Ender twierdzi, że tutaj, na Lusitanii, znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym historii. Że za kilka miesięcy albo lat będzie to miejsce, gdzie nastąpi śmierć albo zrozumienie wszystkich świadomych gatunków.
Był wyjątkowo przewidujący, sprowadzając nas tutaj właśnie w chwili naszej potencjalnej zagłady.
Żartujesz sobie ze mnie, oczywiście.
Gdybyśmy wiedziały jak żartować, może zrobiłybyśmy z tobą.
Lusitania jest punktem zwrotnym historii także dlatego, że ty tu jesteś. Ty niesiesz ze sobą ten punkt, gdziekolwiek się udasz.
Odrzucamy go. Dajemy go tobie. Jest twój.
On znajduje się wszędzie tam, gdzie spotykają się obcy.
Więc nie bądźmy już dla siebie obcy.
Ludzie upierają się, żeby uczynić nas obcymi… mają to wbudowane w geny. Ale możemy zostać przyjaciółmi.
To za mocne słowo. Powiedzmy, że będziemy współobywatelami.
Przynajmniej tak długo, jak długo zgadzają się nasze interesy.
Dopóki świecą gwiazdy, nasze interesy będą zgodne.
Może nie aż tak długo. Może tylko dopóki istoty ludzkie są silniejsze i liczniejsze od nas.
Na razie to wystarczy.
Quim bez protestów przyszedł na spotkanie, choć mogło to o cały dzień opóźnić jego wyprawę. Już dawno nauczył się cierpliwości. Nieważne, jak pilna jest misja wśród heretyków. Na dłuższą metę niewiele osiągnie, pozbawiony wsparcia ludzkiej kolonii. Dlatego, jeśli biskup Peregrino zaprosił go na spotkanie z Kovano Zeljezo, burmistrzem Milagre i gubernatorem Lusitanii, to Quim tam będzie.
Ze zdziwieniem przekonał się, że przybyli także Quanda Saavedra, Andrew Wiggin i większa część rodziny Quima. Mama i Ela… ich obecność jest sensowna, jeśli mieli rozmawiać o polityce wobec heretyckich pequeninos. Ale co tu robią Quara i Grego? Nie ma żadnego powodu, by zapraszać ich do jakiejkolwiek poważnej dyskusji. Są za młodzi, niedoinformowani, zapalczywi. Stale się kłócą, jak dzieci. Nie są tak dojrzali jak Ela, która potrafi w interesie nauki odsunąć na bok własne uczucia. Oczywiście, Quim martwił się nieraz, że Ela robi to zbyt skutecznie, by wyszło jej to na dobre. Ale wobec Quary i Grega… w tej akurat kwestii nie było żadnego powodu do zmartwienia.
Zwłaszcza u Quary. Korzeniak twierdził, że cały ruch heretycki nabrał rozmachu dopiero wtedy, gdy Quara zdradziła pequeninos plany dotyczące wirusa descolady. Heretycy nie znaleźliby tylu sprzymierzeńców w tylu różnych lasach, gdyby nie lęk, że ludzie mogą uwolnić jakiś wirus albo zatruć Lusitanię chemikaliami, które usuną descoladę, a wraz z nią samych pequeninos. Wobec faktu, że ludzie choćby czysto teoretycznie dopuszczają myśl o pośredniej eksterminacji prosiaczków, proste odwrócenie sytuacji pozwalało prosiaczkom myśleć o eksterminacji ludzkości.
A wszystko dlatego, że Quara nie potrafiła utrzymać języka za zębami. A teraz zjawiła się na spotkaniu, gdzie będzie się omawiać politykę. Po co? Jaką grupę społeczną reprezentuje? Czy ci ludzie naprawdę wyobrażają sobie, że polityka rządu albo Kościoła jest teraz domeną rodziny Ribeira? Naturalnie, nie było tu ani Olhada, ani Mira, ale to niczego nie oznaczało: obaj to kaleki i reszta rodziny podświadomie traktuje ich jak dzieci. Quim doskonale wiedział, że żaden z nich nie zasługuje na tak brutalne odepchnięcie.
Mimo to zachowywał spokój. Może zaczekać. Może posłuchać. A potem zrobi to, co zadowoli i Boga, i biskupa Peregrino. Oczywiście, jeśli okaże się to niemożliwe, wystarczy mu zadowolenie Boga.
— To ja zaprosiłem was na dzisiejsze spotkanie — oświadczył burmistrz Kovano.
Quim wiedział, że to dobry człowiek. Lepszy burmistrz, niż ktokolwiek w Milagre sobie uświadamiał. Wybierali go, ponieważ miał opiekuńczą naturę i ciężko pracował, by pomóc ludziom i rodzinom w kłopotach. Nie dbali, czy wyznaczał też dobrą politykę — dla prostych ludzi to kwestia zbyt abstrakcyjna. Na szczęście burmistrz był w równej mierze człowiekiem mądrym, co politycznie przebiegłym. To rzadkie połączenie i Quim był z tego zadowolony. Może Bóg wiedział, że nadchodzą trudne czasy, i dał nam przywódcę, który przeprowadzi nas przez nie bez niepotrzebnych cierpień.
— Ale cieszę się, widząc was tu razem. Stosunki prosiaczków z ludźmi są obecnie bardziej napięte niż kiedykolwiek przedtem. A w każdym razie kiedykolwiek od dnia, gdy przybył Mówca i pomógł nam zawrzeć z nimi pokój.
Wiggin pokręcił wolno głową, ale wszyscy wiedzieli, jaką rolę odegrał w tamtych wypadkach. Nie było sensu zaprzeczać. Nawet Quim musiał w końcu przyznać, że ten niewierny humanista wykonał na Lusitanii dobrą robotę. Quim już dawno zapomniał o swej głębokiej nienawiści do Mówcy Umarłych; podejrzewał nawet, że właśnie on, misjonarz, jako jedyny w rodzime naprawdę rozumie, co Wiggin tu osiągnął. Bowiem tylko ewangelista może zrozumieć innego ewangelistę.
— Oczywiście, sporą część naszych kłopotów zawdzięczamy zachowaniu pary nieznośnych zapaleńców, których zaprosiliśmy na to spotkanie, by zobaczyli niektóre z groźnych konsekwencji swych głupich, samowolnych postępków.
Quim roześmiał się niemal na głos. Oczywiście, Kovano powiedział to wszystko tonem łagodnym i uprzejmym; Grego i Quara dopiero po chwili się zorientowali, że właśnie zostali skarceni. Nie powinienem w ciebie wątpić, Kovano; nie sprowadziłbyś tutaj ludzi niepotrzebnych.
— Jeśli dobrze rozumiem, wśród prosiaczków istnieje ruch zmierzający do wykorzystania kosmolotu w celu świadomego zarażenia descoladą reszty ludzkości. A dzięki wkładowi naszej tu obecnej młodej papugi, wiele innych lasów wspiera tę ideę.
— Jeśli oczekujecie, że będę przepraszać… — zaczęła Quara.
— Oczekuję, że będziesz siedziała cicho… czy to niemożliwe, nawet przez dziesięć minut? — W głosie Kovano brzmiała prawdziwa wściekłość. Quara szeroko otworzyła oczy i usiadła sztywno na krześle.
— Kolejnym naszym problemem jest młody fizyk, który… tak się nieszczęśliwie składa… utrzymuje kontakty z prostymi ludźmi. — Kovano zerknął na Grega i uniósł brew. — Gdybyś tylko stał się wyniosłym intelektualistą… A ty spotykasz się z najgłupszymi, najbardziej skłonnymi do przemocy Lusitańczykami.
— Z ludźmi, którzy się z panem nie zgadzają, chciał pan powiedzieć — odparł Grego.
— Z ludźmi, którzy zapominają, że ten świat należy do pequeninos — zauważyła Quara.
— Światy należą do ludzi, którzy ich potrzebują i potrafią je wykorzystywać.
— Zamknijcie się, dzieci, bo usunę was z tego zebrania, gdy dorośli będą podejmować decyzje.
Grego spojrzał wściekle na burmistrza.
— Proszę się tak do mnie nie zwracać.
— Będę mówił, jak mi się podoba — stwierdził Kovano. — Jeśli o mnie chodzi, oboje złamaliście prawny obowiązek zachowania tajemnicy. Powinienem was zamknąć.
— Pod jakim zarzutem?
— Mam wyjątkowe uprawnienia, jak pewnie sobie przypominacie. Dopóki nie minie zagrożenie, nie muszę przedstawiać żadnych zarzutów. Czy wyrażam się jasno?
— Nie zrobi pan tego. Pan mnie potrzebuje — oznajmił Grego. — Jestem jedynym przyzwoitym fizykiem na Lusitanii.
