ROZDZIAŁ 18 BOGINI DROGI

Dopóki nie zniknął, nie wyczuwałam zmian w wirusie descolady.

Adaptował się do ciebie?

Zaczynał smakować jak ja sama. Włączył do swojej struktury większą część moich molekuł genetycznych.

Może przygotowywał się, żeby cię przemienić jak nas.

Ale kiedy opanował twoich przodków, połączył ich z drzewami, wśród których żyli. Z kim mógłby nas połączyć?

Jakie formy życia istnieją na Lusitanii, prócz tych, które już tworzą pary?

Może descolada zamierzała przyłączyć nas do istniejącej pary albo zastąpić nami jeden z elementów.

A może chciała połączyć was z ludźmi?

Teraz zginęła. Nigdy nie nastąpi to, co planowała.

Ciekawe, jakie życie byś prowadziła. Kopulowała z ludzkimi samcami?

To obrzydliwe.

A może byś rodziła żywe potomstwo, tak jak robią to ludzkie samice?

Skończ z tą ohydą.

Zastanawiałem się tylko.

Descolada zniknęła. Jesteście od niej wolni.

Ale nie wolni od tego, czym powinniśmy się stać. Wierzę, że przed jej nadejściem zyskaliśmy inteligencję. Wierzę, że nasza historia jest starsza od pojazdu, który ją tutaj przyniósł. Wierzę, że gdzieś w naszych genach tkwi sekret życia pequeninos, kiedy mieszkali na drzewach, nie byli larwalnym etapem rozwoju świadomych drzew.

Gdybyś nie miał trzeciego życia, Człowieku, byłbyś teraz martwy.

Teraz… Ale za życia byłbym nie zwykłym bratem, a ojcem. Za życia mógłbym podróżować wszędzie, nie musiałbym wracać do swojego lasu, aby spłodzić potomstwo. Nie musiałbym tkwić przyrośnięty do jednego miejsca, prowadząc zastępcze życie poprzez opowieści, jakie znoszą mi bracia.

Nie wystarczy ci oswobodzenie od descolady? Musisz pozbyć się także wszelkich jej konsekwencji? Inaczej nie będziesz zadowolony?

Zawsze jestem, zadowolony. Jestem kim jestem, jakkolwiek do tego doszło.

Jednak nadal w niewoli.

Samce i samice nadal muszą oddać życie, aby przekazać swe geny.

Biedny głupcze. Czy myślisz, że wolna jestem ja, królowa kopca? Czy myślisz, że ludzcy rodzice odzyskują prawdziwą wolność po wydaniu na świat młodych? Jeśli życie oznacza dla ciebie niezależność, niczym nie skrępowaną swobodę, wtedy żadna ze świadomych istot nie jest żywa. Żadne z nas nigdy nie jest w pełni wolne.

Zapuść korzenie, przyjaciółko, a potem mi powiedz, jak mało miałaś wolności, gdy żyłaś bez nich.


Wang-mu i mistrz Hań czekali razem nad rzeką, jakieś sto metrów od domu… przyjemny spacer po ogrodzie. Jane uprzedziła ich, że ktoś przybędzie im na spotkanie, ktoś z Lusitanii. Oboje wiedzieli, że oznacza to lot szybszy niż światło. Przypuszczali jednak, że gość musiał wejść na orbitę wokół Drogi, przelecieć promem na powierzchnię i teraz przekrada się do nich.

Zamiast tego na brzegu, tuż przed nimi, pojawiła się śmiesznie mała konstrukcja. Otworzył się luk. Wyszedł mężczyzna. Młody człowiek: mocno zbudowany, biały, ale przystojny. Trzymał w dłoni probówkę.

Uśmiechnął się.

Wang-mu nie widziała jeszcze nigdy takiego uśmiechu. Ten człowiek widział ją całą na wylot, jakby natychmiast zawładnął jej duszą. Jakby ją znał od bardzo dawna, od zawsze… lepiej, niż ona znała samą siebie.

— Wang-mu — rzekł. — Królewska Matka Zachodu. I Hań Fei-tzu, wielki nauczyciel Drogi.

Skłonił się. Odpowiedzieli tym samym.

— Moje przesłanie jest krótkie — powiedział. Wręczył Haniowi probówkę. — Oto wirus. Kiedy tylko odlecę… ponieważ nie mam ochoty na przemiany genetyczne, uprzejmie dziękuję… wypijesz to. Przypuszczam, że smakuje jak ropa albo coś równie obrzydliwego, ale wypij mimo wszystko. Następnie skontaktuj się z możliwie wielką liczbą ludzi, w domu czy w tym pobliskim miasteczku. Masz jakieś sześć godzin, zanim się rozchorujesz. Przy odrobinie szczęścia, na drugi dzień wszystkie symptomy ustąpią. Bez wyjątku. — Wyszczerzył zęby. — Koniec z tymi tańcami, mistrzu Hań.

