Zatem ludzie mają swój kosmolot gotowy już teraz… A ten, który budowałaś dla nas, wciąż nie jest skończony.
Ten, którego zażądali, to pudło z drzwiami. Żadnego napędu, żadnych systemów podtrzymania życia, żadnej przestrzeni ładunkowej. Wasz i nasz są o wiele bardziej skomplikowane. Nie zwalniamy prac. Oba wkrótce będą gotowe.
Naprawdę się nie skarżę. Chciałem, żeby statek Endera był pierwszy. To on daje nam nadzieję.
Nam również. Zgadzamy się z Enderem, że póki nie uda się stworzyć recolady, nie wolno na Lusitanii usunąć descolady. Ale kiedy wyślemy nowe królowe do innych światów, zabijemy descoladę w kosmolocie. Nie zatrujemy naszej nowej ojczyzny. I będziemy żyły, nie obawiając się unicestwienia przez sztucznych varelse.
Dla nas nie ma znaczenia, co zrobisz na swoim statku.
Przy odrobinie szczęścia, wszystko to okaże się zbędne. Ich kosmolot odnajdzie drogę do Zewnętrza, powróci z recoladą, uwolni was — i nas przy okazji. A potem nowy statek przewiezie nas wszystkich do tylu światów, do ilu zechcemy.
Czy będzie działać? To pudło, które dla nich zbudowałaś?
Wiemy, że naprawdę istnieje miejsce, gdzie chcą dolecieć. Stamtąd przywołujemy nasze jaźnie. A pomost, jaki stworzyłyśmy — ten, który Ender nazywa Jane… jest wzorcem, jakiego jeszcze nie widziałyśmy. Jeśli to w ogóle możliwe, ktoś taki zdoła tego dokonać. My byśmy nie potrafiły.
Czy ty sama odlecisz? Jeśli nowy statek będzie działał?
Stworzymy córki-królowe, które zabiorą moje wspomnienia do innych światów. Ale my same zostaniemy tutaj. To miejsce, gdzie wyszłam z kokonu; na zawsze będzie moim domem.
Zapuściłaś korzenie, jak ja.
Do tego służą córki. By pójść tam, gdzie my nigdy nie dojdziemy… by ponieść naszą pamięć w miejsca, których nigdy nie zobaczymy.
Przecież zobaczymy. Prawda? Mówiłaś, że złącza filotyczne przetrwają.
Myślałyśmy o podróży przez czas. Żyjemy bardzo długo: my, kopce i wy, drzewa. Ale nasze córki i ich córki nas przeżyją. Tego nic nie zmieni.
Qing-jao słuchała uważnie, kiedy postawili ją przed wyborem.
— Czemu ma mnie interesować, co postanowicie? — spytała, kiedy skończyli. — Bogowie was wyśmieją. Ojciec pokręcił głową.
— Nie wyśmieją, córko moja, Jaśniejąca Blaskiem. Bogowie nie dbają o Drogę bardziej niż jakikolwiek inny świat. Ludzie na Lusitanii bliscy są stworzenia wirusa, który wyzwoli nas wszystkich. Dość rytuałów, dość życia w niewoli genetycznej skazy naszych mózgów. Dlatego pytam cię ponownie: gdybyśmy mogli, czy powinniśmy go wykorzystać? To wywoła niepokoje. Wang-mu i ja zaplanowaliśmy, jak należy postępować, jak tłumaczyć, co zrobimy, żeby ludzie zrozumieli. Istnieje szansa, że bogosłyszący unikną rzezi i w pokoju zrezygnują ze swych przywilejów.
— Przywileje się nie liczą — odparła stanowczo Qing-jao. — Sam mnie przecież tego nauczyłeś. Są tylko sposobem wyrażania szacunku dla bogów.
— Niestety, córko moja… Gdybym był pewien, że więcej bogosłyszących z taką pokorą spogląda na swą pozycję w społeczeństwie… Zbyt wielu uważa, że mają prawo do chciwości i uciskania innych, gdyż bogowie przemawiają do nich, nie do tamtych.
