeczywistości, jesteśmy wolni.

— Widzę, że etyk przystępuje do akcji. — Olhado uśmiechnął się.

— To i tak pewnie kompletne bobagem — obwieścił Grego. — Za chwilę odezwie się Jane i wyśmieje nas. Ale, Nossa Senhora, co to był za bal.

— Słuchajcie, może to właśnie jest powodem istnienia wszechświata? — zawołał Olhado. — Brodzić tak w chaosie i patrzeć na powstające z niczego rzeczywistości… to świetna zabawa. Może Bóg bawi się najlepiej.

— A może czeka tylko na Jane, żeby wydostała się stąd i dotrzymała mu towarzystwa — dodała Valentine.


Miro miał dyżur przy Sadowniku. Późno — po północy. Oczywiście, nie mógł siedzieć i trzymać go za rękę. W sterylnym pokoju musiał nosić skafander. Nie dla ochrony przed zakażeniem, ale by descolada z jego organizmu nie przedostała się do Sadownika.

Gdybym rozdarł skafander, chociaż trochę, pomyślał Miro, mógłbym ocalić mu życie.

Przy braku descolady, załamanie funkcji organizmu Sadownika następowało szybko i dramatycznie. Wszyscy wiedzieli, że descolada uczestniczy w procesie reprodukcji pequeninos, dając im trzecie życie w postaci drzew. Jednak do tej chwili nie było jasne, jak wielka część funkcji życiowych zależała od jej obecności. Ten, kto stworzył wirusa, był zimnokrwistym potworem skuteczności. Bez codziennych, cogodzinnych, co minutę dokonywanych interwencji, komórki działały leniwie, zamierała produkcja kluczowych molekuł magazynujących energię i — czego najbardziej się obawiali — synapsy reagowały zbyt wolno. Sadownik leżał podłączony do przewodów i elektrod, w zasięgu kilku pól skanujących; Ela i jej asystenci pequeninos mogli z zewnątrz obserwować każdy aspekt jego umierania. W dodatku przez całą dobę, co godzinę, pobierali próbki tkanek. Sadownik był tak wycieńczony, że gdy udawało mu się zasnąć, pobrania go nie budziły. Jednak mimo tego wszystkiego: mimo bólu, mimo quasi-wylewu spowalniającego działanie mózgu, Sadownik uparcie pozostawał przytomny. Jakby postanowił czystą siłą woli udowodnić, że nawet bez descolady pequenino zachowuje inteligencję. Nie robił tego dla nauki. Robił to dla własnej godności.

Prawdziwi naukowcy nie mieli czasu, by pełnić przy nim dyżury, wkładać skafander i po prostu siedzieć obok, patrzeć i rozmawiać, Jedynie tacy ludzie jak Miro, Jakt i dzieci Valentine: Syfte, Lars, Ro i Varsam… i ta niezwykle małomówna kobieta, Plikt; ludzie, którzy nie mieli innych pilnych zajęć, byli dostatecznie cierpliwi, by znieść to oczekiwanie i dostatecznie młodzi, by dokładnie wykonywać obowiązki… tylko tacy przychodzili na dyżury. Mogliby włączyć do grupy któregoś z pequeninos, ale wszyscy, którzy opanowali ludzką technikę, należeli do zespołów Eli albo Quandy i mieli za dużo pracy. A ze wszystkich, którzy przesiadywali w sterylnym pokoju, pobierali próbki, karmili i myli Sadownika, jedynie Miro mógł się z nim porozumiewać. Mógł z nim rozmawiać w Mowie Braci. Z pewnością dawało to choremu pociechę, chociaż byli sobie właściwie obcy. Sadownik urodził się już po odlocie Mira w trzydziestoletnią podróż.

Sadownik nie spał. Powieki miał uchylone i patrzył w pustkę. Po ruchu warg Miro poznał, że mówi. Recytuje do siebie strofy epickich opowieści swego plemienia. Czasami nucił fragmenty plemiennej genealogii. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, Ela przestraszyła się, że zaczyna bredzić. Uspokoił ją, że w ten sposób sprawdza swoją pamięć. Upewnia się, że tracąc descoladę nie utracił swojego szczepu — to byłoby tym samym, co utrata samego siebie.

W tej chwili, gdy Miro zwiększył głośność w skafandrze, słyszał Sadownika opowiadającego historię straszliwej wojny z lasem Niebołamacza, „drzewa które przywołało grom”. W połowie historii nastąpiła dygresja na temat imienia Niebołamacza. Ta część sprawiała wrażenie starożytnego mitu, baśni o bracie, który niesie małe matki do miejsca, gdzie pękło niebo i gwiazdy spadły na ziemię. Miro, choć pogrążony w myślach o odkryciach tego dnia, o narodzinach Jane, o teorii Olhada i Grega na temat podróży mocą pragnienia, z jakiegoś powodu pilnie uważał na słowa Sadownika. I kiedy historia dobiegła końca, musiał się wtrącić.

— Jak stara jest ta opowieść? — zapytał.

— Stara — szepnął Sadownik. — Słuchałeś?

