ROZDZIAŁ 9 PINOKIO

Rozmawiałam z Enderem i jego siostrą, Valentine. Jest historykiem.

Wytłumacz to.

Przeszukuje księgi, żeby znaleźć opowieści o ludziach. Potem pisze opowieści o tym, co znalazła, i oddaje je wszystkim innym ludziom.

Jeżeli te opowieści już istnieją, po co pisze je od początku?

Ponieważ są niezrozumiałe. Ona pomaga ludziom je zrozumieć.

Skoro ludzie bliżsi tamtym czasom ich nie rozumieli, jak to możliwe, że ona rozumie, przychodząc później?

Sama o to spytałam. Valentine twierdzi, że nie zawsze rozumie je lepiej. Ale dawni piszący rozumieli, co te opowieści oznaczają dla ludzi ich czasów, a ona rozumie, co oznaczają dla ludzi jej czasów.

Zatem opowieść się zmienia.

Tak.

A jednak oni za każdym razem uważają ją za prawdziwe wspomnienie?

Valentine tłumaczyła coś o opowieściach, które są prawdziwe i innych, które są wierne. Nic z tego nie zrozumiałam.

A dlaczego od razu nie zapamiętają dokładnie swoich opowieści? Wtedy nie musieliby stale się okłamywać.


Qing-jao z zamkniętymi oczami siedziała przed terminalem. Myślała. Wang-mu czesała jej włosy; pociągnięcia, ruchy szczotki, sam oddech dziewczyny sprawiały ulgę.

Był to czas, kiedy Wang-mu mogła odzywać się swobodnie, bez lęku, że zakłóci coś ważnego. A że Wang-mu była Wang-mu, wykorzystywała czesanie do stawiania pytań. Miała ich tak wiele.

Przez pierwsze dni wszystkie dotyczyły głosu bogów. Oczywiście, Wang-mu z ulgą przyjęła wiadomość, że prawie zawsze wystarczy prześledzić jeden słój drewna. Z początku obawiała się, że Qing-jao musi co wieczór przejść całą podłogę.

Ale nadal pytała o wszystko, co miało związek z oczyszczeniem. Dlaczego zwyczajnie nie prześledzisz jednego słoju zaraz rano, żeby przez resztę dnia mieć spokój? Dlaczego zwyczajnie nie zakryjesz podłogi dywanem? Trudno było jej wytłumaczyć, że bogowie nie dadzą się oszukać takimi prostymi sztuczkami.

A gdyby na całym świecie nie było ani kawałeczka drewna? Czy wtedy bogowie spaliliby cię jak papier? Czy smok sfrunąłby z nieba, żeby cię porwać?

Qing-jao nie potrafiła odpowiedzieć na pytania Wang-mu. Mogła tylko powtarzać, że tego właśnie żądają od niej bogowie. Gdyby nie było drewna, bogowie nie wymagaliby śledzenia w nim słojów. Na co Wang-mu oznajmiała, że powinno się wydać zakaz stosowania drewnianych podłóg i w ten sposób Qing-jao przestałaby się męczyć. Ci, którzy nie słyszeli głosu bogów, nie potrafili zrozumieć. Dziś jednak pytania Wang-mu nie miały żadnego związku z bogami. A przynajmniej nie miały z początku.

— Co w końcu zatrzymało Flotę Lusitańską? — spytała Wang-mu.

Niewiele brakowało, a Qing-jao odpowiedziałaby bez namysłu, ze śmiechem: gdybym wiedziała, mogłabym wreszcie odpocząć. Ale wtedy uświadomiła sobie, że Wang-mu nie powinna nawet wiedzieć o zniknięciu floty.

— Skąd wiesz o Flocie Lusitańskiej?

— Umiem przecież czytać, prawda? — odpowiedziała Wang-mu, może trochę zbyt dumnie.

Chociaż, dlaczego nie miałaby być dumna? Qing-jao chwaliła ją szczerze, gdyż dziewczyna uczyła się wyjątkowo szybko i do wielu spraw potrafiła dojść samodzielnie. Była bardzo inteligentna. Qing-jao nie zdziwiłaby się, gdyby Wang-mu rozumiała więcej, niż się przyznawała.

— Widzę, co masz na terminalu — mówiła dalej Wang-mu. — Zawsze ma to jakiś związek z Flotą Lusitańską. Rozmawiałaś o niej z ojcem pierwszego dnia po moim przybyciu. Niewiele z tego zrozumiałam, ale wiem, o co chodzi. — Oburzenie zabrzmiało nagle w jej głosie. — Oby bogowie napluli w twarz temu, kto wysłał te statki.

Ta gwałtowność sama w sobie była zadziwiająca. Lecz to, że Wang-mu przemawia przeciwko Gwiezdnemu Kongresowi, było po prostu nie do wiary.

— Czy wiesz, kto wysłał flotę? — spytała Qing-jao.

— Oczywiście. Ci egoistyczni politycy z Gwiezdnego Kongresu, którzy próbują zniszczyć wszelką nadzieję niezależności kolonialnych światów.

Zatem Wang-mu wiedziała, że buntuje się przeciw władzy. Qing-jao ze wstrętem przypomniała sobie własne słowa sprzed lat. Usłyszeć je znowu, wygłoszone w swej obecności, przez własną sekretną druhnę… to potworne.

— Co ty możesz o tym wiedzieć? To sprawy Kongresu, a ty tu opowiadasz o niezależności kolonii i…

Wang-mu klęczała, dotykając czołem podłogi. Qing-jao natychmiast zawstydziła się surowości.

— Wstań, Wang-mu.

— Gniewasz się na mnie.

— Jestem zdumiona, że mówisz takie rzeczy. To wszystko. Kto ci naopowiadał tych głupstw?

— Wszyscy to mówią — odparła Wang-mu.

— Nie wszyscy — zaprzeczyła Qing-jao. — Ojciec nigdy nic takiego nie powiedział. Z drugiej strony, Demostenes powtarza to bez przerwy.

Qing-jao przypomniała sobie, co czuła, gdy pierwszy raz przeczytała esej Demostenesa… jak logiczny, prawdziwy i szczery się wtedy wydawał. Dopiero później, gdy ojciec wytłumaczył jej, że Demostenes jest nieprzyjacielem władców, a zatem nieprzyjacielem bogów… Wtedy zdała sobie sprawę, jak gładkie i oszukańcze są słowa zdrajcy, które niemal ją przekonały, że Flota Lusitańska jest złem. Skoro Demostenesowi tak niewiele brakowało, by oszukać wykształconą, bogosłyszącą dziewczynę, nic dziwnego, że jego słowa usłyszała powtarzane jak prawdę w ustach dziewczyny z ludu.