— Bogowie ukarzą ich zatem. Nie lękam się waszego wirusa.
— Lękasz się, Qing-jao. Widzę to.
— Jak mogę powiedzieć swemu ojcu, że nie widzi tego, o czym mówi, że widzi? Mogę tylko uznać, że to ja jestem ślepa.
— Tak, moja Qing-jao. Jesteś. Ślepa z wyboru. Ślepa na głos własnego serca. Widzę jak drżysz. Zawsze podejrzewałaś, że to ja mogę mieć rację. Od chwili, gdy Jane ukazała nam prawdziwą naturę głosu bogów, nie masz pewności, co jest prawdą.
— W takim razie nie jestem pewna wschodu słońca. Nie jestem pewna własnego oddechu.
— Nikt z nas nie jest pewien własnego oddechu, a słońce trwa w jednym miejscu, dniem i nocą. Nie wschodzi i nie zachodzi. To my wznosimy się i opadamy.
— Ojcze, nie boję się niczego, co może przynieść twój wirus.
— Zatem decyzja zapadła. Jeśli Lusitańczycy potrafią nam dostarczyć ten wirus, skorzystamy z niego.
Hań Fei-tzu wstał, by opuścić pokój.
Lecz jej głos zatrzymał go, nim dotarł do drzwi.
— A więc pod taką maską spadnie kara boża?
— Co? — Nie zrozumiał.
— Kiedy ukarzą Drogę za twoje nieposłuszeństwo, za działanie wbrew bogom, którzy udzielili swego wsparcia Kongresowi, czy karę tę ukryją tak, by wydawało się, że to wirus ich uciszył?
— Chciałbym, aby psy wyszarpały mi język, zanim nauczyłem cię myśleć w ten sposób.
— Psy szarpią moje serce — odparła Qing-jao. — Błagam cię, ojcze, nie czyń tego. Nie dopuść, by twój bunt rozgniewał bogów, aż zamilkną na całym świecie.
— Uczynię to, Qing-jao. Aby nigdy już córki i synowie nie wyrastali na niewolników, jak ty. Kiedy pomyślę o twojej twarzy schylonej nad podłogą, kiedy w męce i napięciu śledzisz słoje, mam ochotę szarpać ciała ludzi, którzy cię do tego zmusili. Aż ich krew wykreśli linie na deskach. Te linie ja będę śledził z rozkoszą, by mieć pewność, że zostali ukarani.
Załkała.
— Błagam cię, ojcze, nie prowokuj bogów.
— Bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany jestem, by uwolnić wirusa. Jeśli się pojawi.
— Jak mogę cię przekonać? Jeśli nic nie powiem, zrobisz to, a jeśli będę cię prosić, zrobisz to tym pewniej.
— Wiesz, jak mnie powstrzymać? Możesz przemówić do mnie z wiarą, że głos bogów to efekt skazy genetycznej. Kiedy zobaczę, że widzisz świat wyraźny i prawdziwy, możesz mnie przekonać rozsądnymi argumentami. Na przykład, że tak szybka, całkowita i niszczycielska przemiana może okazać się tragiczna w skutkach. Użyj każdego racjonalnego argumentu, jaki tylko ci przyjdzie do głowy.
— Zatem muszę okłamać swego ojca, by go przekonać.
— Nie, Jaśniejąca Blaskiem. Aby przekonać ojca, musisz wykazać, że pojęłaś prawdę.
— Pojmuję prawdę. Pojmuję, że jakiś nieprzyjaciel ukradł mi ojca. Pojmuję, że teraz zostali mi tylko bogowie i mama, która jest wśród nich. Proszę bogów, by pozwolili mi umrzeć i przyłączyć się do niej, żebym nie cierpiała już bólu, jaki mi zadajesz. Ale oni zostawiają mnie tutaj. Myślę, że nadal chcą, bym oddawała im cześć. Może nie oczyściłam się dostatecznie. A może wiedzą, że niedługo twe serce znów się odwróci, że przyjdziesz do mnie jak kiedyś, z szacunkiem mówiąc o bogach i ucząc mnie, jak wiernie im służyć.
