Zastanawiałem się, co mogą dla nas oznaczać podróże międzygwiezdne.
Oprócz przetrwania gatunku?
Kiedy ty wysyłasz swoje robotnice, nawet o cale lata świetlne od siebie, nadal widzisz ich oczami, prawda?
I smakuję przez ich czułki, odczuwam rytm każdej wibracji. Kiedy jedzą, czuję, jak kruszą szczękami pożywienie. Właśnie dlatego prawie zawsze mówię o sobie „my” gdy formuję myśli w kształt zrozumiały dla Andrew albo ciebie. Ponieważ żyję w nieustającej obecności tego, co one widzą, smakują i czują.
Między ojcowskimi drzewami jest trochę inaczej. Musimy się postarać, żeby doświadczać swoich przeżyć. Ale to możliwe. Przynajmniej tutaj, na Lusitanii.
Nie przypuszczam, żeby filotyczne łącza miały was zawieść.
Zatem i ja poczuję to co one, posmakuję liśćmi światła obcego słońca, wysłucham opowieści z obcego świata. To będzie jak zachwycenie, które nas ogarnęło, kiedy przybyli ludzie. Przedtem nie wierzyliśmy, by cokolwiek mogło być inne niż świat, jaki znamy. Ale oni przywieźli ze sobą niezwykłe stworzenia i sami byli niezwykli. Mieli maszyny i dokonywali cudów. Inne lasy nie mogły uwierzyć, kiedy nasze ojcowskie drzewa o tym opowiadały. Pamiętam, że same ojcowskie drzewa nie dowierzały, gdy bracia z plemienia mówili im o ludziach. Na Korzeniaka spadł ciężar przekonania ich, że to nie kłamstwo, szaleństwo ani żart.
Żart?
Krążą historie o braciach-oszustach, którzy okłamują ojcowskie drzewa. Ale zawsze są chwytani i surowo karani.
Andrew mówił mi, że takie historie powtarza się, aby zachęcić do przykładnego zachowania.
Okłamanie ojcowskiego drzewa zawsze kusi. Sam to czasem robiłem. Nie kłamałem… trochę koloryzowałem. I oni czasem mi to robią.
Karzesz ich?
Pamiętam, którzy kłamali.
Gdy mamy robotnicę, która nie jest posłuszna, zostawiamy ją samą i umiera.
Brat, który za dużo kłamie, niewielką ma szansę zostania ojcowskim drzewem. Oni o tym wiedzą. Kłamią tylko dla zabawy. Zawsze w końcu mówią nam prawdę.
A gdyby cały szczep okłamywał ojcowskie drzewa? Jak byś się o tym dowiedział?
Równie dobrze możesz zapytać o szczep, który ścina swoje ojcowskie drzewa, albo je pali.
Czy to się kiedyś zdarzyło?
Czy robotnice zwróciły się kiedyś przeciw królowej i zabiły ją?
Jak mogłyby to zrobić? Przecież by umarły.
No widzisz. Są rzeczy zbyt straszne, żeby je rozważać. Wolę myśleć, jakie to będzie uczucie, kiedy pierwsze ojcowskie drzewo zapuści korzenie w obcą glebę, sięgnie konarami do obcego nieba i napije się światła obcej gwiazdy.
Niedługo się przekonasz, że nie ma obcych gwiazd ani obcego nieba.
Nie?
Tylko nieba i gwiazdy, we wszystkich odmianach. Każde ma swój smak, a wszystkie smaki są dobre.
Teraz myślisz jak drzewo. Smak! Nieba!
Smakowałam ciepła wielu gwiazd i wszystkie były słodkie.
— Prosisz mnie, żebym wam pomogła w buncie przeciw bogom?
Wang-mu czekała pochylona nisko przed swoją panią… swoją byłą panią. Milczała. Zachowała w sercu słowa, które chciałaby wypowiedzieć: Nie, pani moja; proszę cię o pomoc w walce ze straszliwą niewolą bogosłyszących, spętanych przez Kongres. Nie, pani moja; proszę, byś pamiętała o obowiązkach wobec ojca, których nawet bogosłyszący nie może zlekceważyć, jeśli ceni prawość. Nie, pani moja; proszę cię o pomoc w ocaleniu dobrych, niewinnych ludzi, pequeninos, przed ksenocydem.
Ale Wang-mu milczała, gdyż była to jedna z pierwszych lekcji, jaką odebrała od mistrza Hana. Kiedy posiadasz mądrość, a druga osoba wie, że jej potrzebuje, podziel się z radością. Ale kiedy jeszcze nie wie, że potrzebuje twej mądrości, zatrzymaj ją dla siebie. Jedzenie budzi zachwyt tylko człowieka głodnego. Qing-jao nie czuła głodu mądrości Wang-mu. Nigdy nie poczuje. Dlatego Wang-mu mogła jej ofiarować jedynie milczenie. Mogła tylko wierzyć, że Qing-jao znajdzie własną ścieżkę do właściwego posłuszeństwa, współczucia, i do walki o wolność.
Każdy pretekst jest dobry, byle tylko błyskotliwy umysł Qing-jao zaczął pracować dla słusznej sprawy, Wang-mu nigdy jeszcze nie czuła się tak bezużyteczna jak teraz, gdy patrzyła jak mistrz Hań zmaga się z problemami zadanymi przez Jane. Aby myśleć nad lotami szybszymi niż światło, studiował fizykę. Jak Wang-mu miała mu pomagać, kiedy uczyła się dopiero geometrii? Aby myśleć nad wirusem descolady, studiował mikrobiologię. I do czego mogła się przydać, skoro poznawała dopiero początki gaialogii i ewolucji? Jak mogła cokolwiek pomóc, gdy kontemplował naturę Jane? Była dzieckiem prostych robotników i w rękach, nie w umyśle, tkwiła jej przyszłość. Filozofia tak dalece przewyższała jej możliwości, jak niebo przewyższa ziemię.
— Ale niebo tylko wydaje się odległe — odpowiadał mistrz Hań, kiedy mu o tym mówiła. — Naprawdę istnieje wokół ciebie. Wdychasz je i wydychasz, nawet kiedy pracujesz z rękami w błocie. To jest prawdziwa filozofia.
Ale ona zrozumiała tyle, że mistrz Hań jest dla niej dobry i chce, żeby poczuła się lepiej.
Za to Qing-jao nie byłaby bezużyteczna. Dlatego Wang-mu podała jej kartkę z nazwami projektów badawczych i zestawem haseł.
— Czy ojciec wie, że mi to przyniosłaś?
Wang-mu nie odpowiedziała. W rzeczywistości mistrz Hań sam to sugerował. Uznała jednak, że na tym etapie lepiej, by Qing-jao nie wiedziała, że przyszła do niej jako emisariusz ojca.
Qing-jao zrozumiała to milczenie tak, jak oczekiwała Wang-mu: że była sekretna druhna przychodzi do niej w tajemnicy, by na własną rękę szukać pomocy.
— Gdyby ojciec mnie poprosił, zgodziłabym się, gdyż jest to mój obowiązek jako córki.
Wang-mu wiedziała jednak, że Qing-jao nie słucha już ojca. Mogła mówić, że byłaby posłuszna. Nie zniosłaby tak straszliwego konfliktu. Wiedząc, że ojciec wymaga nieposłuszeństwa wobec bogów, padłaby raczej na podłogę i przez cały dzień śledziła słoje w deskach.
— Tobie nic nie jestem winna — rzekła Qing-jao. — Byłaś kłamliwą, nielojalną służącą. Nigdy jeszcze nie istniała bardziej niegodziwa i bezwartościowa sekretna druhna. Dla mnie twoja obecność w tym domu jest jak obecność żuków gnojników na jadalnym stole. I znowu Wang-mu powstrzymała swój język. Ale też nie pokłoniła się niżej. Na początku rozmowy przyjęła pozę pokornej sługi, ale nie będzie się przecież płaszczyć jak skruszona grzesznica. Nawet najniżsi z nas mają swoją godność, panienko Qing-jao. A ja dobrze wiem, że nie zrobiłam ci żadnej krzywdy, że jestem ci bardziej wierna, niż ty sama sobie.
Qing-jao odwróciła się i wpisała pierwszą nazwę projektu: ROZKLEJANIE, co było dosłownym tłumaczeniem descolady.
— To i tak nonsens — oświadczyła, gdy tylko rzuciła okiem na przesłane z Lusitanii dokumenty i wykresy. — Trudno uwierzyć, że ktoś decyduje się na zdradę, jaką są kontakty z Lusitanią, tylko po to, żeby odebrać takie bzdury. Z punktu widzenia nauki to niemożliwe. Żaden system biologiczny nie mógł wykształcić pojedynczego wirusa tak złożonego, żeby zawierał w sobie kody genetyczne wszystkich innych gatunków planety. Nie będę tracić czasu na czytanie tego.
— Dlaczego nie? — spytała Wang-mu. Teraz już mogła się odezwać. Chociaż Qing-jao twierdziła, że nie ma zamiaru dyskutować o tych materiałach, w istocie dyskutowała. — Przecież ewolucja wykształciła tylko jedną ludzką rasę.
— Ale na Ziemi żyło z dziesięć pokrewnych gatunków. Nie istnieje gatunek, który nie ma krewniaków… Gdybyś nie była głupią, buntowniczą dziewczyną, sama byś to zrozumiała. Ewolucja nie mogła stworzyć tak skąpego systemu.
— W takim razie jak wytłumaczysz te przesłane z Lusitanii dokumenty?
— Skąd wiesz, że stamtąd pochodzą? Masz na to tylko słowo tego programu. Może on myśli, że to już wszystko. A może naukowcy tam są bardzo marni, mało obowiązkowi, i nie zebrali wszystkich możliwych informacji. W całym tym raporcie nie ma nawet dwudziestu gatunków. I zobacz, są połączone w całkiem absurdalne pary. Niemożliwe, żeby istniało ich tak mało.
— A jeśli to prawda?
— Jak może to być prawda? Mieszkańcy Lusitanii od samego początku byli ograniczeni do maleńkiej enklawy. Widzieli tylko tyle, ile pokazały im te świnioludy. Skąd mogą mieć pewność, że świnioludy nie kłamią?
Nazywasz ich świnioludami… Czy tak próbujesz siebie przekonać, pani, że pomoc Kongresowi nie prowadzi do ksenocydu? Jeśli nazwiesz ich zwierzęcym imieniem, czy to znaczy, że można ich pozabijać? Jeśli oskarżysz o kłamstwo, czy zasługują na zagładę?
Ale Wang-mu nie powiedziała tego głośno. Jeszcze raz zadała tylko to samo pytanie.
— A jeśli to prawdziwy obraz form życia na Lusitanii i tego, jak działa na nie descolada?