— Koniec wreszcie ze służalczością nas wszystkich — odparł Hań Fei-tzu. — Jesteśmy przygotowani na to, żeby natychmiast rozpowszechnić wiadomość.

— Nie mówcie nikomu jeszcze przez kilka godzin po wprowadzeniu wirusa.

— Oczywiście. Twoja mądrość doradza mi ostrożność, chociaż serce nakazuje, by jak najszybciej ogłosić cudowny przewrót, jaki zwiastuje nam miłosierna zaraza.

— Owszem, całkiem miła — zgodził się przybysz. Spojrzał na Wang-Mu — Ale ty przecież nie potrzebujesz wirusa?

— Nie, proszę pana — potwierdziła.

— Jane twierdzi, że należysz do najbardziej inteligentnych osób, jakie poznała.

— Jane jest zbyt łaskawa.

— Nie. Pokazywała mi dane. — Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Nie podobało się jej, że jego oczy jednym długim spojrzeniem obejmują całe jej ciało. — Nie musisz tu czekać na zarazę. Właściwie nawet lepiej, jeśli się wyniesiesz, zanim wybuchnie.

— Wyniosę?

— A co cię tu trzyma? — zapytał młody człowiek. — Niezależnie od wszystkich tutejszych rewolucji, wciąż będziesz dzieckiem nisko urodzonych rodziców. W takim świecie możesz się starać przez całe życie, a i tak pozostaniesz nikim, zaledwie służącą z zadziwiająco bystrym umysłem. Poleć ze mną, a będziesz zmieniać historię. Tworzyć historię.

— Polecieć po co?

— Żeby obalić Kongres, naturalnie. Powalić ich i na kolanach odesłać do domów. Wszystkie światy kolonialne uczynić równoprawnymi członkami związku, zwalczyć korupcję, odkryć zbrodnicze sekrety i odwołać Flotę Lusitańską, zanim dokona masakry. Nadać prawa wszystkim rasom ramenów. Pokój i wolność.

— I pan zamierza tego dokonać?

— Nie sam — oznajmił. Poczuła ulgę.

— Będę miał ciebie.

— Po co?

— Żebyś pisała. Mówiła. Robiła wszystko to, do czego będziesz potrzebna.

— Ale ja nie mam wykształcenia, proszę pana. Mistrz Hań dopiero zaczął mnie uczyć.

— Kim jesteś? — zapytał Hań Fei-tzu. — Jak śmiesz oczekiwać, że taka przyzwoita dziewczyna odleci z obcym?

— Przyzwoita dziewczyna? Która oddaje ciało nadzorcy, w zamian za szansę zbliżenia do bogosłyszącej, która może, wcale nie musi, wybrać ją na sekretną druhnę? Nie, mistrzu Hań, może ona udaje przyzwoitą dziewczynę, ale jest kameleonem. Zmienia skórę za każdym razem, kiedy uzna, że coś tym uzyska.

— Nie jestem kłamcą, proszę pana — oświadczyła.

— Nie. Jestem pewien, że szczerze zmieniasz się w tego, kogo udajesz. Dlatego mówię teraz: udawaj, że jesteś rewolucjonistką u mego boku. Nienawidzisz tych drani, którzy wyrządzili tyle krzywd twojemu światu. Prawda?

— Skąd pan tyle o mnie wie?

Stuknął się w ucho. Dopiero teraz zauważyła tam klejnot.

— Jane informuje mnie o ludziach, których mam poznać.

— Jane wkrótce zginie — przypomniała Wang-mu.

— Może na pewien czas trochę zgłupieje — odparł przybysz. — Ale nie umrze. Pomogłaś ją ocalić. A póki znów nie zmądrzeje, będę miał ciebie.

— Nie mogę — odparła. — Boję się.

— Jak chcesz. Proponowałem ci.

Ruszył do luku swojego malutkiego kosmolotu.

— Czekaj — zawołała. Obejrzał się.

— Powiesz mi przynajmniej, kim jesteś?

— Nazywam się Peter Wiggin — odparł. — Ale myślę, że przez jakiś czas będę używał fałszywego nazwiska.

— Peter Wiggin… — szepnęła. — To przecież imię…

— Moje. Później ci to wyjaśnię… jeśli będę miał ochotę. Na razie powiem tylko, że wysłał mnie Andrew Wiggin. Wysłał właściwie siłą.

Mam misję do spełnienia. Uznał, że zrealizuję ją tylko na planetach, gdzie najsilniej koncentrują się struktury władzy Kongresu. Kiedyś byłem hegemonem, Wang-mu, i zamierzam znów objąć to stanowisko, choć tytuł może wtedy brzmieć inaczej. Polecą wióry, sprawię mnóstwo kłopotów i wywrócę do góry nogami całe te Sto Światów. Zapraszam cię do pomocy. Chociaż wcale mnie nie obchodzi, czy pomożesz. Wprawdzie miło by było dysponować twoim umysłem i towarzystwem, ale załatwię tę sprawę tak czy inaczej. Więc co? Lecisz czy nie? W agonii niepewności zwróciła się do Hań Fei-tzu.