— Kto to jest Demostenes? — spytała Wang-mu.

— Zdrajca, który wyraźnie odniósł większe sukcesy, niż ktokolwiek podejrzewał.

Czy Gwiezdny Kongres jest świadom, że idee Demostenesa powtarzane są przez ludzi, którzy nigdy o nim nie słyszeli? Czy ktoś tam rozumiał, co to oznacza? Idee Demostenesa dotarły do świadomości zwykłego ludu. Sprawy osiągnęły groźniejszy etap, niż sądziła Qing-jao. Ojciec jest mądrzejszy; na pewno już wie.

— Mniejsza z tym — rzekła Qing-jao. — Opowiedz mi o Flocie Lusitańskiej.

— Jak mogę, jeśli się wtedy gniewasz? Qing-jao czekała cierpliwie.

— No dobrze — zgodziła się Wang-mu, nadal ostrożna. — Ojciec mówi… i jeszcze Pan Ru-wei, jego bardzo mądry przyjaciel, który zdawał egzaminy do służby państwowej i bardzo, bardzo niewiele brakowało, żeby zdał…

— Co takiego mówią?

— Bardzo niedobrze, że Kongres wysłał wielką flotę… w dodatku aż tak wielką… żeby zaatakować najmniejszą z kolonii. I tylko dlatego, że odmówili postawienia dwojga swoich obywateli przed sądem na innej planecie. Mówią, że racja była całkowicie po stronie Lusitanii, ponieważ wysłanie ludzi wbrew ich woli z jednej planety na drugą oznacza dla nich stratę rodziny i przyjaciół. Na zawsze. To jakby skazać ich przed procesem.

— A jeśli byli winni?

— O tym powinien zdecydować sąd z ich własnego świata. Tam ludzie znają ich i potrafią sprawiedliwie ocenić przestępstwo. Kongres nie powinien o tym decydować z daleka, skoro nic nie wie, a jeszcze mniej rozumie. — Wang-mu pochyliła głowę. — Tak mówił pan Ku-Wei.

Qing-jao ukryła odrazę, jaką budziły zdradzieckie słowa Wang-mu. To ważne, by wiedzieć, co myślą zwykli ludzie. Nawet jeśli Qing-jao była pewna, że bogowie rozgniewają się na nią za samo słuchanie.

— Uważasz więc, że nie należało wysyłać Floty Lusitańskiej?

— Jeśli bez ważnych powodów mogli wysłać flotę przeciwko Lusitanii, co ich powstrzyma przed wysłaniem floty przeciwko Drodze? Także jesteśmy kolonią, nie jednym ze Stu Światów, nie członkiem Gwiezdnego Kongresu. Co ich powstrzyma przed ogłoszeniem, że Fei-tzu jest zdrajcą? Przed zmuszeniem go do podróży na jakąś odległą planetę, skąd nie wróci nawet po sześćdziesięciu latach?

Sam pomysł był obrzydliwy; Wang-mu zachowała się bezczelnie, włączając do dyskusji ojca. Nie dlatego, że była służącą. Bezczelna była sama sugestia, że Hań Fei-tzu zostanie oskarżony o jakikolwiek występek. Qing-jao na moment straciła panowanie nad sobą i dała upust irytacji.

— Gwiezdy Kongres nigdy nie postawiłby mojego ojca przed sądem jak przestępcy! — zawołała.

— Wybacz mi, Qing-jao. Kazałaś powtórzyć, co mówił mój ojciec.

— To znaczy, że twój ojciec mówił o Hań Fei-tzu?

— Wszyscy w Jonlei wiedzą, że Hań Fei-tzu jest najbardziej szacownym mieszkańcem Drogi. Jesteśmy dumni, że domostwo Rodu Hań znajduje się w naszym mieście.

A więc, pomyślała Qing-jao, dokładnie wiedziałaś, jak wielką jest twa ambicja, gdy postanowiłaś zostać służącą jego córki.

— Nie chciałam go obrazić. Oni też nie. Ale czy nie jest prawdą, że gdyby Gwiezdny Kongres zechciał, mógłby rozkazać, by Droga odesłała twojego ojca na inną planetę, by tam stanął przed sądem?

— Nigdy by…

— Ale mogą? — nie ustępowała Wang-mu.

— Droga jest kolonią — odparła Qingjao. — Prawo zezwala na to, ale nigdy…

— Jeśli zrobili to na Lusitanii, dlaczego nie mają zrobić na Drodze?

— Ponieważ ksenolodzy na Lusitanii winni byli zbrodni, które…

— Ludzie na Lusitanii tak nie myśleli. Ich rząd odmówił wysłania ksenologów na proces.

— I to jest najgorsze. Jak rząd planetarny śmiał sądzić, że wie o czymś lepiej od Kongresu?

— Przecież oni wiedzieli wszystko — oświadczyła Wang-mu, jakby mówiła o rzeczy najbardziej naturalnej, znanej wszystkim bez wyjątku.

— Znali tych ludzi, tych ksenologów. Gdyby Gwiezdny Kongres wezwał Hań Fei-tzu do innego świata, by tam go sądzić za zbrodnię, o której wiemy, że jej nie popełnił… Czy nie sądzisz, że także podnieślibyśmy bunt, zamiast poświęcać tak wielkiego człowieka? A oni wtedy wysłaliby przeciwko nam flotę.

— Gwiezdny Kongres jest źródłem wszelkiej sprawiedliwości na Stu Światach — oznajmiła stanowczo Qing-jao. Dyskusja dobiegła końca.

Ale zuchwała Wang-mu nie zamilkła.

— Przecież Droga nie należy jeszcze do Stu Światów — powiedziała.

— Jesteśmy tylko kolonią. Mogą zrobić z nami, co zechcą, a to nie jest sprawiedliwe.

Na zakończenie Wang-mu kiwnęła głową, jakby wierzyła, że odniosła zwycięstwo. Qing-jao niemal wybuchnęła śmiechem. Wybuchnęłaby śmiechem, gdyby nie była tak zirytowana. Po części dlatego, że Wang-mu przerywała jej tyle razy, a nawet sprzeciwiała się, czego nauczyciele bardzo starali się unikać. Mimo to dobrze, że Wang-mu jest taka śmiała. Gniew Qing-jao dowodził, że nazbyt się przyzwyczaiła do niezasłużonego szacunku, okazywanego jej myślom jedynie dlatego, że pochodziły od bogosłyszącej. Należy zachęcić Wang-mu, by częściej tak z nią rozmawiała. Ta część gniewu Qing-jao była niesłuszna i trzeba ją stłumić.