— Fizyka jest nam całkiem na nic, jeśli dojdzie do jakiejś walki z pequeninos.
— To z descoladą mamy walczyć.
— Tracimy czas — wtrąciła Novinha.
Pierwszy raz od początku spotkania Quim popatrzył na matkę. Wydawała się bardzo zdenerwowana. Przestraszona. Od wielu lat nie widział jej w takim stanie.
— Zebraliśmy się tutaj w sprawie szalonej misji Quima — powiedziała Novinha.
— Nazywamy go ojcem Estevao — przypomniał biskup Peregrino. Lubił, gdy o urzędach kościelnych ludzie wyrażają się z należytym szacunkiem.
— Jest moim synem i będę go nazywała jak zechcę — odparła Novinha.
— Ależ drażliwi ludzie się tu zebrali — westchnął Kovano.
Sprawy podążały w niedobrym kierunku. Quim świadomie nie informował matki o swojej misji u heretyków. Był pewien, że sprzeciwi się jego wyjazdowi do prosiaczków, którzy lękali się i otwarcie nienawidzili ludzkich istot. Quim doskonale rozumiał, skąd wziął się jej strach przed bliskim kontaktem z pequeninos. Była dzieckiem, gdy jej rodzice padli ofiarą descolady. Ksenolog Pipo stał się dla niej jakby ojcem… a potem pierwszym człowiekiem, zamęczonym na śmierć przez pequeninos. Następne dwadzieścia lat poświęciła, broniąc Liba — syna Pipa i następnego ksenologa — przed tym samym losem. Wyszła nawet za innego mężczyznę, by Libo nie uzyskał małżeńskiego prawa dostępu do jej osobistych archiwów komputerowych. Wierzyła, że mógłby tam znaleźć sekret, który Pipa doprowadził do śmierci z rąk prosiaczków. I wszystko na próżno. Libo zginął, dokładnie tak jak Pipo.
Chociaż od tego czasu poznali prawdziwy powód tych zabójstw, chociaż pequeninos złożyli uroczystą przysięgę, że nie wyrządzą krzywdy żadnemu człowiekowi, mama wciąż nie potrafiła zachować się racjonalnie, gdy ktoś z rodziny wyruszał do prosiaczków. A teraz siedziała na tym zebraniu, bez wątpienia zwołanym za jej namową. Na pewno zechcą decydować, czy Quim ma odjechać na misjonarską wyprawę. To nie będzie przyjemny ranek. Matka miała wieloletnią praktykę stawiania na swoim. Po ślubie z Andrew Wigginem zmiękła i złagodniała. Jednak kiedy uznała, że któremuś z jej dzieci coś zagraża, wysuwała pazury i żaden mąż nie mógł jej wtedy uspokoić.
Dlaczego burmistrz Kovano i biskup Peregrino pozwolili, żeby doszło do tego spotkania?
Burmistrz zaczął tłumaczyć, jakby usłyszał nie wypowiedziane pytanie Quima.
— Andrew Wiggin dostarczył mi nową wiadomość. Z początku chciałem zachować ją w tajemnicy, posłać ojca Estevao z misją do heretyków, a potem prosić biskupa Peregrino o modlitwę. Andrew jednak zapewnił mnie, że skoro zagrożenie rośnie, tym ważniejsze jest, byście wszyscy działali, posiadając możliwie pełne informacje. Mówcy umarłych najwyraźniej patologicznie wierzą, że ludzie zachowują się lepiej, kiedy wiedzą więcej. Zbyt długo zajmuję się polityką, by dzielić tę jego pewność. Jest jednak starszy ode mnie, tak przynajmniej twierdzi, więc ustąpiłem wobec jego mądrości.
Quim naturalnie wiedział, że Kovano nie ustąpiłby wobec niczyjej mądrości. Andrew Wiggin po prostu go przekonał.
— Relacje między pequeninos a ludźmi stają się coraz bardziej, hm… problematyczne. Nasz niewidoczny współmieszkaniec, królowa kopca, jest najwyraźniej coraz bliższa wysłania swoich kosmolotów. A sprawy poza planetą także się komplikują. Mówca Umarłych dowiedział się ze swoich źródeł, że na świecie zwanym Drogą ktoś jest bardzo bliski zdemaskowania naszych sprzymierzeńców, którzy jak dotąd uniemożliwiali Kongresowi wydanie rozkazu zniszczenia Lusitanii.
Ciekawe, pomyślał Quim. Andrew najwyraźniej nie powiedział burmistrzowi Kovano o Jane. Biskup Peregrino także nic nie wie. A Grego albo Quara? Ela? Mama wiedziała z pewnością. Dlaczego Andrew powiedział mnie, jeśli ukrył to przed tyloma innymi?
— Istnieje duża szansa, że w ciągu najbliższych kilku tygodni… może dni… Kongres odzyska łączność z flotą. Wtedy padnie nasza ostatnia linia obrony. Jedynie cud może nas ocalić przed zagładą.
— Bzdura — mruknął Grego. — Jeśli ta… istota… na prerii może zbudować kosmolot dla prosiaczków, to może i dla nas. Zabierze nas stąd, zanim szlag trafi planetę.
— Być może — przyznał Kovano. — Zaproponowałem coś takiego, choć może mniej barwnym językiem. Senhor Wiggin może wyjaśni, dlaczego pomysłowy plan Grega jest nierealny.
— Królowa kopca nie myśli w taki sposób jak my. Mimo starań, nie potrafi indywidualnych istnień traktować poważnie. Jeśli Lusitania ulegnie zniszczeniu, jej i pequeninos zagraża największe niebezpieczeństwo…
— Doktor System rozwali całą planetę — zauważył Grego.
— Największe niebezpieczeństwo unicestwienia rasy — mówił dalej Wiggin, nie zwracając uwagi na Grega. — Nie zechce marnować statku na wywiezienie z Lusitanii ludzi, ponieważ biliony ich żyją na paruset planetach. Nam nie zagraża ksenocyd.
— Zagraża, jeśli te heretyckie prosiaczki postawią na swoim — oświadczył Grego.
— I tu pojawia się inny problem — odpowiedział Wiggin. — Jeżeli nie znajdziemy metody neutralizacji descolady, nie możemy z czystym sumieniem przewieźć mieszkańców Lusitanii na inną planetę. Zrobilibyśmy dokładnie to, czego chcą heretycy: doprowadzili innych ludzi do kontaktu z descoladą i prawdopodobnie do śmierci.
— W takim razie nie ma żadnego rozwiązania — stwierdziła Ela. — Równie dobrze możemy położyć się wygodnie i umrzeć.
— Niezupełnie — odparł Kovano. — Jest możliwe, a nawet prawdopodobne, że nasza wioska, Milagre, została już skazana. Ale możemy się przynajmniej postarać, żeby kolonizacyjne statki pequeninos nie zaniosły descolady do światów ludzi. Jak się zdaje, są dwa podejścia do tego problemu: jedno biologiczne i jedno teologiczne.
— Jesteśmy już tak blisko — stwierdziła mama. — Za parę miesięcy, nawet tygodni, wyprodukujemy z Elą substytut descolady.
— Ty tak twierdzisz — powiedział Kovano. Zwrócił się do Eli. — A co ty sądzisz?
Quim niemal jęknął. Ela powie, że mama się myli, że nie istnieje biologiczne rozwiązanie. A wtedy mama oświadczy, że Ela chce mnie zabić, wysyłając z tą misją. Tego tylko potrzeba rodzinie: otwartej wojny między Elą a mamą. Dzięki Kovano, humaniście.
Ale odpowiedź Eli nie była taka, jakiej obawiał się Quim.
— W tej chwili substytut jest już prawie gotowy. To jedyna metoda, jakiej dotąd nie próbowałyśmy, a więc nie poniosłyśmy porażki. Bardzo niewiele nam brakuje do konstrukcji takiej wersji descolady, która robi wszystko, co niezbędne do podtrzymania cyklu życiowego miejscowych gatunków, natomiast jest niezdolna do adaptacji i niszczenia nowych.
— Mówisz o lobotomii na całym gatunku — wtrąciła z goryczą Quara. — Co byś powiedziała, gdyby ktoś znalazł sposób, żeby utrzymać ludzi przy życiu, ale usunąć im mózgi?
Naturalnie, Grego podjął rękawicę.
— Kiedy te wirusy napiszą wiersz albo udowodnią twierdzenie, uwierzę w te sentymentalne bzdury, jak to powinniśmy zachować je przy życiu.
— To, że nie potrafimy ich odczytać, nie oznacza jeszcze, że nie tworzą poematów!
— Fechai as bocas! — warknął Kovano. Zamilkli natychmiast.
— Nossa Senhora — westchnął. — Może Bóg chce zniszczyć Lusitanię, bo inaczej nie potrafi was uciszyć. Biskup Peregrino odchrząknął.