— Ostatniej części. — Miro nie musiał się streszczać. Sadownik albo nie niecierpliwił się powolną wymową… w końcu, nigdzie się przecież nie wybierał… albo proces jego percepcji zwolnił do tempa Mira. W każdym razie pozwalał Mirowi kończyć zdania i odpowiadał, jakby słuchał uważnie. — Czy dobrze zrozumiałem, że Niebołamacz niósł z sobą małe matki?

— To prawda.

— Ale nie szedł do ojcowskiego drzewa.

— Nie. Po prostu miał na nośnikach małe matki. Poznałem tę historię wiele lat temu. Zanim jeszcze poznałem ludzką naukę.

— Wiesz, co o tym myślę? Ta opowieść może pochodzić z czasów, kiedy nie przenosiliście małych matek do ojcowskich drzew. Kiedy małe matki nie zlizywały soku i wewnętrznej powierzchni pnia. Zwisały na nośnikach z brzucha samca, aż młode dojrzały, wyrwały się na zewnątrz i zajęły ich miejsce przy sutku.

— Dlatego ci o tym zaśpiewałem — wyjaśnił Sadownik. — Zastanawiałem się, czy mogliśmy posiadać inteligencję jeszcze przed nadejściem descolady. I w końcu przypomniałem sobie tę część historii Wojny Niebołamacza.

— Poszedł do miejsca, gdzie pękło niebo.

— Descolada musiała jakoś się tu dostać, prawda?

— Jak stara jest ta opowieść?

— Wojna Niebołamacza rozegrała się dwadzieścia dziewięć pokoleń temu. Nasz las nie jest tak stary. Ale przenieśliśmy opowieści i pieśni z lasu macierzystego.

— Ale ten fragment o niebie i gwiazdach może być przecież o wiele starszy…

— O wiele. Ojcowskie drzewo Niebołamacz umarło dawno temu. Mógł już być bardzo stary, kiedy wybuchła ta wojna.

— Nie sądzisz, że to może być wspomnieniem pequenino, który pierwszy odkrył descoladę? Dotarła tu statkiem kosmicznym, a on widział coś w rodzaju ładownika?

— Dlatego zaśpiewałem.

— Jeśli to prawda, to z pewnością byliście inteligentni jeszcze przed descoladą.

— Teraz wszystko przepadło — westchnął Sadownik.

— Co przepadło? Nie rozumiem.

— Nasze geny z tamtego czasu. Nie można nawet zgadywać, co odebrała nam i co odrzuciła descolada.

To prawda. Każdy wirus descolady może zawierać pełny kod genetyczny każdej formy życia na Lusitanii, ale to kod genetyczny obecny, kod organizmu opanowanego przez descoladę. Nie uda się zrekonstruować czy odtworzyć jego pierwotnej wersji.

— Mimo wszystko — mruknął Miro. — To ciekawe. Pomyśleć, że mieliście już język, pieśni i opowieści, zanim się tu zjawiła. — A potem dodał, choć wiedział, że nie powinien: — Może w takim razie nie musisz wykazywać niezależności inteligencji pequeninos.

— Kolejna próba ocalenia prosiaczka — szepnął Sadownik.

Z głośnika zabrzmiał głos. Głos z zewnątrz sterylnego pomieszczenia.

— Możesz już wyjść.

To Ela. Powinna przecież spać podczas zmiany Mira.

— Kończę dyżur za trzy godziny — odparł Miro.

— Wchodzi ktoś inny.

— Skafandrów wystarczy dla wszystkich.

— Potrzebny mi jesteś tutaj, Miro. — Ton Eli nie dopuszczał sprzeciwu. A przecież to ona kierowała eksperymentem.

Kiedy po kilku minutach stanął w śluzie, natychmiast zrozumiał, co się dzieje. Czekała tam Quara, z lodowatą miną, i Ela, co najmniej równie wściekła. Najwyraźniej znowu się kłóciły… nic niezwykłego. Niezwykła była sama obecność Quary.

— Możesz wracać do środka — oznajmiła Quara, gdy tylko zobaczyła Mira.

— Nie wiem nawet, po co wychodziłem.

— Ona chce z nim porozmawiać na osobności — wyjaśniła Ela.

— Ciebie wywołała — dodała Quara. — Ale nie chce wyłączyć nasłuchu.

— Powinniśmy rejestrować wszystko, co mówi Sadownik. Kontrola jasności myślenia. Miro westchnął.

— Elu, kiedy ty dorośniesz…

— Ja! — wybuchnęła. — Ja dorosnę! Przychodzi tutaj, jakby myślała, że jest Nossa Senhora na złotym tronie…

— Elu — przerwał Miro. — Zamknij się i posłuchaj. Quara jest dla Sadownika jedyną szansą przeżycia. Czy możesz uczciwie stwierdzić, że zakłóci eksperyment, jeśli…

— Zgoda. — Ela zrozumiała argumentację i ustąpiła. — Jest wrogiem każdej myślącej żywej istoty na tej planecie, ale wyłączę system nasłuchu, ponieważ chce w cztery oczy porozmawiać z bratem, którego zabija.

Dla Quary było tego za wiele.

— Niczego nie musisz dla mnie wyłączać — oświadczyła. — Żałuję, że tu przyszłam. To była pomyłka.

— Quaro! — krzyknął Miro.

Zatrzymała się przy drzwiach laboratorium.

— Włóż skafander i idź porozmawiać z Sadownikiem. Dlaczego ma cierpieć za Elę?