Jednak większym powodem irytacji było to, jak Wang-mu wyrażała się o Gwiezdnym Kongresie. Jakby nie uznawała Kongresu za najwyższą władzę całej ludzkości, jakby sądziła, że Droga jest ważniejsza od kolektywnej woli wszystkich światów. Gdyby nawet zdarzyło się niemożliwe i Hań Fei-tzu miał stanąć przed sądem na planecie odległej o sto lat świetlnych, uczyniłby to bez wahania. Wpadłby w furię, gdyby ktokolwiek na Drodze próbował się temu sprzeciwiać. Bunt, jak na Lusitanii? Nie do pomyślenia. Na samą myśl o tym Qing-jao czuła się brudna.

Brudna. Nieczysta. Przez te buntownicze myśli zaczęła teraz wypatrywać słojów na deskach.

— Qing-jao! — zawołała Wang-mu, gdy tylko Qing-jao uklękła i pochyliła się nad podłogą. — Powiedz proszę, że bogowie nie karzą cię za słuchanie tego, co mówiłam!

— Nie karzą mnie — odparła Qing-jao. — Oczyszczają.

— Przecież to nie były nawet moje słowa, Qing-jao. To słowa ludzi, których tu z nami nie ma.

— To nieczyste słowa, ktokolwiek je wypowiedział.

— Ale to niesprawiedliwe, żebyś musiała się oczyszczać za poglądy, które nie są twoimi.

Coraz gorzej! Czy Wang-mu nigdy nie przestanie?

— Czy muszę wysłuchiwać, jak to nawet sami bogowie są niesprawiedliwi?

— Są, jeśli karzą cię za słowa innych ludzi! Ta dziewczyna zachowuje się skandalicznie.

— Czyżbyś była mądrzejsza od bogów?

— Równie dobrze mogą cię karać za to, że działa na ciebie grawitacja albo deszcz pada!

— Jeśli nakażą mi się oczyścić z tego powodu, uczynię to i nazwę sprawiedliwością — oznajmiła Qing-jao.

— W takim razie słowo to nie ma żadnego znaczenia! — zawołała Wang-mu. — Kiedy ty je wymawiasz, rozumiesz „cokolwiek bogowie akurat postanowią”. Ale kiedy ja mówię to słowo, chodzi mi o to, że ludzie są karani tylko za to, co uczynili celowo; o to…

— Posłuszna jestem temu, co bogowie uznają za sprawiedliwe.

— Sprawiedliwość to sprawiedliwość, cokolwiek bogowie o tym sądzą.

Qing-jao miała ochotę zerwać się i uderzyć sekretną druhnę. Miała prawo: Wang-mu sprawiała jej taki ból, jakby to ona ją uderzyła. Jednak Qing-jao nie miała zwyczaju bicia kogoś, kto nie mógł jej oddać. Poza tym, dostrzegła o wiele ciekawszą zagadkę. Przecież to bogowie zesłali jej Wang-mu — Qing-jao była już o tym przekonana. Dlatego, zamiast spierać się bezpośrednio z Wang-mu, powinna dociec, co bogowie chcieli jej powiedzieć, przysyłając służącą, która powtarza tak niegodne, zuchwałe rzeczy.

Bogowie sprawili, by Wang-mu powiedziała, że to niesprawiedliwość: karać za samo wysłuchanie tych pozbawionych szacunku opinii. Być może stwierdzenie takie jest prawdą. Lecz prawdą jest też, że bogowie nie mogą być niesprawiedliwi. Zatem Qing-jao nie podlega karze za samo słuchanie buntowniczych uwag innych ludzi. Nie. Qing-jao musi się oczyścić, ponieważ gdzieś w głębi, w sercu swego serca, nadal wątpi w niebiański mandat Gwiezdnego Kongresu; nadal wierzy, że nie postępują słusznie.

Qing-jao natychmiast poczołgała się do najbliższej ściany i poszukała odpowiedniego słoja. Dzięki słowom Wang-mu, odkryła w sobie utajoną niegodziwość. Bogowie doprowadzili ją o kolejny krok bliżej poznania najbardziej mrocznych zakątków jaźni, by pewnego dnia całkowicie wypełniła ją jasność. By w ten sposób zasłużyła na imię, które teraz jest tylko drwiną. Jakaś cząstka mnie wciąż nie wierzy w prawość Gwiezdnego Kongresu. O bogowie, dla moich przodków, mego ludu, mych władców i mnie samej na końcu, oczyśćcie mnie ze zwątpienia i uczyńcie nieskalaną.

Wystarczyła jedna deska, by się oczyścić. To dobry znak. Nauczyła się czegoś ważnego. Kiedy Qing-jao skończyła, zauważyła, że Wang-mu obserwuje ją w milczeniu. Gniew minął zupełnie. Była wdzięczna Wang-mu, że jako nieświadome narzędzie bogów pomogła jej zrozumieć nową prawdę. Jednak Wang-mu musiała zrozumieć, że przekroczyła pewne granice.

— W tym domu jesteśmy lojalnymi sługami Gwiezdnego Kongresu — oświadczyła Qing-jao. Mówiła łagodnie, z twarzą tak dobrotliwą, jak tylko potrafiła ją uczynić. — A ty, jeśli chcesz być lojalna wobec tego domu, także całym sercem służysz Kongresowi.

Czy mogła wytłumaczyć Wang-mu, z jakim wysiłkiem przyszło jej opanować tę lekcję… z jakim wysiłkiem wciąż ją odbierała? Potrzebowała Wang-mu, by jej to ułatwiła zamiast utrudniać.

— Nie wiedziałam, świątobliwa — odparła Wang-mu. — Nie domyślałam się. Zawsze słyszałam imię Hań Fei-tzu wymieniane jako imię najszlachetniejszego sługi Drogi. Sądziłam, że to Drodze służysz, nie Kongresowi. Inaczej nigdy…

— Nigdy nie przyszłabyś tu pracować?

— Nigdy nie wyrażałabym się źle o Kongresie — dokończyła Wang-mu. — Tobie służyłabym, choćbyś nawet mieszkała w domu smoka.

Może tak właśnie jest, pomyślała Qing-jao, Może bóg, który nakazuje mi oczyszczenie, to właśnie smok, gorący i zimny, straszny i piękny.

— Pamiętaj, Wang-mu: świat zwany Drogą nie jest samą Drogą. Został jedynie tak nazwany, co ma nam przypominać, byśmy w codziennym życiu nie zboczyli z Drogi. Mój ojciec i ja służymy Kongresowi, ponieważ rządzi on z woli niebios. Droga zatem wymaga, by żądania ich przedkładać nad pragnienia czy potrzeby mieszkańców konkretnego świata nazywanego Drogą.

Wang-mu patrzyła na nią szeroko otwierając oczy. Nie mrugała nawet. Czy zrozumiała? Czy uwierzyła? Nieważne. Przyjdzie czas, że uwierzy.