— Miałem nadzieję, że będę cię uczył — powiedział mistrz Hań. — Ale jeśli ten człowiek planuje to, o czym przed chwilą mówił, to przy nim, bardziej niż przy mnie, wpłyniesz na bieg historii ludzkości. Tutaj wirus wykona za nas całą pracę.

— Opuścić cię, to jak stracić ojca — szepnęła Wang-mu.

— Jeśli odlecisz, utracę drugą i ostatnią córkę.

— Nie łamcie mi serca oboje — wtrącił Peter. — Mam tu statek szybszy niż światło. Nie musi porzucać Drogi na całe życie. Jeżeli coś nie wyjdzie, za dzień czy dwa mogę ją odwieźć z powrotem. Zgoda?

— Wiem, że pragniesz polecieć — oświadczył Hań Fei-tzu.

— Czy wiesz także, że równie mocno chcę zostać?

— Wiem. I wiem jeszcze, że polecisz.

— Tak — przyznała. — Polecę.

— Niech bogowie cię strzegą, córko moja, Wang-mu — rzekł mistrz Hań.

— I niech po każdej stronie wschodzi dla ciebie słońce, ojcze Hanie.

Postąpiła o krok. Młody człowiek imieniem Peter ujął ją za rękę i poprowadził do kosmolotu. Luk zamknął się za nimi. Po chwili statek zniknął.

Hań Fei-tzu czekał jeszcze dziesięć minut, by uporządkować swe uczucia. Potem otworzył probówkę, wypił zawartość i sprężystym krokiem ruszył do domu. Stara Mu-pao powitała go tuż za progiem.

— Mistrzu Hań — powiedziała. — Nie miałam pojęcia, gdzie pan poszedł. Zniknęła też Wang-mu.

— Nie wróci przez jakiś czas — wyjaśnił. Po czym zbliżył się tak, by jego oddech owiewał jej twarz. — Byłaś wierniejsza temu domowi, niż na to zasłużyliśmy.

Dostrzegł przerażenie w jej oczach.

— Mistrzu Hanie, nie odprawia mnie pan?

— Nie — odparł. — Myślałem, że ci dziękuję.

Opuścił Mu-pao i przeszukał dom. Qing-jao nie było w jej pokoju. Nic dziwnego. Ostatnio prawie cały czas poświęcała gościom. To odpowiadało jego planom. I rzeczywiście, znalazł ją w porannym pokoju, z trójką bardzo szacownych, starych, bogosłyszących mężczyzn z miasta oddalonego o dwieście kilometrów.

Qing-jao przedstawiła ich grzecznie, po czym — w obecności ojca — przyjęła rolę posłusznej córki. Hań Fei-tzu skłonił się przed każdym z gości, znalazł też okazję, by dotknąć dłoni jednego z nich. Jane tłumaczyła, że wirus przenosi się bardzo łatwo. Wystarczała zwykła fizyczna bliskość; dotyk gwarantował zarażenie.

A kiedy powitał gości, zwrócił się do córki.

— Qing-jao — zapytał. — Czy przyjmiesz dar ode mnie? Skłoniła głowę.

— Cokolwiek ma dla mnie ojciec, przyjmę z wdzięcznością — odparła z pokorą. — Chociaż wiem, że niegodna jestem jego uwagi.

Wyciągnął ramiona i przytulił ją do siebie. Była sztywna i oporna — tak impulsywne zachowanie wobec obcych nie zdarzyło mu się od czasów, kiedy była jeszcze całkiem mała. Ale trzymał ją mocno, gdyż wiedział, że nie wybaczy mu tego, co niesie ten uścisk. Zatem może to już ostatni raz trzyma w ramionach swoją Jaśniejącą Blaskiem.


Qing-jao wiedziała, co oznacza uścisk ojca. Widziała, jak wychodzi on z Wang-mu do ogrodu, jak na brzegu pojawia się kosmolot w kształcie włoskiego orzecha. Zobaczyła, że ojciec bierze fiolkę z rąk krągłookiego przybysza. Widziała, jak pije. Potem przyszła tutaj, do tego pokoju, by w jego imieniu powitać gości. Spełniam swe obowiązki, szacowny ojcze, chociaż ty zamierzasz mnie zdradzić.

I nawet teraz, wiedząc, że ten uścisk to najokrutniejszą z prób zagłuszenia w niej głosu bogów… że tak mało ma dla niej szacunku, by wierzyć, że zdołają oszukać… nawet teraz przyjęła to, co zechciał jej ofiarować. Czyż nie był jej ojcem? Ten jego wirus z planety Lusitanii może, ale nie musi odebrać jej bogów. Skąd ma wiedzieć, na co bogowie pozwolą swoim wrogom? Ale gdyby odepchnęła ojca, gdyby okazała nieposłuszeństwo, z pewnością by ją ukarali. Lepiej pozostać im wierną, okazując należny ojcu szacunek i pokorę, niż nieposłuszeństwo, które uczyni ją niegodną boskich darów.