— A może nie — dokończył burmistrz. — Daleki jestem od zgadywania boskich motywów.
Biskup wybuchnął śmiechem, co pozwoliło innym też się roześmiać. Napięcie opadło — jak morska fala, co odpływa na chwilę, ale z pewnością powróci.
— Zatem antywirus jest już prawie gotowy? — Kovano zwrócił się do Eli.
— Nie… A raczej tak, projekt zastępczego wirusa jest już prawie gotowy. Pozostały jednak dwa problemy. Pierwszy to dostawa. Musimy doprowadzić do tego, by nowy wirus zaatakował i wymienił stary. A to… do tego jeszcze daleko.
— Masz na myśli, że jeszcze daleko, czy że nie masz bladego pojęcia, jak to zrobić?
Kovano nie był głupi. Najwyraźniej rozmawiał już z naukowcami.
— Gdzieś pomiędzy jednym a drugim.
Mama poruszyła się nerwowo, wyraźnie odsuwając się od Eli. Moja biedna siostrzyczka, pomyślał Quim. Przez najbliższe parę lat mama się do ciebie nie odezwie.
— A drugi problem? — spytał Kovano.
— Zaprojektować zastępczego wirusa to jedno, a wyprodukować go, to coś zupełnie innego.
— Nieistotne szczegóły — oświadczyła mama.
— Nie masz racji, mamo, i wiesz o tym — odparła Ela. — Potrafię wyrysować schemat nowego wirusa. Ale nawet pracując w dziesięciu stopniach w skali absolutnej, nie potrafimy podzielić i rekombinować descolady z wystarczającą precyzją. Albo ginie, ponieważ usuwamy za dużo, albo po powrocie do normalnej temperatury natychmiast się regeneruje, ponieważ za dużo zostawiamy.
— Kwestie techniczne.
— Kwestie techniczne? — powtórzyła ostro Ela. — To jak budować ansibl bez filotycznego łącza.
— Zatem dochodzimy do wniosku…
— Nie dochodzimy do żadnego wniosku — przerwała mama.
— Dochodzimy do wniosku — ciągnął Kovano — że między naszymi ksenobiologami nie ma zgodności opinii co do możliwości poskromienia samego wirusa descolady. Musimy więc pomyśleć o innym podejściu: przekonaniu pequenino, żeby wysyłali statki tylko na niezamieszkałe światy. Tam mogą rozwinąć swoją zabójczą ekologię bez zabijania ludzi.
— Przekonać ich… — parsknął Grego. — Jakbyśmy mogli im zaufać, że dotrzymają obietnicy.
— Częściej dotrzymują obietnic od ciebie — zauważył Kovano, — Na twoim miejscu powstrzymałbym się od tego tonu moralnej wyższości.
Sprawy doszły wreszcie do punktu, w którym Quim uznał, że powinien zabrać głos.
— Cała ta dyskusja jest niezwykle interesująca — powiedział. — Byłoby cudownie, gdybym w swej misji zdołał nakłonić heretyków, by powstrzymali się przed zagrożeniem ludzkości. Jednak gdybyśmy nawet wszyscy się zgodzili, że nie mam żadnej szansy realizacji takiego celu, i tak bym poszedł. Nawet gdybyśmy uznali, że istnieje poważne ryzyko, iż moja misja jeszcze pogorszy sytuację, i tak bym poszedł.
— Miło wiedzieć, że jesteś chętny do współpracy — burknął zgryźliwie Kovano.
— Jestem chętny do współpracy z Bogiem i Kościołem. Moja misja wśród heretyków nie służy ocaleniu ludzkości przed descoladą, ani nawet próbie utrzymania pokoju między ludźmi i pequeninos na Lusitanii. Moja misja wśród heretyków ma na celu przywrócenie ich wierze w Chrystusa i jedności z Kościołem. Chcę ratować ich dusze.
— Oczywiście. Z takiego powodu chcesz pójść.
— I z takiego powodu pójdę. To jedyna norma, według której ocenię osiągnięte wyniki.
Kovano spojrzał bezradnie na biskupa.
— Ksiądz zapewniał, że ojciec Estevao będzie współpracował.
— Powiedziałem, że jest absolutnie posłuszny Bogu i Kościołowi — odparł Peregrino.
— Zrozumiałem przez to, że ksiądz biskup może go przekonać, żeby zaczekał, póki nie dowiemy się czegoś więcej.
— Istotnie, mógłbym go przekonać. Albo mógłbym po prostu zakazać mu wyjazdu.
— Niech ksiądz to zrobi — zawołała mama.
— Nie — odparł biskup.
— Myślałem, że ksiądz dba o dobro tej kolonii — zauważył burmistrz.
— Dbam o dobro wszystkich chrześcijan powierzonych mojej opiece — wyjaśnił biskup Peregrino. — Jeszcze trzydzieści lat temu oznaczało to troskę jedynie o ludzi żyjących w Milagre. Teraz jednak jestem w równym stopniu odpowiedzialny za dusze chrześcijańskich pequeninos tej planety. Posyłam ojca Estevao z tą misją dokładnie tak, jak wysłano kiedyś na wyspę Eire misjonarza imieniem Patrick. Odniósł niezwykły sukces, nawracając królów i całe narody. Niestety, irlandzki Kościół nie zawsze działał zgodnie z życzeniami papieża. Często następowały… powiedzmy, że istniały kontrowersje między nimi. Oficjalnie chodziło o datę Wielkiej Nocy, jednak w istocie rzecz szła o posłuszeństwo wobec papieża. Od czasu do czasu dochodziło nawet do rozlewu krwi. Lecz ani przez chwilę nikt nie pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby święty Patryk nie wyprawił się na Eire. Nikt nie zasugerował, że Irlandczycy powinni zostać poganami.
Greg powstał.
— Odkryliśmy filotę, prawdziwie niepodzielny atom. Zdobyliśmy gwiazdy. Przesyłamy wiadomości szybciej niż światło. A jednak ciągle żyjemy w średniowieczu.
Ruszył do drzwi.
_ Wyjdź stąd, zanim ci na to pozwolę — zagroził burmistrz — a przez najbliższy rok nie zobaczysz słońca.
Grego podszedł do drzwi, nie przekroczył jednak progu. Z ironicznym uśmiechem oparł się o futrynę.
— Widzi pan, jaki jestem posłuszny.
— Nie będę cię długo zatrzymywał. Biskup Peregrino i ojciec Estevao mówią tak, jakby mogli podejmować całkowicie niezależne decyzje. Wiedzą jednak, że to nieprawda. Jeśli uznam, że ojciec Estevao nie powinien wyruszać z misją do prosiaczków, to nie wyruszy. Wyjaśnijmy to sobie od razu. Nie przestraszę się aresztowania biskupa Lusitanii, jeśli będzie tego wymagać dobro mieszkańców. A co do naszego misjonarza, pójdzie między pequeninos wyłącznie za moją zgodą.
— Nie wątpię, że jest pan zdolny przeszkodzić w bożym dziele na Lusitanii — stwierdził lodowatym tonem Peregrino. — I pan nie powinien wątpić, że mogę za to posłać pana do piekła.
— Wiem o tym — odparł Kovano. — Nie byłbym pierwszym przywódcą politycznym, który trafia tam w rezultacie sporu z Kościołem. Na szczęście, tym razem do tego nie dojdzie. Wysłuchałem was wszystkich i podjąłem decyzję. Czekanie na antywirusa jest zbyt ryzykowne. A gdybym nawet wiedział, z absolutną pewnością, że będzie gotów w ciągu sześciu tygodni, i tak udzieliłbym pozwolenia. Misja ojca Estevao to nasza największa szansa, by ocalić cokolwiek z tego zamieszania. Andrew zapewnił mnie, że pequeninos żywią niezwykły szacunek i podziw dla tego człowieka… nawet niewierzący. Jeśli przekona heretyków, by zrezygnowali ze zgładzenia całej ludzkości w imię swej religii, zdejmie z naszych barków przynajmniej jedno brzemię.
Quim z powagą kiwnął głową. Burmistrz Kovano jest człowiekiem wielkiej mądrości. Dobrze, że nie muszą ze sobą walczyć, przynajmniej na razie.
— Tymczasem ksenobiolodzy przyłożą się do pracy z antywirusem. Kiedy powstanie, zdecydujemy, czy go użyć, czy nie.
— Użyć — oświadczył Grego.
— Po moim trupie — zawołała Quara.
— Wdzięczny jestem, że z decyzją w sprawie dalszych działań postanowiliście zaczekać, póki nie dowiemy się czegoś więcej — rzekł Kavano. — Wróćmy teraz do ciebie, Grego Ribeira. Według Andrew Wiggina, są powody by wierzyć, że można podróżować szybciej niż światło.