— To się nigdy nie stanie — rzekł Hań Fei-tzu.
— Kiedyś wierzyłam, że pewnego dnia zostaniesz bogiem Drogi. Teraz widzę, że nie jesteś obrońcą tego świata, ale jego najgroźniejszym wrogiem.
Hań Fei-tzu zasłonił twarz i wyszedł, płacząc nad córką. Nie przekona jej, dopóki słyszy ona głos bogów. Ale kiedy dostarczą wirusy, kiedy bogowie zamilkną, może wtedy go wysłucha. Może powróci do świata rozumu.
Usiedli w kosmolocie — bardziej przypominał dwie metalowe miski, jedna nad drugą, z drzwiczkami z boku. Projekt Jane, wiernie wykonany przez królową kopca i jej robotnice, przewidywał na zewnętrznej powierzchni liczne instrumenty. Ale nawet najeżony czujnikami, obiekt nie przypominał statku. Był o wiele za mały, nie miał żadnych elementów napędu. Jedyną siłą, jaka mogła ten pojazd gdziekolwiek przenieść, była niewidzialna aiua, którą Ender wniósł ze sobą na pokład.
Siedzieli kręgiem, patrząc na siebie. Było tu sześć siedzeń, ponieważ Jane przewidywała ponowne wykorzystanie statku do przenoszenia ludzi na inne planety. Teraz zajęli co drugie miejsce, utworzyli więc trójkąt: Ender, Miro, Ela.
Już się pożegnali. Siostry, bracia, inni krewni i wielu przyjaciół przyszło ich odprowadzić. Jedna osoba sprawiła ból swą nieobecnością: Novinha. Żona Endera, matka Mira i Eli. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. I to był jedyny smutny moment ceremonii rozstania.
Reszta to lęk i podniecenie, nadzieja i niedowierzanie. Być może chwile tylko dzieliły ich od śmierci. Może chwile pozostały tylko od napełnienia probówek w rękach Eli wirusami, które wyzwolą dwa światy. Może są pionierami nowego sposobu lotów, który ocali rasy zagrożone Systemem Destrukcji Molekularnej.
A może są trójką głupców i będą siedzieli na łące tuż poza granicami ludzkiej kolonii na Lusitanii, aż wreszcie upał zmusi ich do wyjścia. Nikt z czekających nie roześmieje się, to jasne. Ale całe miasto ich wyśmieje. To będzie śmiech rozpaczy. Oznaczający, że nie ma już ucieczki, nie ma wolności, jedynie strach — póki śmierć nie nadejdzie w jednej z wielu możliwych postaci.
— Jesteś z nami, Jane? — zapytał Ender. Odpowiedział mu spokojny głos.
— Kiedy będę tym zajęta, Ender, żadna część mnie nie może z tobą rozmawiać.
— Czyli będziesz niema. Skąd mamy wiedzieć, że wciąż jesteś przy nas? Roześmiała się cicho.
— Ender, ty głuptasie! Póki ty tam jesteś, jestem i ja, wewnątrz ciebie. A jeśli nie ma mnie w twoim umyśle, to nie będzie też żadnego „tam” do bycia.
Ender wyobraził sobie, jak rozpada się na biliony rozrzuconych w chaosie części składowych. Przeżycie zależało nie tylko od tego, czy Jane utrzyma wzorzec statku, ale też czy on potrafi utrzymać wzorzec swego umysłu i ciała. A przecież nie miał pojęcia, czy umysł ma dostatecznie silny, by przechować taki wzorzec w miejscu, gdzie nie działają prawa natury.
— Gotowi? — rzuciła Jane.
