ROZDZIAŁ 5 FLOTA LUSITAŃSKA

Ender twierdzi, że kiedy przybędzie tu flota Gwiezdnego Kongresu, zechce zniszczyć ten świat. Ciekawe.

Nie lękacie się śmierci?

Nie zamierzamy zostawać tu do ich przybycia.


Qing-jao nie była już małą dziewczynką, której dłonie krwawiły w ukryciu. Kiedy wykazano, że jest bogosłyszącą, jej życie uległo całkowitej przemianie. Po dziesięciu latach zaakceptowała głos bogów i swoje miejsce w społeczeństwie. Nauczyła się przyjmować przywileje i honory jako dary przeznaczone w istocie dla bogów, nie dla siebie. Nie była zarozumiała — tego nauczył ją ojciec. Przeciwnie, była coraz bardziej pokorna, gdy bogowie i ludzie składali na jej barkach większe j i większe ciężary.

Swe obowiązki traktowała poważnie i znajdowała w nich radość. W ciągu dziesięciu lat zakończyła swe trudne, ale wspaniałe studia. Ciało kształtowała i doskonaliła w towarzystwie innych dzieci — przez biegi, pływanie, jazdę konną, walkę na miecze, walkę na kije, walkę na ręce. Jej pamięć, podobnie jak pamięć jej rówieśników, wypełniły obce słowa: w starku, powszechnie używanej mowie gwiazd, wpisywanej do komputerów; w starochińskim, gardłowo śpiewanym i rysowanym w pięknych ideogramach na ryżowym papierze lub piasku; i w nowochińskim, zwyczajnie wypowiadanym ustami i notowanym znakami normalnego alfabetu na zwykłym papierze albo na ziemi. Nikogo nie dziwiło — z wyjątkiem samej Qing-jao — że poznała te języki o wiele szybciej i dokładniej niż inne dzieci.

Niektórzy wykładowcy przychodzili tylko do niej. Tak poznawała nauki przyrodnicze i historię, matematykę i muzykę. Co tydzień wracała do ojca i spędzała z nim pół dnia. Pokazywała mu, czego się nauczyła, i czekała na ocenę. Pochwała z jego ust sprawiała, że Qing-jao tańczyła z radości przez całą drogę powrotną; w wyniku najlżejszej przygany przez całe godziny śledziła słoje drewna w klasie. Dopiero wtedy czuła się znowu godna, by wrócić do lekcji.

Część nauki odbywała się w samotności. Rozumiała, jak silny był ojciec: potrafił na długi czas sprzeciwić się poleceniom bogów. Wiedziała, że gdy bogowie żądają rytuału oczyszczenia, pragnienie… potrzeba posłuszeństwa jest tak ogromna, że nie można im odmówić. A jednak ojciec to potrafił — przynajmniej tak długo, że nigdy nie dokonywał rytuału publicznie. Qing-jao pragnęła takiej siły; zaczęła więc uczyć się dyscypliny opóźniania. Kiedy bogowie dawali poznać jej porażającą niegodność, kiedy oczy same zaczynały szukać w deskach podłogi linii słojów albo dłonie zdawały się nieznośnie brudne, czekała. Próbowała koncentrować się na tym, w czym uczestniczyła, i odsuwać rytuał jak najdłużej.

Z początku tryumfem było zyskanie całej minuty. A kiedy wreszcie kruszył się jej opór, bogowie karali ją, czyniąc oczyszczenie bardziej pracochłonnym, trudniejszym niż zwykle. Qing-jao nie rezygnowała jednak. Była przecież córką Hań Fei-tzu. I z czasem, przez lata, odkryła to, co wiedział ojciec: można żyć z tym pragnieniem, zamknąć je często na całe godziny, niczym jasny płomień ukryty w szkatułce z półprzejrzystego nefrytu — niebezpieczny, straszny ogień bogów, płonący w jej sercu.

Potem, kiedy była sama, mogła otworzyć tę szkatułkę i wypuścić płomień. Nie w jednej strasznej erupcji, ale powoli, stopniowo, wypełniając się światłem, kiedy pochylała głowę i śledziła słoje drewna w deskach podłogi. Albo stojąc nad uświęconą misą rytualnego mycia, spokojnie i metodycznie szorowała ręce pumeksem, ługiem i aloesem.

W ten sposób wykorzystała gniewny głos bogów, by nauczyć się dyscypliny oddawania czci. Jedynie w rzadkich chwilach nagłych rozterek traciła panowanie nad sobą i rzucała się na podłogę przy nauczycielu albo gościu. Te poniżenia przyjmowała jako napomnienie, że władza bogów jest absolutna, że jedynie dla własnej zabawy pozwalają jej zwykle na samokontrolę. Qing-jao wystarczała ta niedoskonała dyscyplina. Nie mogła przecież dorównać w doskonałości ojcu. Jego niezwykła szlachetność wynikała z szacunku, jakim darzyli go bogowie. Nie żądali publicznego poniżenia. Ona nic jeszcze nie uczyniła, by zasłużyć na taki zaszczyt.

I wreszcie jej edukacja obejmowała jeden dzień tygodniowo pomocy w słusznym trudzie zwykłych ludzi. Słuszny trud, oczywiście, nie był pracą, jaką zwykli ludzie na co dzień wykonywali w swych biurach i fabrykach. Słuszny trud oznaczał wyczerpującą mordęgę na polach ryżowych. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko na Drodze musiał wykonywać tę pracę, brodzić w wodzie po kostki, pochylać się, sadzić i zbierać ryż… albo zrzec się obywatelstwa.

— W ten sposób oddajemy cześć naszym przodkom — wyjaśnił jej ojciec, kiedy jeszcze była całkiem mała. — Pokazujemy, że nikt z nas nie wyniesie się ponad ich trud.

Ryż otrzymany drogą słusznego trudu był uznawany za święty. Składano go jako ofiarę w przybytkach bożych, zjadano w dni świąt; w małych miseczkach ofiarowywano domowym bóstwom.

Kiedyś, gdy Qing-jao miała dwanaście lat, dzień był przeraźliwie upalny, a ona chciała jak najszybciej dokończyć swój projekt badawczy.

— Nie każ mi dzisiaj chodzić na pola ryżowe — poprosiła nauczyciela. — To, co robię tutaj, jest o wiele ważniejsze.