Quara raz jeszcze spojrzała gniewnie na siostrę, ale ruszyła do śluzy, skąd przed chwilą wyszedł Miro.

Poczuł ulgę. Wiedział, że nie ma tu żadnej władzy, że obie mogły mu wyjaśnić, co może zrobić ze swoimi poleceniami. Posłuchały go, może więc chciały posłuchać. Quara naprawdę chciała porozmawiać z Sadownikiem. A Ela naprawdę chciała jej na to pozwolić. Może nawet dorosły już tak, by ich osobista niechęć nie zagrażała życiu innych. Istnieje jeszcze dla tej rodziny cień nadziei.

— Włączy z powrotem, kiedy tylko wejdę do środka — burknęła Quara.

— Nie włączy — zapewnił Miro.

— Będzie próbować.

Ela obrzuciła ją pogardliwym wzrokiem.

— Ja umiem dotrzymywać słowa.

Nie odzywały się więcej. Quara weszła do śluzy, żeby się przebrać. Po chwili była już w sterylnym pomieszczeniu, ociekając zabójczym dla descolady roztworem, którym spryskany był cały skafander.

Miro usłyszał jej kroki.

— Wyłącz to — polecił.

Ela wcisnęła klawisz. Kroki ucichły.

W uchu Mira odezwała się Jane.

— Przekazywać ci wszystko, co tam mówią? — zapytała.

— Dalej słyszysz? — subwokalizował.

— Komputer jest połączony z kilkoma czujnikami reagującymi na wibracje. Nauczyłam się paru sztuczek przy dekodowaniu ludzkiej mowy z najlżejszych nawet drgań. A instrumenty są bardzo czułe.

— No to mów — szepnął Miro.

— Żadnych moralnych oporów?

— Żadnych — odparł. Stawką było ocalenie świata. Zresztą, dotrzymał słowa: zestaw nasłuchu został odłączony. Ela nie słyszała niczego.

Z początku rozmowa była całkiem obojętna. Jak się czujesz? Okropnie. Bardzo boli? Bardzo.

To Sadownik przerwał formalne uprzejmości i przeszedł do sedna.

— Dlaczego chcesz, żeby moi bracia byli niewolnikami?

Quara westchnęła, choć trzeba jej przyznać, że bez irytacji. Dla doświadczonego ucha Mira zabrzmiało to tak, jakby naprawdę była emocjonalnie rozdarta. Nic nie pozostało z demonstrowanej rodzinie wyzywającej postawy.

— Wcale nie chcę — odpowiedziała.

— Może nie ty wykułaś łańcuchy, ale ty trzymasz klucz i nie pozwalasz go użyć.

— Descolada nie jest łańcuchem. Łańcuch to rzecz. A descolada żyje.

— Ja także. I mój naród. Dlaczego jej życie ma być ważniejsze od naszego?

— Descolada was nie zabija. Waszym wrogiem jest Ela i moja matka. To one zabiłyby was wszystkich, żeby ratować się przed descoladą.

— Oczywiście — zgodził się Sadownik. — Oczywiście, że tak by postąpiły. Ja również zabiłbym je, aby ochronić swoich braci.

— Dlatego nie ze mną powinieneś się spierać.

— Z tobą. Bez twojej wiedzy, ludzie i pequeninos zaczną się w końcu mordować, w taki czy inny sposób. Nie będą mieli wyboru. Jeśli nie potrafią opanować descolady, to w końcu albo ona zniszczy całą ludzkość, albo ludzkość będzie musiała ją zniszczyć, a nas przy okazji.

— Nigdy jej nie zniszczą — oznajmiła Quara.

— Bo ty im nie pozwolisz.

— Tak jak nie pozwolę na waszą zagładę. Świadome życie to świadome życie.

— Nie — sprzeciwił się Sadownik. — Z ramenami możesz żyć i pozwolić żyć innym. Ale z varelse nie da się porozumieć. Zostaje tylko wojna.

— Nic podobnego — zaprotestowała Quara. I powtórzyła wszystkie argumenty, które przedstawiła już w rozmowie z Mirem. Kiedy skończyła, na chwilę zapadła cisza.

— Czy ciągle rozmawiają? — szepnęła Ela do ludzi, którzy siedzieli przy monitorach. Miro nie słyszał odpowiedzi; pewnie ktoś skinął tylko głową.

— Quaro — wyszeptał Sadownik.

— Jestem tutaj — odparła. Ton argumentacji zniknął z jej głosu. Nie czerpała radości ze swych okrutnych zasad moralnych.

— Nie dlatego odmawiasz pomocy — stwierdził.

— Dlatego.

— Pomogłabyś natychmiast, gdybyś nie musiała poddać się rodzinie.

— Nieprawda! — krzyknęła.

A zatem… Sadownik trafił w czuły punkt.

— Jesteś taka pewna swoich racji, bo oni są tak pewni, że się mylisz.

— Mam rację!

— Widziałaś kogoś, kto nie ma żadnych wątpliwości, a przy tym ma rację?

— Mam wątpliwości — przyznała szeptem Quara.

— Posłuchaj ich — rzekł Sadownik. — Ocal mój lud. I swój.

— Jakie mam prawo wybierać między nami a descoladą?

— Kto ci dał prawo podejmowania takiej decyzji?