— Pyta, czy jesteśmy gotowi — powtórzył Ender. Miro przytaknął natychmiast. Ela spuściła głowę. Po chwili przeżegnała się, mocniej chwyciła stojak z probówkami i skinęła głową.
— Jeśli odlecimy i wrócimy, Elu, będzie to zwycięstwem — przypomniał jej Ender. — Nawet jeśli nie stworzysz tego wirusa. O ile statek działa sprawnie, możemy spróbować jeszcze raz. Nie myśl, że wszystko zależy od tego, co dzisiaj potrafisz sobie wyobrazić.
Uśmiechnęła się.
— Nie będę zdziwiona porażką, ale jestem też przygotowana na sukces. Jeśli wrócę z recoladą, mój zespół już czeka, żeby wypuścić na wolność bakterie. Potem usuniemy descoladę. Przyznaję, rzecz jest trochę ryzykowna, ale w ciągu pięćdziesięciu lat ten świat powinien znowu mieć samoregulującą gaialogię. Widzę już jelenie i bydło w wysokich trawach Lusitanii, i orły na niebie. — Spojrzała w napięciu na swoje probówki, — Zmówiłam modlitwę do Dziewicy i Ducha Świętego, co stworzył Boga w jej łonie, żeby przybył znowu i stworzył życie w tych probówkach.
— Amen — zakończył Ender. — A teraz, Jane, jeśli jesteś gotowa, możemy ruszać.
Wokół małego kosmolotu czekali odprowadzający. Czego się spodziewali? Że statek zacznie podskakiwać i wypuszczać kłęby dymu? Że nagle huknie grom i zajaśnieje błyskawica?
Statek stał w miejscu. I stał. Wciąż tam był, i jeszcze, nieporuszony i niezmienny. I nagle zniknął.
Wewnątrz statku nie poczuli niczego. Nie zabrzmiał żaden dźwięk, nic nie drgnęło, nie istniała nawet sugestia przeskoku z przestrzeni wewnętrznej do zewnętrznej.
Ale wiedzieli, że to nastąpiło, gdyż nagle było ich nie troje, ale sześcioro.
Ender siedział między parą ludzi, młodą kobietą i młodym mężczyzną. Nie miał jednak czasu, by się im przyjrzeć, ponieważ mógł patrzeć tylko na człowieka siedzącego naprzeciw, gdzie jeszcze niedawno było puste siedzenie.
— Miro — szepnął.
Bo to właśnie był Miro. Ale nie Miro-inwalida, kaleki chłopak, który wsiadł na statek razem z nim. Tamten nadal siedział po lewej stronie Endera. Ten Miro był silnym, młodym człowiekiem, jakiego Ender znał kiedyś. Człowiekiem, którego siła była nadzieją całej rodziny, którego uroda była dumą Quandy, który myślą i sercem współczuł pequeninos i nie mógł im odmówić dobrodziejstw ludzkiej kultury.
Miro, cały i uzdrowiony.
Skąd się tu wziął?
— Powinienem się domyślić — stwierdził Ender. — Powinniśmy wpaść na to. Twój wzorzec, Miro, który nosisz we własnym umyśle… To nie wzorzec ciebie, jakim jesteś, ale jakim byłeś.
Nowy Miro, młody Miro, uniósł głowę i uśmiechnął się.
— Myślałem o tym — rzekł. Mówił pięknie i wyraźnie, słowa lekko spływały mu z warg. — Liczyłem na to. Z tego powodu błagałem Jane, żeby mnie zabrała. I spełniło się. Dokładnie tak, jak pragnąłem.
— Ale teraz jest was dwóch — zauważyła Ela. Wydawała się przerażona.
— Nie — odparł nowy Miro. — Tylko ja. Tylko prawdziwy ja.
— Ale tamten nadal tu siedzi…
— Chyba nie na długo. To tylko stara, pusta skorupa.