Grego przyjrzał się zimno Mówcy Umarłych.
— A gdzież to uczyłeś się fizyki, Senhor Falante?
— Miałem nadzieję, że nauczę się od ciebie — odparł Wiggin. — Póki nie wysłuchasz moich argumentów, nie mam pojęcia, czy istnieje choćby nadzieja na taki przełom.
Quim uśmiechnął się widząc, jak łatwo Andrew zażegnał kłótnię, którą Grego chciał wywołać. Grego nie był głupi. Dostrzegł, że jest manipulowany. Ale Wiggin nie zostawił mu żadnej furtki dla okazania niezadowolenia. Była to jedna z najbardziej irytujących umiejętności Mówcy Umarłych.
— Gdyby istniał sposób, by podróżować pomiędzy światami z szybkością ansibli — odezwał się Kovano — potrzebowalibyśmy tylko jednego statku, by przerzucić wszystkich ludzi z Lusitanii na inną planetę. Niewielka to nadzieja…
— Głupie marzenia — wtrącił Grego.
— Ale spróbujemy je zrealizować. Zbadamy je, prawda? — zapytał ironicznie Kovano. — Albo okaże się, że pracujemy w hucie.
— Nie obawiam się ciężkiej pracy — oświadczył Grego. — Nie zastraszy mnie pan i nie oddam panu na służbę swojego umysłu.
— Czuję się skarcony — westchnął Kovano. — Liczyłem na twoją współpracę, Grego. Skoro to niemożliwe, wystarczy mi posłuszeństwo.
Quara najwyraźniej poczuła się odsunięta. Wstała, jak przed chwilą Grego.
— Widzę, że siedzicie spokojnie i dyskutujecie o zagładzie inteligentnego gatunku, nie próbując nawet się z nim porozumieć. Mam nadzieję, że podoba wam się rola masowych morderców.
I, podobnie jak Grego, ruszyła w stronę drzwi.
— Quaro — rzucił Kovano. Zatrzymała się.
— Zbadasz sposoby nawiązania kontaktu z descoladą. Sprawdzisz, czy możemy się porozumieć z tymi wirusami.
— Umiem poznać, kiedy rzucają mi kość — warknęła Quara. — A jeśli powiem, że błagają nas o darowanie życia? I tak nie uwierzycie.
— Wręcz przeciwnie. Wiem, że jesteś uczciwa, chociaż beznadziejnie niedyskretna. Ale są też inne powody, byśmy starali się zrozumieć molekularny język descolady. Widzisz, Andrew Wiggin przedstawił pewną możliwość, która nigdy nie przyszła mi do głowy. Wszyscy wiemy, że świadomość pequeninos datuje się z czasów, kiedy descoladą po raz pierwszy rozprzestrzeniła się na planecie. A jeśli pomyliliśmy skutek i przyczynę?
Mama zwróciła się do Andrew z gorzkim uśmieszkiem.
— Myślisz, że pequeninos wywołały descoladę?
— Nie — odparł Andrew. — Ale jeżeli pequeninos są descoladą…? Quara wstrzymała oddech. Grego parsknął śmiechem.
— Masz mnóstwo świetnych pomysłów, Wiggin.
— Nie rozumiem — przyznał Quim.
— Zastanawiałem się nad tym — wyjaśnił Andrew. — Quara twierdzi, że descolada jest wystarczająco złożona, by posiadać inteligencję. A jeśli te wirusy wykorzystują ciała pequeninos dla wyrażenia swej natury? A jeśli inteligencja pequeninos pochodzi jedynie od wirusów descolady w ich ciałach?
Po raz pierwszy zabrała głos Quanda, ksenolog.
— Jest pan takim samym ignorantem w dziedzinie ksenologii, panie Wiggin, jak i fizyki — oświadczyła.
— O wiele większym — przyznał Wiggin. — Ale przyszło mi do głowy, że jak dotąd nie znaleźliśmy żadnego innego sposobu transferu inteligencji i wspomnień w chwili, kiedy pequenino przechodzi do trzeciego życia. Drzewa nie zachowują mózgów. Ale skoro wolę i pamięć od samego początku przenosi descolada, śmierć mózgu przy transmisji osobowości do ojcowskiego drzewa jest właściwie bez znaczenia.
— Nawet jeśli istnieje minimalna szansa, że to prawda — stwierdziła Quanda — w żaden uczciwy sposób nie możemy przeprowadzić eksperymentu, żeby się przekonać.
Andrew Wiggin ponuro kiwnął głową.
— Ja nie potrafię nic wymyślić. Miałem nadzieję, że tobie się uda. Kovano przerwał im.
— Quando, musisz to zbadać. Jeśli nie wierzysz, nie szkodzi. Znajdź sposób wykazania, że to nieprawda. To wystarczy. — Wstał, zwracając się do wszystkich obecnych. — Czy zrozumieliście, o co was proszę? Stajemy przed najstraszniejszym wyborem moralnym, jakiego kiedykolwiek musiała dokonać ludzkość. Ryzykujemy, że dokonamy ksenocydu albo bezczynnością dopuścimy do jego popełnienia. Każda znana nam świadoma czy potencjalnie świadoma rasa żyje w cieniu zagłady, a tylko my jesteśmy zdolni do podjęcia większości decyzji. Kiedy ostatnio zdarzyło się coś w przybliżeniu podobnego, nasi przodkowie wybrali ksenocyd. Uważali, że to jedyny ratunek. Proszę was wszystkich, byście zbadali każdą możliwość, która daje nam choćby promyk nadziei, maleńki błysk światła, by kierował naszymi decyzjami. Czy pomożecie?
Nawet Grego i Quara kiwnęli głowami, choć bez entuzjazmu. Przynajmniej na chwilę Kovano potrafił przemienić zebranych w tym pokoju samolubnych pieniaczy w grupę pracującą dla wspólnego celu. Jak długo wytrzymają, kiedy już się rozejdą? Quim uznał, że duch współpracy przetrwa do najbliższego kryzysu… Może to wystarczy.
Ale czekała ich jeszcze jedna konfrontacja. Zebranie się skończyło, niektórzy wychodzili, pozostali dyskutowali w parach. Mama podeszła do Quima i gniewnie spojrzała mu w oczy.
— Nie jedź.
Quim przymknął powieki. Wobec tak nierealnego żądania nie miał nic do powiedzenia.
— Jeśli mnie kochasz — dodała.
Ouim przypomniał sobie opowieść z Nowego Testamentu, kiedy matka i bracia Jezusa przyszli do niego. Chcieli, by przerwał nauczanie apostołów i powitał ich.
— To moja matka i moi bracia — wyszeptał.
Musiała zrozumieć aluzję. Gdy otworzył oczy, już odeszła.
Niecałą godzinę później Quim odszedł także, odjechał jedną z bezcennych ciężarówek kolonii. Nie potrzebował sprzętu i w normalną podróż wyruszyłby pieszo. Lecz las będący jego celem leżał bardzo daleko; bez samochodu podróż trwałaby całe tygodnie. Nie uniósłby niezbędnej żywności. Wciąż było to wrogie środowisko — nie rosło tu niejadalnego dla ludzi. A gdyby nawet rosło, Quim i tak potrzebował produktów zawierających inhibitor wirusa. Bez niego zmarłby na descoladę o wiele szybciej niż z głodu.
Miasteczko Milagre zmniejszało się wolno za plecami, gdy Quim — ojciec Estevao — zagłębiał się w jednostajną, otwartą prerię. Zastanawiał się, czy burmistrz wyraziłby zgodę na tę misję, gdyby znał wszystkie szczegóły. Na przykład, że przywódcą heretyków jest ojcowskie drzewo, które zasłużyło sobie na imię Podżegacza. I ten Podżegacz głosił, iż jedyną nadzieją dla pequeninos jest, aby Duch Święty — wirus descolady — zniszczył wszystkich ludzi na Lusitanii.
To bez znaczenia. Bóg wezwał Quima, by głosił słowo Chrystusa każdemu narodowi, rodowi, ludowi, w każdej mowie. Nawet na ludzi najbardziej wojowniczych, żądnych krwi i pełnych nienawiści może spłynąć łaska bożej miłości. Mogą stać się chrześcijanami. Historia zna wiele takich przypadków. Czemu nie miałyby się teraz powtórzyć?
Ojcze, niech dokona się wielkie dzieło na tym świecie. Jeszcze nigdy twoje dzieci bardziej nie potrzebowały cudu.
Novinha nie odzywała się do Endera, a on odczuwał lęk. To nie było rozdrażnienie — jeszcze nigdy nie widział rozdrażnionej Novinhy.
Miał wrażenie, że milczy nie dlatego, by go ukarać, ale by powstrzymać się od karania. Że milczy, ponieważ gdyby przemówiła, słowa byłyby zbyt okrutne, by kiedykolwiek jej wybaczył.