Dlatego objęła go i głęboko wciągnęła w piersi jego oddech.

Pomówił krótko z gośćmi i odszedł. Uznali to za szczególny honor — Qing-jao tak starannie ukrywała szaleńczy bunt ojca przeciw bogom, że wciąż uważano go za najgodniejszego z mieszkańców Drogi.

Rozmawiała z gośćmi uprzejmie, uśmiechała się grzecznie, wreszcie odprowadziła do drzwi. Nie dała poznać, że zabierają ze sobą broń. Po co? Ludzka broń na nic się nie zda przeciw bogom, chyba że sami tego zechcą. A gdyby nie chcieli więcej przemawiać do ludu Drogi, może tak właśnie zamaskują tę decyzję. Niech sądzą niewierni, że lusitański wirus ojca uciszył bogów; ja będę wiedzieć, jak wszyscy szczerze wierzący mężczyźni i kobiety, że bogowie przemawiają, do kogo zapragną. Żaden produkt ludzkich rąk nie zdoła ich powstrzymać, jeśli nie będzie to ich wolą. Wszystkie działania ludzi są niczym. Niech sobie Kongres wierzy, że to dzięki niemu głos bogów słyszany jest na Drodze. Niech sobie ojciec i Lusitańczycy wierzą, że uciszają bogów. Ja wiem, że jeśli tylko będę tego godna, bogowie do mnie przemówią.

Kilka godzin później Qing-jao była śmiertelnie chora. Gorączka zaatakowała jak cios pięści: dziewczyna upadła i nie wiedziała nawet, że służący przenieśli ją do łóżka. Przybyli lekarze… choć mogła im wyjaśnić, że nic nie poradzą i narażają się tylko na zarażenie. Milczała jednak, gdyż jej ciało zbyt gwałtownie walczyło z chorobą. Czy raczej walczyło, by odrzucić jej własne tkanki i organy. Aż wreszcie dokonała się przemiana genów. Organizm musiał się jeszcze oczyścić z dawnych przeciwciał. Qing-jao spała i spała.

Kiedy się przebudziła, trwało jasne popołudnie. — Czas — wychrypiała, a komputer w pokoju podał dzień i godzinę. Gorączka wyrwała jej z życia dwie doby. Qing-jao była rozpalona z pragnienia. Wstała, zataczając się przeszła do łazienki, odkręciła wodę, napełniła kubek i piła, piła do nasycenia. W ustach miała obrzydliwy smak. Gdzie jest służba, która powinna karmić ją i poić w czasie choroby?

Na pewno też się pochorowali. I ojciec… z pewnością uległ przede mną. Kto poda mu wodę?

Znalazła go śpiącego. Był mokry od potu i miał dreszcze. Przebudziła go kubkiem wody; wypił szybko, spoglądając w górę, w jej oczy. Pytał o coś? Czy może błagał o wybaczenie? Czyń pokutę wobec bogów, ojcze; córki nie musisz przepraszać.

Qing-jao znalazła też służących, jednego po drugim. Niektórzy byli tak lojalni, że nie położyli się do łóżek, a raczej padli tam, gdzie zatrzymały ich obowiązki. Żyli, wracali do siebie i na pewno wkrótce całkiem wyzdrowieją. Dopiero kiedy odszukała wszystkich i o wszystkich się zatroszczyła, Qing-jao zeszła do kuchni i wzięła sobie coś do jedzenia. Z początku nie mogła utrzymać w żołądku niczego prócz rzadkiej, letniej zupy. Nakarmiła nią domowników.

Po kilku godzinach wszyscy już odzyskali siły. Qing-jao zabrała służących i zaniosła wodę i zupę do sąsiednich domów, zarówno bogatych jak ubogich. Wszyscy przyjmowali ją z ogromną radością, wielu się za nią modliło. Nie bylibyście tacy wdzięczni, myślała Qing-jao, gdybyście wiedzieli, że zaraza przyszła z mojego domu, z woli mojego ojca.

Milczała jednak.

Przez cały czas bogowie nie żądali od niej oczyszczenia.

Nareszcie, myślała. Nareszcie ich zadowoliłam. Nareszcie zrobiłam to, czego wymaga prawość.

Kiedy wróciła, chciała już tylko spać. Ale służący, którzy zostali w domu, zebrali się w kuchni wokół holowizora i oglądali wiadomości. Qing-jao prawie nigdy ich nie słuchała; najważniejszych informacji dostarczał jej terminal. Jednak służący sprawiali wrażenie poważnych i tak niespokojnych, że weszła do kuchni i stanęła wśród nich przed ekranem.