I rzeczywiście. Dawny Miro opadł na fotelu jak trup. Ender przyklęknął przed nim, dotknął ostrożnie. Przycisnął palce do szyi, szukając tętna.
— Po co serce miałoby bić? — rzekł Miro. — Teraz we mnie przebywa aiua Mira.
Ender cofnął rękę, a skóra Mira rozpadła się w obłok pyłu. Ender cofnął się. Głowa spadła z ramion i wylądowała na kolanach trupa. Potem rozpłynęła się w białawą ciecz. Ender odskoczył i nadepnął komuś na nogę.
— Au — zawołała Valentine.
— Uważaj, jak chodzisz — dodał męski głos.
Valentine nie ma na statku, pomyślał Ender. I znam głos tego mężczyzny.
Odwrócił się do nich, do mężczyzny i kobiety, którzy zjawili się na pustych siedzeniach obok niego.
Valentine. Niesamowicie młoda. Tak wyglądała, gdy jako nastolatka pływała przy nim po jeziorze na prywatnej posiadłości… na Ziemi.
Tak wyglądała, kiedy kochał ją i potrzebował najbardziej, kiedy była jedynym powodem, dla którego zgodził się kontynuować szkolenie… jedynym powodem, dla którego warto było ratować świat.
— Nie jesteś prawdziwa — oświadczył.
— Oczywiście że jestem — odparła. — Nadepnąłeś mi przecież na nogę.
— Biedny Ender — dodał młody mężczyzna. — Niezgrabny i głupi. Niezbyt dobre połączenie. Teraz Ender go poznał.
— Peter — wyszeptał.
Jego brat, jego wróg z dzieciństwa… Teraz w wieku, kiedy został Hegemonem. Obraz pokazywany przez każde wideo, gdy Peter tak wszystko zorganizował, że po swym wielkim zwycięstwie Ender nie mógł wrócić na Ziemię.
— Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę — powiedział Ender. — Tak dawno umarłeś.
— Nigdy nie wierz w plotki o mojej śmierci — odparł Peter. — Mam tyle żyć co kot. I tyle kłów, pazurów, i taki sam miły, zgodny charakter.
— Skąd się tu wziąłeś?
— Muszą pochodzić z wzorców w twoich myślach, Ender — wtrącił Miro. — Ty ich znałeś.
— Oczywiście. Ale dlaczego? To nasze własne poczęcie powinniśmy tu przynieść. Wzorzec, według którego poznajemy siebie.
— Doprawdy, Ender? — zapytał Peter. — W takim razie jesteś kimś wyjątkowym. Osobowością tak złożoną, że trzeba dwojga ludzi, by ją objąć.
— W tobie nie ma żadnej części mnie.
— I niech tak zostanie — zadrwił Peter. — Lubię dziewczęta, nie brudnych staruchów.
— Nie chcę cię — oznajmił Ender.
— Nikt mnie nie chciał. Chcieli ciebie. Ale dostali mnie, prawda? I trafiłem aż tutaj. Myślisz, że nie znam swojej prawdziwej historii? Ty i ta twoja księga kłamstw, Hegemon. Taka mądra i pełna zrozumienia. Tak to Peter Wiggin zmiękł na stare lata. Jak stał się mądrym i sprawiedliwym władcą. Ale dowcip. Mówca Umarłych, akurat. Przez cały czas, kiedy to pisałeś, znałeś prawdę. Pośmiertnie zmyłeś krew z moich rąk, Ender, ale wiedziałeś, że za życia chciałem mieć je we krwi.
— Daj mu spokój — wtrąciła Valentine. — W Hegemonie napisał prawdę.
— Nadal go chronisz, aniołku?
— Nie! — krzyknął Ender. — Skończyłem z tobą, Peter. Usunąłem cię ze swojego życia. Od trzech tysięcy lat nie istniejesz.
— Możesz uciekać, ale nie zdołasz się ukryć.
— Ender! Ender, przestań! Ender! Obejrzał się. To Ela krzyczała.