Dlatego nie próbował wyciągać z niej słów. Pozwolił jej sunąć po domu jak cień, przepływać obok siebie bez spojrzenia. Starał się nie wchodzić jej w drogę i poszedł do łóżka dopiero kiedy usnęła.
Oczywiście, chodziło o Quima. I jego misję wśród heretyków… Łatwo zrozumieć, czego się bała. A choć Ender nie podzielał tych obaw, wiedział, że wyprawa Quima rzeczywiście jest ryzykowna. Jednak Novinha zachowywała się irracjonalnie. Jak Ender miał zatrzymać Quima? Był jedynym dzieckiem Novinhy, na które nie miał praktycznie żadnego wpływu. Kilka lat temu między ojczymem a chłopcem nastąpiło pewne zbliżenie, ale był to raczej pokój między równymi sobie. Quim nigdy nie uznał go za zastępczego ojca, jak pozostali. Jeśli Novinha nie potrafiła przekonać Quima, żeby zrezygnował, co więcej mógł osiągnąć Ender?
Novinha pewnie wiedziała o tym — rozumowo. Ale, podobnie jak wszystkie ludzkie istoty, nie zawsze kierowała się wskazaniami rozsądku. Zbyt wielu straciła spośród tych, których kochała. Kiedy poczuła, że może stracić kolejnego, zareagowała instynktownie. Ender pojawił się w jej życiu jako uzdrowiciel, obrońca. Miał ją chronić przed lękiem, a teraz czuła lęk. I gniewała się, ponieważ ją zawiódł.
Jednak po dwóch dniach milczenia Ender miał już dosyć. To nie była właściwa pora, by między nim a Novinhą pojawiła się bariera. Wiedział — Novinha również — że przybycie Valentine okaże się dla obojga trudną próbą. Tak dobrze się rozumieli, tyle ich łączyło, tyle dróg znał do jej duszy, że trudno mu nie wrócić do tej osoby, jaką był podczas wspólnie spędzonych lat… Nie, tysiącleci. Przeżyli trzydzieści wieków historii, jak gdyby oglądali je tymi samymi oczami. Z Novinhą przebywał dopiero od trzydziestu lat. To więcej, subiektywnie, niż przeżył obok Valentine, ale tak łatwo będzie ześliznąć się do dawnej roli, być Mówcą przy Demostenesie.
Ender spodziewał się zazdrości Novinhy o Valentine. Był na to przygotowany. Ostrzegł Valentine, że z początku niewiele pewnie znajdą okazji, by znaleźć się sam na sam. Zrozumiała — Jakt też się trochę martwił. Obojgu małżonkom należało dodać odwagi. To właściwie głupie, że Novinha i Jakt zazdrościli więzi między bratem a siostrą. W stosunkach Endera z Valentine nie istniał nawet ślad płciowości — każdy, kto ich znał, wyśmiałby samą myśl o tym — ale to nie seksualnej niewierności obawiali się Novinha i Jakt. Nie chodziło też o związek emocjonalny. Novinha nie miała powodów, by wątpić w miłość i oddanie Endera; Jakt nie mógłby prosić o więcej uczucia i zaufania, niż ofiarowała mu Valentine.
Sprawa sięgała głębiej. Rzecz w tym, że nawet teraz, po tylu latach, gdy tylko znaleźli się razem, znowu zaczęli funkcjonować jak jedna osoba… Pomagać sobie, nie tłumacząc, co chcą osiągnąć. Jakt widział to… I nawet Ender, który przedtem prawie go nie znał, dostrzegł, że mąż Valentine jest załamany. Jakby popatrzył na żonę i jej brata, i ujrzał prawdziwą bliskość. Wierzył, że on i Valentine są ze sobą tak złączeni, jak to tylko możliwe dla męża i żony. Może byli. A teraz musiał zmierzyć się z faktem, że ludzie potrafią być jeszcze bliżsi. Mogą stać się, w pewnym sensie, jednością.
Ender dostrzegał to u Jakta i podziwiał Valentine, że tak wspaniale potrafi go uspokajać. I odsuwa się od Endera, by jej mąż stopniowo, w niewielkich dawkach zaczął przyzwyczajać się do związku między nimi.
Nie mógł jednak przewidzieć reakcji Novinhy. Z początku poznał ją jako matkę dzieci; widział tylko jej dziką, bezrozumną lojalność wobec nich. Przypuszczał, że w chwili zagrożenia w stosunku do niego stanie się równie zaborcza i władcza. Na oddalenie zupełnie nie był przygotowany. Odsunęła się jeszcze przed tą karą milczenia za misję Quima. Właściwie, kiedy się nad tym zastanowić, wszystko zaczęło się jeszcze przed przybyciem Valentine. Jakby Novinha cofała się przed nową rywalką, zanim rywalka przybyła.
To miało sens, naturalnie… Powinien przewidzieć coś takiego. Novinha straciła zbyt wielu bliskich, zbyt wielu ludzi, od których była zależna. Rodziców. Pipa. Liba. Nawet Mira. Może być opiekuńcza i zaborcza wobec dzieci, o których myśli, że jej potrzebują, Z ludźmi, których sama potrzebuje, jest odwrotnie. Kiedy boi się straty, odsuwa się. Nie pozwala sobie, by nadal ich potrzebować.
Nie „ich”. Jego. Endera. Nie chciała, by nadal był jej potrzebny. A jeśli to milczenie potrwa dłużej, wbije taki klin w ich związek, że małżeństwo nie da się naprawić.
Ender nie wiedział, co by wtedy zrobił. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego małżeństwo jest zagrożone. Nie zawierał go lekkomyślnie i wierzył, że umrze jako mąż Novinhy. Wszystkie wspólnie spędzone lata pełne były radości, jaką daje całkowita wiara w partnera. A teraz Novinha utraciła tę wiarę. Ale to niesprawiedliwe. Nadal miała męża, wiernego jak żaden inny mężczyzna, żadna inna osoba w jej życiu. Nie zasłużył, by utracić ją z powodu idiotycznego nieporozumienia. I nie pozwoli, by sprawy potoczyły się zgodnie z jej wyborem, choćby nieświadomym. Wtedy bowiem Novinha uwierzy, że nie wolno jej już nigdy uzależnić się od żadnego innego człowieka. A to byłoby tragedią… ponieważ to nieprawda.
Dlatego Ender planował już konfrontację, gdy całkiem przypadkowo Ela doprowadziła do wybuchu.
— Andrew.
Ela stanęła w drzwiach. Jeśli klasnęła, prosząc o pozwolenie wejścia, Ender tego nie słyszał. Ale przecież trudno wymagać, żeby czekała na zaproszenie do domu matki.
— Novinha jest w naszym pokoju — poinformował ją.
— Przyszłam porozmawiać z tobą — odparła.
— Przykro mi, ale nie dostaniesz zaliczki kieszonkowego. Ela roześmiała się, siadając obok niego. Lecz śmiech ucichł szybko. Coś ją martwiło.
— Quara — oznajmiła.
Ender westchnął, ale uśmiechnął się. Quara, od urodzenia przekorna, przez całe życie nie nauczyła się zgodności. Mimo to, Ela zawsze radziła sobie z nią lepiej niż ktokolwiek inny.
— Nie to co zwykle — powiedziała Ela. — Właściwie nawet sprawia mniej kłopotów niż normalnie. Żadnych kłótni.
— Niebezpieczny znak?
— Wiesz, że próbuje się porozumieć z descoladą.
— Język molekularny?
— No więc to, co ona robi, jest groźne. Nie doprowadzi do porozumienia, nawet jeśli się powiedzie. Zwłaszcza jeśli się powiedzie, ponieważ najprawdopodobniej wszyscy wtedy będziemy martwi.
— Co robi?
— Włamała się do moich plików… co nie jest trudne, bo nie przyszło mi do głowy, żeby ukrywać je przed innymi ksenobiologami. Konstruuje inhibitory, które próbowałam wprowadzić do roślin… to łatwe, ponieważ dokładnie zapisałam, jak to zrobić. Tylko że ona nigdzie ich nie wprowadza. Przekazuje bezpośrednio descoladzie.
— Co to znaczy: przekazuje?
— To są jej komunikaty. To właśnie im przekazuje tymi ślicznymi, małymi nośnikami. Czy te nośniki są, czy nie są językiem, nie ustali przecież drogą takiego antyeksperymentu. Ale świadoma czy nie, descoladą potrafi się wściekle dobrze przystosowywać. A Quara pomaga im adaptować się do moich najlepszych systemów blokady.
— To zdrada.
— Zgadza się. Przekazuje wrogowi tajemnice wojskowe.
— Rozmawiałaś z nią o tym?