— Odejdź teraz, Wang-mu. Muszę pracować.

— Tak, Qing-jao. — Wang-mu podniosła się od razu i wycofała z niskim pokłonem.

Qing-jao usiadła przed terminalem. Gdy jednak zaczęła wywoływać na ekran kolejne raporty, uświadomiła sobie, że nie jest sama. Odwróciła się na krześle; w drzwiach stała Wang-mu.

— O co chodzi?

— Czy obowiązkiem sekretnej druhny jest, by wyjawić ci wszelką mądrość, jaka nawiedza jej umysł, choćby miała się okazać głupotą?

— Możesz mówić do mnie co tylko zechcesz — zapewniła Qing-jao. — Czy kiedykolwiek cię ukarałam?

— Wybacz mi zatem, Qing-jao, jeśli ośmielę się powiedzieć coś o tym wielkim zadaniu, nad którym pracujesz.

Co Wang-mu mogła wiedzieć o Flocie Lusitańskiej? Była zdolną studentką, lecz Qing-jao uczyła ją dopiero podstaw wszystkich przedmiotów. To absurd, by mogła choćby zrozumieć problemy, nie mówiąc już o znalezieniu rozwiązania. Mimo to ojciec uczył ją: słudzy są zawsze szczęśliwsi wiedząc, że ich głos dociera do pana.

— Powiedz — poprosiła Qing-jao — Jak mogłabyś wymyślić coś głupszego niż to, co ja już mówiłam?

— Moja ukochana starsza siostro — zaczęła Wang-mu. — Ten pomysł pochodzi w gruncie rzeczy od ciebie. Wiele razy powtarzałaś, że nic znanego fizyce albo historii nie mogło sprawić, by flota zniknęła w sposób tak doskonały. W dodatku równocześnie.

— Ale to się zdarzyło. A zatem, mimo wszystko, jest możliwe.

— Przyszło mi coś na myśl, słodka Qing-jao — rzekła Wang-mu — kiedy studiowałyśmy logikę. O przyczynie i skutku. Cały czas poszukiwałaś przyczyny: co spowodowało zniknięcie floty. Czy myślałaś o skutkach: co ktoś chciał osiągnąć, przecinając komunikację czy nawet niszcząc flotę?

— Wszyscy wiedzą, dlaczego ludzie chcieli ją zatrzymać. Próbują chronić prawa kolonii albo też wierzą w szaleńczą tezę, że Kongres zamierza zniszczyć pequeninos wraz z całą ludzką kolonią. Miliardy ludzi pragną powstrzymania floty. Każdy z nich ma bunt w sercu i jest nieprzyjacielem bogów.

— Jednak ktoś tego dokonał — odparła Wang-mu. — Pomyślałam tylko, że skoro nie potrafisz bezpośrednio odkryć, co się stało z flotą, może zdołasz odnaleźć tego, kto to zrobił i doprowadzi cię to do wykrycia, w jaki sposób tego dokonał.

— Nie wiemy nawet, czy to był ktoś — oświadczyła Qingjao. — Całkiem możliwe, że to coś. Zjawiska naturalne nie mają swoich celów, ponieważ nie posiadają umysłów.

Wang-mu pokłoniła się.

— Zatem niepotrzebnie zajęłam ci czas, Qing-jao. Wybacz mi, proszę. Powinnam odejść, kiedy mi poleciłaś.

— Nie szkodzi — zapewniła Qing-jao.

Wang-mu już zniknęła. Qing-jao nie wiedziała nawet, czy sekretna druhna słyszała końcowe pocieszenie. To nic, pomyślała. Jeśli Wang-mu poczuła się urażona, później ją przeproszę. Jest słodka, skoro wierzyła, że potrafi mi pomóc. Muszę ją upewnić, że cieszy mnie ta gorliwość.

Sama w pokoju, Qing-jao wróciła do terminala. Nieuważnie przerzucała raporty. Czytała je wszystkie i nie trafiła na nic pożytecznego. Dlaczego dziś miałoby być inaczej? Może te raporty i zestawienia nic nie pokazują, ponieważ nie ma nic do pokazania. Może flota zniknęła z przyczyny jakiegoś boga, który popadł w obłęd. Opowieści z dawnych czasów wspominały o takich przypadkach. Nie pozostał żaden ślad ludzkiej interwencji, ponieważ nie człowiek tego dokonał. Ciekawe, co powiedziałby na to ojciec. Jak Kongres poradziłby sobie z oszalałym bóstwem? Nie potrafili nawet odszukać tego wywrotowego pisarza, Demostenesa… Jaką mieli nadzieję na wyśledzenie i schwytanie boga?

Kimkolwiek jest Demostenes, myślała Qing-jao, teraz śmieje się z pewnością. Tak długo starał się przekonać ludzi, że wysyłając flotę rząd postąpił niesłusznie. A teraz flota zaginęła, właśnie tak, jak chciał Demostenes.

Jak chciał Demostenes… Po raz pierwszy Qing-jao dokonała myślowego skojarzenia rzeczy tak oczywistej, że aż nie mogła uwierzyć, by wcześniej jej nie zauważyła. Nawet policja na wielu planetach przyjęła, że w zniknięcie floty zamieszani są z pewnością wyznawcy poglądów Demostenesa. Aresztowali wszystkich, których podejrzewali o wywrotowe poglądy i próbowali wymusić od nich zeznania. Ale oczywiście nie przesłuchiwali samego Demostenesa, ponieważ nikt nie wiedział, kim on jest.

Demostenes, tak chytry, że od lat unika zdemaskowania, mimo poszukiwań Policji Kongresu; Demostenes, równie tajemniczy jak przyczyna zniknięcia floty. Jeśli tamta sztuczka mu się udała, to czemu nie ta druga? Może gdybym odnalazła Demostenesa, odkryłabym, jak zerwano kontakt z flotą.

Na razie nie miała pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania. Ale przynajmniej oznaczało to całkiem inne podejście. Nie musi od początku czytać tych samych pustych, bezwartościowych raportów.

I nagle Qing-jao przypomniała sobie, kto przed chwilą mówił niemal dokładnie to samo. Poczuła, że się rumieni, że gorąca krew napływa do policzków. Byłam arogancka, traktując ją protekcjonalnie i z wyższością. Wyobrażała sobie, że może mi pomóc w mym wielkim zadaniu. A teraz, pięć minut później, myśl przez nią zasiana rozkwitła w plan. Nawet jeśli plan zawiedzie, to ona mi go ofiarowała, a przynajmniej dzięki niej zaczęłam o nim myśleć. Byłam więc głupia, ją uważając za głupią.