Lektorka mówiła o zarazie, która ogarnęła całą Drogę. Kwarantanna nie dawała efektów albo też wprowadzano ją zbyt późno. Kobieta wróciła już do zdrowia po chorobie i tłumaczyła, że zaraza nie zabiła prawie nikogo, choć wielu uniemożliwiła pracę. Wyizolowano wirusa, jednak ginął zbyt szybko, by przeprowadzić badania.

— Wydaje się, że pewien typ bakterii podąża za wirusem i zabija go, gdy tylko zarażony wraca do zdrowia. Bogowie okazali nam łaskę, razem z chorobą posyłając lekarstwo.

Głupcy, myślała Qing-jao. Gdyby bogowie chcieli, byście wyzdrowieli, po co mieliby najpierw was zarażać?

Ale natychmiast zrozumiała, że sama jest głupia. Oczywiście, że bogowie mogli zesłać chorobę i lekarstwo. Jeśli nadchodziła choroba, a za nią podążał lek, sprawili to bogowie. Jak mogła uznać to za głupotę? To jakby obraziła samych bogów.

Zadrżała, czekając na atak boskiej dezaprobaty. Tak wiele godzin przetrwała bez oczyszczenia, że kiedy nadejdzie pokuta, będzie wielkim ciężarem. Czy znowu każą jej prześledzić deski w całym pokoju?

Ale nie czuła niczego. Żadnej chęci, by śledzić linie słojów. Żadnego przymusu mycia.

Spojrzała na ręce. Były brudne, ale to jej nie przeszkadzało. Mogła je umyć albo nie, według życzenia.

Na moment ogarnęła ją niezmierna ulga. Czy to możliwe, że ojciec, Wang-mu i Jane od początku mieli rację? Czy genetyczna przemiana wywołana zarazą uwolniła ją od skutków potwornej zbrodni, wieki temu popełnionej przez Kongres?

Lektorka jakby usłyszała myśli Qing-jao. Zaczęła odczytywać dokument, który pojawił się w komputerach na całej planecie. Głosił, że zaraza jest darem bogów i wyzwala naród Drogi z pęt wprowadzonych przez Kongres zmian genetycznych. Do tej chwili genetyczne udoskonalenia prawie zawsze łączyły się ze schorzeniem typu psychozy natręctw, którego ofiary określano powszechnie bogosłyszącymi. Kiedy jednak zaraza przeminie, ludzie przekonają się, że wszyscy posiadają udoskonalone geny. Bogosłyszący zaś, niosący dotąd najcięższe brzemię, zostali przez bogów uwolnieni od konieczności ciągłego oczyszczania.

— Dokument ten stwierdza, że oczyszczony został cały świat. Bogowie przyjęli nas. — Głos lektorki drżał. — Nie wiadomo, skąd pochodzi ten tekst. Komputerowa analiza stylu nie zdołała przypisać go żadnemu ze znanych autorów. Pojawił się równocześnie w milionach komputerów, co sugeruje, że pochodzi ze źródła o niewyobrażalnej potędze. — Zawahała się. Drżenie głosu stało się wyraźniejsze. — Jeśli niegodna lektorka wiadomości może zadać pytanie w nadziei, że mędrcy usłyszą je i odpowiedzą… czy to możliwe, że sami bogowie przesłali nam tę wieść, byśmy zrozumieli, jak wielki dar ofiarowali ludowi Drogi?

Qing-jao słuchała jeszcze przez chwilę i narastała w niej wściekłość. To Jane napisała i rozpowszechniła ten tekst. Jak śmiała sądzić, że rozumie zamiary bogów! Posunęła się za daleko. Trzeba zaprzeczyć tym kłamstwom. Trzeba ukazać Jane i ogłosić o spisku ludzi z Lusitanii.

Służący zerkali na nią. Przez kilka sekund ona także przyglądała się im po kolei.

— O co chcecie mnie spytać?

— Pani — odezwała się Mu-pao. — Wybacz naszą ciekawość. W wiadomościach mówili o czymś, w co uwierzymy jedynie wtedy, gdy ty nam powiesz, że to prawda.

— Cóż mogę wiedzieć? — odparła Qing-jao. — Jestem tylko głupią córką wielkiego człowieka.

— Ale jesteś bogosłyszącą, pani — rzekła Mu-pao. Odważna jesteś, pomyślała Qing-jao, skoro ważysz się mówić o tym nieproszona.

— Przez całą noc, odkąd przyszłaś do nas niosąc żywność i wodę, i kiedy wielu z nas poprowadziłaś do ludzi, by pomagać chorym, ani razu nas nie opuściłaś, by dokonać oczyszczenia. Nie widzieliśmy jeszcze, byś wytrzymała tak długo.