— Nie wiem, co się tu dzieje, ale przestań! Zostało jeszcze tylko parę minut. Pomóż mi z testami.
Miała rację. Cokolwiek działo się z nowym ciałem Mira, z pojawieniem się Petera i Valentine, najważniejsza była descolada. Czy Ela zdołała ją przetransformować? Czy stworzyła recoladę? I wirusa, który uleczy mieszkańców Drogi? Jeśli Miro potrafił odtworzyć swoje ciało, a Ender w jakiś sposób przywołał upiory z przeszłości i na powrót dał im ciała, to możliwe… naprawdę możliwe… że probówki Eli zawierały teraz wirusy, których wzorce miała w pamięci.
— Pomóż mi — szepnęła Ela.
Ender i Miro — nowy Miro, o silnych, pewnych dłoniach — wzięli od niej probówki i zaczęli próby. Były to testy negatywne: jeśli wrzucone do probówek bakterie, algi i małe robaki przez kilka minut się nie zmienią, to w roztworze nie ma descolady. A ponieważ roił się od wirusów, kiedy wchodzili na pokład, będzie to dowodem, że zdarzyło się coś, co je zneutralizowało. Po powrocie mogą sprawdzić, czy to rzeczywiście recolada, czy po prostu martwe lub nieaktywne wirusy descolady.
Robaki, bakterie i glony nie zmieniły się. Podczas wcześniejszych testów, na Lusitanii, roztwór zawierający bakterie w obecności descolady zmieniał barwę z niebieskiej na żółtą. Teraz pozostał niebieski. Na Lusitanii maleńkie robaki ginęły szybko i jako szare łupiny wypływały na powierzchnię. Teraz wiły się żwawo, zachowując czerwono-brunatny kolor, który dla nich oznaczał życie. Algi, zamiast rozpadać się i rozpuszczać bez śladu, teraz utrzymywały formę cienkich pasm i nitek.
— Udało się — stwierdził Ender.
— Przynajmniej jest nadzieja — odparła Ela.
— Siadajcie — polecił Miro. — Jeśli wszystko skończone, Jane zabierze nas z powrotem.
Ender usiadł. Spojrzał na miejsce zajmowane dawniej przez Mira. Stare, kalekie ciało nie przypominało już ludzkiego. Kruszyło się ciągle, fragmenty rozsypywały się w pył albo spływały jako ciecz. Nawet ubranie rozpadło się w nicość.
— Nie jest już częścią mojego wzorca — wyjaśnił Miro. — Nic już nie utrzymuje go w całości.
— A co z nimi? — zapytał Ender. — Dlaczego oni się nie rozpadną?
— A ty? — spytał Peter. — Czemu się nie rozpadasz? Nikt już cię nie potrzebuje. Jesteś zmęczonym, starym pierdzielem, który nie potrafił nawet utrzymać przy sobie kobiety. I nawet nie spłodziłeś dziecka, żałosny eunuchu. Ustąp miejsca prawdziwemu mężczyźnie. Nigdy nie byłeś potrzebny. Wszystko, czego dokonałeś, ja zrobiłbym lepiej, a czego ja dokonałem, ty byś nie potrafił.
Ender ukrył twarz w dłoniach. Takiego zakończenia nie wyobrażał sobie nawet w najgorszych snach. Owszem, wiedział, że wyruszają tam, gdzie umysł posiada moc tworzenia. Nie przyszło mu jednak do głowy, że gdzieś tam wciąż istnieje Peter. Wierzył, że już dawno pozbył się starej nienawiści.
I Valentine… Dlaczego stworzył drugą Valentine? Tak młodą, idealną, słodką i piękną? Prawdziwa Valentine czeka na Lusitanii. Co sobie pomyśli widząc, kogo stworzył własną myślą? Może pochlebi jej, że jest tak bliska jego sercu; przekona się jednak, że ceni ją taką, jaką była kiedyś, nie jaką jest teraz.