Nauczyciel skłonił się i wyszedł, ale wkrótce potem w jej pokoju zjawił się ojciec. Trzymał ciężki miecz. Qing-jao krzyknęła przerażona, gdy wzniósł klingę nad jej głową. Czy chciał ją zabić za to, że przemówiła bluźnierczo? Ale nie… Nie skrzywdził jej — jak mogła w ogóle o tym pomyśleć? Miecz spadł na jej terminal komputera. Metalowe części powyginały się, plastyk popękał i pofrunął na wszystkie strony. Maszyna była zniszczona.

Ojciec nie podniósł głosu. Najłagodniejszym szeptem powiedział: — Po pierwsze bogowie. Po drugie przodkowie. Po trzecie lud. Po czwarte władcy. Na końcu ty.

Było to najklarowniejszy wykład Drogi. To była przyczyna zasiedlenia tego świata. Zapomniała o tym: jeśli miała zbyt wiele zajęć, by wykonywać słuszny trud, to zeszła z Drogi.

Zawsze już miała o tym pamiętać. I z czasem nauczyła się kochać słońce prażące jej kark, wodę chłodną i mętną wokół stóp i dłoni, łodyżki ryżu jak palce sięgające z błota na spotkanie jej palców. Oblepiona błotem z pól ryżowych, nigdy nie czuła się nieczysta, gdyż wiedziała, że pobrudziła się w służbie bogów.

Wreszcie, w wieku szesnastu lat, ukończyła studia. Musiała tylko wykazać się jako kobieta dorosła — w zadaniu dostatecznie trudnym i ważnym, by można je powierzyć wyłącznie komuś z bogosłyszących.

Weszła do pokoju wielkiego Hań Fei-tzu. Tak jak jej pokój, był duży i prawie pusty; jak u niej, za legowisko służyła prosta mata na podłodze; jak u niej, główne miejsce zajmował stół z terminalem komputera. Zawsze kiedy wchodziła do pokoju ojca, terminal wyświetlał coś w powietrzu — wykresy, trójwymiarowe modele, symulacje w czasie rzeczywistym, słowa… Najczęściej słowa. Litery albo ideogramy błyszczały w powietrzu na wirtualnych stronach, przewracających się do przodu i do tyłu, obok siebie, gdy ojciec je porównywał.

W pokoju Qing-jao nie było nic więcej. Jednak ojciec nie śledził słojów drewna, więc nie potrzebował aż takiej surowości. Mimo to umeblował pokój z prostotą. Jeden chodnik — rzadko kiedy ozdobny. Jeden niski stolik, a na nim jedna rzeźba. Jeden obraz na nagich ścianach. A ponieważ pokój był duży, każda z tych rzeczy ginęła niemal, jak cichy głos wołający z wielkiej dali.

Pokój przekazywał gościom wyraźną wiadomość: Hań Fei-tzu wybrał prostotę. Dla czystej duszy wystarczała jedna rzecz z każdej kategorii.

Qing-jao odbierała jednak całkiem inne przesłanie. Wiedziała bowiem to, z czego nie zdawał sobie sprawy nikt obcy: chodnik, stolik, rzeźba i obraz zmieniano codziennie. I nigdy jeszcze nie rozpoznała żadnej z tych rzeczy. Przyswoiła więc następującą lekcję: czystej duszy nie wolno się przyzwyczajać do żadnego przedmiotu. Czysta dusza codziennie musi odkrywać coś nowego.

Ponieważ zjawiła się tu oficjalnie, nie stanęła za krzesłem, nie studiowała ekranu i nie próbowała odgadnąć, nad czym pracuje ojciec. Tym razem uklękła na środku pokoju, na gładkim chodniku koloru jaja pliszki, z niewielką plamą w rogu. Spuściła głowę i nawet nie patrzyła na plamę. Po chwili ojciec wstał i podszedł do niej.

— Hań Qing-jao — powiedział. — Niech zobaczę wschód słońca na twarzy mej córki.

Podniosła głowę i spojrzała na niego z uśmiechem. Uśmiechnął się w odpowiedzi.

— To, co ci polecę, nie jest łatwym zadaniem, nawet dla osoby doświadczonej i dorosłej — oznajmił.

Qing-jao skłoniła głowę. Spodziewała się, że ojciec wyznaczy jej trudną pracę. Była gotowa spełnić jego wolę.

— Spójrz na mnie, Qing-jao. Wyprostowała się i popatrzyła mu w oczy.

— To nie będzie szkolna praca. To zadanie z prawdziwego świata, które przekazał mi Gwiezdny Kongres. Od niego mogą zależeć losy narodów, ludów i światów.

Qing-jao już wcześniej była zdenerwowana, ale teraz słowa ojca obudziły w niej lęk.

— Musisz więc zlecić to zadanie komuś, kto zasługuje na zaufanie. Nie dziecku bez żadnego doświadczenia.

— Od lat nie jesteś już dzieckiem, Qing-jao. Czy wysłuchasz, jakie mam dla ciebie zadanie?

— Tak, ojcze.

— Co wiesz o Flocie Lusitańskiej?

— Mam powiedzieć wszystko?

— Powiedz to, co uważasz za ważne.

A więc to sprawdzian, czy w tej szczególnej sprawie potrafi oddzielić kwestie istotne od nieistotnych.

— Flotę wysłano dla poskromienia zbuntowanej kolonii na Lusitanii, gdzie zuchwale złamano prawa zakazujące ingerencji w życie jedynej znanej cywilizacji obcych.

Czy to wystarczy? Nie… Ojciec nadal czekał.

— Od samego wyruszenia floty trwały kontrowersje — mówiła dalej. — Niepokoje wzbudzały eseje przypisywane osobie zwanej Demostenesem.

— Konkretnie, jakie niepokoje?

— Demostenes ostrzegał kolonie, że Flota Lusitańska stanowi niebezpieczny precedens. Że jest tylko kwestią czasu, nim Gwiezdny Kongres użyje siły, by wymusić także ich posłuszeństwo. Światom katolickim i katolickim mniejszościom Demostenes obwieszczał, że Gwiezdny Kongres próbuje ukarać biskupa Lusitanii za posłanie misjonarzy, aby zbawili od piekła dusze prosiaczków. Naukowcom Demostenes przesyłał wiadomość, że narażona jest zasada niezależnych badań, że całej planecie grozi atak tylko dlatego, że ośmieliła się przedkładać opinie uczonych pracujących na miejscu ponad decyzje urzędników oddalonych o wiele lat świednych. A wszystkich Demostenes przekonywał, że Flota Lusitańska została wyposażona w System Destrukcji Molekularnej. To oczywiste kłamstwo, ale niektórzy uwierzyli.