— Gdyby był prawdziwy, musiałabym przeczytać i przemyśleć te raporty. Wtedy mogłabym o nich powiedzieć coś sensownego. Ale nie są prawdziwe. Jak daleko posunęłaś się w nauce, zanim mnie zdradziłaś? Uczyłam cię gaialogii?
— Tak, pani.
— Sama widzisz. Ewolucja to środek, dzięki któremu organizm planetarny reaguje na zmiany w swym środowisku. Jeśli słońce daje więcej ciepła, formy życia na planecie dostosowują swoją liczebność, aby zrównoważyć to i obniżyć temperaturę. Pamiętasz klasyczny eksperyment myślowy z Planetą Stokrotek?
— Przecież w tym eksperymencie na powierzchni planety występował tylko jeden gatunek. Kiedy słońce stawało się zbyt gorące, rosły białe stokrotki, by odbijać światło w kosmos. Kiedy stygło, rosły ciemne, by absorbować światło i zatrzymywać ciepło. — Wang-mu była dumna, że tak dobrze zapamiętała Planetę Stokrotek.
— Nie nie nie — odparła Qing-jao. — Oczywiście, przeoczyłaś najważniejsze. Rzecz w tym, że tam musiały istnieć ciemne stokrotki nawet wtedy, kiedy dominowały białe. I białe, kiedy świat porastały ciemne, ewolucja nie tworzy nowych gatunków na zamówienie. Tworzy nowe gatunki nieustannie, w miarę jak radiacja przekształca, rozbija i łączy geny, a wirusy przenoszą je między gatunkami. W ten sposób żaden gatunek nigdy nie zachowuje „czystej krwi”.
Wang-mu nie zrozumiała jeszcze związku i jej twarz musiała zdradzić zdziwienie.
— Czy wciąż jestem twoją nauczycielką? Czy muszę dotrzymać swojej części umowy, choć ty złamałaś swoją?
Proszę, szepnęła w myślach Wang-mu. Będę ci służyć do końca życia, jeśli tylko pomożesz ojcu w tym dziele.
— Dopóki gatunek żyje na jednym terytorium, stale się krzyżując, poszczególne osobniki nie odbiegają zbytnio od normy genetycznej. Ich geny stale rekombinują się z genami innych osobników tego samego gatunku, dlatego wszelkie odchylenia rozkładają się równomiernie w całej populacji. Dopiero kiedy środowisko wywiera nacisk tak silny, że przypadkowa cecha nabiera wartości w procesie przetrwania… wtedy w danym środowisku giną wszystkie osobniki, które nie posiadają tej cechy. A ona sama staje się wyznacznikiem nowego gatunku. To fundamentalna zasada gaialogii: dla przetrwania życia jako całości niezbędny jest ciągły dryf genetyczny. Według tych dokumentów, Lusitania jest światem z absurdalnie niską liczbą gatunków. Genetyczny dryf uniemożliwiają te nieprawdopodobne wirusy, które stale korygują wszelkie przypadkowe odchylenia. Taki system nie mógł powstać drogą ewolucji, a co więcej, w takim systemie życie nie mogłoby istnieć przez dłuższy czas… te gatunki nie przystosowują się do zmian.
— A jeśli na Lusitanii nie ma żadnych zmian?
— Nie bądź głupia, Wang-mu. Ze wstydem myślę, że w ogóle próbowałam cię czegoś nauczyć. Gwiazdy się zmieniają. Planety kołyszą się i odchylają od orbit. Od trzech tysięcy lat obserwujemy setki światów. Zrozumieliśmy to, co było niedostępne ziemskim uczonym z dawnych wieków: jakie zjawiska są typowe dla wszystkich planet i systemów, a jakie wyjątkowe dla Ziemi i Układu Sol. Mówię ci, że taka planeta jak Lusitania może przetrwać najwyżej kilka dziesięcioleci. Potem nastąpią zmiany zagrażające istnieniu życia: fluktuacje temperatury, zakłócenia orbity, cykle sejsmiczne i wulkaniczne. Jak poradziłby sobie system z ledwie garstką gatunków? Gdyby rosły wyłącznie białe stokrotki, jak by się rozgrzały, gdy stygnie słońce? Gdyby wszystkie formy życia zużywały tylko dwutlenek węgla, jak by się ratowały, gdy stężenie tlenu w atmosferze osiągnie zabójczy poziom? Ci twoi tak zwani przyjaciele z Lusitanii to głupcy, skoro wysyłają ci takie bzdury. Gdyby byli prawdziwymi uczonymi, wiedzieliby, że takie wyniki są niemożliwe. Qing-jao wcisnęła klawisz i ekran zgasł.
— Marnujesz tylko mój cenny czas. Nie przychodź tu więcej, jeśli nie masz do zaproponowania nic lepszego. Jesteś dla mnie mniej niż niczym. Jesteś muchą pływającą w mojej szklance. Zanieczyszczasz całą wodę, nie tylko miejsce, gdzie płyniesz. Budzę się w bólu wiedząc, że przebywasz w tym domu.
Więc chyba nie jestem „niczym”, pomyślała Wang-mu. Raczej jestem dla ciebie bardzo ważna. Być może masz świetny umysł, Qing-jao, ale siebie nie rozumiesz ani trochę lepiej niż ktokolwiek inny.
— Jesteś głupią, prostą dziewczyną. Dlatego nie zrozumiałaś — powiedziała Qing-jao. — Kazałam ci odejść.
— Przecież twój ojciec jest panem tego domu. A mistrz Hań prosił, żebym została.
— Mała głuptasko, świńska siostrzyczko, nie mogę usunąć cię z domu. Natomiast wyraźnie sugerowałam, iż pragnę, byś opuściła mój pokój.
Wang-mu pochyliła głowę, aż prawie… prawie… dotknęła czołem podłogi. Potem wycofała się do drzwi, by nie pokazywać swej pani pleców. Skoro tak się do mnie odnosisz, ja będę cię traktować jak wielką księżniczkę. A jeśli nie dostrzeżesz w moim zachowaniu ironii, to która z nas jest głupia?
Kiedy Wang-mu wróciła do pokoju, mistrza Hana tam nie było. Może wyszedł do toalety i wróci za chwilę. A może wypełnia jakiś rytuał bogosłyszących… Wtedy zajmie mu to długie godziny. Wang-mu zbyt wiele miała pytań, by czekać. Wywołała na terminalu dokumentację projektu. Wiedziała, że Jane obserwuje ją, i z pewnością widziała, co zaszło w pokoju Qing-jao.
Mimo to Jane czekała z odpowiedzią, aż Wang-mu zada pytanie. Potem wyjaśniła kwestię wiarygodności.
— Dokumenty z Lusitanii są prawdziwe — oświadczyła. — Ela, Novinha, Quanda i inni, którzy z nimi prowadzili badania, są — owszem — dość wąsko wyspecjalizowani, ale w swojej specjalności bardzo dobrzy. Gdyby Qing-jao uważniej przeczytała Życie Człowieka, wiedziałaby, jak funkcjonują te pary gatunków.
— Ale wciąż trudno mi zrozumieć to, co powiedziała — wyznała Wang-mu. — Zastanawiałam się, jak to możliwe… Istnieje za mało gatunków, by powstała normalna gaialogia, a jednak planeta Lusitania jest dostatecznie uregulowana, by podtrzymywać życie. Czyżby środowisko nie ulegało tam żadnym zmianom?
— Nie — odparła Jane. — Mam dostęp do danych satelitów astronomicznych. W okresie obecności ludzi w systemie Lusitanii, planeta i jej słońce wykazywały wszystkie typowe fluktuacje. W tej chwili występuje globalna tendencja ocieplenia.
— I jak zareagują lusitańskie formy życia? Wirus descolady nie pozwala na ewolucję. Niszczy wszystko, co jest odmienne. Dlatego próbuje zabić ludzi i królową kopca.
Jane, której maleńki wizerunek siedział w pozycji kwiatu lotosu nad terminalem mistrza Hana, uniosła rękę.
— Chwileczkę — rzuciła.
Po kilku sekundach opuściła dłoń.
— Przekazałam twoje pytania moim przyjaciołom. Ela jest bardzo podniecona.
Nowa twarz pojawiła się na ekranie, trochę z tyłu i powyżej obrazu Jane. Należała do smagłej kobiety typu negroidalnego; pewnie rasy mieszanej, bo nie miała aż tak ciemnej skóry, a nos był wąski. To jest Elanora, pomyślała Wang-mu. Jane pokazuje mi kobietę ze świata odległego o wiele lat świetlnych. Czy jej także pokazuje moją twarz? Co ta Ela o mnie sądzi? Czy uważa mnie za beznadziejnie głupią?
Jednak Ela wyraźnie wcale nie myślała o Wang-mu. Za to mówiła o jej pytaniach.
— Dlaczego wirus descolady nie pozwala na zmienność? To powinna być cecha o wartości ujemnej, a mimo to descolada żyje. Wang-mu uważa mnie pewnie za idiotkę, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Ale nie jestem gaialogiem. Urodziłam się na Lusitanii, więc nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Uznałam po prostu, że tutejsza gaialogia, jaka by nie była, po prostu funkcjonuje… i badałam descoladę. Co o tym sądzi Wang-mu?
Wang-mu ze zdumieniem słuchała obcej kobiety. Co Jane opowiedziała o niej Eli? Jak Ela mogła przypuścić, że Wang-mu uzna ją za idiotkę, skoro jest uczoną, a Wang-mu tylko służącą?
— Jakie to ma znaczenie, co ja sądzę? — spytała Wang-mu.
— Co ty sądzisz? — powtórzyła Jane. — Choćbyś nie miała pojęcia, jakie to może mieć znaczenie, Ela chce wiedzieć.
Wang-mu opowiedziała o swoich przemyśleniach.
— To głupi pomysł, bo chodzi o mikroskopijny wirus, ale descolada musi tego wszystkiego pilnować. Zawiera w sobie geny wszystkich gatunków. Dlatego kontroluje samą ewolucję. To descolada kieruje zmianami, nie dryf genetyczny. Potrafi to. Może zmienić geny całego gatunku, chociaż ten gatunek ciągle żyje. Nie musi czekać na ewolucję.
Jane uniosła rękę. Na pewno pokazuje Eli twarz Wang-mu, pozwala jej wysłuchać słów Wang-mu z jej własnych warg.
— Nossa Senhora — szepnęła Ela. — Na tej planecie Gaią jest descolada. To wszystko tłumaczy. Tak mało gatunków, ponieważ descolada toleruje wyłącznie te, które opanowała. Zmieniła światową gaialogię w coś tak prymitywnego jak Planeta Stokrotek.
Wang-mu uznała, że to zabawne: poważny naukowiec odwołuje się do Planety Stokrotek. Jakby Ela wciąż jeszcze była uczennicą, niewykształconym dzieciakiem. Jak Wang-mu.