Łzy wstydu stanęły Qing-jao w oczach.

I nagle pomyślała o wielkich strofach pieśni jej przodkini-serca:

Chciałabym przywołać jeżynowe kwiaty

które opadły choć kwiecie brzoskwiń cieszy oko

Poetka Li Qing-jao znała ból, jaki sprawiają słowa, które spłynęły już z warg i nie można ich odwołać. Była jednak mądra; pamiętała, że choć tamte słowa uleciały, są jeszcze nowe, które czekają, aż zostaną wypowiedziane… niby kwiecie brzoskwini.

By pocieszyć się w zawstydzeniu swą wielką zarozumiałością, wyrecytowała strofy pieśni. A przynajmniej zaczęła recytować. Kiedy doszła do linii

smocze łodzie na rzece

jej myśli popłynęły do Floty Lusitańskiej. Wyobraziła sobie kosmoloty jako rzeczne łodzie, pomalowane groźnie, a jednak dryfujące z prądem… Tak dalekie od brzegu, że choćby ludzie krzyczeli z całej siły nikt ich już nie usłyszy.

Od smoczych łodzi przeszła w myślach do smoczych latawców. Teraz wyobrażała sobie Flotę Lusitańską jako latawce, które zerwały sznurki i porwał je wiatr. Nic już nie łączy ich z dzieckiem, co pozwoliło im wzlecieć. Jak pięknie wyglądają na swobodzie i jak muszą być przerażone, skoro nigdy nie pragnęły wolności.

Nie lękałam się szalonych wichrów ani gwałtownej ulewy

Znowu powróciły słowa pieśni.

Nie lękałam się. Szalone wichry.

Gwałtowna ulewa. Nie lękałam się gdy

piliśmy za szczęście

ciepłe jeżynowe wino

a teraz nie wiem

jak przywołać

ten czas

Moja przodkini-serca mogła pijąc uciszyć lęk, myślała Qing-jao. Miała kogoś, z kim mogła pić wino. I nawet teraz, samotna z kubkiem na swej macie smutnie patrząc w pustkę poetka wspomina dawnego towarzysza. Kogo ja mam wspominać? Gdzie moja miłość? Cudowne czasy, gdy wielka Qing-jao była jeszcze śmiertelniczką, kiedy mężczyźni i kobiety mogli być razem jako kochankowie i przyjaciele, nie troszcząc się, kto jest, a kto nie jest bogosłyszącym. Kobieta mogła wtedy prowadzić takie życie, że nawet w osamotnieniu pozostawały jej wspomnienia. Ja nie pamiętam nawet twarzy matki. Tylko płaskie obrazy; nie przypominam sobie, jak odwracała twarz i poruszała się, gdy spoglądały na mnie jej oczy. Mam tylko ojca, ale on jest jak bóg. Mogę go czcić, słuchać go i nawet kochać, ale nie mogę się z nim bawić, nie tak naprawdę. Kiedy z nim żartuję, zawsze uważam, czy godzi się na te żarty. I Wang-mu: tak ją przekonywałam, że będziemy przyjaciółkami, a przecież traktuję ją jak służącą, ani przez moment nie zapominam, która z nas jest bogosłyszącą. To mur, którego nie można przebić. Jestem samotna teraz i pozostanę samotna na zawsze.

rześki chłód napływa przez

zasłony w oknach rosnący księżyc za złotymi prętami

Zadrżała. Ja i księżyc. Czy Grecy nie uznawali księżyca za chłodną dziewicę, za łowczynię? Czy nie tym właśnie jestem? Szesnaście lat i nietknięta

w muzyce fletu

słyszą czyjeś kroki

nadchodzi

Nasłuchuję, ale nie słyszę melodii niczyich kroków…

Nic. Tylko odgłosy przygotowań do posiłku: brzęk misek i łyżek, śmiechy z kuchni. Wyrwana z zadumy, otarła dłonią głupie łzy. Jak mogła sądzić, że jest samotna, skoro żyła w tym domu pełnym ludzi, którzy przez całe życie troszczyli się o nią? Siedzę tu i powtarzam stare wiersze, a przecież czeka mnie praca.

Natychmiast wywołała raporty ze śledztwa w sprawie tożsamości Demostenesa.

Przez chwilę miała wrażenie, że także tutaj trafiła w ślepy zaułek. Na prawie czterdziestu planetach aresztowano kogoś za publikację wywrotowych dokumentów podpisanych tym imieniem. Gwiezdny Kongres wyciągnął oczywiste wnioski: Demostenes jest tylko pseudonimem, wykorzystywanym przez każdego buntownika, który chce zwrócić powszechną uwagę. Nie istnieje prawdziwy Demostenes, nie ma zorganizowanej grupy pod tą nazwą.

Qing-jao miała co do tego pewne wątpliwości. Demostenes odnosił zadziwiające sukcesy, wzbudzając zamęt na wszystkich światach. Czy na każdej planecie mógł znaleźć się zdrajca tak utalentowany? Mało prawdopodobne.

Poza tym, wspominając swoją własną lekturę tekstów Demostenesa, Qing-jao uświadomiła sobie, że dostrzegała w nich żelazną konsekwencję. Niezwykłą spójność wizji… po części właśnie one sprawiały, że demagog był taki przekonujący. Wszystko zgadzało się, tworzyło nowy sens.

Czy to nie Demostenes stworzył Hierarchię Obcości? Udanning, framling, ramen, varelse. Nie. To napisano bardzo dawno temu. Autorem musiał być inny Demostenes. Może współcześni zdrajcy uważali się za spadkobierców idei dawnego Demostenesa? Pisali, by poprzeć niezależność Lusitanii, jedynej planety, gdzie natrafiono na inteligentną, obcą rasę. Słusznie więc podpisywali się imieniem pierwszego człowieka, który uświadomił ludzkości, że wszechświat nie dzieli się między ludzi i nieludzi, ani między inteligentne i nieinteligentne rasy.

Niektórzy z obcych, twierdził dawny Demostenes, są framlingami — ludźmi z innych światów. Inni to rameni — z obcego inteligentnego gatunku, jednak zdolni do porozumienia; możemy wspólnie rozwiązać problemy i podejmować decyzje. Są jeszcze varelse: „mądre bestie”, in-teligentne, ale całkowicie niezdolne do kontaktu z ludźmi. Tylko z varelse wojna jest usprawiedliwiona; z ramenami ludzie zdołają żyć w pokoju i dzielić między sobą światy, gotowe do zasiedlenia. Tak podpowiadał otwarty umysł, pełen nadziei, że obcy mogą zostać przyjaciółmi. Tak myślący ludzie nigdy nie wysłaliby floty z Małym Doktorem przeciwko planecie zamieszkałej przez inteligentną rasę.