— Jak skuteczne były te teksty? — zapytał ojciec.

— Nie wiem.

— Bardzo skuteczne. Piętnaście lat temu pierwsze z nich wywołały w koloniach tak wielki oddźwięk, że doprowadziły niemal do rewolucji.

Rewolucja w koloniach? Piętnaście lat temu? Qing-jao wiedziała tylko o jednym takim wydarzeniu, ale nie uświadamiała sobie, że miało jakiś związek z esejami Demostenesa. Zarumieniła się.

— To rok Traktatu Kolonialnego, twojego pierwszego wielkiego paktu.

— Nie był mój — odparł Hań Fei-tzu. — Należał w równej mierze do Kongresu i kolonii. Dzięki niemu zdołaliśmy uniknąć straszliwego konfliktu. A Flota Lusitańska kontynuuje swą wielką misję.

— Osobiście napisałeś każde słowo traktatu, ojcze.

— Czyniąc to, wyraziłem jedynie pragnienia i chęci, istniejące wcześniej w sercach ludzi po obu stronach konfliktu. Byłem urzędnikiem.

Qing-jao skłoniła głowę. Znała prawdę; znali ją wszyscy. Był to początek świetności Hań Fei-tzu, gdyż nie tylko spisał pakt, ale też przekonał obie strony, by przyjęły go niemal bez poprawek. Od tego czasu stał się jednym z najbardziej zaufanych doradców Kongresu. Codziennie otrzymywał wiadomości od najważniejszych ludzi na wszystkich planetach. Jeśli wolał nazywać się urzędnikiem, to jedynie dlatego, że był człowiekiem wielkiej skromności. Qing-jao wiedziała też, że matka umierała, gdy ojciec dokonywał tego dzieła. Taki miał charakter: nie zaniedbał ani żony, ani obowiązku. Nie mógł ocalić życia mamy, ale mógł uratować życie tych, którzy zginęliby w wojnie.

— Qing-jao, dlaczego uważasz, że oczywistym kłamstwem jest twierdzenie, jakoby Flota Lusitańska została wyposażona w System Dr M?

— Ponieważ… ponieważ to potworne. Zniszczyliby cały świat, jak Ender Ksenobójca. Taka moc nie ma prawa ani powodu istnienia we wszechświecie.

— Kto cię tego nauczył?

— Przyzwoitość mnie nauczyła — odparła Qing-jao. — Bogowie stworzyli gwiazdy i planety… Czymże jest człowiek, by ośmielał się je unicestwiać?

— Jednak bogowie stworzyli również prawa natury, które umożliwiają niszczenie planet i gwiazd. Czymże jest człowiek, by odrzucać to, co dają bogowie?

Qing-jao zamilkła wzburzona. Nie słyszała jeszcze, by ojciec przemawiał w obronie wojny. Nienawidził wojny w każdej postaci.

— Pytam cię po raz drugi: kto ci powiedział, że taka moc nie ma prawa ani powodu istnienia we wszechświecie?

— To moja własna idea.

— Ale to zdanie jest dokładnym cytatem.

— Tak. Z Demostenesa. Jeśli jednak uwierzę w ideę, staje się moją. Ty mnie tego uczyłeś.

— Musisz być ostrożna. Nim uwierzysz w ideę, musisz zrozumieć wszelkie jej konsekwencje.

— Małego Doktora nie wolno użyć przeciwko Lusitanii, a zatem nie powinien być tam posłany.

Hań Fei-tzu z powagą skinął głową.

— Skąd wiesz, że nie wolno go użyć?

— Ponieważ to zniszczyłoby pequeninos, młody i wspaniały lud, który pragnie zrealizować swój potencjał jako gatunek obdarzony świadomością.

— Jeszcze jeden cytat.

— Ojcze, czytałeś Życie Człowieka?

— Czytałem.

— Więc jak możesz wątpić, że należy chronić pequeninos?

— Mówiłem, że czytałem Życie Człowieka. Nie powiedziałem, że w nie uwierzyłem.

— Nie wierzysz?

— Ani wierzę, ani nie wierzę. Książka ukazała się już po zniszczeniu lusitańskiego ansibla. Możliwe zatem, że nie tam powstała, a skoro tak, to jest tylko fikcją. To tym bardziej prawdopodobne, że podpisał ją „Mówca Umarłych”. Tym samym imieniem podpisano również Królową Kopca i Hegemona, pochodzące sprzed tysięcy lat. Ktoś wyraźnie próbował wykorzystać szacunek, jaki ludzie żywią dla tych starożytnych dzieł.

— Ja wierzę, że Życie Człowieka jest prawdziwe.

— Masz do tego prawo, Qing-jao. Ale dlaczego wierzysz? Ponieważ wydawało mi się prawdziwe, gdy je czytałam. Czy może powiedzieć to ojcu? Tak, jemu może powiedzieć wszystko.

— Ponieważ, gdy je czytałam, czułam, że musi być prawdziwe.

— Rozumiem.

— Teraz wiesz, że jestem głupia.

— Wręcz przeciwnie. Wiem, że jesteś mądra. Kiedy słyszysz prawdziwą historię, jakaś część ciebie odpowiada na nią, niezależnie od sztuki, niezależnie od dowodów. Może być niezręcznie opowiedziana, ale wciąż będziesz ją kochać, jeśli kochasz prawdę. Może być najbardziej oczywistym zmyśleniem, lecz ty nadal będziesz wierzyć w prawdę, jaką zawiera. Ponieważ nie możesz odrzucić prawdy, choćby okrywały ją łachmany.

— Więc jak to możliwe, że nie wierzysz w Życie Człowieka?