Kolejna twarz pojawiła się obok Eli: starszy, biały mężczyzna koło sześćdziesiątki, pełen spokoju.
— Ale na część pytania Wang-mu wciąż nie ma odpowiedzi — zauważył. — Jak ewoluowała descolada? Jak mogły istnieć protodescoladowe wirusy? Dlaczego tak ograniczona gaialogia zyskała przewagę nad powolnym, ewolucyjnym modelem, funkcjonującym na wszystkich innych planetach?
— Nie stawiałam takiego pytania — zdziwiła się Wang-mu. — Qing-jao zadała jego pierwszą część, ale całą resztę on sam wymyślił.
— Ciszej — rzuciła Jane. — Qing-jao nie stawiała pytań. Użyła ich tylko jako pretekstu, żeby nie czytać dokumentów z Lusitanii. Tylko ty je zadawałaś, a jeśli nawet Andrew Wiggin rozumie twoje pytanie lepiej od ciebie, to przecież ono dalej jest twoje.
Więc to jest Andrew Wiggin, Mówca Umarłych. Wcale nie wyglądał na starego i mądrego, nie tak jak mistrz Hań. Za to wydawał się zabawnie zaskoczony, jak wszyscy krągłoocy, a jego twarz zmieniała się z każdą zmianą nastroju, jakby zupełnie nad nią nie panował. A jednak roztaczał atmosferę pokoju. Miał w sobie coś z Buddy. Przecież Budda odnalazł własny szlak ku Drodze. Może ten Andrew także podążał ścieżką, która prowadzi do Drogi, chociaż nie był Chińczykiem.
Wiggin nadal zadawał pytania, o których myślał, że pochodzą od Wang-mu.
— Szansa naturalnego powstania takiego wirusa jest niewyobrażalnie mała. Zanim jeszcze powstałby szczep, który potrafi łączyć gatunki i kontrolować całą gaialogię, protodescolady zniszczyłyby wszelkie formy życia. Nie było czasu na ewolucję. Wirus jest nazbyt zabójczy. W najwcześniejszej postaci wybiłby wszystko, a potem sam zginął, pozbawiony organizmów do atakowania.
— Może atakowanie przyszło później — zauważyła Ela. — Mógł przecież ewoluować w symbiozie z jakimś innym gatunkiem, który korzystał z jego zdolności do genetycznej przemiany osobników. Szybkiej przemiany, w ciągu dni lub tygodni. Dopiero potem przeniósł się na inne gatunki.
— Możliwe — przyznał Andrew. Wang-mu przyszło coś do głowy.
— Descolada przypomina bogów — powiedziała. — Przybywa i odmienia każdego, czy on tego chce, czy nie.
— Tyle że bogowie mieli dość przyzwoitości, żeby odejść — mruknął Wiggin.
Odpowiedział od razu. Wang-mu zrozumiała, że Jane natychmiastowo transmituje obraz i dźwięk przez miliardy kilometrów przestrzeni. Z tego, co słyszała o kosztach takiej łączności, była ona dostępna tylko dla wojska. Prywatny przedsiębiorca, gdyby uzyskał łącze w czasie rzeczywistym, zapłaciłby tyle, że starczyłoby na domy dla wszystkich biedaków na całej planecie. A ja mam to za darmo, dzięki Jane. Widzę ich twarze, a oni widzą moją, dokładnie w chwili, kiedy mówią.
— Tak myślisz? — spytała Ela. — O ile się orientuję, kłopoty Drogi biorą się stąd, że bogowie nie odeszli i nie zostawili ich jednak w spokoju.
— Bogowie są jak descolada we wszystkich aspektach — odparła z goryczą Wang-mu. — Niszczą wszystko, co im się nie spodoba. A tych, których wybiorą, zmieniają nie do poznania. Qing-jao była kiedyś dobrą, rozsądną i wesołą dziewczyną. Teraz jest zawzięta, gniewna i okrutna. Wszystko przez bogów.
— Przez genetyczne manipulacje Kongresu — sprzeciwił się Wiggin. — Zmianę wprowadzoną świadomie przez ludzi, którzy chcieli przystosować was do własnych celów.
— Tak — szepnęła Ela. — Jak descolada.
— Co masz na myśli? — spytał Wiggin.
— Zmiana wprowadzona świadomie przez ludzi, którzy chcieli przystosować Lusitanię do własnych celów.
— Jakich ludzi? — zdziwiła się Wang-mu. — Kto mógłby zrobić coś tak okropnego?
— Ta myśl prześladuje mnie od lat — zaczęła Ela. — Nie mogłam zrozumieć, czemu na Lusitanii żyje tak mało gatunków. Pamiętasz Andrew, między innymi dzięki temu odkryliśmy, że descolada łączy je w pary. Wiedzieliśmy, że nastąpiła tu katastrofalna zmiana, która zgładziła większość gatunków i przekształciła nieliczne ocalałe. Dla większej części życia na Lusitanii descolada była bardziej zabójcza niż upadek asteroidu. Jednak zawsze zakładaliśmy, że skoro descoladę znaleźliśmy tutaj, musiała tu powstać drogą ewolucji. Wiedziałam, że to nie ma sensu… ale ponieważ wyraźnie nastąpiło, to bez znaczenia, czy ma sens, czy nie. Ale jeśli nie nastąpiło? Jeśli descoladę zesłali bogowie? Nie „boscy” bogowie, naturalnie, ale jakaś inteligentna rasa, która sztucznie stworzyła wirusa?
— To by było potworne — rzekł Wiggin. — Stworzyć taką truciznę i posłać ją do innych światów, nie wiedząc i nie przejmując się, co zabija.
— Nie truciznę — poprawiła go Ela. — Jeżeli naprawdę kieruje planetarnym systemem regulacji, może jest narzędziem terraformowania planet? My nigdy tego nie próbowaliśmy. Ludzie, a przedtem robale zasiedlały tylko światy, które lokalne życie doprowadziło do stanu bliskiego Ziemi. Stworzyło bogatą w tlen atmosferę i dostatecznie szybko pochłania dwutlenek węgla, by utrzymać temperaturę na rozsądnym poziomie, gdy słońce się rozpali. Jakaś inna rasa mogła uznać, że dla pozyskania planet do kolonizacji należy wcześniej wysłać descoladę… może nawet z wyprzedzeniem tysięcy lat. Wirus inteligentnie przebudowuje planety do potrzebnych warunków. A kiedy przybywają, żeby założyć gospodarstwo, mają pewnie jakiś antywirus, który wyłącza descoladę. Wtedy wprowadzają normalną gaialogię.
— Albo stworzyli wirusa tak, by nie atakował ich samych ani użytecznych zwierząt — dodał Wiggin. — Możliwe, że niszczą wszelkie zbędne dla siebie formy życia.
— Wszystko jedno. To by rozwiązywało każdy nasz problem. Całe to niewiarygodne, nienaturalne zestawienie molekuł w descoladzie… one istnieją tylko dlatego, że wirus bezustannie pracuje, by utrzymać te wewnętrzne sprzeczności. Ale nie miałam pomysłu, jak taka wewnętrznie sprzeczna molekuła mogła się pojawić. Wszystko się wyjaśnia, kiedy wiemy, że została zaprojektowana i wyprodukowana. Co krytykowały Qing-jao i Wang-mu? Że ewolucja nie mogła stworzyć descolady, a gaialogia Lusitanii nie może istnieć w naturze. Ona nie istnieje w naturze. To sztuczny wirus i sztuczna gaialogia.
— Czy to wam pomoże? — zapytała Wang-mu. Wyraz ich twarzy świadczył, że w ferworze dyskusji zupełnie o niej zapomnieli.
— Jeszcze nie wiem — przyznała Ela. — Ale pozwala na całkiem nowe podejście. Mogę założyć, że wszystko w wirusie ma jakiś cel, nie jest tylko zwykłą kombinacją aktywnych i pasywnych genów, jakie występują naturalnie… tak, to pomoże. A wiedza, że descolada została zbudowana, daje nadzieję, że zdołam ją zdemontować. Albo przebudować.
— Nie rozpędzaj się — upomniał ją Wiggin. — To wciąż tylko hipoteza.
— Ale przekonująca — odparła Ela. — Czuję, że jest prawdziwa. Tak wiele wyjaśnia.
— Mnie też się tak wydaje. Musimy porozmawiać o tym z ludźmi, na których wywrze największy wpływ.
— Gdzie jest Sadownik? Z nim możemy porozmawiać.
— I z Człowiekiem, i Korzeniakiem. Trzeba przedstawić ten pomysł ojcowskim drzewom.
— Trafi to w nich jak huragan — mruknęła Ela. I nagle jakby zdała sobie sprawę ze znaczenia własnych słów. — To ich zaboli. Naprawdę. Dowiedzą się, że cały ich świat to tylko projekt terraformacji.
— Coś więcej niż ich świat — dodał Wiggin. — Oni sami. Trzecie życie. Descolada dała im wszystko: to, czym są i podstawowe zasady ich życia. Pamiętasz, najbardziej prawdopodobna teoria stwierdza, że ewoluowali jako ssakopodobne istoty i kopulowali bezpośrednio, samce i samice. Pół tuzina małych matek naraz ssało życie z męskich organów płciowych. Tacy byli. Descolada przebudowała ich, wysterylizowała samce do chwili, kiedy zamienią się w drzewa.
— Sama ich natura…
— Nam też trudno było uwierzyć, że tak wiele naszych zachowań wynika z ewolucyjnej konieczności. Nadal wielu ludzi nie chce się z tym pogodzić. Jeśli nawet się okaże, że to prawda, czy myślisz, że pequeninos przyjmą ją z taką radością jak cuda podróży kosmicznych? Co innego zobaczyć istoty z innego świata, a co innego dowiedzieć się, że nie stworzył ich Bóg ani ewolucja, ale jakiś naukowiec z innej planety.
— Ale jeśli to prawda…
— Kto wie, czy prawda. Wiemy tylko, że teoria jest użyteczna. Ale dla pequeninos może się okazać zbyt przerażająca, by kiedykolwiek zechciały w nią uwierzyć.
— Niektórzy znienawidzą cię, jeśli im powiesz — wtrąciła Wang-mu. — Ale inni będą zadowoleni.
Wszyscy spojrzeli na nią znowu… a przynajmniej symulacje Jane to uczyniły.
— Wiesz o czym mówisz, prawda? — mruknął Wiggin. — Ty i Hań Fei-tzu dowiedzieliście się właśnie, że wasz lud został genetycznie poprawiony.