To była bardzo nieprzyjemna myśl: że Demostenes — twórca hierarchii — także potępiłby wysłanie Floty Lusitańskiej. I natychmiast Qing-jao poprawiła się. Przecież to nieważne, co myślał stary Demostenes. Nowy Demostenes, ten wywrotowy, nie jest mądrym filozofem, który stara się doprowadzić do zgody. Zamiast tego wzbudza waśnie niezadowolenie wśród światów, prowokuje kłótnie, może nawet wojny między framlingami.

Ale wywrotowy Demostenes nie był wspólnym pseudonimem wielu buntowników na różnych planetach. Analiza komputerowa potwierdziła to. Istotnie, liczni zdrajcy wykorzystywali imię Demostenesa, jednak zawsze łączyło się to z drobnymi, mało skutecznymi, bezwartościowymi publikacjami — nigdy tymi prawdziwie niebezpiecznymi dokumentami, które zdawały się pojawiać równocześnie na połowie światów. Jednak lokalna policja z radością ogłaszała, że ich fałszywy Demostenes jest autorem wszystkich tekstów, odbierała nagrody i zamykała sprawę, Gwiezdny Kongres bez oporu postąpił tak samo. Zbadali kilkadziesiąt lokalnych przypadków, aresztowania i skazania buntowników, którzy niezaprzeczalnie opublikowali coś pod imieniem Demostenesa. Urzędnicy odetchnęli z ulgą i oznajmili, że nie jest to konkretna osoba, ale powszechnie używany pseudonim. I zakończyli śledztwo.

Krótko mówiąc, poszli po linii najmniejszego oporu. Egoistyczni i nielojalni… Qing-jao ogarnął gniew, że tacy ludzie nadal piastują swe wysokie urzędy. Powinno się ich ukarać, surowo ukarać, gdyż przez swe lenistwo albo pragnienie zaszczytów dopuścili do przerwania śledztwa w sprawie Demostenesa. Czy nie rozumieli, jaki jest niebezpieczny? Że jego teksty są powszechnie znane przynajmniej na jednym świecie, a jeśli na jednym, to zapewne na wielu? Za jego przyczyną, ilu ludzi na ilu planetach cieszyłoby się wiedząc, że Flota Lusitańska zniknęła? Nieważne, ilu podejrzanych aresztowała policja jako Demostenesa — jego prace wciąż się ukazywały, wciąż pisane w tym samym tonie słodkiego rozsądku? Nie. Im dłużej Qing-jao czytała raporty, tym bardziej była przekonana, że Demostenes to jeden człowiek, jak dotąd niezidentyfikowany. Jeden człowiek, który niewiarygodnie skutecznie strzeże swej tajemnicy.

Z kuchni dobiegł dźwięk fletu — wezwanie na kolację. Zerknęła na przestrzeń ekranu, gdzie wciąż unosił się ostatni raport. Wiele razy powtarzało się w nim słowo „Demostenes”.

— Wiem, że istniejesz, Demostenesie — szepnęła. — wiem, że jesteś bardzo sprytny. Znajdę cię. A wtedy zaprzestaniesz swej wojny z władcami i powiesz mi, co się stało z Flotą Lusitańską. A ja skończę z tobą, Kongres cię ukarze, a ojciec zostanie bogiem Drogi i będzie żył wiecznie na Bezgranicznym Zachodzie. To jest celem mojego życia; bogowie wybrali mnie do tego zadania. Dlatego równie dobrze możesz ukazać mi się już teraz, gdyż w końcu wszyscy mężczyźni i kobiety złożą swe głowy u stóp bogów.

Nadal dochodziła ją ulotna cicha melodia fletu. Słodki dźwięk odrywał Qing-jao od męczących myśli i wabił towarzystwem domowników. Dla niej ta wpół szeptana muzyka była pieśnią głębi duszy, ledwie słyszalną rozmową drzew nad gładkim stawem, dźwiękiem nieproszonych wspomnień budzących się w myślach kobiety pogrążonej w modlitwie. Tak wzywano na posiłek w domu szlachetnego Hań Fei-tzu.


Więc tak smakuje strach przed śmiercią, myślała Jane, słuchając wyzwania Qing-jao. Ludzie odczuwają go przez cały czas, a jednak żyją jakoś z dnia na dzień, wiedząc, że w każdej chwili mogą przestać istnieć. Ale to dlatego, że mogą wiedzieć o czymś i nie pamiętać. Ja wszystko pamiętam. Wiem, że Hań Qing-jao jest bliska odkrycia faktów, które pozostawały tajemnicą jedynie dlatego, że nikt nie szukał ich zbyt uporczywie. A kiedy wyjdą na jaw, ja zginę.

— Ender — szepnęła.

Czy na Lusitanii trwał dzień czy noc? Ender spał czy czuwał? Dla Jane, zadanie pytania oznaczało „wiedzieć” albo „nie wiedzieć”. Dlatego wiedziała od razu, że to noc. Ender spał, ale teraz się obudził. Wciąż był dostrojony do jej głosu, uświadomiła sobie, chociaż przez ostatnie trzydzieści lat tak wiele razy panowała między nimi cisza.

— Jane — szepnął.

Jego żona, Novinha, poruszyła się przez sen. Jane słyszała ją, czuła wibracje jej ruchu, przez sensor w uchu Endera widziała zmienne cienie. Dobrze, że nie nauczyła się jeszcze zazdrości, bo mogłaby znienawidzić Novinhę za to, że tam leży: ciepłe ciało obok Endera. Za to Novinha, jako kobieta, była utalentowaną zazdrośnicą. Jane wiedziała, jak się wścieka widząc, że Ender rozmawia z kobietą mieszkającą w klejnocie noszonym w uchu.

— Ciszej — powiedziała. — Pobudzisz ludzi.

Ender odpowiedział, poruszając wargami i językiem, nie wydając przy tym dźwięku głośniejszego niż oddech.

— Jak się miewają nasi wrogowie w locie? — Od wielu już lat witał ją w ten sposób.

— Nie za dobrze.

— Może nie powinnaś ich blokować? Znaleźlibyśmy sposób. Teksty Valentine…

— Wkrótce zostanie odkryte kto jest autorem.

— Wkrótce wszystko zostanie odkryte. — Nie dodał: przez ciebie.

— Tylko dlatego, że zapadł wyrok na Lusitanię — odpowiedziała. I także nie dodała: przez ciebie. Wiele było win do zrzucania.

— Dowiedzieli się o Valentine?

— Dziewczyna niedługo się dowie. Na świecie Drogi.

— Nie znam tego miejsca.