— Nie podejmuję jej — zaprzeczyła. — Wstrzymuję się.

— Wiesz, co potrafi descoladą. Wiesz, co zrobi. Powstrzymywanie się od decyzji też jest decyzją.

— Nie jest decyzją. Nie jest działaniem.

— Jeśli nie próbujesz przeszkodzić morderstwu, któremu łatwo możesz zapobiec, czy nie stajesz się morderczynią?

— Czy po to chciałeś się ze mną zobaczyć? Kolejna osoba, która dyktuje mi, co robić?

— Mam do tego prawo.

— Bo postanowiłeś zostać męczennikiem i umrzeć?

— Nie straciłem jeszcze rozumu — zauważył Sadownik.

— Zgadza się. Udowodniłeś, co chciałeś. A teraz niech wpuszczą tu descoladę i uratują cię.

— Nie.

— Dlaczego? Taki jesteś pewien swoich racji?

— O moim własnym życiu mogę decydować. Nie jestem taki jak ty: nie wydaję wyroku śmierci na innych.

— Jeśli zginie ludzkość, ja zginę także — przypomniała Quara.

— Czy wiesz, dlaczego chcę umrzeć? — spytał Sadownik.

— Dlaczego?

— Żebym już nigdy nie musiał patrzeć, jak ludzie i pequeninos zabijają się nawzajem.

Quara pochyliła głowę.

— Ty i Grego… jesteście tacy sami — rzekł Sadownik.

— To kłamstwo. — Łzy kapały na szybę hełmu skafandra.

— Oboje nie chcecie nikogo wysłuchać. Wszystko wiecie najlepiej. A kiedy kończycie, wielu niewinnych ludzi już nie żyje. Wstała, jakby zamierzała wyjść.

— W takim razie umieraj — rzekła. — Skoro i tak jestem morderczynią, dlaczego mam płakać nad tobą?

Ale nie ruszyła z miejsca. Nie chce odchodzić, pomyślał Miro.

— Powiedz im — szepnął Sadownik.

Pokręciła głową tak gwałtownie, że łzy zerwały się z rzęs i zachlapały wnętrze maski. Jeśli się nie uspokoi, za chwilę nie będzie niczego widzieć.

— Jeżeli powiesz co wiesz, wszyscy będą mądrzejsi. Jeśli zachowasz to w sekrecie, każdy pozostanie głupcem.

— Jeśli powiem, descolada zginie!

— To niech ginie! — krzyknął.

Ten wysiłek wyczerpał jego siły. Instrumenty na moment oszalały. Ela mruczała coś pod nosem, podchodząc do nich kolejno.

— Czy chciałbyś, żebym to samo czuła wobec ciebie? — spytała Quara.

— To właśnie czujesz wobec mnie — szepnął Sadownik. — Niech więc ginie.

— Nie — odparła.

— Descolada przybyła i zniewoliła mój lud. Co z tego, czy jest świadoma, czy nie? Jest tyranem. Mordercą. Gdyby człowiek zachowywał się tak, jak działa descolada, nawet ty byś przyznała, że trzeba go powstrzymać. Choćby nawet zabójstwo było jedyną metodą. Dlaczego obcą rasę traktujesz bardziej pobłażliwie niż członka własnej?

— Ponieważ descolada nie wie, co robi — odparła Quara. — Nie rozumie, że jesteśmy inteligentni.

— Nie dba o to. Ktokolwiek stworzył ją i wysłał, nie przejmował się, czy są, czy nie są świadome rasy, które zniewoli albo zgładzi. Chcesz, by za taką istotę umierali twoi i moi bracia? Czy tak pełna jesteś nienawiści dla swej rodziny, że stajesz po stronie potwora, jakim jest descolada?

Quara nie odpowiedziała. Osunęła się na stołek przy łóżku Sadownika.

Pequenino wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Skafander nie był tak sztywny, by nie poczuła słabego nacisku jego dłoni.

— Jeśli o mnie chodzi, śmierć mnie nie przeraża — powiedział. — Może to z powodu trzeciego życia my, pequeninos, nie boimy się śmierci tak jak wy, krótko żyjący ludzie. Ale chociaż ja sam nie zyskam trzeciego życia, zdobędę taką nieśmiertelność, jaka zdarza się u was. Moje imię przetrwa w opowieściach. Jeśli nawet nie będę miał drzewa, imię przeżyje. I mój czyn. Wy, ludzie, możecie powtarzać, że bez powodu zostałem męczennikiem… ale moi bracia rozumieją. Zachowując do końca inteligencję i sprawny umysł, pokazałem im, że są tym, czym są. Pomogłem udowodnić, że to nie nasi władcy takimi nas uczynili, i że nie mogą nam nakazać, byśmy przestali takimi być. Descolada zmusza nas do wielu rzeczy, jednak nie zapanowała nad nami do samego jądra. Gdzieś wewnątrz jest takie miejsce, gdzie kryje się prawdziwy “ja”. Dlatego nie obawiam się śmierci. Będę żył wiecznie w każdym wolnym pequenino.

— Dlaczego mówisz to teraz, kiedy tylko ja cię słyszę?