— Wyraziłem się niejasno. Mówimy o dwóch różnych znaczeniach słów „prawda” i „wiara”. Ty wierzysz, że opowieść jest prawdziwa, ponieważ zareagowało na nie twoje głębokie wyczucie prawdy. Lecz to wyczucie prawdy nie reaguje na sferę faktów w tej opowieści, na to, czy opisuje ona rzeczywiste wydarzenia w rzeczywistym świecie. Twoje wewnętrzne wyczucie prawdy reaguje na sferę przyczynowości opowieści: na to, czy wiernie ukazuje ona sposób funkcjonowania wszechświata, sposób, w jaki bogowie realizują swą wolę wśród ludzkich istot.

Qing-jao zastanawiała się tylko przez chwilę, nim ze zrozumieniem kiwnęła głową.

— Życie Człowieka może być uniwersalnie prawdziwe, ale fałszywe w szczegółach.

— Tak — potwierdził Hań Fei-tzu. — Możesz przeczytać książkę i zaczerpnąć z niej wielkiej mądrości. Czy jednak ta książka prezentuje dokładny wizerunek pequeninos? W to trudno uwierzyć: ssakopodobny gatunek, który po śmierci przekształca się w drzewa? To piękne jako przenośnia. Śmieszne jako nauka.

— Ale czy możesz być tego pewien, ojcze?

— Nie, pewien być oczywiście nie mogę. Natura stworzyła bardzo wiele dziwnych istot. Możliwe zatem, że Życie Człowieka jest opisem rzeczywistości. Dlatego ani wierzę w nie, ani nie wierzę. Trzymam je cierpliwie w zawieszeniu. Czekam. Ale czekając, nie wymagam, by Kongres traktował Lusitanię tak, jakby zamieszkiwały ją te baśniowe istoty z Życia Człowieka. Z tego co wiemy, pequeninos mogą stanowić dla nas naprawdę śmiertelne zagrożenie. Przecież są to obcy.

— Są ramenami.

— W opowieści. Rameni czy varelse, my nie mamy o tym pojęcia. Flota niesie Małego Doktora, ponieważ może się okazać niezbędny dla ratowania ludzkości przed niewyobrażalną groźbą. Nie my będziemy decydować, czy należy go użyć. Zdecyduje Kongres. Nie my mieliśmy decydować, czy należy go wysłać. Kongres zdecydował. I z pewnością nie my powinniśmy decydować, czy powinien istnieć. Bogowie postanowili, że taka broń jest możliwa i istnieć może.

— A więc Demostenes miał rację. Flota ma System Dr M.

— Tak.

— I rządowe dokumenty, które Demostenes opublikował… były prawdziwe?

— Tak.

— Ależ ojcze… ty sam, wraz z wielu innymi, głosiłeś, że to fałszerstwo.

— Jak bogowie przemawiają tylko do wybranej garstki, tak i sekrety władców powinny być znane jedynie tym, którzy właściwie użyją tej wiedzy. Demostenes zdradza wielkie tajemnice ludziom, którzy nie potrafią mądrze ich wykorzystać. Dla dobra tych ludzi należy usunąć je z ich świadomości. Jedynym sposobem ukrycia raz odsłoniętej tajemnicy jest zastąpienie jej kłamstwem. Wiedza o prawdzie ponownie staje się wtedy sekretem.

— Tłumaczysz mi, że Demostenes nie jest kłamcą, a Kongres nas oszukuje.

— Tłumaczę ci, że Demostenes jest nieprzyjacielem bogów. Mądry władca nigdy nie wysłałby Floty Lusitańskiej, nie dając jej możliwości reagowania na wszelkie okoliczności. Ale Demostenes, wykorzystując swą wiedzę o wyposażeniu Floty w Małego Doktora, chciał zmusić Kongres do jej odwołania. Chce zatem odebrać władzę tym, którym bogowie zlecili kierowanie ludzkością. Co czeka ludzi, jeśli zechcą odrzucić władców naznaczonych przez bogów?

— Chaos i cierpienia — odparła Qing-jao. Historia pełna była okresów chaosu i cierpień, nim wreszcie bogowie zesłali silnych władców i instytucje utrzymujące porządek.

— Demostenes mówił prawdę o Małym Doktorze. Czy sądziłaś, że nieprzyjaciele bogów nigdy nie mówią prawdy? Chciałbym, żeby tak było. Łatwiej byśmy ich wtedy rozpoznali.

— Jeśli wolno nam kłamać w służbie bogów, jakie jeszcze przestępstwa możemy popełnić?

— Czym jest przestępstwo?

— Działaniem wbrew prawu.

— Jakiemu prawu?

— Rozumiem. Kongres stanowi prawa, więc prawem jest wszystko, co Kongres zdecyduje. Ale Kongres składa się z mężczyzn i kobiet, którzy mogą być dobrzy albo źli.

— Teraz jesteś bliższa prawdy. Nie możemy popełniać przestępstw w służbie Kongresu, ponieważ to Kongres stanowi prawa. Gdyby jednak Kongres stał się zły, to będąc mu posłuszni także czynilibyśmy zło. To sprawa sumienia. Jednakże w takim przypadku Kongres z pewnością utraciłby mandat niebios. A my, bogosłyszący, nie musimy czekać i wahać się, jak inni. Jeśli bogowie odmówią Kongresowi wsparcia, dowiemy się o tym natychmiast.

— Zatem kłamałeś dla Kongresu, ponieważ Kongres rządzi z woli niebios.

— I wiedziałem, że pomagając im zachować sekret, działam zgodnie z wolą bogów i dla dobra ludzi.

Qing-jao nigdy jeszcze nie myślała w ten sposób o Kongresie. Wszystkie znane jej książki historyczne ukazywały go jako instytucję jednoczącą całą ludzkość. Działania Kongresu zawsze były szlachetne. Teraz zrozumiała, że nie wszystkie musiały wydawać się dobre, co nie oznaczało jednak, że takimi nie są.

— Muszę od bogów dowiedzieć się, czy wola Kongresu jest także ich wolą — stwierdziła.

— Uczynisz to? — zapytał Hań Fei-tzu. — Czy będziesz posłuszna woli Kongresu, choćby wydawała ci się złem, dopóki Kongres posiada mandat niebios?

— Żądasz przysięgi?

— Tak.

— Zatem: tak. Będę posłuszna, dopóki posiadają mandat niebios.