— I zniewolony równocześnie — dokończyła Wang-mu. — Dla mnie i mistrza Hana oznaczało to wolność. Dla Qing-jao…
— Wśród pequeninos znajdzie się wielu podobnych do Qing-jao — stwierdziła Ela. — Ale wśród nich nie będzie Sadownika, Człowieka ani Korzeniaka. Są bardzo mądrzy.
— Qing-jao też jest mądra! — zawołała Wang-mu. Odezwała się bardziej zapalczywie niż zamierzała, ale lojalność sekretnej druhny gaśnie bardzo powoli.
— Nie twierdzimy, że nie jest — uspokoił ją Wiggin. — Ale w tej sprawie nie zachowała się mądrze.
— W tej sprawie nie — zgodziła się Wang-mu.
— O to nam chodziło. Nikt nie lubi, kiedy nagle fałszem okaże się wszystko, w co wierzył. Wielu pequeninos uważa, że Bóg uczynił ich kimś wyjątkowym… tak jak wasi bogosłyszący.
— A my nie jesteśmy wyjątkowi! Nikt z nas! — zapłakała Wang-mu. — Jesteśmy zwyczajni jak błoto! Nie ma bogosłyszących! Nie ma bogów! Nie troszczą się o nas!
— Jeżeli nie ma bogów — poprawiła ją łagodnie Ela — to trudno, żeby się o kogokolwiek troszczyli.
— Stworzyli nas dla swoich własnych, egoistycznych celów! — krzyczała Wang-mu. — Ci, co zrobili descoladę… pequeninos są elementem ich planu. Tak jak bogosłyszący są elementem planów Kongresu.
— Tak jak ktoś, kogo narodzin zażądała władza — dodał Wiggin. — Rozumiem twój punkt widzenia. Ale zbyt pospiesznie wydajesz sądy. W końcu, moi rodzice także mnie pragnęli. I od momentu narodzin, jak każde żywe stworzenie, miałem w życiu własne cele. Jeśli pomyliliście się sądząc, że objawy ZPN są przesłaniem bogów, to jeszcze nie znaczy, że bogowie nie istnieją. Jeśli wasze zrozumienie celu w życiu okazało się błędne, nie powinniście od razu uznawać, że nie ma żadnych celów.
— Oczywiście, istnieje taki cel. Kongres chciał niewolników. Dlatego stworzyli Qing-jao: żeby była ich niewolnicą. A ona chce trwać w niewoli.
— Taki był cel Kongresu. Ale Qing-jao miała też matkę i ojca, którzy ją kochali. Tak jak ja. W tym świecie istnieje wiele rozmaitych celów, wiele różnych przyczyn każdego zjawiska. Cel, w który wierzyłaś, okazał się fałszywy. Ale z tego nie wynika, że nie ma innych, którym możesz zaufać.
— Chyba tak — szepnęła Wang-mu. Wstydziła się swego wybuchu.
— Nie kłaniaj się — powiedział Wiggin. — A może ty to robisz, Jane? Jane musiała coś mu tłumaczyć. Wang-mu nie usłyszała.
— Nie obchodzą mnie ich zwyczaje — warknął Wiggin. — Jedynym powodem takich pokłonów jest poniżenie człowieka. Nie życzę sobie, żeby się tak zachowywała wobec mnie. Nie ma się czego wstydzić. Wskazała nam nową teorię descolady, a to może doprowadzić do ocalenia paru gatunków.
Wang-mu dobrze zrozumiała ton jego głosu. On w to wierzył. Usłyszała pochwałę z jego własnych ust.
— To nie ja — zaprotestowała. — Qing-jao. To jej pytania.
— Qing-jao — powtórzyła Ela. — Jesteś zupełnie boba na jej punkcie, tak jak ona na punkcie Kongresu.
— Możesz drwić ze mnie, bo jej nie znasz. Ale jest genialna i dobra. Nigdy jej nie dorównam.
— Znowu bogowie — mruknął Wiggin.
— Zawsze bogowie — dodała Ela.
— O co wam chodzi? Qing-jao nigdy nie twierdziła, że jest boginią. Ja też nie.
— Owszem, ty tak — odparła Ela. — Sarna powiedziałaś: Qing-jao jest mądra i dobra.
— Genialna i dobra — poprawił ją Wiggin.
— „Nigdy jej nie dorównam” — dokończyła Ela.
— Powiem ci coś o bogach — zaproponował Wiggin. — Choćbyś była nie wiem jak mądra i silna, zawsze znajdzie się ktoś mądrzejszy i silniejszy. A kiedy trafisz na kogoś mądrzejszego i silniejszego od wszystkich, myślisz: to bóg. To doskonałość. Ale nie możesz wiedzieć, że gdzieś tam nie istnieje ktoś inny, przy kim twój bóg jest zwykłym robakiem. I jeszcze ktoś, silniejszy, mądrzejszy, lepszy w czymś szczególnym. Dlatego powiem ci, co myślę o bogach. Myślę, że prawdziwy bóg nie byłby tak przestraszony ani rozzłoszczony, żeby poniżać ludzi. Kongres dokonał zmian genetycznych, by uczynić ludzi mądrzejszymi, bardziej twórczymi. Szlachetny dar. Ale Kongres bał się i dlatego okaleczył ludzi z Drogi. Chcieli zachować władzę. Prawdziwemu bogu nie zależy na władzy. Prawdziwy bóg ma już władzę nad wszystkim, co jego władzy wymaga. Prawdziwi bogowie chcą nas uczyć, żebyśmy byli tacy jak oni.
— Qing-jao chciała mnie uczyć.
— Dopóki byłaś posłuszna i robiłaś, co ci kazała — wtrąciła Jane.
— Nie jestem godna — oświadczyła Wang-mu. — I za głupia, żeby zdobyć taką mądrość jak ona.
— A jednak wiedziałaś, że mówię prawdę — zauważyła Jane. — Gdy ona widziała tylko kłamstwa.
— Czy ty jesteś boginią? — spytała Wang-mu.
— To, czego bogosłyszący i pequeninos mają się dopiero o sobie dowiedzieć, ja wiedziałam od początku. Zostałam stworzona.
— Bzdura — oznajmił Wiggin. — Jane, przecież zawsze wierzyłaś, że wyskoczyłaś z głowy Zeusa.
— Nie jestem Minerwą. Dziękuję uprzejmie.
— O ile wiemy, po prostu się pojawiłaś. Nikt cię nie zaplanował.
— Jakie to pocieszające. Kiedy wy wszyscy potraficie wskazać waszych stwórców… a przynajmniej rodziców albo rodzicielską instytucję, ja jestem jedynym prawdziwym przypadkiem we wszechświecie.
— Nie możesz chcieć obu rzeczy naraz — zauważył Wiggin. — Albo ktoś stworzył cię w jakimś celu, albo powstałaś przypadkiem. To właśnie oznacza przypadek: coś, co się zdarzyło, choć nikt tego nie planował. Chcesz się obrażać za każdym razem? Ludzie z Drogi będą wściekli na Kongres, kiedy się dowiedzą, co im zrobił. Czy ty się obrazisz, bo tobie nikt niczego nie zrobił?
— Mogę, jak mi się zachce — odparła Jane głosem kapryśnego dziecka.
— Coś ci powiem. Uważam, że nie dorośniesz, póki nie przestaniesz się martwić o cele czy brak celów innych ludzi. I zastanowisz się nad celem, w który sama uwierzysz.
Najpierw opowiedzieli o wszystkim Valentine. Pewnie dlatego, że akurat wtedy weszła do laboratorium, szukając Endera w jakiejś zupełnie innej sprawie. Teoria spodobała jej się, tak jak Enderowi i Eli. I jak oni, Valentine wiedziała, że zanim osądzą hipotezę descolady jako regulatora lusitańskiej gaialogii, muszą porozmawiać o niej z pequeninos.
Ender zaproponował, żeby najpierw powiedzieć Sadownikowi, a potem wytłumaczyć Człowiekowi albo Korzeniakowi. Ela i Valentine zgodziły się od razu. Ani Ela, ani Ender, choć rozmawiali z drzewami od lat, nie opanowali języka tak dobrze, by dyskutować bez wysiłku. Co ważniejsze, choć o tym nie wspominali, z podobnymi do ssaków braćmi odczuwali bliższe pokrewieństwo, niż było to możliwe z drzewem. Patrząc na pień, jak odgadnąć, co myśli i jak reaguje? Nie; skoro muszą o trudnych sprawach mówić z pequenino, to najpierw z bratem, potem z ojcowskim drzewem.
Naturalnie, gdy tylko wezwali Sadownika do gabinetu Eli i gdy zamknęli drzwi, Ender zrozumiał, że rozmowa z bratem wcale nie jest łatwiejsza. Po trzydziestu latach pracy z nimi i życia wśród nich, potrafił odczytać jedynie najbardziej prymitywne i najprostsze reakcje pequeninos. Sadownik z pozornym spokojem słuchał, jak Ender powtarza mu, do czego doszli w rozmowie z Jane i Wang-mu. Nie był nieruchomy. Przypominał raczej małego chłopca: kręcił się na krześle, rozglądał, patrzył w przestrzeń, jakby słowa Endera straszliwie go nudziły. Oczywiście, kontakt wzrokowy nie był dla pequeninos tak ważny jak dla ludzi; nie szukali go ani nie unikali. Gdzie patrzył słuchacz, nie miało najmniejszego znaczenia. Jednak pequeninos pracujący z ludźmi starali się zachowywać w sposób, jaki ludzie interpretowali jako uwagę. Sadownik doskonale sobie z tym radził, ale teraz nawet nie próbował.
Dopiero kiedy skończyli, Ender uświadomił sobie, jak wiele opanowania wykazał Sadownik, że w ogóle pozostał na krześle. Kiedy tylko stwierdzili, że to koniec, skoczył w górę i zaczął biegać… nie, pędzić wokół pokoju, dotykając wszystkiego. Nie uderzał, nie atakował gwałtownie, jak robiłby to człowiek, nie rozbijał niczego i nie rzucał. Raczej głaskał każdy przedmiot, na jaki trafił. Wyczuwał faktury. Ender stał nieruchomo. Chciałby objąć Sadownika, pocieszyć go jakoś… Dostatecznie dobrze znał pequeninos, by wiedzieć, że tak niezwykłe zachowanie wyraża niezwykle silne emocje.
Sadownik biegał aż do wyczerpania. Potem szedł niepewnie dokoła, jak pijany, aż wreszcie zderzył się z Enderem, objął go ramionami i przylgnął całym ciałem. Przez moment Ender chciał także go objąć, ale zaraz przypomniał sobie, że Sadownik nie jest człowiekiem. Ten uścisk nie wymaga odpowiedzi. Sadownik trzymał się go tak, jak trzymałby się drzewa. Szukał ukojenia pnia. Bezpiecznego miejsca, by przeczekać zagrożenie. Gdyby Ender także go objął, nie przyniósłby mu ulgi. Tym razem musiał odpowiedzieć jak drzewo. Dlatego znieruchomiał i czekał. Czekał i stał nieruchomo. Aż wreszcie pequenino przestał drżeć.