— Ponieważ tylko ty masz władzę, by zgładzić mnie całkowicie. Tylko ty możesz sprawić, że moja śmierć pójdzie na marne, że cały mój lud umrze po mnie i nikt nie zostanie, by pamiętać. Dlaczego nie mam tobie właśnie powierzyć swojego testamentu? To ty zdecydujesz, czy ma on jakąś wartość.

— Nienawidzę cię za to — oznajmiła. — Wiedziałam, że mi to zrobisz.

— Co zrobię?

— Wzbudzisz we mnie tak potworne poczucie winy, że… że się poddam!

— Jeżeli wiedziałaś, to dlaczego przyszłaś?

— Nie powinnam! Żałuję, że przyszłam!.

— Powiem ci, dlaczego. Przyszłaś, żebym cię zmusił do kapitulacji. Żebyś, kiedy już im powiesz, robiła to dla mnie, nie dla swojej rodziny.

— Czyli jestem twoją marionetką?

— Wręcz przeciwnie. Sama postanowiłaś mnie odwiedzić. To ty mnie wykorzystujesz, żebym cię zmusił do tego, czego sama pragniesz. W głębi serca nadal jesteś człowiekiem, Quaro. Chcesz, żeby ludzie przeżyli. Gdybyś tego nie chciała, byłabyś potworem.

— To, że umierasz, nie czyni cię jeszcze mędrcem — oświadczyła.

— Owszem, czyni — odparł Sadownik.

— A jeśli ci powiem, że nigdy nie zgodzę się współdziałać w zagładzie descolady?

— Wtedy ci uwierzę.

— I znienawidzisz.

— Tak — potwierdził.

— Nie możesz.

— Tak, mogę. Nie jestem dobrym chrześcijaninem. Nie potrafię kochać kogoś, kto zabija mnie i mój naród. Milczała.

— Odejdź teraz — poprosił. — Powiedziałem już wszystko, co mogłem powiedzieć. Teraz chcę śpiewać swoje opowieści i zachowywać inteligencję, póki nie nadejdzie śmierć.

Odeszła i zniknęła w śluzie.

Miro odwrócił się do Eli.

— Niech wszyscy wyjdą z laboratorium — polecił.

— Dlaczego?

— Ponieważ istnieje szansa, że ona wyjdzie teraz i powie ci wszystko, co wie.

— W takim razie to ja powinnam wyjść, a reszta niech zostanie — odparła Ela.

— Nie. Ty jesteś jedyną osobą, której może coś zdradzi.

— Jeśli w to wierzysz, jesteś kompletnym…

— Tylko rozmowa z tobą zrani ją dostatecznie mocno — przerwał Miro. — Wszyscy wychodzą. Ela zastanowiła się.

— No dobrze — rzuciła. — Wracajcie do głównego laboratorium i pilnujcie komputerów. Jeśli cokolwiek mi powie, włączę się do sieci i sami zobaczycie, co wprowadza. Jeżeli zrozumiecie, o co chodzi, spróbujcie to zbadać. Nawet jeśli ona rzeczywiście coś wie, i tak niewiele mamy czasu na produkcję przyciętego wirusa. Trzeba podać go Sadownikowi, zanim umrze. Idźcie.

Wyszli.

Kiedy Quara stanęła w drzwiach śluzy, znalazła tylko Mira i Elę. Czekali na nią.

— Nadal uważam, że nie powinniśmy zabijać descolady, skoro nawet nie spróbowaliśmy się z nią porozumieć — oświadczyła.

— To możliwe — przyznała Ela. — Ja wiem tylko, że zamierzam to zrobić, jeśli zdołam.

— Wywołaj swoje pliki — rzuciła Quara. — Powiem ci wszystko, co wiem o inteligencji descolady. Jeśli ci się uda i Sadownik przeżyje, napluję mu w gębę.

— Napluj i tysiąc razy — westchnęła Ela. — Żeby tylko przeżył.

Na ekranie rozbłysły schematy, Quara wskazywała pewne regiony modelu wirusa descolady. Po kilku minutach sama zajęła miejsce przed terminalem, pisała, pokazywała i mówiła, a Ela zadawała pytania.

Jane odezwała się znowu.

— To dziwka — szepnęła. — Nie trzymała plików w innym komputerze. Wszystkie wyniki miała w głowie.

Następnego dnia, późnym popołudniem, Sadownik był już na granicy śmierci, a Ela na granicy wyczerpania. Zespół pracował całą noc. Quara pomagała, bez. przerwy, bez śladu zmęczenia czytając wszystko, co wymyślili ludzie Eli, krytykując, wskazując błędy. Rano mieli już plan przyciętego wirusa. Usunęli zdolność porozumiewania, podobnie jak zdolności analityczne — przynajmniej tak uważali. Na miejscu pozostały wszystkie elementy, które podtrzymywały działanie miejscowych organizmów. O ile potrafili to stwierdzić, nie dysponując działającą próbką wirusa, nowy projekt był dokładnie tym, czego potrzebowali: descoladą gwarantującą funkcjonowanie lusitańskich organizmów, w tym pequeninos, a przy tym całkowicie niezdolną do globalnej regulacji i adaptacji. Nazwali wirus recoladą. Nazwa tamtego pochodziła od jego głównej funkcji rozrywania; nowa od pozostawionej funkcji podtrzymywania par gatunków, które tworzyły wszelkie życie na Lusitanii.