— Musiałem uzyskać od ciebie to przyrzeczenie, bo tego wymagają przepisy bezpieczeństwa Kongresu — rzekł Hań Fei-tzu. — Inaczej nie mógłbym powierzyć ci zadania. — Odchrząknął. — Teraz jednak proszę cię o inną przysięgę.

— Złożę ją, jeśli będę mogła.

— Ta przysięga jest… bierze się z wielkiej miłości. Hań Qing-jao, czy będziesz służyć bogom we wszystkich rzeczach, na wszystkie sposoby, przez całe swe życie?

— Ojcze, niepotrzebna jest taka przysięga. Czy bogowie nie wybrali mnie już i swym głosem nie wskazali drogi?

— A jednak proszę cię o nią.

— Zawsze, we wszystkich rzeczach, na wszystkie sposoby będę służyła bogom.

Ku jej zdumieniu, ojciec uklęknął i chwycił ją za ręce. Łzy popłynęły mu po policzkach.

— Uniosłaś z mego serca najcięższe brzemię, jakie kiedykolwiek na nim spoczęło.

— Jak to uczyniłam, ojcze?

— Zanim umarła, twoja matka prosiła mnie o obietnicę. Powiedziała, że skoro cała jej osobowość wyrażała się w oddaniu bogom, tylko w jeden sposób mogę ci pomóc ją poznać: ucząc cię, byś także służyła bogom. Przez całe swe życie obawiałem się, że możesz zawieść, możesz odwrócić się od bogów. Możesz ich znienawidzić. Albo że nie będziesz godna słuchania ich głosu.

To uderzyło Qing-jao w samo serce. Zawsze zdawała sobie sprawę, jak niegodna jest w oczach bogów… Nawet gdy nie wymagali, by obserwowała czy śledziła słoje drewna. Dopiero teraz dowiedziała się, jak wielka była stawka: miłość jej matki.

— Teraz rozwiały się moje lęki. Jesteś idealną córką, Qing-jao. Już teraz dobrze służysz bogom. Ale po twej przysiędze mogę mieć pewność, że nigdy się nie cofniesz. Wielka radość powstanie w niebiańskim domu, gdzie mieszka twoja matka.

Naprawdę? W niebiosach wiedzą o moich słabościach. Ty, ojcze, widzisz tylko, że jeszcze bogów nie zawiodłam. Matka z pewnością wie, jak niewiele brakowało i jak bardzo jestem nieczysta w ich oczach.

Lecz był tak uradowany… Nie ośmieliła się wyjawić, że lęka się tego dnia, gdy wszyscy zobaczą jej niegodność. Dlatego objęła go.

Nie mogła się powstrzymać przed zapytaniem.

— Ojcze, naprawdę sądzisz, że mama słyszała moją przysięgę?

— Mam nadzieję — potwierdził Hań Fei-tzu. — Jeśli nie, bogowie z pewnością przechowają w muszli echo twych słów. Będzie je słyszeć, ile razy przyłoży do niej ucho.

Takie zmyślone historie opowiadali sobie, gdy była jeszcze dzieckiem. Qing-jao odepchnęła od siebie lęk i szybko znalazła odpowiedź.

— Nie. Bogowie przechowają dotyk naszego uścisku i wplotą go w szal. Będzie go nosić na ramionach, kiedy zima nawiedzi niebiosa.

Poczuła ulgę, że ojciec nie powiedział: tak. Miał tylko nadzieję, że mama słyszała jej przysięgę. Może jednak nie słyszała… i nie będzie aż tak rozczarowana, kiedy jej córka zawiedzie.

Ojciec ucałował ją i wstał.

— Teraz jesteś gotowa, by poznać swoje zadanie — oświadczył.

Wziął ją za rękę i zaprowadził do stołu. Czekała, kiedy siadał. Stojąc, niewiele była wyższa niż on na siedząco. Zapewne urośnie jeszcze, choć miała nadzieję, że niewiele. Nie chciała stać się jak jedna z tych wielkich, potężnych kobiet, które na polach dźwigały ciężary. Lepiej być myszką niż wieprzem, powiedziała jej wiele lat temu Mu-pao.

Ojciec wyświetlił na ekranie gwiezdną mapę. Od razu rozpoznała ten obszar. W samym centrum tkwił system Lusitanii, choć skala była zbyt mała, by dostrzec poszczególne planety.

— W środku jest Lusitania — powiedziała. Ojciec kiwnął głową. Wpisał kilka instrukcji.

— Spójrz teraz — polecił. — Nie na ekran, na moje palce. To plus identyfikacja głosu to hasło, które otworzy ci dostęp do niezbędnych informacji.

Patrzyła, jak wpisuje „4Banda”. Od razu zrozumiała, do czego odnosi się to hasło. Przodkinią serca jej matki była Jiang-qing, wdowa po pierwszym Komunistycznym Imperatorze, Mao Ze-Dongu. Kiedy Jiang-qing i jej sprzymierzeńcy utracili władzę w wyniku Spisku Tchórzy, wrogowie określali ich mianem „Bandy Czworga”. Matka Qing-jao była prawdziwą córką-serca tej wspaniałej, prześladowanej kobiety. I za każdym razem, kiedy Qing-jao poda kod dostępu, uhonoruje przodkinie-serca matki. Ojciec łaskawie jej na to pozwolił.

Na ekranie pojawiły się zielone kropki. Przeliczyła je szybko, niemal podświadomie. Było ich dziewiętnaście, w pewnej odległości od Lusitanii. Otaczały ją ze wszystkich stron.

— Czy to Flota Lusitańska?

— To ich pozycje sprzed pięciu miesięcy. — Nacisnął kilka klawiszy. Zielone punkty zniknęły. — A to ich pozycje dzisiaj.

Przyjrzała się, lecz nie znalazła ani jednego zielonego punktu. A jednak ojciec wyraźnie spodziewał się, że coś widzi.

— Czy są już na Lusitanii?

— Statki są tam, gdzie je widzisz — odparł ojciec. — Pięć miesięcy temu flota zniknęła.

— Gdzie się podziała?

— Nikt tego nie wie.

— Czy to był bunt?

— Nikt tego nie wie.

— Cała flota?

— Wszystkie statki.

— Co masz na myśli mówiąc: zniknęła? Ojciec uśmiechnął się.