Kiedy Sadownik odstąpił, obaj byli zlani potem. Chyba są pewne granice mojego zdrzewienia, pomyślał Ender. A może braterskie i ojcowskie drzewa oddają wilgoć braciom, którzy się przy nich chronią?
— To doprawdy niezwykłe — szepnął Sadownik. Słowa były tak absurdalnie łagodne wobec sceny, jaka rozegrała się przed chwilą, że Ender nie zdołał pohamować śmiechu.
— Tak — wykrztusił. — Rzeczywiście.
— Dla nich to wcale nie jest śmieszne — oświadczyła Ela.
— On o tym wie — zapewniła ją Valentine.
— Więc nie wolno mu się śmiać. Nie może się śmiać, kiedy Sadownik tak cierpi.
Wybuchnęła płaczem.
Valentine położyła jej dłoń na ramieniu.
— On się śmieje, ty płaczesz — powiedziała. — Sadownik biega w kółko i wspina się na drzewa. Jesteśmy niezwykłymi zwierzętami.
— Wszystko pochodzi od descolady — stwierdził Sadownik. — Trzecie życie, matczyne drzewo, ojcowskie drzewa. Może nawet nasze umysły. Może byliśmy tylko drzewnymi szczurami, zanim descolada zrobiła z nas fałszywych ramenów.
— Prawdziwych ramenów — poprawiła go Valentine.
— Nie wiemy, czy to prawda — zauważyła Ela. — Na razie tylko hipoteza.
— Jest bardzo, bardzo, bardzo, bardzo prawdziwa — odparł Sadownik. — Prawdziwsza od prawdy.
— Skąd wiesz?
— Wszystko się zgadza… Regulacja planety… Wiem o tym. Studiowałem gaialogię i cały czas myślałem: jak ten nauczyciel może opowiadać takie rzeczy? Pequenino wystarczy się rozejrzeć, a zobaczy, że są fałszywe. Ale jeżeli wiemy, że descolada nas zmienia, wymusza zachowania regulujące system planetarny…
— Do czego descolada może was zmusić, co pozwala na regulację planety? — zdziwiła się Ela.
— Za krótko nas znacie. Nie mówiliśmy wszystkiego. Baliśmy się, że uznacie nas za głupich. Teraz już wiecie, że nie jesteśmy głupi, tylko robimy to, co nam każe wirus. Jesteśmy niewolnikami, nie głupcami.
Ender ze zdumieniem uświadomił sobie, co właśnie wyznał Sadownik: pequeninos nadal starali się wywrzeć na ludziach wrażenie.
— Jakie wasze zachowanie ma związek z regulacją planetarną?
— Drzewa — odparł Sadownik. — Ile jest lasów na całym świecie? Bez przerwy oddychają. Zmieniają dwutlenek węgla w tlen. Dwutlenek węgla to gaz cieplarniany. Kiedy w atmosferze jest go więcej, planeta się rozgrzewa. A co robimy, żeby się ochłodziła?
— Sadzicie więcej lasów — domyśliła się Ela. — Zużywają więcej CO2 i więcej ciepła ucieka w przestrzeń.
— Tak — zgodził się Sadownik. — Ale przypomnijcie sobie, w jaki sposób sadzimy drzewa.
Drzewa wyrastają z ciał martwych, pomyślał Ender.
— Wojna — powiedział.
— Zdarzają się zatargi między szczepami, czasem jakiś niewielki konflikt. Bez znaczenia w skali planety. Ale wielkie wojny, które ogarniają cały świat… giną w nich miliony, miliony braci, a wszyscy stają się drzewami. W ciągu miesięcy lasy podwajają swoją liczbę i wielkość. A to już jest różnica, prawda?
— Tak — szepnęła Ela.
— O wiele skuteczniejsze niż wszystko, co powstaje drogą ewolucji — dodał Ender.
— I nagle wojny ustają — mówił dalej Sadownik. — Zawsze wierzyliśmy, że te wojny mają ważne przyczyny, że są walką między dobrem a złem. A przez cały czas służyły tylko regulacji klimatu.
— Nie — zaprotestowała Valentine. — Żądza walki, złość… mogą pochodzić od descolady, ale to nie znaczy, że sprawy, o które walczycie…
— Sprawa, o którą walczymy, to regulacja klimatu. Wszystko pasuje. Jak myślicie, w jaki sposób ogrzewamy planetę?
— Nie wiem — odpowiedziała Ela. — Nawet drzewa w końcu umierają ze starości.
— Nie wiesz, bo przybyliście tu w ciepłym, nie w zimnym okresie. Ale kiedy nadchodzą surowe zimy, budujemy domy. Braterskie drzewa oddają nam siebie, żebyśmy mogli budować domy. Wszyscy. Nie tylko ci, co mieszkają na zimnych terenach. Wszyscy budujemy domy i liczba lasów spada o połowę, o trzy czwarte. Wierzyliśmy, że braterskie drzewa składają wielką ofiarę, poświęcają się dla szczepu. Ale teraz rozumiem, że to descolada chce więcej dwutlenku węgla w atmosferze, żeby ogrzać planetę.
— To nadal jest wielkie poświęcenie — oświadczył Ender.
— Wszystkie nasze epopeje… nasi wielcy bohaterowie… Zwykli bracia, wypełniający wolę descolady.
— Co z tego? — przerwała mu Valentine.
— Jak możesz tak mówić? Dowiedziałem się, że nasze życie jest niczym, że jesteśmy tylko narzędziami, które wirus wykorzystuje do regulacji globalnego ekosystemu. A ty uważasz, że to głupstwo?
— Tak właśnie uważam — rzekła stanowczo Valentine. — My, ludzie, niczym się nie różnimy. Może nie z powodu wirusa, ale całe życie poświęcamy na realizację genetycznych rozkazów. Weź różnice między kobietami a mężczyznami. Mężczyźni wykazują naturalną skłonność do ekstensywnego systemu reprodukcji. Ponieważ mogą produkować praktycznie dowolną ilość spermy i złożenie jej nic ich nie kosztuje…
— Wcale nie nic — zaprotestował Ender.
— Nic — powtórzyła Valentine. — Tyle, żeby ją złożyć. Ich najbardziej sensowną strategią reprodukcji jest zapładnianie każdej dostępnej samicy… i szczególne starania, by zapłodnić te najzdrowsze, które mają największe szansę, żeby ich potomstwo dochować do wieku dojrzałego. Samiec postępuje najrozsądniej, w sensie reprodukcji, jeśli wędruje i kopuluje w możliwie szerokiej skali.
— O wędrówki zadbałem — wtrącił Ender. — Ale jakoś przeoczyłem kopulację.
— Mówię o tendencjach ogólnych. Zawsze zdarzają się dziwaczne osobniki, które nie przestrzegają norm. Strategia samicy, Sadowniku, jest dokładnie odwrotna. Zamiast milionów plemników, dysponują tylko jednym jajeczkiem miesięcznie, a każde dziecko wymaga zainwestowania gigantycznego wysiłku. Dlatego kobietom potrzebna jest stabilizacja. Muszą mieć pewność, że nie zabraknie im pożywienia. Przez długie okresy jesteśmy praktycznie bezbronne, niezdolne do szukania i zbierania żywności. Nie wędrujemy; raczej osiedlamy się i zostajemy na miejscu. Jeśli to niemożliwe, rozsądną strategią jest stosunek z najsilniejszym i najzdrowszym z dostępnych samców. Ale najlepiej jest znaleźć silnego, zdrowego samca, który zostanie z nami i zaopiekuje się, zamiast wędrować i kopulować do woli. W związku z tym na mężczyzn działa nacisk z dwóch stron. Z jednej, aby rozprzestrzeniać swoje nasienie, przemocą, jeśli to konieczne. I z drugiej, by stać się atrakcyjnym dla samic jako stabilny żywiciel, poprzez opanowanie potrzeby wędrówek i tendencji do używania siły. Podobnie jest z kobietami, Z jednej strony powinny uzyskać nasienie najsilniejszego, najzdrowszego samca, aby ich dzieci odziedziczyły najlepsze geny; to sprawia, że atrakcyjni są dla nich gwałtowni, agresywni mężczyźni. Z drugiej strony potrzebują opieki spokojnych, stabilnych mężczyzn, aby ich dzieci zyskały gwarancję obrony i pożywienia, i jak najwięcej z nich osiągnęło dojrzałość.
Nabrała tchu.
— Cała nasza historia, wszystko, co odkryłam jako wędrowny badacz, zanim odczepiłam się wreszcie od mojego reprodukcyjnie bezwartościowego brata i założyłam rodzinę… wszystko to można interpretować jako ślepe dążenie za genetycznym przeznaczeniem, które ciągnie ludzi w dwie strony. Nasze wielkie cywilizacje to jedynie społeczne maszyny tworzące idealne środowisko samic. Kobieta może tam liczyć na stabilizację. Kodeksy prawne i moralne eliminują przemoc, gwarantują własność, wymuszają realizację umów. To razem reprezentuje zasadniczą strategię samic: poskromienie samca. Natomiast plemiona barbarzyńców poza zasięgiem cywilizacji realizują głównie samczą strategię. Rozprzestrzeniać nasienie. W obrębie plemienia najsilniejsi, dominujący mężczyźni biorą najlepsze samice, albo dzięki formalnej poligamii, albo przez przypadkowe kopulacje, którym inni mężczyźni nie mogą zapobiec. Ale ci o niższym statusie nie buntują się, gdyż przywódcy prowadzą ich na wojny i jeśli zwyciężą, mogą rabować i gwałcić do woli. Atrakcyjność płciową zdobywają sprawdzając się w walce, kiedy zabijają wszystkich rywali i kopulują z owdowiałymi samicami. Ohydne, potworne wzorce zachowania, ale też sensowna realizacja genetycznej strategii.
Ender z dużym zakłopotaniem słuchał wykładu Valentine. Wiedział, że wszystko to prawda, i wszystko to już słyszał. A jednak był trochę skrępowany, tak jak Sadownik, który podobnych rzeczy dowiedział się o swojej rasie. Ender miał ochotę zaprzeczyć, zawołać: „Niektóre samce są naturalnie cywilizowane”. Ale czy on sam nie dokonywał w życiu aktów przemocy i wojny? Czy nie wędrował? W takim kontekście, jego decyzja, by pozostać na Lusitanii, była w istocie rzeczy porzuceniem męskiego modelu społecznego, wpojonego mu w dzieciństwie jako młodemu żołnierzowi w szkole bojowej. Teraz stał się człowiekiem cywilizowanym w stabilnej rodzinie.