Ender wyraził pewną wątpliwość: skoro descolada wprowadza u pequeninos wojownicze, zaborcze cechy, nowy wirus może utrwalić ten stan. Ela i Quara wyjaśniły mu, że specjalnie wykorzystały jako model starszą wersję, z okresu, gdy pequeninos byli spokojniejsi… byli bardziej „sobą”. Pequeninos uczestniczący w badaniach zgodzili się na to. Nie było czasu, by pytać kogoś z zewnątrz — jedynie Korzeniaka i Człowieka, a ci także wyrazili zgodę.

Wiedząc wszystko, co o działaniu descolady odkryła Quara, Ela wyznaczyła też zespół pracujący nad specjalną zabójczą bakterią, która szybko rozprzestrzeni się po całej planecie, odszuka normalne wirusy descolady w każdej ich formie, rozłoży je na poszczególne elementy i zniszczy. Rozpozna dawną descoladę po obecności elementów, których brakuje nowej. Uwolnienie równocześnie recolady i bakterii powinno załatwić sprawę.

Pozostał tylko jeden problem: stworzenie wirusa. Od rana Ela zajmowała się tym osobiście. Quara zasnęła, podobnie większość pequeninos. Jednak Ela walczyła nadal, za pomocą wszelkich dostępnych narzędzi usiłując rozbić strukturę wirusa i odbudować ją według planów.

Po południu zjawił się Ender. Powiedział, że to ostatnia chwila, jeśli nowy wirus ma ocalić Sadownika. A Ela mogła tylko załamać się i rozpłakać z rozczarowania i zmęczenia.

— Nie potrafię — wyznała.

— W takim razie powiedz mu, że osiągnęłaś sukces, ale nie skończysz na czas i…

— Chcę powiedzieć, że nie da się tego zrobić.

— Zaprojektowałaś go.

— Zaplanowaliśmy go, wymodelowaliśmy… tak. Ale nie umiemy go stworzyć. Descolada ma naprawdę złośliwą strukturę. Nie możemy budować od zera, gdyż istnieje zbyt wiele elementów, które się rozpadają. Złożone z nich fragmenty muszą wcześniej pracować, odbudowywać całość. I nie możemy modyfikować obecnego wirusa, jeśli descolada nie jest przynajmniej w minimalnym stopniu aktywna. Ale wtedy odtwarza własną budowę szybciej, niż potrafimy ją zmieniać. Zaprojektowano ją by cały czas przeciwdziałała zmianom, a przy tym była tak niestabilna, że niemożliwa do odtworzenia.

— Ale oni ją stworzyli.

— Owszem. Ale nie wiem jak. W przeciwieństwie do Grega, nie mogę pod wpływem metafizycznej zachcianki wyjść poza granice swojej nauki i samym pragnieniem powołać rzeczy do istnienia. Muszę się trzymać praw natury, jakimi są tu i teraz. A nie ma takiego prawa, które pozwoliłoby zbudować ten wirus.

— Inaczej mówiąc: wiemy, dokąd mamy dojść, ale nie możemy się tam dostać.

— Do wczoraj nie wiedziałam jeszcze, czy potrafimy zaprojektować recoladę. Nie mogłam więc zgadnąć, czy zdołamy ją wyprodukować. Zakładałam, że jeśli zaplanujemy, to i zbudujemy. Byłam gotowa do działania, gdy tylko ustąpi Quara. A teraz osiągnęliśmy tylko ostateczną, pewną wiedzę, że to niemożliwe. Quara miała rację. Rzeczywiście, dowiedzieliśmy się od niej dość, żeby zabić wszystkie wirusy descolady na Lusitanii. Ale nie zdołamy wytworzyć recolady, która by je zastąpiła i utrzymała przy życiu system biologiczny.

— Jeśli użyjemy wirycydu…

— W ciągu tygodnia czy dwóch wszyscy pequeninos znajdą się w takim stanie, jak teraz Sadownik. I cała trawa, ptaki, pnącza… wszystko. Spalona ziemia. Potworność.

Znowu się rozpłakała.

— Jesteś po prostu zmęczona.

To Quara, już przytomna. Wyglądała strasznie. Sen wcale nie dodał jej sił.

Ela nic nie potrafiła siostrze odpowiedzieć.

Quara sprawiała wrażenie, jakby chciała wygłosić jakąś złośliwą uwagę, coś w stylu “A nie mówiłam?” Rozmyśliła się jednak, podeszła i ujęła Elę za ramię.

— Jesteś zmęczona, Elu. Musisz się przespać.

— Tak — zgodziła się Ela.

— Ale najpierw powiemy Sadownikowi.

— Powiemy mu: żegnaj. To miałaś na myśli?

— Tak, właśnie to.

przeszli do laboratorium, gdzie mieścił się sterylny pokój Sadownika. Naukowcy pequeninos zdążyli się już obudzić. Wszyscy przyłączyli się do czuwania w ostatnich godzinach życia Sadownika. Miro siedział wewnątrz i tym razem nie kazali mu wyjść, choć Ender wiedział, że Ela i Quara chciałyby zająć miejsce przy konającym. Zamiast tego przez głośniki wyjaśniły mu ostatnie odkrycia. Ten połowiczny sukces był — w pewnym sensie — gorszy od całkowitej porażki. Gdyby ludzie na Lusitanii znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji, mógł doprowadzić do zagłady wszystkich pequeninos.