Gdy tylko otworzy się luk, a Ender znowu stanie na lusitańskim gruncie, odkryte zostaną najbardziej mroczne i najjaśniejsze sekrety jego serca.
— Rozsypcie się — powiedział do nich. — Rozpadnijcie.
— Ty pierwszy, staruszku — odparł Peter. — Twoje życie już minęło, a moje dopiero się zaczyna. Za pierwszym razem musiałem spróbować z Zifinią, jedną mizerną planetą. To było tak łatwe, jak łatwe byłoby teraz zabicie cię gołymi rękami, gdybym tylko zechciał. Złamałbym ci tę cienką szyjkę jak suchy badyl.
— Spróbuj — szepnął Ender. — Nie jestem już przerażonym, małym chłopcem.
— I nie jesteś dla mnie przeciwnikiem. Nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz. Za dużo w tobie litości. Jesteś jak Valentine. Cofasz się przed tym, co trzeba zrobić. Jesteś słaby i miękki. Łatwo cię zniszczyć.
Nagły błysk światła. Co to znaczy? Czyżby jednak śmierć w przestrzeni Zewnętrza? Czy Jane straciła wzorzec? Może wybuchli albo spadli na słońce.
Nie. To otworzyły się drzwi. To światło lusitańskiego poranka, rozpraszające półmrok wnętrza statku.
— Wychodzicie? — zawołał Grego. Wsunął głowę przez właz. — Czy… Wtedy ich zobaczył. Ender widział, jak liczy w milczeniu.
— Nossa Senhora — szepnął Grego. — Skąd do diabła się tu wzięli?
— Z obłąkanej głowy Endera — wyjaśnił Peter.
— Z dawnych i czułych wspomnień — odparła nowa Valentine.
— Pomóżcie mi z wirusami — rzuciła Ela.
Ender sięgnął po probówki, ale oddała je Mirowi. Nie tłumaczyła, po prostu odwróciła wzrok. Zrozumiał. Zbyt dziwne było to, co stało się z nim w Zewnętrzu. Czymkolwiek są Peter i młoda, nowa Valentine, nie powinni istnieć. Stworzenie nowego ciała Mira miało sens, choć okropny był widok starego, jak zapomniane rozpada się w nicość. Ela tak precyzyjnie skupiła swe myśli, że nie stworzyła niczego poza zawartością specjalnie w tym celu zabranych probówek. Za to Ender wykopał z siebie dwoje ludzi, oboje nieznośnych, choć każde na swój sposób. Nowa Valentine, ponieważ była drwiną z prawdziwej, która z pewnością czeka obok statku. I Peter, który zaczynał już te swoje szyderstwa, równocześnie niebezpieczne i sugestywne.
— Jane — szepnął Ender. — Jesteś przy mnie?
— Tak — odpowiedziała.
— Widziałaś to wszystko?
— Tak.
— Rozumiesz coś?
— Jestem bardzo zmęczona. Nigdy jeszcze nie czułam zmęczenia. Nigdy nie robiłam czegoś tak trudnego. To wymagało… całej mojej uwagi równocześnie. I dwa dodatkowe ciała, Ender. Musiałam wciągnąć je do wzorca… nie wiem, jak mi się to udało.
— Nie chciałem. Nie odpowiadała.
— Wychodzisz czy nie? — spytał Peter. — Cała reszta czeka przed drzwiami. Z tymi próbkami moczu w probówkach.
— Boję się, Ender — wyznała młoda Valentine. — Nie wiem, co powinnam teraz zrobić.
— Ja też nie — zapewnił ją Ender. — Niech Bóg mi wybaczy, jeśli sprawi ci to ból. Nigdy bym cię nie sprowadzał, żeby cię zranić.
— Wiem.
— No nie — zadrwił Peter. — Słodki stary Ender stwarza swymi myślami atrakcyjną młodą kobietę, która wygląda dokładnie tak, jak jego siostra w młodości. Hm… Ender, staruszku, czy twoja perwersja nie ma granic?