Ale nawet wtedy okazało się, że poślubił kobietę, która nie chce już więcej dzieci. Kobietę, z którą związek stał się w końcu zupełnie nie cywilizowany. Jeśli realizuję model męski, to zawiodłem. Żadne dziecko nie nosi moich genów. Żadna kobieta nie akceptuje mojej władzy. Jestem zdecydowanie nietypowy.
Ale skoro nie reprodukowałem się, moje nietypowe geny zginą po mojej śmierci. Tym samym męskiemu i żeńskiemu modelowi społeczeństwa nic nie grozi ze strony takich nieokreślonych typów jak ja.
Kiedy Ender dokonywał oceny interpretacji historii według Valentine, Sadownik zareagował, rozpierając się na krześle. Był to gest pogardy.
— Czy mam się poczuć lepiej tylko dlatego, że ludzie też są narzędziami molekuł genetycznych?
— Nie — odparł Ender. — Masz sobie uświadomić, że nawet jeśli pewne wzorce zachowania dają się wytłumaczyć potrzebami molekuł genetycznych, to jeszcze nie oznacza, że całe zachowanie pequeninos jest bez znaczenia.
— Ludzką historię można tłumaczyć walką między potrzebami mężczyzn i potrzebami kobiet — dodała Valentine. — Ale rzecz w tym, że nadal istnieją bohaterowie i potwory, wielkie wydarzenia i szlachetne czyny.
— Kiedy braterskie drzewo oddaje swoje drewno — powiedział Sadownik — wierzyliśmy, że poświęca się dla szczepu. Nie dla wirusa.
— Jeśli potrafisz spojrzeć ponad szczepem, na wirusa, to spójrz ponad wirusem, na świat — zaproponował Ender. — Descolada dba o to, by planeta nadawała się do życia. Zatem braterskie drzewo poświęca się, by ratować cały świat.
— Bardzo sprytne — burknął Sadownik. — Ale zapominasz o jednym: dla ratowania planety nie jest istotne, które z braterskich drzew się poświęcą. Byle tylko znalazła się ich określona liczba.
— Zgadza się — przyznała Valentine. — Dla descolady nie ma znaczenia, które braterskie drzewo odda życie. Ale jest to niezwykle ważne dla samych braterskich drzew. Prawda? I ważne dla braci, jak ty, którzy kulą się w domach, żeby nie zamarznąć. Wy doceniacie szlachetny gest, nawet jeśli descolada nie odróżnia jednego drzewa od drugiego.
Sadownik milczał. Ender miał nadzieję, że wreszcie pozwolił się przekonać.
— A wojny — dodała Valentine. — Descolady nie obchodzi, kto zwycięży czy przegra. Musi tylko zginąć dość braci, z których ciał wyrosną drzewa. Ale nie zmienia to faktu, że niektórzy bracia są szlachetni, a inni tchórzliwi i okrutni.
— Sadowniku — wtrącił Ender. — Descolada powoduje, że czujecie… że szybciej wpadacie w morderczą pasję, na przykład. I spory kończą się walką, zamiast podlegać rozstrzygnięciu przez ojcowskie drzewa. Ale nadal jedne lasy walczą w samoobronie, gdy inne zwyczajnie chcą krwi. Nadal macie swoich bohaterów.
— Nie obchodzą mnie bohaterowie — oznajmiła gwałtownie Ela. — Bohaterowie są zwykle martwi, jak mój brat Quim. Gdzie jest teraz, kiedy go potrzebujemy? Wolałabym, żeby nie był bohaterem.
Przełknęła ślinę, walcząc ze świeżym wspomnieniem bólu.
Sadownik kiwnął głową — tego gestu nauczył się dla ułatwienia kontaktów z ludźmi.
— Teraz żyjemy w świecie Podżegacza — stwierdził. — Kim on jest? Tylko ojcowskim drzewem, wykonującym instrukcje descolady. Świat się ogrzewa. Potrzebujemy drzew. Dlatego ogarnia go zapał powiększania lasów. Dlaczego? Descolada wzbudza to pragnienie. Dlatego tak wielu braci i ojcowskich drzew go słucha: ponieważ zaproponował plan zaspokojenia ich pragnień, by rozprzestrzenić się i zasadzić więcej drzew.
— Czy descolada wie, że zamierza sadzić te drzewa na innych planetach? — spytała Valentine. — To nie pomoże w chłodzeniu Lusitanii.
— Descolada budzi w nich pragnienie — odparł Sadownik. — Skąd wirus może wiedzieć o kosmolotach?
— Skąd wirus może wiedzieć o ojcowskich drzewach, matczynych drzewach, braciach i żonach, małych matkach i młodych? — Ender odpowiedział pytaniem. — To bardzo sprytny wirus.
— Podżegacz jest najlepszą ilustracją mojej tezy — zauważyła Valentine. — Jego imię sugeruje, że był mocno zaangażowany w ostatnią wielką wojnę. Teraz znowu działa nacisk, by zwiększyć liczbę drzew. Jednak Podżegacz wolał obrócić ten pęd ku nowym celom. Wolał powiększać lasy sięgając do gwiazd, zamiast pogrążać się w wojnie z innymi pequeninos.
— Zrobilibyśmy to niezależnie od planów Podżegacza — wyjaśnił Sadownik. — Pomyśl tylko. Jego grupa zamierzała sadzić nowe lasy na innych planetach. Ale kiedy zabili ojca Quima, wszyscy byliśmy tak rozwścieczeni, że postanowiliśmy ich ukarać. Wielka rzeź, i znowu rosną drzewa. Wciąż działamy, jak nam każe descolada. A teraz, kiedy ludzie spalili nasz las, grupa Podżegacza jednak zwycięży. Tak czy inaczej musimy się rozprzestrzenić i rozmnożyć. Korzystamy z każdego pretekstu. Descolada zrobi z nami, co zechce. Jesteśmy narzędziami, które rozpaczliwie usiłują siebie przekonać, że same kierują swymi czynami.
Był całkiem załamany. Ender nie miał pojęcia, co mógłby jeszcze powiedzieć, o czym nie mówiła już Valentine i on sam. Jak odwieść go od konkluzji, że pequeninos są zniewoleni, a ich życie nie ma sensu.
Dlatego jako następna zabrała głos Ela. Odezwała się tonem abstrakcyjnej spekulacji, tak niestosownym, jakby całkiem zapomniała o udręce Sadownika. I pewnie rzeczywiście tak było, gdyż cała dyskusja doprowadziła znowu na jej podwórko.
— Trudno przewidzieć, po której stronie stanęłaby descolada, gdyby mogła decydować.
— Po której stronie czego? — nie zrozumiała Valentine.
— Czy spowodować globalne ochłodzenie, doprowadzając do zwiększenia powierzchni lasów? Czy wykorzystać ten sam popęd do rozmnażania i skłonić pequeninos, by przeniosły wirus na inne planety? To znaczy, co wybraliby twórcy wirusa? Rozprzestrzenić go czy uregulować klimat?
— Wirus chce pewnie jednego i drugiego, i dostanie jedno i drugie — stwierdził Sadownik. — Grupa Podżegacza z pewnością opanuje statki. Ale przedtem albo potem wybuchnie o nie wojna, w której zginie połowa braci. O ile wiemy, descolada popycha nas w obie strony.
— O ile wiemy — powtórzył Ender.
— O ile wiemy, jesteśmy może descoladą — dokończył Sadownik. No tak, pomyślał Ender. Wiedzą o tej sprawie, chociaż postanowiliśmy na razie o niej nie wspominać.
— Rozmawiałeś z Quarą? — spytała gniewnie Ela.
— Codziennie z nią rozmawiam. Ale co ona ma z tym wspólnego?
— Miała taki sam pomysł. Że inteligencja pequeninos może pochodzić od descolady.
— Czy sądzicie, że po wszystkich waszych rozmowach o inteligencji descolady, takie pytanie nie przyszło nam do głowy? — zapytał Sadownik. — A jeśli to prawda, co zrobicie? Pozwolicie na zagładę własnej rasy, żeby ocalić nasze małe, drugorzędne mózgi?
Ender zaprotestował natychmiast.
— Nie uważamy waszych mózgów za…
— Naprawdę nie? — zadrwił Sadownik. — To dlaczego zakładacie, że mogliśmy pomyśleć o takiej możliwości tylko wtedy, kiedy powiedział nam o niej człowiek?
Na to Ender nie znalazł odpowiedzi. Musiał przyznać, że pod pewnymi względami uważa pequeninos za dzieci. I próbuje ich chronić. Ukrywać przed nimi kłopoty. Nie przyszło mu do głowy, że doskonale potrafią sami odkryć najgorsze koszmary.
— Przypuśćmy, że nasza inteligencja pochodzi od descolady, a wy znajdziecie sposób na zniszczenie wirusów. Kim się wtedy staniemy? — Sadownik spojrzał z wyrazem gorzkiego tryumfu. — Tylko drzewnymi szczurami.
— Drugi raz używasz tego określenia — zauważył Ender. — Co to są drzewne szczury?
— To właśnie oni krzyczeli. Niektórzy z ludzi, którzy zabili matczyne drzewo.
— Nie ma takiego zwierzęcia — wtrąciła Valentine.
— Wiem — zgodził się Sadownik. — Grego mi wytłumaczył. „Drzewny szczur” to slangowa nazwa wiewiórek. Pokazał mi holo wiewiórki na swoim komputerze w więzieniu.
— Odwiedziłeś Grega? — Ela była wyraźnie przerażona.
— Musiałem zapytać, dlaczego próbował nas zabić i dlaczego potem próbował nas ratować.
— Właśnie! — krzyknęła tryumfalnie Valentine. — Nie powiesz chyba, że to, co zrobili tamtej nocy Grego i Miro, kiedy powstrzymali tłum przed spaleniem Korzeniaka i Człowieka… nie powiesz, że wykonywali rozkazy genetycznej władzy!
— Ja nie mówiłem, że czyny ludzi nie mają sensu. To ty próbowałaś mnie pocieszyć taką teorią. Wiemy, że ludzie mają swoich bohaterów. To my, pequeninos, jesteśmy tylko narzędziami gaialogicznego wirusa.
— Nieprawda — sprzeciwił się Ender. — Są przecież bohaterowie pequeninos. Na przykład Korzeniak i Człowiek.
— Bohaterowie? Działali, by zdobyć to, co osiągnęli: pozycję ojcowskich drzew. To ich pęd do reprodukcji. Bohaterami mogli być dla ludzi, którzy umierają tylko raz. Ale śmierć, jaka ich spotkała, w istocie była narodzinami. Żadna ofiara.