— Czy nie przyszło wam do głowy, że może doskonale wypełnialiśmy wolę bogów? — odpowiedziała Qing-jao. — Dlatego nie musiałam się oczyszczać.

Mu-pao zawstydziła się.

— Nie. O tym nie pomyśleliśmy.

— Odpocznij teraz — rzekła Qing-jao. — Nikt z nas nie odzyskał jeszcze pełni sił. Ja muszę porozmawiać z ojcem.

Zostawiła ich, by dyskutowali i zastanawiali się razem. Ojciec siedział przed komputerem w swoim pokoju. Ekran ukazywał twarz Jane.

Gdy tylko Qing-jao stanęła w drzwiach, ojciec zwrócił się do niej z tryumfującą miną.

— Widziałaś wiadomość, jaką przygotowaliśmy z Jane? — zapytał.

— Ty! — krzyknęła Qing-jao. — Mój ojciec kłamcą?

Powiedzieć coś takiego ojcu… to niewyobrażalne. Ale wciąż nie czuła potrzeby oczyszczenia. Przestraszyła się, że może przemawiać z takim brakiem szacunku, a jednak bogowie nie żądają pokuty.

— Kłamcą? — powtórzył ojciec. — Dlaczego uważasz to za kłamstwa, córko moja? Skąd wiesz, że to nie bogowie zesłali nam tego wirusa? Skąd wiesz, że nie jest ich wolą genetyczne udoskonalenie wszystkich mieszkańców Drogi?

To bluźnierstwo ją rozwścieczyło; może poczuła swobodę, może słowami wypróbowywała bogów — słowami obraźliwymi, aby musieli ją ukarać.

— Czy masz mnie za idiotkę? — zawołała. — Przecież wiem, że to twój plan. Bronisz świata Drogi przed rewolucją i rzezią. Tylko to cię obchodzi: żeby nie zginęli ludzie.

— Co w tym złego? — zdziwił się ojciec.

— Posługujesz się kłamstwem.

— A może to maska, jaką wybrali bogowie, by ukryć swe dzieła? Nie miałaś oporów, uznając za prawdziwe wyjaśnienia Kongresu. Dlaczego nie chcesz uznać moich?

— Bo wiem o wirusie, ojcze. Widziałam, jak bierzesz go z dłoni tego obcego. Widziałam, jak Wang-mu wchodzi do jego pojazdu. Widziałam, jak zniknął. I wiem, że żadna z tych rzeczy nie jest dziełem bogów. To ona je sprawiła… ten demon, co żyje w komputerach.

— A skąd wiesz — spytał ojciec — że ona nie jest boginią? To było nie do zniesienia.

— Ją zrobili — zapłakała Qing-jao. — Stąd wiem! Jest tylko programem komputerowym, stworzonym przez ludzi, żyjącym w maszynach przez ludzi wyprodukowanych. Bogów nie tworzy się własnoręcznie. Bogowie zawsze żyli i zawsze żyć będą.

Po raz pierwszy przemówiła Jane.

— A zatem ty jesteś boginią, Qing-jao, tak samo jak ja i każda inna osoba we wszechświecie, człowiek czy ramen. Żaden bóg nie stworzył twojej duszy, twojej wewnętrznej aiua. Jesteś równie stara jak bogowie, i równie młoda, i tak samo długo będziesz żyła.

Qing-jao wrzasnęła. Chyba jeszcze nigdy nie wydała takiego dźwięku. Rozdzierał jej krtań.

— Córko moja… — Ojciec podszedł do niej, wyciągając ramiona, by ją objąć.

Nie mogła znieść tego uścisku. Nie mogła, ponieważ oznaczałby całkowite zwycięstwo ojca. Oznaczałby, że została pokonana przez nieprzyjaciół bogów, że Jane zapanowała nad nią, że Wang-mu była lepszą córką Hań Fei-tzu niż Qing-jao. Oznaczałby, że wszystkie obrządki były niczym, że postąpiła źle, próbując zniszczyć Jane, a Jane była szlachetna i dobra, pomagając odmienić ludzi Drogi. Oznaczałby, że mama nie będzie czekać, kiedy Qing-jao wyruszy w końcu na Bezgraniczny Zachód.

Dlaczego nie odzywacie się do mnie, bogowie! — zapłakała w duchu. Dlaczego nie zapewnicie, że nie na próżno służyłam wam przez te lata? Dlaczego mnie opuściliście, oddając zwycięstwo waszym wrogom?

I wtedy nadpłynęła odpowiedź, tak jasna i wyraźna, jakby matka szeptała jej wprost do ucha: To próba, Qing-jao. Bogowie patrzą, co zrobisz.

Próba. Oczywiście. Bogowie wypróbowują wszystkie swoje sługi na Drodze. Chcą sprawdzić, którzy dali się oszukać, a którzy wytrwali w posłuszeństwie.

Jeśli poddają mnie próbie, to powinnam coś uczynić.