— Nie użyjecie tego — szepnął Sadownik. Czułe mikrofony ledwie zdołały przekazać jego słowa.

— My nie — potwierdziła Quara. — Ale nie tylko my tu decydujemy.

— Nie użyjecie — powtórzył. — Ja będę jedynym, który umrze w ten sposób.

Ostatnie słowa były całkiem bezgłośne. Później przeglądali holograficzne zapisy, żeby odczytać ruchy warg i upewnić się, co właściwie powiedział. A kiedy skończył, kiedy wysłuchał pożegnań, umarł.

Gdy tylko instrumenty potwierdziły zgon, pequeninos z grupy badawczej natychmiast wbiegli do sterylnego pomieszczenia. Teraz izolacja nie była już potrzebna. Teraz chcieli wnieść ze sobą descoladę. Szorstko odsunęli Mira i zabrali się do pracy. Wstrzykiwali wirusy do każdej części ciała Sadownika, setki iniekcji w jednej chwili. Najwyraźniej byli do tego przygotowani. Póki żył, szanowali jego ofiarę, ale gdy umarł, gdy spełnił nakazy honoru, nie mieli oporów, próbując ratować go dla trzeciego życia.

Wynieśli go na otwartą polanę, gdzie stali Korzeniak i Człowiek, i ułożyli w zaznaczonym wcześniej miejscu. Tworzyło równoboczny trójkąt z dwoma ojcowskimi drzewami. Tam rozcięli ciało i przybili palikami do ziemi. W ciągu kilku godzin wyrósł pęd i na chwilę błysnęła nadzieja, że będzie to ojcowskie drzewo. Jednak po kilku dniach bracia, którzy potrafili rozpoznać młode ojcowskie drzewa, obwieścili, że wysiłki poszły na marne. To prawda, powstała nowa istota przechowująca geny Sadownika; ale wspomnienia, wola, osoba, którą był Sadownik, zginęły. Drzewo było nieme; żaden umysł nie włączy się do nieustającego konklawe ojcowskich drzew. Sadownik postanowił uwolnić się od wirusa, nawet jeśli oznaczało to utratę trzeciego życia — daru descolady dla tych, których zniewoliła. Odniósł sukces, a przegrywając zwyciężył.

Odniósł też inny sukces. Pequeninos odrzucili dawną normę szybkiego zapominania imion zwykłych braterskich drzew. Chociaż żadna mała matka nie popełznie po jego korze, braterskie drzewo, które wyrosło z jego zwłok, znane będzie jako Sadownik i traktowane z szacunkiem — jakby było ojcowskim drzewem, jakby było osobą. Jego historię opowiadano wiele razy na całej Lusitanii — wszędzie gdzie żyli pequeninos. Wykazał, że są inteligentni nawet bez descolady; to szlachetna ofiara. Imię Sadownika stało się dla wszystkich pequeninos symbolem ich fundamentalnej wolności od wirusa, który ich opanował.

Jednak ta śmierć nie spowolniła przygotowań do kolonizacji innych światów. Zwolennicy Podżegacza uzyskali teraz większość. A kiedy usłyszeli, że ludzie mają bakterię zdolną do całkowitego usunięcia descolady, spieszyli się jeszcze bardziej. Szybciej, powtarzali królowej kopca. Szybciej, żebyśmy zdążyli wyrwać się z tego świata, zanim ludzie postanowią nas wszystkich pozabijać.


— Chyba potrafię — stwierdziła Jane. — Jeśli statek będzie niewielki i prosty, z możliwie małą załogą, wtedy utrzymam w myślach jego wzorzec. O ile podróż będzie krótka i nie pozostaną za długo w Zewnętrzu. Jeśli chodzi o zachowanie w umyśle miejsca startu i lądowania… to łatwe. Dziecinna zabawa. Mogę to załatwić z dokładnością poniżej milimetra. Gdybym sypiała, mogłabym to robić przez sen. Nie warto zatem znosić długotrwałych przeciążeń czy montować złożonych systemów podtrzymywania życia. Kosmolot powinien być całkiem prosty.

Hermetyczna kabina, miejsca do siedzenia, światło, ciepło. Jeżeli naprawdę potrafimy się tam dostać, a ja zdołam utrzymać i przyprowadzić całość z powrotem, nie będziemy w przestrzeni tak długo, żeby zużyć tlen w małym pokoju.

Słuchali jej, zgromadzeni w gabinecie biskupa: cała rodzina Ribeirów, rodzina Valentine i Jakta, naukowcy pequenirios, kilku kapłanów i Filhos, może jeszcze z dziesięciu przedstawicieli ludzkiej kolonii. Biskup nalegał, żeby spotkanie odbyło się u niego.

— Ponieważ jest tu dość miejsca — wyjaśnił. — A jeśli wyruszacie poza świat, jak Nimrod, by polować przed obliczem Pana… jeśli chcecie wysłać statek, jak wieżę Babel, do nieba, by szukać widoku Boga… wtedy chcę być przy tym i błagać go, by okazał wam miłosierdzie.

— Ile zostało ci pamięci? — Ender zwrócił się do Jane.

— Niewiele. Wszystkie komputery Stu Światów będą powolne, ponieważ wykorzystam ich pamięć dla podtrzymania wzorca.