— Brawo, Qing-jao. Zadałaś właściwe pytanie. Nikt ich nie widział, były w kosmosie. A zatem nie zniknęły fizycznie. Mogą nadal lecieć dawnym kursem. Zniknęły w tym sensie, że straciliśmy z nimi wszelki kontakt.

— Ansible?

— Zamilkły. Wszystkie w tym samym trzyminutowym okresie. Żadna transmisja nie została przerwana. Jedna się kończyła, a następna… już nie nadeszła.

— Połączenia wszystkich statków ze wszystkimi planetami? Wszędzie? To niemożliwe. Nawet wybuch… jeśli mógłby się zdarzyć tak silny… ale i tak nie mogło chodzić o to samo wydarzenie. Statki były zbyt szeroko rozstawione wokół Lusitanii.

— Owszem, Qing-jao, mogło. Jeśli potrafisz sobie wyobrazić tak wielki kataklizm… na przykład gwiazda Lusitanii mogła się stać supernovą. Miną dziesięciolecia, nim zobaczymy błysk, nawet na najbliższych światach. Problem w tym, że byłaby to najbardziej nieprawdopodobna supernova w historii. Nie niemożliwa, ale bardzo mało prawdopodobna.

— Byłyby także pewne wcześniejsze oznaki katastrofy. Jakieś zmiany w stanie gwiazdy. Czy instrumenty na statkach coś wykryły?

— Nie. Dlatego nie uważamy, by chodziło o jakikolwiek znany fenomen astrofizyczny. Naukowcy nie umieją zaproponować żadnego wytłumaczenia. Próbowaliśmy więc zbadać możliwość sabotażu. Sprawdziliśmy, czy nie było włamań do komputerów ansibli. Szukając śladów spisku wśród załóg, przeczesaliśmy akta personelu statków. Przeprowadziliśmy analizę wszystkich transmisji, badając, czy spiskowcy nie porozumiewali się ze sobą. Sprawdzono wszystko, co tylko nadawało się do sprawdzenia. Policja na każdej z planet przeprowadziła śledztwa… zbadaliśmy kontakty operatorów ansibli.

— Chociaż nie przekazują żadnych sygnałów, połączenia wciąż są otwarte?

— A jak myślisz?

Qing-jao zaczerwieniła się.

— Oczywiście że tak, choćby nawet flotę zaatakowano Systemem Dr M. Ansible są związane fragmentami cząstek subatomowych. A te pozostaną, choćby nawet gwiazdolot rozpadł się w pył.

— Nie wstydź się, Qing-jao. Mędrcy nie dlatego są mądrzy, że nie popełniają błędów. Są mądrzy, gdyż poprawiają swe błędy, gdy tylko je zauważą.

Jednak Qing-jao zaczerwieniła się z innego powodu. Krew tętniła jej w skroniach, ponieważ dopiero teraz zrozumiała, jakie zadanie powierzy jej ojciec. Ale to przecież niemożliwe. Nie mógł zadać jej problemu, którego nie rozwiązały tysiące ludzi mądrzejszych i starszych.

— Ojcze — szepnęła. — Jakie jest moje zadanie?

Wciąż liczyła, że chodzi o jakąś drobną kwestię związaną ze zniknięciem floty. Jednak nim jeszcze odpowiedział, wiedziała, że płonna to nadzieja.

— Masz znaleźć wszelkie możliwe wyjaśnienia zniknięcia floty — oświadczył. — I obliczyć prawdopodobieństwo każdego z nich. Gwiezdny Kongres musi wiedzieć, jak to się stało, i dopilnować, by nie zdarzyło się nigdy więcej.

— Ależ ojcze, mam dopiero szesnaście lat. Czy nie znasz wielu innych, mądrzejszych ode mnie?

— Może są zbyt mądrzy, by podjąć się tego zadania. A ty jesteś dostatecznie młoda, by nie uwierzyć we własną nieomylność. Dostatecznie młoda, by pomyśleć o rzeczach niemożliwych i wykryć, dlaczego mogą być możliwe. A przede wszystkim, bogowie przemawiają do ciebie niezwykle wyraźnie, moje cudowne dziecko, moja Jaśniejąca Blaskiem.

Tego właśnie się bała: że ojciec liczy na jej sukces z powodu szczególnej łaski bogów. Nie pojmował, jak niegodna jest w ich oczach, jak mało ją lubią.

I jeszcze jedno…

— A jeśli mi się uda? Jeśli odkryję, gdzie jest Flota Lusitańska, i wznowię komunikację? Czy nie będzie wtedy moją winą, gdy flota zniszczy Lusitanię?

— To dobrze, że twoją pierwszą myślą jest współczucie dla mieszkańców Lusitanii. Gwiezdny Kongres złożył obietnicę, iż nie użyje Systemu Dr M., póki nie okaże się to absolutnie konieczne. A to tak mało prawdopodobne, że nie mogę uwierzyć, by się stało. Jednak gdyby nawet doszło do tego, do Kongresu należy decyzja. Jak mówił mój przodek-serca: „Choć mędrzec wymierza łagodną karę, to nie ze współczucia; choć wymierza karę surową, to nie z okrucieństwa; postępuje tylko zgodnie z obyczajem właściwym w danej chwili. Okoliczności zmieniają się zależnie od wieku, a sposoby rozwiązywania ich zmieniają się wraz z okolicznościami”. Możesz być pewna, że postępowanie Gwiezdnego Kongresu wobec Lusitanii nie wyniknie ze współczucia czy okrucieństwa, ale z kierowania się dobrem całej ludzkości. Dlatego właśnie służymy władcom: ponieważ służą ludziom, którzy służą przodkom, którzy służą bogom.

— Ojcze, niegodna byłam, myśląc inaczej — rzekła Qing-jao. Nie tylko wiedziała, ale czuła swą nieczystość. Chciała umyć ręce. Chciała prześledzić słój. Powstrzymała się jednak. Zaczeka.

Cokolwiek uczynię, myślała, sprowadzi to straszne konsekwencje. Jeśli zawiodę, ojciec utraci szacunek Kongresu, a zatem i szacunek wszystkich na Drodze. A to wykaże, iż nie jest godzien, by po śmierci zostać wybranym bogiem.

A jeśli odniosę sukces, wynikiem może być ksenocyd. Choć wybór należy do Kongresu, będę wiedziała, że ja to umożliwiłam. Na mnie spadnie część odpowiedzialności. Cokolwiek zrobię, czeka mnie klęska i skalanie niegodziwością.