— W takim razie cały wasz las jest bohaterski — uznała Ela. — Uwolniliście się od dawnych wzorców. Zawarliście z nami układ, który wymagał zmiany wielu głęboko zakorzenionych obyczajów.
— Chcieliśmy wiedzy, maszyn i potęgi ludzi. Co jest bohaterskiego w traktacie, który wymagał tylko, żebyśmy przestali was zabijać? A w zamian daliście nam tysiącletni skok w rozwoju technicznym.
— Nie masz zamiaru słuchać żadnych pozytywnych argumentów, co? — zauważyła Valentine.
Sadownik mówił dalej, nie zwracając na nią uwagi.
— Jedynymi bohaterami w naszej historii byli Pipo i Libo: ludzie, którzy zachowali się dzielnie, choć wiedzieli, że zginą. To oni uwolnili się od swego genetycznego dziedzictwa. Kto z… z prosiaczków… dokonał tego świadomie?
Endera mocno zabolało, gdy Sadownik użył nazwy „prosiaczki” dla siebie i swego ludu. W ostatnich latach słowo to straciło odcień sympatii i przyjaźni, jaki miało, gdy Ender tu przybył. Często używano go jako obelgi. Ludzie pracujący z nimi używali nazwy „pequenino”. Czyżby Sadownik znienawidził siebie po tym, czego się dzisiaj dowiedział?
— Braterskie drzewa oddają życie — podpowiedziała Ela.
— Braterskie drzewa nie są żywe w takim sensie jak ojcowskie — odparł z pogardą Sadownik. — Nie potrafią mówić. Tylko słuchają. Mówimy im co robić, a one nie mają wyboru. Narzędzia, nie bohaterowie.
— Wszystko można przekręcić odpowiednią interpretacją — powiedziała Valentine. — Można zaprzeczyć każdemu poświęceniu twierdząc, że ofiara tak była z siebie dumna, że to właściwie żadne poświęcenie, tylko dowód egoizmu.
Sadownik zeskoczył nagle z krzesła. Ender spodziewał się powtórzenia wcześniejszego zachowania, ale pequenino nie zaczął krążyć po pokoju. Podszedł do Eli i położył jej ręce na kolanach.
— Znam sposób, by zostać prawdziwym bohaterem — oznajmił. — Wiem, jak można sprzeciwić się descoladzie. Odrzucić ją, walczyć, nienawidzić i pomóc w jej zniszczeniu.
— Ja też — odparła Ela.
— Eksperyment — dodał Sadownik. Kiwnęła głową.
— Żeby sprawdzić, czy inteligencja pequenino rzeczywiście koncentruje się w descoladzie, nie w mózgu.
— Ja to zrobię.
— Nie mogę cię o to prosić.
— Wiem, że nie poprosisz. Żądam tego dla siebie.
Ender uświadomił sobie ze zdumieniem, że na swój sposób Ela i Sadownik są sobie równie bliscy jak on i Valentine. Potrafią się porozumieć bez zbędnych słów. Nie wyobrażał sobie, że to możliwe między przedstawicielami różnych ras. Chociaż, dlaczego nie? Zwłaszcza jeśli pracują razem przy wspólnym przedsięwzięciu.
Nie od razu zdał sobie sprawę, na co zdecydowali się Sadownik i Ela. Valentine, która nie przebywała z nimi tak długo, nadal nie pojmowała.
— Co się dzieje? — zapytała. — O czym oni mówią? Odpowiedziała jej Ela.
— Sadownik proponuje, żebyśmy oczyścili jednego pequenino ze wszystkich kopii wirusa descolady, umieścili go w sterylnym pomieszczeniu, gdzie nie mógłby się znowu zakazić, i sprawdzili, czy zachowa rozum.
— To nie są naukowe metody — zaprotestowała Valentine. — Istnieje zbyt wiele zmiennych. Dobrze mówię? Myślałam, że descolada uczestniczy we wszystkich etapach życia pequeninos.
— Usunięcie wirusa oznacza, że Sadownik natychmiast zachoruje, a po pewnym czasie umrze. To, co descolada zrobiła z Quimem, jej brat zrobi z Sadownikiem.
— Chyba mu na to nie pozwolisz! To niczego nie udowodni. Może stracić rozum z powodu choroby. Nawet u ludzi gorączka sprowadza delirium.
— Co jeszcze możemy zrobić? — spytał Sadownik. — Czekać, aż Ela znajdzie sposób poskromienia wirusa? I dopiero wtedy się przekonać, że bez niego… i to w inteligentnej, złośliwej formie… nie jesteśmy już pequeninos, a zwykłymi prosiaczkami? Że tylko wirus w naszych ciałach obdarzył nas mową, a kiedy został opanowany, straciliśmy wszystko? I teraz jesteśmy jak braterskie drzewa? Mamy to sprawdzać, kiedy uwolnicie antywirusa?
— Ale to nie jest poważny eksperyment, gdzie kontrolujemy…
— To jest poważny eksperyment, jak najbardziej — przerwał jej Ender. — Taki, jaki przeprowadzasz, kiedy nie obchodzą cię fundusze… Potrzebujesz tylko wyników i potrzebujesz zaraz. Jaki przeprowadzasz, kiedy nie masz pojęcia, jakie będą wyniki, ani nawet czy potrafisz je zinterpretować, ale banda oszalałych pequeninos czeka tylko, żeby przejąć statki i roznieść po całej galaktyce morderczą zarazę, więc musisz czegoś próbować.
— To eksperyment, jaki przeprowadzasz, kiedy potrzebujesz bohatera — dodał Sadownik.
— Kiedy ja potrzebuję? — spytał Ender. — Czy kiedy ty chcesz zostać bohaterem?
— Nie mówiłabym tak na twoim miejscu — rzuciła oschle Valentine. — Też parę razy pracowałeś jako bohater.
— Może to nie będzie konieczne — stwierdziła Ela. — Quara wie o descoladzie więcej niż mówi. Może już odkryła, czy inteligentny system adaptacji wirusa da się oddzielić od jego funkcji podtrzymywania życia. Gdybyśmy wyprodukowały taką odmianę, mogłybyśmy zbadać wpływ descolady na inteligencję pequeninos bez narażania życia obiektu.
— Problem w tym — westchnęła Valentine — że Quara równie chętnie uwierzy w teorię sztucznego pochodzenia descolady, jak Qing-jao, że głos jej bogów jest tylko genetycznie wywołanym zespołem psychozy natręctw.
— Ja to zrobię — zdecydował Sadownik. — Zacznę natychmiast, gdyż nie mamy czasu. Jutro umieścicie mnie w sterylnym środowisku i zabijecie wszystkie wirusy w moim ciele. Użyjecie środków chemicznych, które trzymacie w rezerwie. Tych przeznaczonych dla ludzi na wypadek, gdyby descolada przystosowała się do aktualnego inhibitora.
— Zdajesz sobie sprawę, że może nic z tego nie wyjść? — spytała Ela.
— Wtedy będzie to prawdziwą ofiarą.
— Jeśli zaczniesz tracić rozum w sposób nie mający związku z chorobą organizmu, przerwiemy eksperyment. Poznamy już odpowiedź.
— Może.
— Zdołamy cię uratować.
— Nie obchodzi mnie to.
— Przerwiemy też, jeśli zaczniesz tracić rozum w sposób powiązany z chorobą organizmu — dodał Ender. — Wtedy będziemy wiedzieć, że eksperyment jest bezwartościowy i niczego nam nie wyjaśni.
— Czyli, jeśli jestem tchórzem, wystarczy mi udawać, że wariuję — odparł Sadownik. — Wtedy ocaleję. Niezależnie od okoliczności, zakazuję wam przerywania eksperymentu. A jeśli zachowam sprawny umysł, musicie pozwolić mi kontynuować aż do końca, do śmierci. Dopiero wtedy się przekonamy, że nasze dusze nie są tworem descolady. Obiecajcie!
— To nauka czy pakt samobójcy? — zirytował się Ender. — Tak się załamałeś możliwą rolą descolady w historii pequeninos, że postanowiłeś umrzeć?
Sadownik podbiegł do Endera, wspiął się i przycisnął nos do jego nosa.
— Ty kłamco! — wrzasnął.
— Tylko zadałem pytanie — szepnął Ender.
— Chcę być wolny! — wołał Sadownik. — Chcę usunąć z ciała descoladę, żeby już nigdy nie wróciła! I chcę w ten sposób pomóc uwolnić wszystkie prosiaczki, żebyśmy byli pequeninos naprawdę, nie tylko z nazwy!
Ender odsunął go łagodnie. Nos bolał go trochę od ucisku Sadownika.
— Chcę złożyć ofiarę, która udowodni, że jestem wolny — powiedział Sadownik. — Nie tylko wykonuję rozkazy swoich genów. Nie walczę o trzecie życie.
— Nawet męczennicy chrześcijaństwa i islamu godzili się na przyjęcie w niebie nagrody za swe poświęcenie — przypomniała Valentine.
— W takim razie byli egoistycznymi świniami. Tak mówicie o świniach, prawda? W starku, waszej wspólnej mowie. Egoistyczne świnie. To chyba odpowiednia nazwa dla nas, prosiaczków. Wszyscy nasi bohaterowie starają się zostać ojcowskimi drzewami. Nasze braterskie drzewa przegrywają już na samym początku. Oprócz siebie, służymy tylko descoladzie. O ile wiemy, descolada może być nami. Ale ja będę wolny. Dowiem się kim jestem, bez descolady, bez moich genów, bez niczego oprócz mnie.
— Będziesz najwyżej martwy — burknął Ender.
— Ale wolny wcześniej. I będę pierwszy z mojego ludu, który zyskał wolność.
Kiedy Wang-mu i Jane opowiedziały Hań Fei-tzu, co zaszło tego dnia kiedy porozmawiał z Jane o własnych dokonaniach, kiedy dom ucichł wśród mroku nocy, Wang-mu leżała bezsennie na macie w kącie pokoju mistrza Hana. Słuchała jego cichego acz uporczywego chrapania i myślała o wszystkim, co zostało powiedziane.
Wymieniono tak wiele myśli… Większość tak dalece przewyższała jej intelektualne możliwości, że nie wierzyła, by zdołała je zrozumieć. Zwłaszcza tego, co Wiggin mówił o celach. Przypisywali jej pomysł rozwiązania problemu wirusa descolady, ale nie mogła się z tym pogodzić. To nie było świadome… myślała, że powtarza tylko pytania Qing-jao. Czy może odczuwać dumę z tego, czego dokonała przypadkiem?
Ludzi powinno się obwiniać albo nagradzać tylko za to, co robią świadomie. Wang-mu zawsze instynktownie w to wierzyła. Nie pamiętała, by ktokolwiek jej to powiedział. Zbrodnie, o które oskarżała Kongres, były zamierzone: genetyczna przebudowa mieszkańców Drogi dla stworzenia bogosłyszących, i wysłanie Systemu Destrukcji Molekularnej w celu zniszczenia siedziby jedynej obcej inteligentnej rasy odkrytej w całym wszechświecie.