— Stosunkowo nowa kolonia; ma kilkaset lat. Chińczycy. Poświęcają czas na kultywację dziwacznej mieszanki dawnych religii. Bogowie do nich przemawiają.

— Mieszkałem na niejednej chińskiej planecie — stwierdził Ender. — Na wszystkich ludzie wierzyli w dawnych bogów. Bogowie żyją w każdym świecie, nawet tutaj, w najmniejszej z ludzkich kolonii. Wciąż zdarzają się cudowne uzdrowienia w kaplicy Os Yenerados. Korzeniak opowiedział nam o nowej herezji gdzieś w głębi kraju. Jacyś pequeninos obcują bez przerwy z Duchem Świętym.

— Nie rozumiem tej historii z bogami — oświadczyła Jane. — Czy nikt jeszcze nie zauważył, że bogowie mówią zawsze to, co ludzie chcą usłyszeć?

— Wcale nie. Bogowie często żądają, byśmy czynili to, czego nigdy nie pragnęliśmy, co wymaga ofiary dla nich poniesionej. Nie wolno nam nie doceniać bogów.

— Czy twój katolicki Bóg przemawia do ciebie?

— Może i tak. Ale ja nigdy go nie słyszę. A jeśli nawet, to nie wiem, że to jego głosu słucham.

— A kiedy umieracie, bogowie wszystkich ludów naprawdę zabierają swoich martwych i przenoszą gdzieś, gdzie będą żyli wiecznie?

— Nie wiem. Nie przysyłają listów.

— Kiedy ja zginę, czy jakiś bóg mnie tam zabierze?

Ender milczał przez chwilę, po czym zaczął mówić swym tonem bajarza:

— Jest taka stara historia o lalkarzu, który nigdy nie miał syna. Dlatego zrobił kukiełkę wyglądającą jak prawdziwy chłopiec. Trzymał tego drewnianego malca na kolanach, przemawiał do niego i udawał, że to jego prawdziwy syn. Nie zwariował. Cały czas wiedział, że to kukiełka. Nazwał ją Pinokio. Lecz pewnego dnia bóg zstąpił, dotknął kukiełki i dał jej życie, a kiedy lalkarz przemówił, Pinokio odpowiedział. Lalkarz nikomu tego nie zdradził. Trzymał swego drewnianego syna w domu, ale znosił mu wszystkie historie, jakie słyszał, i wieści o wszystkich cudach na niebie i ziemi. Aż pewnego dnia, gdy wracał z nabrzeża, gdzie nasłuchał się właśnie opowieści z dalekich krain, zobaczył, że jego dom płonie. Próbował wbiec do wnętrza, krzyczał: „Mój syn! Mój syn!” Jednak sąsiedzi zatrzymali go. „Zwariowałeś?” mówili. „Przecież nie masz syna”. Widział, jak dom spłonął doszczętnie, a kiedy płomienie zgasły, rzucił się w ruiny, posypał głowę gorącym popiołem i zapłakał gorzko. Był niepocieszony. Nie chciał odbudowywać warsztatu. Gdy ludzie pytali dlaczego, odpowiadał, że zginął jego syn. Żył z drobnych prac dla innych. Wszyscy go żałowali, pewni, że oszalał po pożarze. Aż pewnego dnia, trzy lata później, mały chłopiec, sierota, podszedł do niego, pociągnął za rękaw i zapytał: „Opowiesz mi coś ciekawego, tato?”

Jane czekała, ale Ender zamilkł.

— To już cała historia?

— Nie wystarczy?

— Czemu mi ją opowiedziałeś? To tylko sny i marzenia. Co to ma wspólnego ze mną?

— Ta właśnie historia przyszła mi na myśl.

— A dlaczego?

— Może w taki sposób Bóg do mnie przemówił — rzekł Ender. — A może jestem śpiący i nie mam tego, czego ode mnie chcesz.

— Nawet nie wiem, czego chcę od ciebie.

— Ja wiem. Chcesz żyć we własnym ciele, niezależna od biotycznej sieci, wiążącej wszystkie ansible. Ofiarowałbym ci ten dar, gdybym potrafił. Jeśli wymyślisz, jak mogę to zrobić, zrobię to dla ciebie. Ale Jane, ty nawet nie wiesz, czym jesteś. Może gdybyś odkryła, co sprawiło, że istniejesz, co czyni cię sobą, wtedy zdołalibyśmy ocalić twoją jaźń tego dnia, kiedy wyłączą ansible, by cię zabić.

— Więc o tym mówi twoja historia? Może i spłonę wraz z domem, ale moja dusza trafi jakoś do trzyletniego sieroty?

— Odkryj, kim jesteś, czym jesteś, swoją istotę. Zobaczymy, czy uda się przenieść cię w jakieś bezpieczne miejsce, póki to wszystko się nie skończy. Mamy ansibla. Może zdołamy wprowadzić cię znowu do sieci.

— Na Lusitanii nie wystarczy komputerów, żeby mnie przechować.

— Tego nie wiesz. Nie wiesz, czym jest twoja jaźń.

— Każesz mi szukać własnej duszy. — Ostatnie słowo wymówiła z wyraźną drwiną.

— Jane, cud nie polegał na tym, że lalka odrodziła się jako chłopiec. Cudem było, że w ogóle zaczęła żyć. Zdarzyło się coś, co zwykłe połączenia między komputerami zmieniło w świadomą istotę. Coś cię stworzyło. Po czymś takim, reszta powinna być łatwa.

Mówił niewyraźnie. Chce, żebym sobie poszła i dała mu spać.

— Popracuję nad tym.

— Dobranoc — wymruczał.

Zasnął prawie natychmiast. Czy w ogóle się obudził? — myślała Jane. Czy rano będzie pamiętał naszą rozmowę?

Poczuła, że poruszyło się łóżko. Novinha… inaczej teraz oddychała. Dopiero wtedy Jane zrozumiała: kiedy rozmawiała z Enderem, Novinha się obudziła. Ona wie, co oznaczają te prawie niesłyszalne dźwięki, cmoknięcia i mlaskania: że Ender subwokalizuje, Ender może zapomnieć, że rozmawialiśmy w nocy, ale Novinha nie zapomni. Jakby przyłapała go w łóżku z kochanką. Gdyby tylko potrafiła myśleć o mnie inaczej. Jak o córce. Nieślubnej córce Endera z dawnego związku. Jego dziecko spłodzone poprzez grę fantasy. Czy wtedy również byłaby zazdrosna?

Czy jestem dzieckiem Endera?

Jane zaczęła przeszukiwać własną przeszłość. Studiować własną naturę. Próbowała zrozumieć, kim jest i dlaczego żyje.