— Tylko obrzydliwie chory umysł mógłby o czymś takim pomyśleć — mruknął Ender.
Peter śmiał się i śmiał.
Ender wziął nową Val za rękę i poprowadził do wyjścia. Czuł, że jej dłoń drży, śliska od potu. Wydawała się taka rzeczywista. Była rzeczywista. A jednak, gdy tylko stanął w drzwiach, zobaczył prawdziwą Valentine: w średnim wieku, podstarzałą, a mimo to wciąż piękną, pełną gracji kobietę, którą znał i kochał przez długie lata. Swoją prawdziwą siostrę, ukochaną jak drugie ja. Co robiła w moim umyśle ta dziewczyna?
Było jasne, że Grego i Ela zdradzili już dosyć, by ludzie wiedzieli, że zdarzyło się coś niezwykłego. A kiedy Miro wyszedł ze statku, silny i zdrowy z wyraźną mową i tak radosny, jakby miał ochotę śpiewać, rozległ się szmer podniecenia. Cud. Cuda działy się tam, gdzie dotarł statek.
Za to pojawienie Endera wywołało ciszę. Niewielu na pierwszy rzut oka poznało, że towarzysząca mu młoda dziewczyna to Valentine z dawnych lat — nikt jej wtedy nie znał, prócz samej Valentine. I nikt prócz Valentine nie rozpoznał chyba Petera Wiggina w tym pełnym wigoru młodym mężczyźnie. Portrety w podręcznikach historii tworzono zwykle z holo robionych w późnym okresie życia, kiedy tania, prosta holografia dopiero zdobywała popularność.
Ale Valentine wiedziała. Ender stanął przy włazie, obok młoda Val, zaraz za nimi szedł Peter, a Valentine poznała ich oboje. Wystąpiła, zostawiając za sobą Jakta, i stanęła twarzą w twarz z Enderem.
— Ender — powiedziała. — Kochany biedaku, więc to stworzyłeś, kiedy trafiłeś w miejsce, gdzie wszystko, co zechcesz, możesz zmienić w rzeczywistość? — Wyciągnęła dłoń, by dotknąć policzka młodej kopii samej siebie. — Nigdy nie byłam taka piękna, Ender. Ona jest doskonała. Jest wszystkim, czym pragnęłam być, ale nie potrafiłam.
— Nie cieszysz się na mój widok, Val, mój kochany, słodki Demostenesie? — Peter wcisnął się między Endera i młodą Val. — Czy o mnie też zachowałaś czułe wspomnienia? Czy nie jestem piękniejszy, niż mnie zapamiętałaś? Ja z pewnością cieszę się z naszego spotkania. Dobrze sobie radziłaś z postacią, jaką dla ciebie wykreowałem. Demostenes. Ja cię stworzyłem, a ty nawet mi nie podziękowałaś.
— Dziękuję, Peter — szepnęła Valentine. Raz jeszcze spojrzała na Val. — Co z nimi zrobisz?
— Zrobi z nami? — zdumiał się Peter. — Nie należymy do niego, żeby coś z nami robił. Może i on mnie przywołał, ale teraz sam o sobie decyduję. Jak zawsze.
Valentine odwróciła się do zebranych, wciąż oszołomionych niezwykłością wydarzeń. Widzieli przecież, jak troje ludzi wchodzi na pokład, widzieli, jak zniknął statek, jak pojawił się dokładnie w tym samym miejscu siedem minut później… I zamiast trzech, wysiadło z niego pięć osób, w tym dwie zupełnie obce. Nic dziwnego, że nie mogli dojść do siebie.
Jednak dzisiaj nie mieli doczekać się wyjaśnień. Z wyjątkiem jednego, najważniejszego ze wszystkich.
— Czy Ela zaniosła próbki do laboratorium? — spytała Valentine. — Chodźmy stąd. Sprawdzimy, co nam przywiozła z Zewnętrza.