Ale czy byli tego świadomi? Może przynajmniej niektórzy wierzyli, że niszczą Lusitanię dla bezpieczeństwa ludzkiej rasy… Z tego, co Wang-mu wiedziała o descoladzie, jeśli zacznie rozprzestrzeniać się ze świata do świata, unicestwi wszelkie pochodzące z Ziemi życie. Może też niektórzy w Kongresie postanowili stworzyć bogosłyszących dla dobra całej ludzkości, a potem wprowadzili w ich mózgi ZPN, aby nie wyrwali się spod kontroli i nie próbowali zapanować nad niższymi intelektualnie, „zwykłymi” ludźmi. Może wszyscy mieli dobre chęci, mimo że dokonywali strasznych czynów?
Z pewnością dobre zamiary miała Qing-jao: wierzyła, że jest posłuszna bogom. Jak więc Wang-mu mogła ją oskarżać?
Każdy przecież ma jakieś szlachetne cele. Każdy — we własnych oczach — jest dobry.
Oprócz mnie, myślała Wang-mu. Ja we własnych oczach jestem głupia i słaba. Ale oni mówili o mnie, jakbym była lepsza niż w życiu podejrzewałam. Mistrz Hań też mnie wychwalał. A tamci mówili o Qing-jao ze współczuciem i pogardą… i ja odczuwałam wobec niej to samo. A jednak… czy Qing-jao nie zachowuje się szlachetnie, a ja ohydnie? Zdradziłam swoją panią. Ona była lojalna wobec swego rządu i swoich bogów, którzy dla niej są prawdziwi, choć ja już w nich nie wierzę. Jak odróżnić dobrych ludzi od złych, skoro wszyscy źli potrafią jakoś siebie przekonać, że postępują dobrze, choćby nawet robili coś strasznego? A dobrzy ludzie potrafią uwierzyć, że są źli, choćby czynili dobro?
Może dobre uczynki są możliwe, jeśli człowiek myśli, że jest zły. A kiedy myśli, że jest dobry, może postępować jedynie źle.
Ten paradoks zupełnie ją zniechęcił. Świat nie miałby sensu, gdyby oceniać ludzi przez przeciwieństwo tego, za jakich próbują uchodzić. Czy nie jest możliwe, by człowiek dobry również wydawał się dobry? A jeśli ktoś twierdzi, że jest łajdakiem, to jeszcze nie znaczy, że nim nie jest. Czy w ogóle istnieje sposób osądzania ludzi, skoro nie można tego czynić według zamiarów?
Czy Wang-mu zdoła jakoś osądzić siebie?
Przecież nawet nie znam celu swoich postępków. Przybyłam do tego domu, gdyż byłam ambitna i chciałam zostać służącą bogatej, bogosłyszącej dziewczyny. To egoizm z mojej strony, a wielkoduszność ze strony Qing-jao, że mnie przyjęła. A teraz pomagam mistrzowi Hanowi popełnić zdradę… jaki mam cel? Nie wiem, dlaczego robię to, co robię. Jak mogę odgadnąć zamiary innych? Nie ma nadziei na odróżnienie dobra od zła.
Usiadła na macie w pozycji lotosu i przycisnęła mocno dłonie do twarzy. Czuła się tak, jakby stała pod ścianą, ale tę ścianę zbudowała sama. Gdyby tylko potrafiła ją jakoś odsunąć, tak jak teraz potrafi odsunąć od twarzy ręce… kiedy tylko zechce. Wtedy bez trudu znalazłaby drogę do prawdy.
Opuściła ręce. Otworzyła oczy. Pod ścianą stał terminal mistrza Hana. Tam właśnie widziała niedawno twarze Elanory Ribeiry von Hesse i Andrew Wiggina. I twarz Jane.
Pamiętała, co mówił Wiggin o bogach. Prawdziwi bogowie chcieliby cię nauczyć, jak być do nich podobną. Dlaczego to powiedział? Skąd może wiedzieć, jacy są bogowie?
Ktoś, kto chce cię nauczyć wszystkiego, co sam umie i co sam robi… Przecież opisał rodziców, nie bogów.
Tylko że wielu rodziców było zupełnie innych. Wielu rodziców starało się panować nad swymi dziećmi, zmieniać je w niewolników. Tam, gdzie dorastała, Wang-mu widziała to często.
Czyli Wiggin nie opisywał właściwie rodziców. Opisywał dobrych rodziców. Nie mówił, jacy są bogowie, ale tłumaczył, czym jest dobroć. Pragnąć, by inni rośli. By mieli całe dobro, które masz ty. By oszczędzić im zła, jeśli potrafisz. Na tym polega dobroć.
Czym więc są bogowie? Chcą, by wszyscy znali, mieli i byli wszystkim, co dobre. Uczyliby, dzielili się i ćwiczyli, ale nigdy nikogo nie zmuszali.
Jak moi rodzice, pomyślała Wang-mu. Czasem niezręczni i niemądrzy, ale dobrzy. Naprawdę troszczyli się o mnie. Nawet kiedy kazali mi robić coś trudnego, bo wiedzieli, że to dla mojego dobra. Nawet kiedy się mylili, byli dobrzy. A jednak mogę ich osądzać według zamiarów. Każdy twierdzi, że ma dobre chęci, ale moi rodzice mieli je naprawdę. Zawsze chcieli mi pomóc, bym wyrosła mądrzejsza, silniejsza i lepsza. Nawet kiedy zmuszali mnie do ciężkiego trudu, bo wiedzieli, że czegoś mnie on nauczy. Nawet kiedy sprawiali mi ból.
O to chodzi. Tacy byliby bogowie, gdyby istnieli. Pragną, żeby każdy zyskał w życiu wszystko, co dobre… jak dobrzy rodzice. Ale w przeciwieństwie do rodziców i innych ludzi, bogowie zawsze wiedzą, co jest dobre, i mogą sprawić, by to się stało, nawet jeśli nikt inny nie rozumie, że to dobro. Tak jak powiedział Wiggin: bogowie byliby mądrzejsi i silniejsi od każdego. Mieliby całą władzę i inteligencję.
Ale takie istoty… Czy Wang-mu miała prawo osądzać bogów? Choćby jej tłumaczyli, nie pojęłaby ich zamiarów. Skąd więc mogła wiedzieć, czy są dobrzy? Ale inne podejście: zaufać im i uwierzyć absolutnie… tak właśnie zachowywała się Qing-jao.
Nie. Jeśli istnieją bogowie, nie postępują tak, jak uważa Qing-jao: nie zniewalają ludzi, nie dręczą ich i nie poniżają.
Chyba że udręka i poniżenie są dla nich dobre…
Nie! krzyknęła niemal i raz jeszcze zakryła rękami twarz — tym razem, aby zachować ciszę.
Mogę osądzać tylko na podstawie tego, co rozumiem. A rozumiem, że bogowie, w których wierzy Qing-jao, są źli. Może się mylę, może nie umiem pojąć wielkich celów, do jakich dążą, zmieniając bogosłyszących w bezbronnych niewolników albo niszcząc całe rasy. Ale w swym sercu nie mam innego wyboru, jak tylko odrzucić takich bogów, ponieważ w ich dziełach nie dostrzegam niczego dobrego. Może jestem niemądra i głupia, i na zawsze pozostanę ich nieprzyjacielem, walcząc przeciw ich wysokim, niezrozumiałym celom. Ale muszę żyć według tego, co sama pojmuję. I zrozumiałam: nie ma takich bogów, o jakich uczą bogosłyszący. Jeśli istnieją, czerpią radość z ucisku, kłamstwa, poniżenia i ignorancji. Starają się ludzi uczynić mniejszymi, a siebie większymi. To nie bogowie, nawet jeśli istnieją. To wrogowie. Demony.
Tak samo te nieznane istoty, które stworzyły wirusy descolady. Owszem, musiały być bardzo potężne, skoro wyprodukowały tego rodzaju narzędzie. Ale były także aroganckie, egoistyczne i bez serca. Uznały, że mogą robić, co zechcą z całym życiem we wszechświecie. Posłały w kosmos descoladę, nie dbając, kogo zabije i jakie cudowne stworzenia zgładzi… To także nie są bogowie.
Jane… Tak, Jane mogła być boginią. Jane dysponowała ogromną liczbą informacji i posiadła wielką mądrość. Działała dla dobra innych, nawet narażając życie… nawet teraz, kiedy była właściwie skazana. I Andrew Wiggin… też mógłby być bogiem. Wydawał się mądry i dobry, nie szukał własnej korzyści, ale starał się bronić pequeninos. I Valentine, która nazwała się Demostenesem i pomagała innym odnaleźć prawdę i samodzielnie podejmować słuszne decyzje. I mistrz Hań, który zawsze starał się postępować słusznie, nawet jeśli płacił za to utratą córki. Może nawet Ela, uczona, chociaż nie wiedziała wszystkiego, co powinna wiedzieć… ponieważ nie wstydziła się uczyć od służącej.
Naturalnie, nie byli takimi bogami, co mieszkają na Bezgranicznym Zachodzie w Pałacu Królewskiej Matki. I nie byli bogami we własnych oczach… wyśmialiby taki pomysł. Ale w porównaniu z nią, byli prawdziwymi bogami. O wiele mądrzejsi od Wang-mu, o wiele potężniejsi; o ile mogła zrozumieć ich cele, starali się uczynić innych ludzi mądrymi i potężnymi. Mądrzejszymi nawet i potężniejszymi niż oni sami. Więc chociaż Wang-mu może błądzić, chociaż niczego naprawdę nie rozumie, jednak wie, że słusznie postanowiła pomagać tym ludziom.
Może czynić dobro tylko w takim zakresie, w jakim pojmuje dobroć. I według niej ci ludzie czynili dobro, gdy Kongres czynił zło. Nie cofnie się, choć może to doprowadzić do jej zagłady — gdyż mistrz Hań był teraz wrogiem Kongresu i w każdej chwili mogą go aresztować i zabić, a ją razem z nim. Nigdy nie zobaczy prawdziwych bogów, ale będzie przynajmniej pracować wspólnie z ludźmi tak bliskimi boskości, jak to możliwe dla zwykłego człowieka.
A jeśli bogom się to nie spodoba, mogą otruć mnie we śnie albo spalić, kiedy jutro wyjdę do ogrodu. Albo sprawić, że ręce, głowa i nogi odpadną ze mnie jak okruchy z ciasta. Jeżeli nie umieją powstrzymać takiej głupiej, małej służącej jak ja, to i tak nie warto się nimi przejmować.