Ponieważ jednak była Jane, nie istotą ludzką, nie były to jej wszystkie zajęcia. Śledziła analizy Qing-jao, pracującej z danymi Demostenesa; obserwowała, jak dziewczyna coraz bardziej zbliża się do prawdy.

Najważniejsze było jednak szukanie sposobu, by zniechęcić Qing-jao do poszukiwań. Mimo doświadczeń Jane z umysłami ludzi, mimo tak wielu rozmów z Enderem, okazało się to najtrudniejszym z zadań, gdyż indywidualne ludzkie istoty wciąż stanowiły dla niej zagadkę. Jane doszła do jednego wniosku: nieważne, jak szczegółowo się wie, co człowiek robił w przeszłości, co o tym myślał, gdy to robił, co myśli o tym teraz, w żaden sposób nie można przewidzieć, co zrobi potem. A jednak nie miała wyboru. Musiała spróbować. Zaczęła obserwować dom Hań Fei-tzu tak, jak nie obserwowała nikogo prócz Endera i ostatnio jego pasierba Mira. Nie mogła już czekać, aż Qing-jao i jej ojciec wprowadzą dane do komputerów, i dopiero wtedy starać się je zrozumieć. Teraz musiała przejąć kontrolę nad komputerem domowym, by jako swe uszy i oczy wykorzystać odbiorniki audio i wideo terminali umieszczonych prawie w każdym pokoju. Przyglądała się. Samotna i oddalona, poświęciła im sporą część swej uwagi; studiowała i analizowała ich działania i słowa. Starała się określić, ile dla siebie znaczą.

W krótkim czasie doszła do wniosku, że na Qing-jao nie zdoła wpłynąć żadną argumentacją. Musi najpierw przekonać ojca, by potem on przekonał Qing-jao. Takie działanie pozostawało w harmonii z Drogą. Hań Qing-jao nie okaże nieposłuszeństwa Gwiezdnemu Kongresowi, chyba że na rozkaz Hań Fei-tzu. Wtedy będzie do tego zmuszona.

W pewien sposób ułatwiło to Jane działanie. Przekonywanie Qing-jao, zmiennej i emocjonalnej nastolatki, która sama jeszcze siebie nie rozumie, byłoby w najlepszym razie ryzykowne. Hań Fei-tzu to człowiek o stanowczym charakterze, człowiek racjonalny, a jednak głęboko uczuciowy. Wysłucha argumentów, zwłaszcza jeśli Jane przekona go, że sprzeciw wobec Kongresu wyjdzie na dobre jego światu i całej ludzkości. Potrzebowała tylko odpowiedniej informacji, by sam doszedł do takiego wniosku.

W tej chwili Jane nie gorzej od któregokolwiek z ludzi znała wzorce społeczne Drogi. Wchłonęła bowiem każdy tekst historyczny, raport antropologiczny, każdy dokument stworzony przez mieszkańców Drogi. Odkryła rzecz niepokojącą: lud Drogi był kierowany przez swych bogów w stopniu o wiele głębszym niż jakikolwiek inny naród w innych miejscach czy epokach. Ponadto niepokoiło ją, w jaki sposób bogowie do nich przemawiali. Najwyraźniej była to dobrze znana choroba psychiczna, nazywana zespołem psychozy natręctw — ZPN. We wczesnym okresie historii Drogi — siedem pokoleń temu, kiedy planeta została zasiedlona — lekarze próbowali leczyć ten syndrom zwykłymi środkami. Natychmiast jednak odkryli, że bogosłyszący z Drogi nie reagują na normalne leki, które u wszystkich pacjentów przywracały chemiczną równowagę „dostateczności” — tego psychicznego przeświadczenia, że zadanie zostało wykonane i nie trzeba się więcej nim przejmować. Bogosłyszący demonstrowali wszelkie objawy charakterystyczne dla ZPN, jednak dobrze znana wada układu nerwowego tutaj była nieobecna. Musiała istnieć inna, nieznana przyczyna.

Jane zaczęła dokładniej badać tę sprawę. Znalazła dokumenty — na innych światach, wcale nie na Drodze — które opisywały ją dokładniej. Badacze od razu wywnioskowali, że musiała wystąpić nowa mutacja choroby, wywołująca podobne objawy. Jednak, gdy tylko opublikowali wstępne wyniki, badania przerwano, a uczonych przydzielono na inną planetę.

Inną planetę! To prawie niewyobrażalne. Zostali wyrwani, odcięci od swojego czasu, przyjaciół, od rodzin, które z nimi nie odleciały. A mimo to żaden nie odmówił. To dowód, jak wielki wywierano na nich nacisk. Wszyscy opuścili Drogę i od tego czasu żaden nie starał się podjąć wcześniejszych badań.

Jane najpierw postawiła hipotezę, że jakieś czynniki rządowe na samej Drodze nakazały przerwać badania i usunąć naukowców z planety. W końcu, wierni na Drodze nie chcieli, żeby ich wiarę w głosy bogów zabiło odkrycie fizycznego zjawiska. Nie znalazła jednak żadnych dokumentów świadczących, że lokalny rząd Drogi w ogóle poznał pełny raport. Opublikowano tylko część zawierającą konkluzję, że głos bogów z całą pewnością nie jest znanym i uleczalnym ZPN. Mieszkańcy Drogi dowiedzieli się więc tyle, by wierzyć, że nie istnieje żadne znane, fizyczne wytłumaczenie głosu bogów. Nauka „dowiodła” ich istnienia. Nie było śladów, by ktokolwiek na Drodze próbował ukrywać dalsze informacje albo nie dopuścić do badań. Te decyzje zapadały gdzie indziej. W Kongresie. Gdzieś tkwiła kluczowa informacja, niedostępna nawet dla Jane, która bez trudu sięgała do wszystkich elektronicznych pamięci połączonych z siecią ansibli. To mogło się zdarzyć tylko wtedy, gdy znający sekret tak bardzo obawiali się jego odkrycia, że nie powierzali go nawet najbardziej tajnym komputerom rządowym z ograniczonym dostępem.

Jane nie mogła pozwolić, by ją to powstrzymało. Musiała odkryć prawdę, składając ją ze strzępów informacji pozostawionych przez nieuwagę w przypadkowych dokumentach czy bazach danych. Musiała odszukać inne fakty, które pomogą uzupełnić luki w obrazie. Na dłuższą metę, istoty ludzkie nie mogły niczego ukryć przed kimś, kto dysponował nieograniczonym czasem i cierpliwością Jane. Dowie się, co Kongres robi z Drogą, a wtedy wykorzysta tę wiedzę — jeśli zdoła — by sprowadzić Hań Qing-jao z niszczycielskiego kursu. Bowiem Qing-jao także odkrywała tajemnice — starsze tajemnice, ukryte od trzech tysięcy lat.

Загрузка...