— Sta brincando. Claro que falei. Ela quase me matou. Chyba żartujesz. Oczywiście, że rozmawiałam. Mało mnie nie zabiła.
— Czy udało jej się wytrenować jakieś wirusy?
— Ona nawet tego nie sprawdza. To jakby podbiegła do okna i zaczęła wrzeszczeć: „Oni chcą was zabić!“ Jej nie obchodzi nauka, tylko polityka międzygatunkowa. Tyle że nie wiemy nawet, czy druga strona prowadzi jakąś politykę. Za to wiemy, że z pomocą Quary może pozabijać nas szybciej, niż to sobie wyobrażamy.
— Nossa Senhora — szepnął Ender. — To zbyt niebezpieczne. Nie wolno jej zabawiać się czymś takim.
— Może już jest za późno… Trudno powiedzieć, czy wyrządziła jakieś szkody, czy jeszcze nie.
— Musimy ją powstrzymać.
— Jak? Połamać jej ręce?
— Pomówiłbym z nią, ale jest już za duża… albo za młoda… żeby słuchać głosu rozsądku. Obawiam się, że potrzebny będzie burmistrz.
Dopiero kiedy Novinha się odezwała, Ender zauważył, że weszła do pokoju.
— Inaczej mówiąc: więzienie — stwierdziła. — Chcesz zamknąć moją córkę. Kiedy zamierzałeś mnie o tym poinformować?
— Nie myślałem o więzieniu — wyjaśnił Ender. — Chciałem tylko odebrać jej dostęp do…
— To nie należy do burmistrza. Należy do mnie. Ja jestem głównym ksenobiologiem. Dlaczego nie przyszłaś do mnie, Elanoro? Dlaczego do niego?
Ela siedziała w milczeniu, wpatrując się nieruchomo w matkę. Czy tak reagowała na konflikty: biernym oporem?
— Quara zachowuje się nieodpowiedzialnie — wtrącił Ender. — Zdradzanie tajemnic ojcowskim drzewom było dostatecznie fatalne. Zdrada tajemnic descoladzie to szaleństwo.
— Es psicologista, agora? Teraz jesteś psychologiem?
— Nie zamierzałem wsadzać jej do więzienia.
— Niczego nie zamierzałeś — oświadczyła Novinha. — Nie wobec moich dzieci.
— To prawda. Wobec dzieci nie mam żadnych zamiarów. Jednak odpowiadam za przeciwdziałanie czynom dorosłego obywatela Milagre, który beztrosko sprowadza śmiertelne zagrożenie na wszystkie ludzkie istoty na tej planecie, a może i wszystkie ludzkie istoty w ogóle.
— A skąd się wzięła ta szlachetna odpowiedzialność, Andrew? Czy Bóg zstąpił na górę i na kamiennych tablicach wyrył twoje prawo do rządzenia ludźmi?
— Doskonale — westchnął Ender. — Co proponujesz?
— Proponuję, żebyś nie wtrącał się do spraw, które cię nie dotyczą. I szczerze mówiąc, Andrew, są to prawie wszystkie sprawy. Nie jesteś ksenobiologiem. Nie jesteś fizykiem. Nie jesteś ksenologiem. Właściwie niczym nie jesteś. Tylko zawodowo mieszasz się w życie innych ludzi.
Ela nabrała tchu.
— Mamo!
— Tylko jedno daje ci władzę, ten przeklęty klejnot w uchu. Ona szepcze ci sekrety, ona rozmawia z tobą nocą, kiedy leżysz w łóżku u boku własnej żony… A kiedy czegoś zechce, zjawiasz się na zebraniu, gdzie nie masz żadnego interesu, i powtarzasz, co ona ci każe. Mówisz, że Quara popełnia zdradę… ale według mnie to ty zdradzasz prawdziwych ludzi dla przerośniętego programu.
— Novinho — powiedział Ender. Miała to być próba złagodzenia sytuacji.
Lecz Novinhy nie interesował dialog.
— Nie próbuj mną manipulować, Andrew. Przez te wszystkie lata wierzyłam, że mnie kochasz…
— Kocham.
— Wierzyłam, że naprawdę jesteś jednym z nas, częścią naszego życia…
— Jestem.
— Wierzyłam, że to prawda…
— Prawda.
— Ale ty jesteś właśnie taki, jak od samego początku ostrzegał nas biskup Peregrino. Manipulator. Zarządca. Twój brat władał kiedyś całą ludzkością, prawda? Ale ty nie masz takich ambicji. Wystarczy ci mała planeta.
— Na rany Boga, mamo, straciłaś rozum? Czy nie znasz tego człowieka?
— Myślałam, że znam. — Novinha zaszlochała. — Ale ktoś, kto mnie kocha, nie pozwoliłby, żeby mój syn wyruszył do tych morderczych, małych świń…
— On nie mógł zatrzymać Quima. Nikt by tego nie dokonał.
— Nawet nie próbował. Pochwalał to.
— Tak — stwierdził Ender. — Uważam, że twój syn postępuje szlachetnie i mężnie, i to pochwalam. Wiedział, że niebezpieczeństwo, choć niewielkie, jest bardzo realne, a jednak postanowił wyruszyć… i to także pochwalam. Postąpił identycznie, jak ty postąpiłabyś na jego miejscu. Chcę wierzyć, że i ja bym tak postąpił. Quim jest mężczyzną, dobrym człowiekiem, może wielkim. Nie potrzebuje twojej ochrony i jej nie chce. Zdecydował, co jest celem jego życia i dąży do niego. Podziwiam go za to i ty również powinnaś. Jak możesz sugerować, że któreś z nas powinno stanąć mu na drodze?
Novinha umilkła wreszcie, przynajmniej na chwilę. Czyżby ważyła słowa Endera? Czy w końcu uświadomiła sobie, jak daremne i… tak, okrutne, było żegnanie Quima gniewem zamiast nadzieją? Podczas tej chwili milczenia Ender wierzył, że wszystko się rozwiąże. Cisza urwała się.
— Jeśli tylko spróbujesz wtrącać się w życie moich dzieci, wszystko między nami skończone — oznajmiła Novinha. — A jeśli cokolwiek stanie się Quimowi… cokolwiek… będę cię nienawidzić aż do twojej śmierci i będę się modlić, by ten dzień nadszedł prędko. Nie wiesz wszystkiego, ty draniu, i pora już, żebyś przestał udawać, że wiesz.
Ruszyła do drzwi, ale wymyśliła bardziej teatralne wyjście. Spojrzała na Elę i przemówiła zdumiewająco spokojnie.
— Elanoro, natychmiast podejmę odpowiednie kroki, by uniemożliwić Quarze dostęp do sprzętu i rejestrów, jakie mogłaby wykorzystać do pomocy descoladzie. A na przyszłość, moja droga, jeśli usłyszę, że z kimkolwiek rozmawiasz o sprawach laboratorium… zwłaszcza z tym człowiekiem… do końca życia odbiorę ci prawo wstępu na stację.
I znowu odpowiedzią Eli było milczenie.
— Aha — rzekła Novinha. — Widzę, że odebrał mi więcej dzieci, niż się spodziewałam. Zniknęła. Ender i Ela siedzieli oszołomieni. Wreszcie Ela wstała.
— Naprawdę powinnam coś z tym zrobić — powiedziała. — Ale nie mam pojęcia co.
— Może powinnaś pobiec za matką i przekonać, że wciąż jesteś po jej stronie.
— Ale nie jestem. Właściwie myślałam, czy nie iść do burmistrza Zeljezo i nie zaproponować, żeby odebrał mamie stanowisko głównego ksenobiologa. Przecież wyraźnie postradała zmysły.
— Wcale nie — odparł Ender. — A jeśli zrobisz coś takiego, to ją zabije.
— Mamę? Jest za twarda, żeby umrzeć.
— Nie. Jest teraz bardzo delikatna i każdy cios może ją złamać. Nie jej ciało. Jej… ufność. Nadzieję. Nie dawaj jej powodów do podejrzeń, że ją porzuciłaś.
— Czy to twoja świadoma decyzja? — Ela spojrzała na niego z irytacją. — Czy tak ci samo wychodzi?
— O czym mówisz?
— Mama właśnie powiedziała ci coś, co powinno cię rozwścieczyć, zranić… cokolwiek. A ty siedzisz tylko i myślisz, jak jej pomóc. Czy nigdy nie masz ochoty kontratakować? Nigdy nie tracisz panowania?
— Elu, gdybyś nieumyślnie zabiła gołymi rękami dwie osoby, to albo nauczyłabyś się panować nad sobą, albo utraciłabyś swoje człowieczeństwo.
— Zrobiłeś to?
— Tak. — Przez moment miał wrażenie, że jest zaszokowana.
— Myślisz, że wciąż jesteś do tego zdolny?
— Prawdopodobnie.