— Pytam, bo kiedy tam będziemy, chcę przeprowadzić pewien eksperyment.

— Nie bądź taki skromny, Andrew — wtrąciła Ela. — Chcemy dokonać cudu. Jeśli wydostaniemy się do Zewnętrza, to znaczy, że teoria Grega i Olhada jest prawdziwa. A wynika z niej, że działają tam inne prawa. Można tworzyć rzeczy poprzez zrozumienie ich wzorca. Dlatego chcę lecieć. Jest szansa, że kiedy się tam znajdę, mając w umyśle wzorzec wirusa recolady, potrafię go stworzyć. Potrafię przywieźć tu wirusa, którego nie można wyprodukować w przestrzeni rzeczywistej. Możesz mnie zabrać? Potrafisz utrzymać mnie tak długo, żebym stworzyła wirusa?

— To znaczy ile? — spytała Jane.

— To powinno być natychmiastowe — zauważył Grego. — Gdy tylko przybędziemy, wszelkie przechowywane w pamięci kompletne wzorce powinny zostać zrealizowane w czasie dla człowieka niedostrzegalnym. Czas jest potrzebny, żeby przeanalizować, czy dostała właściwego wirusa — Jakieś pięć minut.

— Tak — stwierdziła Jane. — Jeśli w ogóle mi się to uda, uda się przez pięć minut.

— Reszta załogi — przypomniał Ender.

— Reszta załogi to ty i Miro — orzekła Jane. — Nikt więcej. Grego protestował najgłośniej, ale nie był jedyny.

— Jestem pilotem — oznajmił Jakt.

— Tylko ja pilotuję ten statek — odparła.

— Olhado i ja wymyśliliśmy to wszystko — przypomniał Grego.

— Ender i Miro polecą, ponieważ bez nich cała rzecz jest niemożliwa. Żyję w Enderze; gdziekolwiek pójdzie, niesie mnie ze sobą. Miro za to stał mi się niezwykle bliski i przypuszczam, że może być częścią mojego wzorca. Chcę, żeby poleciał, gdyż bez niego nie będę może całą sobą. Nikt więcej. Nikogo prócz nich nie chcę mieć we wzorcu. Ela jest jedynym wyjątkiem.

— A zatem taka będzie załoga — oświadczył Ender.

— I żadnych dyskusji — dodał burmistrz.

— Czy królowa kopca zbuduje statek? — zapytała Jane.

— Zbuduje — zapewnił Ender.

— W takim razie chcę prosić o przysługę. Elu, jeśli dam ci te pięć minut, potrafisz utrzymać w myślach wzorzec jeszcze jednego wirusa?

— Wirusa dla Drogi? — domyśliła się Ela.

— Jesteśmy im to winni. Za całą pomoc, jakiej nam udzielają.

— Chyba potrafię. A przynajmniej wzorzec różnic między tym wirusem a normalną descoladą. Tylko tyle w ogóle zdołam zapamiętać: różnice.

— Kiedy to nastąpi? — chciał wiedzieć Kovano.

— Jak tylko królowa kopca ukończy statek — odparła Jane. — Mamy czterdzieści osiem dni, zanim Sto Światów wyłączy swoje ansible. Teraz wiemy już, że przeżyję, ale będę okaleczona. Nie od razu odzyskam stracone wspomnienia… może nigdy. A wtedy nie zdołam utrzymać wzorca statku.

— Tak prosty statek królowa kopca może zbudować o wiele wcześniej — ocenił Ender. — Nie ma szans na ewakuację wszystkich ludzi i pequeninos, zanim przyleci flota, nie mówiąc już o wyłączeniu ansibli. Ale wystarczy czasu, żeby na dziesięć planet przewieźć nowe, wolne od descolady społeczności pequeninos: brata, żonę i wiele ciężarnych małych matek. Wystarczy, by na dziesięć planet przenieść nowe królowe kopców w kokonach, zapłodnione już dla złożenia pierwszych kilkuset jaj. Jeżeli się uda, jeżeli nie okaże się, że siedzimy jak idioci w tekturowym pudle i udajemy, że fruwamy… wtedy powrócimy, niosąc pokój dla tego świata, wolność od groźby descolady, bezpieczne rozproszenie genetycznego dziedzictwa innych ras ramenów. Tydzień temu wydawało się to niemożliwe. Teraz istnieje nadzieja.

— Gracas deus — szepnął biskup. Quara wybuchnęła śmiechem. Wszyscy popatrzyli na nią zdziwieni.

— Przepraszam — powiedziała. — Pomyślałam tylko… Kilka dni temu słyszałam modlitwę. Modlitwę do Os Yenerados, dziadka Gusto i babci Cidy. Gdyby nie istniało rozwiązanie naszych problemów, mieli prosić Boga, by otworzył drogę.

— Całkiem dobra modlitwa — przyznał biskup. — I może Bóg wysłuchał ich prośby.

— Wiem. To właśnie przyszło mi do głowy. Może całe to Wnętrze I Zewnętrze nigdy nie istniały. Może powstały jedynie dzięki tej modlitwie?

— I co z tego? — nie zrozumiał biskup.

— Nie uważacie, że to zabawne? Najwyraźniej nikt nie uważał.

Загрузка...