I wtedy ojciec przemówił do niej, jak gdyby bogowie ukazali mu serce córki.

— Tak, jesteś niegodna — rzekł. — I nawet teraz pozostajesz niegodna w swych myślach.

Qing-jao zarumieniła się i spuściła głowę — nie dlatego, że jej myśli są tak wyraźnie widoczne, ale że w ogóle ma takie nieposłuszne myśli.

Ojciec delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

— Wierzę jednak, że bogowie uczynią cię godną — powiedział. — Gwiezdny Kongres posiada mandat niebios, ale i ty zostałaś wybrana, by kroczyć własną drogą. Wielkie dzieło może się powieść. Czy spróbujesz?

— Spróbuję. — I zawiodę, ale to nie zdziwi nikogo. A już najmniej bogów, którzy wiedzą, że nie jestem ich godna.

— Wszystkie archiwa zostaną ci udostępnione, kiedy wypowiesz swoje imię i wpiszesz hasło. Zawiadom mnie, gdybyś potrzebowała pomocy.

Dumnie wyprostowana opuściła pokój ojca i zmusiła się, by wolno wejść po schodach do siebie. Dopiero kiedy zamknęła drzwi, rzuciła się na kolana i poczołgała po podłodze. Śledziła linie słojów, aż w końcu mało co już widziała. A tak bardzo była niegodna, że nawet wtedy nie czuła się do końca oczyszczona. Wyszła do toalety i tam szorowała ręce, aż wiedziała, że bogowie są zadowoleni. Dwa razy służący chcieli jej przerwać, dostarczając posiłek albo wiadomość — nie obchodziło jej jaką — ale widząc, że obcuje z bogami, pochylali z szacunkiem głowy i odchodzili cicho.

Jednak to nie mycie rąk w końcu ją oczyściło. Nastąpiło to, gdy wypchnęła z serca ostatni ślad wątpliwości. Gwiezdny Kongres posiada mandat niebios. Ona musi więc pozbyć się zwątpienia. Cokolwiek uczynią z Flotą Lusitańską, z pewnością wypełnią wolę bogów. Jej obowiązkiem jest w tym dopomóc. A jeśli postępuje zgodnie z wolą bogów, ci otworzą jej drogę do rozwiązania problemu. Za każdym razem, gdy pomyśli inaczej, kiedy w pamięci odezwą się słowa Demostenesa, musi wymazać je, powtarzając sobie, że będzie posłuszna władcom, którzy rządzą z woli niebios.

Nim uspokoiła umysł, dłonie miała zaczerwienione, nakrapiane plamkami krwi, sączącej się z warstw żywej skóry, tak bliskiej teraz powierzchni. Właśnie tak rodzi się moje zrozumienie prawdy, pomyślała. Jeżeli zmyję dostatecznie wiele własnej śmiertelności, prawda bogów przesączy się ku światłu.

Wreszcie poczuła się czysta. Było już późno i oczy miała zmęczone. Mimo to usiadła przed terminalem i rozpoczęła pracę.

— Pokaż mi dane wszystkich badań, prowadzonych do tej pory nad zniknięciem Floty Lusitańskiej — poleciła. — Zacznij od najnowszych.

Niemal od razu nad terminalem zabłysnęły słowa, strona po stronie, w równych szeregach niby żołnierze maszerujący na front.

Czytała jedną, przewijała ją, a wtedy odsłaniała się kolejna. Czytała przez siedem godzin, aż uległa słabości ciała. Zasnęła przed terminalem.


Jane obserwuje wszystko. Potrafi wykonywać milion zadań i zwracać uwagę na tysiąc spraw równocześnie. Żadna z tych możliwości nie jest nieskończona, ale można ją za taką uznawać w porównaniu z naszą żałosną zdolnością myślenia o jednym, gdy wykonujemy co innego. Jej zmysły podlegają za to ograniczeniom, jakich my nie znamy… a raczej: to my jesteśmy jej największym ograniczeniem. Nie widzi i nie wie niczego, co nie zostało wprowadzone jako dane do komputera połączonego z wielką międzyplanetarną siecią ansibli.

Jest to ograniczenie mniejsze, niż mogłoby się wydawać. Jane ma niemal natychmiastowy dostęp do danych z każdego kosmolotu, satelity, każdego systemu kontroli ruchu i niemal każdego elektronicznie kontrolowanego urządzenia szpiegowskiego w ludzkim wszechświecie. Za to prawie nigdy nie słyszy kłótni zakochanych, bajek czytanych przed snem, szkolnych dyskusji ani plotek przy kolacji, nie widzi gorzkich łez przelanych w samotności. Zna tylko tę część naszego życia, którą przedstawiamy w formie cyfrowej.

Gdyby zapytać ją o dokładną liczbę ludzkich istot na zasiedlonych planetach, szybko podałaby wynik, oparty o dane spisu ludności połączone z prawdopodobieństwem śmierci i narodzin w każdej grupie ludności. W większości przypadków potrafiłaby połączyć numery z nazwiskami, choć żaden człowiek nie żyłby dostatecznie długo, by przeczytać tę listę. A gdyby podać imię, które akurat przychodzi na myśl — Hań Qing-jao, na przykład — i zapytać: kim jest ta osoba, Jane prawie natychmiast poda wszelkie istotne dane: datę urodzenia, obywatelstwo, pochodzenie, wzrost i wagę podczas ostatniego badania, stopnie w szkole.

Jednak cała ta chętnie udzielana informacja jest dla niej tylko szumem. Wie, że tam jest, ale nie ma żadnego znaczenia. Pytać Jane o Qing-jao to jakby pytać ją o pewną konkretną molekułę pary wodnej w dalekiej chmurze. Molekuła jest tam z pewnością, ale nie ma w niej nic szczególnego, co odróżniałoby ją od miliona innych, tuż obok niej.

Tak było, póki Qing-jao nie zaczęła wykorzystywać swego komputera, by uzyskać dostęp do wszystkich raportów dotyczących zniknięcia Floty Lusitańskiej. W hierarchii uwagi Jane przesunęła się wtedy o wiele poziomów w górę. Jane prowadziła dokładny zapis wszystkich czynności, wykonywanych przez Qing-jao za pośrednictwem jej terminala.