Muszę zrobić to, co robiłam zawsze, ale tym razem nie mogę czekać na polecenia bogów. Mają już dość powtarzania mi codziennie, co godzinę, że mam się oczyścić. Pora, żebym bez ich wskazówek zrozumiała własną nieczystość. Z absolutną perfekcją wykonam rytuał; wtedy przejdę próbę i bogowie znowu do mnie przemówią.

Opadła na kolana. Znalazła linię słoju i ruszyła wzdłuż niej.

Nie otrzymała daru uwolnienia ani poczucia słuszności. Ale nie zniechęciła się, gdyż wiedziała, że to element próby. Gdyby bogowie odpowiedzieli natychmiast, jak zwykle czynili, cóż by to była za próba jej oddania? O ile wcześniej dokonywała oczyszczenia pod ich stałym przewodnictwem, teraz musiała sama sobie radzić. A skąd będzie wiedzieć, że postąpiła właściwie?

Bogowie przybędą do niej ponownie.

Bogowie znowu przemówią. A może zabiorą ją stąd, zaniosą do pałacu Królewskiej Matki, gdzie oczekuje szlachetna Hań Jiang-qing. Tam spotka także Li Qing-jao, swoją przodkinię-serca. Tam powitają ją wszyscy przodkowie; powiedzą: Bogowie postanowili wypróbować bogosłyszących Drogi. Niewielu przeszło tę próbę, ale ty, Qing-jao, przyniosłaś zaszczyt nam wszystkim. Ponieważ wierność twoja nie zachwiała się ani chwilę. Dokonywałaś oczyszczenia, jak nie czynił tego jeszcze żaden syn ani córka. Przodkowie innych mężczyzn i kobiet nam zazdrościli. Dzięki tobie bogowie cenią nas teraz ponad wszystkich innych.

— Co robisz? — zdumiał się ojciec. — Po co śledzisz słoje? Nie odpowiadała. Nie mogła się rozpraszać.

— Wszelka potrzeba zniknęła. Wiem na pewno… Ja nie czuję chęci oczyszczenia.

Ach, ojcze! Gdybyś tylko potrafił zrozumieć! Ale chociaż ty sam nie przejdziesz tej próby, mnie się uda… i przyniosę zaszczyt nawet tobie, który wyparłeś się wszystkiego co słuszne.

— Qing-jao — powiedział. — Wiem, co robisz. Jesteś jak ci rodzice, którzy bez przerwy zmuszają do mycia swoje zwyczajne dzieci. Zapraszasz bogów.

Nazywaj to jak chcesz, ojcze. Twoje słowa nic już dla mnie nie znaczą. Nie będę cię słuchać, póki oboje nie umrzemy, a wtedy powiesz: Córko moja, byłaś lepsza i mądrzejsza ode mnie. Wszelkie zaszczyty, jakie spotykają mnie tutaj, w domu Królewskiej Matki, są wynikiem twojej czystości i poświęcenia służbie bogom. Doprawdy jesteś szlachetną córką. Nie znam innej radości prócz tej, jaką mi dajesz.


Ogólnie rzecz biorąc, przewrót na świecie Drogi przebiegał spokojnie. Tu i tam zdarzyły się zabójstwa; tu i tam bogosłyszący, który rządził jak tyran, został zaatakowany przez tłum i przepędzony ze swego domu. Ale na ogół uwierzono w wersję przedstawioną w dokumencie. Dawnych bogosłyszących traktowano z szacunkiem, uznając ciężar ofiary, jaką były rytuały oczyszczenia.

Mimo to dawny porządek szybko ustępował. Szkoły otwarto dla wszystkich dzieci. Nauczyciele informowali o zadziwiających osiągnięciach uczniów: najgłupsi nawet przekraczali wszelkie przeciętne dawnego okresu. I mimo że oburzony Kongres wypierał się jakichkolwiek genetycznych manipulacji, naukowcy Drogi zwrócili w końcu uwagę na geny swych rodaków. Porównując typową i obecną strukturę molekuł genetycznych, mężczyźni i kobiety z Drogi potwierdzili wszystko, o czym wspominał dokument.

Co działo się potem, kiedy Sto Światów i wszystkie kolonie poznały zbrodnie Kongresu przeciwko Drodze — tego Qing-jao nie wiedziała. Wszystko to należało do świata, jaki pozostawiła za sobą. Spędzała swe dni na służbie bogów, oczyszczając się nieustannie.

Rozeszły się pogłoski, że obłąkana córka Hań Fei-tzu jako jedyna z bogosłyszących nie przerywa rytuałów. Z początku wyśmiewano ją — gdyż wielu bogosłyszących z ciekawości próbowało oczyszczenia i odkryło, że rytuały są teraz puste i pozbawione znaczenia. Ona jednak nie słyszała drwin i nie dbała o nie. Wszystkie swe siły poświęcała bożej służbie. To bez znaczenia, że ludzie, którzy zawiedli w próbie, lekceważą ją za to, że nadal stara się zwyciężyć.