— To dobrze. Ta umiejętność może się przydać, kiedy rozpęta się piekło.
I roześmiała się. To był żart. Ender poczuł ulgę. On też zaśmiał się słabo, razem z nią.
— Pójdę do mamy — oświadczyła. — Ale nie dlatego, że mi kazałeś. Ani z powodów, o jakich mówiłeś.
— Doskonale. Po prostu idź.
— Nie chcesz wiedzieć, dlaczego chcę być przy niej?
— Już wiem.
— Oczywiście. Myliła się, prawda? Ty wiesz wszystko.
— Pójdziesz do swojej matki, ponieważ to najbardziej bolesny uczynek, jaki jest w tej chwili możliwy.
— W twojej wersji brzmi to obrzydliwie.
— Najbardziej bolesny dobry uczynek. Najbardziej nieprzyjemne zadanie. Najcięższe brzemię.
— Ela męczennica, certo? Tak powiesz, kiedy będziesz mówił o mojej śmierci?
— Gdybym chciał mówić o twojej śmierci, musiałbym to nagrać. Zamierzam umrzeć o wiele wcześniej od ciebie.
— A więc nie opuścisz Lusitanii?
— Oczywiście, że nie.
— Nawet jeśli mama cię wyrzuci?
— Nie może. Nie ma żadnych podstaw do rozwodu. Biskup Peregrino zna nas dostatecznie dobrze, by wyśmiać podanie o unieważnienie małżeństwa, motywowane brakiem konsumpcji.
— Wiesz, o co mi chodzi.
— Wybrałem tę planetę na swój dom — stwierdził Ender. — Dość już fałszywej nieśmiertelności przez dylatację czasu. Skończyłem z wyścigami po kosmosie. Już nigdy nie opuszczę powierzchni Lusitanii.
— Nawet gdybyś miał zginąć? Nawet jeśli przybędzie flota?
— Jeśli wszyscy będą mogli odlecieć, ja odlecę także. Ale to ja pogaszę światła i zamknę drzwi.
Podbiegła do niego, pocałowała w policzek i objęła, tylko na chwilę. Potem zniknęła za drzwiami i Ender znowu został sam.
Myliłem się co do Novinhy, pomyślał. To nie o Valentine była zazdrosna. To o Jane. Przez tyle lat patrzyła, jak rozmawiam bezgłośnie, jak mówię rzeczy, których ona nigdy nie usłyszy, słucham słów, których ona nie wypowie. Straciłem jej zaufanie i nawet nie zauważyłem, że je tracę.
Nawet teraz musiał subwokalizować. Musiał przemawiać do Jane z przyzwyczajenia zakorzenionego tak głęboko, że nie zdawał sobie z niego sprawy. Dopiero kiedy mu odpowiedziała.
— Ostrzegałam cię.
Chyba rzeczywiście, przyznał bezgłośnie.
— Nie wierzyłeś, że rozumiem ludzi. Uczysz się.
— Ona ma rację, wiesz? Jesteś moją marionetką. Przez cały czas tobą steruję. Od lat nie miałeś ani jednej własnej myśli.
— Zamknij się — szepnął. — Nie mam nastroju.
— Ender — powiedziała. — Jeśli uważasz, że pomoże ci to zachować Novinhę, wyjmij ten klejnot. Nie będzie mi przykro.
— Mnie będzie.
— Kłamałam. Mnie też. Ale nie wahaj się, jeśli musisz to zrobić, by jej nie stracić.
— Dziękuję ci. — Westchnął. — Ale trudno będzie mi zatrzymać kogoś, kogo najwyraźniej już utraciłem.
— Wszystko będzie dobrze, kiedy wróci Quim.
To prawda, myślał Ender. Prawda.
Proszę cię, Boże, miej w opiece ojca Estevao.
Wiedzieli, że nadjeżdża ojciec Estevao. Pequeninos zawsze wiedzieli. Ojcowskie drzewa wszystko sobie przekazywały. Nie istniały żadne sekrety. Co nie znaczy, że tego chciały. Zdarzało się, że jakieś drzewo zapragnęło utrzymać coś w tajemnicy albo skłamać. Jednak praktycznie niczego nie robiły w samotności. Ojcowskie drzewa nie miały osobistych doświadczeń. Jeśli jedno z nich chciało zachować coś dla siebie, w pobliżu było inne, które myślało inaczej. Lasy zawsze działały wspólnie, jednak składały się z pojedynczych osobników, Dlatego wieści przekazywano z lasu do lasu, niezależnie od życzeń poszczególnych drzew.
Quim wiedział, że to go chroni, choć bowiem Podżegacz był krwiożerczym sukinsynem — co prawda ten epitet w odniesieniu do prosiaczków tracił swoje znaczenie — nie mógł skrzywdzić ojca Estevao, nie przekonawszy najpierw braci ze swego lasu, by spełnili jego żądania. A gdyby to zrobił, któreś z innych drzew lasu dowiedziałoby się i przekazało innym. Dałoby świadectwo. Gdyby Podżegacz chciał złamać przysięgę złożoną przez wszystkie ojcowskie drzewa trzydzieści lat temu, kiedy Andrew Wiggin przeniósł Człowieka do trzeciego życia, nie mógłby uczynić tego potajemnie. Cały świat by się dowiedział, że Podżegacz jest krzywoprzysięzcą. To wielka hańba. Która z żon pozwoliłaby braciom zanieść do niego matkę? Do końca swych dni nie spłodziłby żadnego potomka.
Quim był bezpieczny. Mogą go nie wysłuchać, ale go nie skrzywdzą.
Kiedy jednak dotarł do lasu Podżegacza, nie tracili czasu na słuchanie. Bracia pochwycili go, zrzucili na ziemię i pociągnęli do Podżegacza.
— To nie było konieczne — oświadczył Quim. — Sam do was przyszedłem.
Brat zaczął uderzać w pień kijami. Quim nasłuchiwał zmiennej melodii, gdy Podżegacz kształtował puste przestrzenie we własnym wnętrzu, formując dźwięki w słowa.
— Przyszedłeś, ponieważ rozkazałem.
— Ty rozkazałeś. Ja przyszedłem. Jeśli chcesz wierzyć, że spowodowałeś moje przyjście, niech tak będzie. Ale tylko boże rozkazy wypełniam bez oporu.
— Jesteś tu, by wysłuchać słowa bożego — obwieścił Podżegacz.
— Jestem tu, by głosić słowo boże — odparł Quim. — Descolada to wirus stworzony przez Boga, by uczynić pequeninos jego godnymi dziećmi. Ale Duch Święty nie ma żadnej inkarnacji. Duch Święty wiecznie pozostaje duchem i tylko duchem, by mógł mieszkać na zawsze w naszych sercach.
— Descolada mieszka w naszych sercach i daje nam życie. Co daje wam, kiedy zamieszka w waszych?
— Jeden Bóg. Jedna wiara. Jeden chrzest. Bóg nie głosi jednego ludziom, a drugiego pequeninos.
— Nie jesteśmy „najmniejsi”. Sam się przekonasz, kto jest potężny, a kto mały.
Przycisnęli go plecami do pnia Podżegacza. Czuł, jak przesuwa się za nim kora. Pchnęli go. Wiele małych rąk, wiele ryjków dyszących mu w twarz. Przez tyle lat ani razu nie pomyślał, że te dłonie, te oblicza należą do nieprzyjaciół. I nawet teraz Quim uświadomił sobie z ulgą, że nie myśli o nich jak o swoich wrogach. Byli nieprzyjaciółmi Boga i litował się nad nimi. To niezwykłe odkrycie: chociaż wciskali go do brzucha morderczego drzewa, nie dostrzegł w sobie ani śladu lęku czy nienawiści.
Nie boję się śmierci. Nie wiedziałem o tym.
Bracia nadal okładali kijami zewnętrzną powierzchnię pnia. Podżegacz kształtował rytm w słowa Języka Ojców, lecz teraz Quim znalazł się wewnątrz dźwięku, wewnątrz słów.
— Sądzisz, że zamierzam złamać przysięgę — powiedział Podżegacz.
— Przyszło mi to na myśl — potwierdził Quim.
Był całkowicie uwięziony w drzewie, chociaż przed sobą miał szczelinę sięgającą od stóp do głowy. Widział, oddychał bez trudu, nie odczuwał nawet klaustrofobii. Jednak drzewo obejmowało go tak ciasno, że nie mógł poruszyć ręką ani nogą, nie mógł odwrócić się bokiem, by wysunąć przez szczelinę. Ciasne są bramy i wąska ścieżka, która prowadzi do zbawienia.
— Przeprowadzimy próbę — rzekł Podżegacz. Quim słuchał od środka i trudniej mu było zrozumieć. Trudniej myśleć. — Niech Bóg rozsądzi między mną a tobą. Damy ci wody, ile zechcesz… z naszego strumienia. Ale żywności nie dostaniesz żadnej.