I szybko zrozumiała, że dziewczyna — choć zaledwie szesnastoletnia — będzie źródłem poważnych kłopotów. Ponieważ Hań Qing-jao, nie związana z żadną konkretną grupą, bez ideologicznych uprzedzeń czy interesów, które chciałaby ochraniać, miała szersze — a więc i groźniejsze — spojrzenie na informacje, zgromadzone przez dotychczasowych badaczy.

Dlaczego było to groźne? Czy Jane pozostawiła jakieś ślady, które Qing-jao mogłaby odszukać?

Nie. Oczywiście, że nie. Jane nie pozostawiła żadnych śladów. Zastanawiała się nad tym. Mogłaby przecież zasugerować, że znikniecie Floty Lusitańskiej było wynikiem sabotażu, awarii czy jakiejś naturalnej katastrofy. Zrezygnowała z tego pomysłu, ponieważ nie była w stanie sfabrykować żadnych fizycznych dowodów. Mogła tylko pozostawić fałszywe dane w pamięci komputerów. Nie miałyby żadnego fizycznego odpowiednika w rzeczywistym świecie, zatem każdy w miarę inteligentny badacz szybko by zrozumiał, że to fałszerstwo. Doszedłby do wniosku, że zniknięcie Floty Lusitańskiej spowodował jakiś czynnik, mający nieograniczony dostęp do systemu komputerowego, w którym znalazły się dane. A to z całą pewnością doprowadziłoby ludzi do wykrycia Jane o wiele szybciej, niż gdyby nie pozostawiła żadnych śladów.

Brak śladów był stanowczo najlepszym wyjściem. I póki Qing-jao nie rozpoczęła swego śledztwa, był rozwiązaniem skutecznym. Każda z badających sprawę instytucji prowadziła poszukiwania tylko w zwykłych dla siebie miejscach. Policja na wielu planetach sprawdziła wszelkie znane grupy dysydentów (a gdzieniegdzie torturowała niektórych dysydentów, aż złożyli całkiem bezwartościowe zeznania; wtedy przęsłuchujący spisywali końcowe raporty i uznawali sprawę za zamkniętą). Armia szukała śladów wojsk przeciwnika, zwłaszcza obcych kosmolotów. Armia bowiem dobrze pamiętała inwazję robali sprzed trzech tysięcy lat. Naukowcy poszukiwali jakiegoś nieoczekiwanego, niewidzialnego zjawiska astronomicznego, które mogłoby albo zniszczyć flotę, albo selektywnie zerwać komunikację. Politycy zaś szukali kogoś, na kogo mogliby zrzucić winę. Nikt nie wyobrażał sobie Jane, a zatem nikt jej nie znalazł.

Lecz Qing-jao zestawiała informacje razem, starannie, systematycznie, precyzyjnie przeszukując dane. W końcu musiała trafić na to, co wykaże — i przerwie — egzystencję Jane. Tym kluczowym śladem był — najprościej mówiąc — brak wszelkich śladów. Nikt inny tego nie dostrzegał, ponieważ żaden z badaczy nie dysponował metodycznym, pozbawionym uprzedzeń umysłem.

Jane nie mogła wiedzieć, że nieludzka z pozoru cierpliwość Qing-jao, jej skrupulatne badanie szczegółów, stałe zmiany formuły i programów komputerowych analiz, wszystko to było wynikiem nieskończonych godzin spędzonych na klęczkach na drewnianej podłodze, uważnego śledzenia słojów drewna od jednego do drugiego końca deski. Jane nie zdawała sobie sprawy, że to wspaniałe lekcje udzielane przez bogów uczyniły z Qing-jao najgroźniejszego przeciwnika. Wiedziała tylko, że w pewnym momencie badacz o imieniu Qing-jao pojmie to, czego nie zrozumiał nikt inny: każde możliwe wytłumaczenie zniknięcia Floty Lusitańskiej zostało całkowicie wykluczone.

Wtedy pozostanie już tylko jeden wniosek: że jakaś potęga, nieznana jeszcze w historii ludzkości, ma dostateczną moc, by unicestwić równocześnie całą rozproszoną flotyllę statków, albo — co jest równie mało prawdopodobne — unieruchomić równocześnie wszystkie ansible floty. A jeśli ten sam metodyczny umysł zacznie wyliczać wszelkie możliwe potęgi dysponujące taką mocą, w końcu musi wymienić tę, która rzeczywiście istnieje: niezależną jaźń, żyjącą wśród niej, zbudowaną z filotycznych promieni, łączących wszystkie ansible. A ponieważ to wyjaśnienie było prawdziwe, żadne logiczne rozumowanie ani badania go nie wyeliminują. I wreszcie pozostanie tylko ono. A wtedy ktoś wykorzysta odkrycie Qing-jao i zniszczy Jane.

Dlatego Jane z coraz większą fascynacją obserwowała badania Qing-jao. Szesnastoletnia córka Hań Fei-tzu, ważąca trzydzieści dziewięć kilogramów i mająca sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, należąca do najwyższej społecznie i intelektualnie klasy na taoistycznym, chińskim świecie Drogi, była pierwszą znaną Jane istotą ludzką, która osiągnęła skrupulatność i precyzję zbliżoną do komputera, a więc i samej Jane. Co prawda Jane mogłaby w ciągu godziny zakończyć analizy, na które Qing-jao potrzebowała tygodni i miesięcy. Jednak groźba polegała na tym, że Qing-jao prowadziła niemal dokładnie te same badania, jakie prowadziłaby Jane. Nie było więc powodów, by Qing-jao nie doszła do takich samych wniosków, do jakich doszłaby Jane.

Qing-jao była więc najgroźniejszym przeciwnikiem Jane, a Jane nie mogła jej w niczym przeszkodzić — przynajmniej fizycznie. Próby blokowania dostępu do informacji tym szybciej doprowadziłyby do wykrycia jej istnienia. Dlatego, zamiast stawiać otwarty opór, Jane szukała innego sposobu powstrzymania przeciwnika. Nie do końca pojmowała ludzką naturę, jednak Ender nauczył ją jednego: aby powstrzymać ludzką istotę przed uczynieniem czegoś, trzeba znaleźć sposób, by przestało jej na tym zależeć.

Загрузка...