Lata mijały i wielu wspominało dawne dni jako piękne czasy, kiedy bogowie przemawiali do mężczyzn i kobiet, a ci pochylali się w ich służbie. Niektórzy zaczęli uważać Qing-jao nie za szaloną, ale za jedyną wierną pośród tych, którzy słuchali boskich głosów. I plotka rozeszła się wśród pobożnych: w domu Hań Fei-tzu żyje ostatnia z bogosłyszących.

Zaczęli ją odwiedzać. Z początku kilku, potem coraz więcej i więcej. Goście, pragnący jedynie porozmawiać z kobietą, która wciąż starała się oczyścić. Przyjmowała ich; kiedy prześledziła słoje, wychodziła do ogrodu i mówiła z nimi. Ale rozpraszali ją. Powtarzali, że jej trud oczyści całą planetę. Powtarzali, że zaprasza bogów dla dobra wszystkich ludzi na Drodze. Im dłużej mówili, tym trudniej było jej skupić się na ich słowach, i chciała jak najszybciej wrócić do domu, by prześledzić kolejną linię. Czy ci ludzie nie pojmują, że niesłusznie ją wychwalają?

— Niczego nie osiągnęłam — mówiła im. — Bogowie wciąż milczą. Czeka mnie jeszcze wiele pracy.

I powracała do rytuałów oczyszczenia.

Jej ojciec dożył późnej starości i zmarł poważany za swe dzieła, choć nikt nie wiedział, jaką rolę odegrał w sprowadzeniu Boskiej Zarazy, jak teraz ją nazywano. Tylko Qing-jao rozumiała. I kiedy spaliła fortunę — żadne fałszywe, pogrzebowe pieniądze nie były godne jej ojca — szeptała do niego tak, by nikt nie słyszał:

— Teraz już wiesz, ojcze. Teraz pojąłeś swoje błędy i to, jak rozgniewałeś bogów. Ale nie lękaj się. Będę się oczyszczała, aż odpokutuję za wszystkie twoje grzechy. Wtedy bogowie przyjmą cię z honorami.

Ona sama także się postarzała, a Wędrówka do Domu Hań Qing-jao stała się najsłynniejszą pielgrzymką Drogi. Wielu było takich, co usłyszeli o niej na innych światach i przybyli tylko po to, by ją zobaczyć. Gdyż wiadomo było powszechnie, że prawdziwą świętość znaleźć można tylko w jednym miejscu, tylko u jednej osoby: starej kobiety z przygarbionym grzbietem, której oczy widziały już tylko linie słojów w deskach podłogi domu jej ojca.

Wierni uczniowie, mężczyźni i kobiety, doglądali domu, gdzie kiedyś dbała o nią służba. Polerowali podłogi. Przygotowywali proste posiłki i zostawiali tam, gdzie mogła je znaleźć: pod drzwiami pokojów. Jadła i piła dopiero kiedy zakończyła śledzenie słojów desek całego pokoju. Kiedy gdzieś w świecie mężczyznę czy kobietę spotykał wielki honor, przybywali do Domu Hań Qng-jao, klękali i śledzili jedną linię. Tym samym wszelkie zaszczyty przysparzały sławy Świętej Hań Qing-jao.

Wreszcie, kilka tygodni po ukończeniu stu lat, Hań Qing-jao znaleziono zwiniętą na podłodze w pokoju jej ojca. Niektórzy twierdzili, że w tym właśnie miejscu siadał, wykonując swą pracę; trudno powiedzieć, gdyż od dawna usunięto wszystkie meble. Święta kobieta żyła jeszcze, kiedy przybiegli uczniowie. Przez kilka dni leżała w łożu, mrucząc do siebie, mamrocząc, przesuwając dłońmi po ciele, jakby śledziła linie na skórze. Uczniowie siedzieli przy niej kolejno, po dziesięciu, próbując zrozumieć jej słowa i zapisując wszystkie. Zebrano je potem w książkę nazwaną Boskie szepty Hań Qing-jao.

Najważniejsze słowa wymówiła na samym końcu.

— Mamo — szepnęła. — Ojcze. Czy dobrze to robiłam?

Potem, jak opowiadają uczniowie, uśmiechnęła się i umarła.

Nie minął jeszcze miesiąc od jej śmierci, gdy decyzja zapadła we wszystkich świątyniach i kaplicach wszystkich miast, miasteczek i wsi Drogi. Nareszcie pojawiła się osoba tak nieporównanie świątobliwa, że Droga mogła ją wybrać opiekunką i strażniczką całego świata. Żaden z innych światów nie ma takiej bogini, co wszystkie chętnie przyznają.

Droga błogosławiona jest ponad wszystkie światy, powiadają, gdyż Boginią Drogi jest Jaśniejąca Blaskiem.

Загрузка...