— Śmierć z głodu…
— Z głodu? Mamy twoje zapasy. Nakarmimy cię znowu za dziesięć dni. Jeśli Duch Święty pozwoli ci przeżyć dziesięć dni, nakarmimy cię i puścimy wolno. Uwierzymy w twoją doktrynę. Wyznamy, że popełniliśmy błąd.
— Wirus zabije mnie wcześniej.
— Duch Święty osądzi cię i zdecyduje, czy jesteś godzien.
— Istotnie, dokonuje się tu próba — stwierdził Quim. — Ale nie ta, o której myślisz.
— Doprawdy?
— To próba Sądu Ostatecznego. Staniecie przed Chrystusem, a on powie do tych po prawicy: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie; byłem głodny, a daliście mi jeść; weźcie w posiadanie królestwo niebieskie”. A do tych, co są po lewicy, powie „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem przybyszem, a nie przyjęliście mnie”. A oni wszyscy zapytają: „Panie, kiedy uczyniliśmy ci te wszystkie rzeczy?”, zaś on odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Bracia tu zgromadzeni! Ja jestem waszym bratem najmniejszym. Przed Chrystusem odpowiecie za to, coście mi uczynili.
— Głupi człowieku — zawołał Podżegacz. — Nic z tobą nie czynimy, jedynie trzymamy cię w miejscu. Twój los jest w ręku Boga. Czy Chrystus nie powiedział: “Ja jestem drogą; idźcie za mną”? No więc my pozwalamy ci iść śladem Chrystusa. On czterdzieści dni spędził na pustkowiu bez jedzenia. Dzięki nam możesz zostać w jednej czwartej tak święty. Jeżeli Bóg chce, żebyśmy przyjęli twoją doktrynę, ześle anioły, by cię nakarmiły. Zmieni kamienie w chleb.
— Popełniasz błąd — stwierdził Quim.
— Ty popełniłeś błąd, przyjeżdżając tutaj.
— Popełniasz błąd doktrynalny. Pismo cytujesz właściwie: czterdzieści dni postu, kamienie w chleb, wszystko. Ale czy nie sądzisz, że zdradzasz się, przydzielając sobie rolę Szatana?
Wtedy właśnie Podżegacza ogarnęła furia. Mówił tak prędko, że ruchy pnia zaczęły uciskać i skręcać Quima. Przestraszył się, że zostanie rozerwany na strzępy wewnątrz drzewa.
— To ty jesteś Szatanem! Chcesz, żebyśmy wierzyli w twoje kłamstwa, a tymczasem ludzie znajdą sposób, żeby zabić descoladę i na zawsze odebrać braciom trzecie życie! Myślisz, że nie potrafię was przejrzeć? Znamy wszystkie wasze plany! Nie macie przed nami tajemnic! I Bóg nie ma przed nami tajemnic! To nam zostało dane trzecie życie, nie wam! Gdyby Bóg was kochał, nie kazałby wam grzebać swoich zmarłych w ziemi, żeby potem wychodziły z nich tylko robaki!
Bracia siedzieli wokół otwartego pnia, zasłuchani w dyskusję.
Trwało to sześć dni: doktrynalne spory godne ojców Kościoła wszystkich wieków. Od soboru w Nicei nie wysuwano, nie rozważano tak doniosłych argumentów.
Przekazywano je od brata do brata, od drzewa do drzewa, od lasu do lasu. Sprawozdania z dialogu między Podżegaczem a ojcem Estevao w ciągu doby nieodmiennie docierały do Korzeniaka i Człowieka. Jednak informacja nie była kompletna. Dopiero czwartego dnia uświadomili sobie, że Quim jest więźniem, pozbawionym żywności z inhibitorem descolady.
Natychmiast wyruszyła ekspedycja: Ender i Quanda, Jakt, Lars i Varsam. Burmistrz Kovano posłał Endera i Quandę, gdyż prosiaczki znały ich i szanowały, a Jakta z synem i zięciem, ponieważ nie byli rodowitymi Lusitańczykami. Nie chciał wyznaczać nikogo z kolonistów — gdyby sprawa przedostała się do publicznej wiadomości, trudno byłoby przewidzieć skutki. Cała piątka wzięła najszybszy samochód i odjechała, kierując się wskazówkami Korzeniaka. Czekała ich trzydniowa podróż.
Szóstego dnia dialog urwał się. Descolada tak głęboko wniknęła w ciało Quima, że nie miał już siły mówić. Często dręczyła go gorączka i nawet kiedy się odzywał, bredził w malignie.
Siódmego dnia spojrzał przez szczelinę, w górę, ponad głowami braci, którzy wciąż czekali dookoła, wciąż słuchali.
— Widzę Zbawiciela siedzącego po prawicy Ojca — szepnął. I uśmiechnął się.
Godzinę później już nie żył. Podżegacz wyczuł to i triumfalnie oznajmił braciom.
— Duch Święty osądził! Ojciec Estevao został odrzucony! Niektórzy z braci radowali się. Ale nie tylu, ilu spodziewał się Podżegacz.
O zmroku dotarła grupa Endera. Tym razem nie było obawy, że prosiaczki schwytają ich i poddadzą próbie — przybyli zbyt licznie, zresztą bracia też nie wszyscy zgadzali się z Podżegaczem, jak poprzednio. Wkrótce ekspedycja stanęła przed szczeliną. Zobaczyli wychudzone, spustoszone przez chorobę oblicze ojca Estevao, ledwie widoczne w cieniu.
— Otwórz i oddaj mi mego syna — powiedział Ender.
Szczelina w drzewie poszerzyła się. Ender sięgnął do wnętrza i wyciągnął ciało ojca Estevao. Było tak lekkie pod sutanną, aż Enderowi wydało się, że Quim musi podtrzymywać własny ciężar, musi chodzić. Ale on nie chodził. Ender ułożył go na ziemi pod drzewem.
Brat zaczął wybijać rytm na pniu.
— Musi istotnie wrócić do ciebie, Mówco Umarłych, ponieważ umarł. Duch Święty spalił go w drugim chrzcie.
— Naruszyłeś przysięgę — oświadczył Ender. — Złamałeś słowo ojcowskich drzew.
— Nikt nie wyrwał nawet włosa z jego głowy — odparł Podżegacz.
— Czy sądzisz, że oszukasz kogoś tymi kłamstwami? Wszyscy wiedzą, że odebranie konającemu lekarstwa jest aktem przemocy, takim samym jak cios w serce. Tam są jego lekarstwa. W każdej chwili mogliście mu je podać.
— To był Podżegacz — stwierdził jeden z obecnych braci. Ender zwrócił się do nich.
— Pomogliście Podżegaczowi. Nie liczcie, że tylko na niego spadnie wina. Oby żaden z was nie przeszedł do trzeciego życia. A co do ciebie, Podżegaczu, oby żadna matka nie pełzała po twoim pniu.
— Nie człowiek będzie o tym decydował — rzekł Podżegacz.
— Ty sam zdecydowałeś, kiedy uznałeś, że możesz popełnić mord, by zwyciężyć w dyskusji. A wy, bracia, zdecydowaliście, gdy postanowiliście mu pomóc.
— Nie jesteś naszym sędzią! — krzyknął jeden z braci.
— Owszem, jestem — odpowiedział mu Ender. — Jak każdy mieszkaniec Lusitanii, człowiek i ojcowskie drzewo, brat i żona.
Przenieśli ciało Quima do samochodu. Jakt, Quanda i Ender odjechali z nim, Lars i Varsam zabrali ciężarówkę Quima. Ender poświęcił jeszcze kilka minut, by przekazać Jane wiadomość dla Mira w Milagre. Novinha nie musiała czekać trzech dni, by dowiedzieć się, że jej syn zginął z rąk pequeninos. I z pewnością nie chciałaby tego usłyszeć z ust Endera. Nie potrafił odgadnąć, czy po powrocie do kolonii będzie miał jeszcze żonę. Jedno tylko było pewne: Novinha nie odzyska już swego syna, ojca Estevao.
— Będziesz o nim mówił? — zapytał Jakt, gdy samochód pomknął nad capim. Słyszał, jak Ender mówił o umarłych na Trondheimie.
— Nie — mruknął Ender. — Raczej nie.
— Dlatego, że był księdzem? — spytał Jakt.
— Mówiłem już o kapłanach. Nie. Nie będę mówił o Quimie, ponieważ nie ma powodu. Quim był tym, kim się wydawał. I umarł dokładnie tak, jakby tego pragnął: służąc Bogu i głosząc dobrą nowinę małym braciom. Niczego nie mógłbym dodać do jego historii. Sam ją dopełnił.