Rozdział ósmy Tajemniczy ląd

Bycie nieżywym jest naprawdę wystarczająco nieprzyjemne. Przebudzenie w sytuacji, gdy chmara Figli siedzi ci na klatce piersiowej, uważnie ci się przyglądając z odległości kilku cali, jest chyba jeszcze bardziej przykre.

Panna Libellajęknęła. Czuła się tak, jakby leżała na podłodze.

— Widzicie, ta wystarczająco żyje — powiedział jeden z Figli. — Mówiłem wam!

Panna Libella spoglądała na nich w niemym zdziwieniu jedną parą oczu. Nagle zamarła z przerażenia.

— Co się ze mną stało? — wyszeptała.

Twarz Figla, który się w nią wpatrywał, zastąpiła buźka Rozbó — ja, co nie było zmianą na lepsze.

— Ile palców pani widzi? — zapytał.

— Pięć — wyszeptała panna Libella.

— Naprawdę? Chociaż może ma pani rację, to pani zna się na liczeniu. — Rozbój odsunął rękę. — Mieliśmy tu niewielki ciutwypa — deczek. Jest pani odrobinę ciutnieżywa.

Pannie Libelli głowa opadła na podłogę. Poprzez mgłę, która spowodowana była czymś, cojednak nie było bólem, usłyszała, jak Rozbój komuś tłumaczy:

— No przecież podałemjej to łagodnie, nawet dwa razy powiedziałem, że to było ciut.

— Czuję się tak, jakby część mnie… znajdowała się gdzieś bardzo daleko — wyszeptała.

— I nie myli się pani — zgodził się Rozbój, mistrz dobrych manier.

Jakieś wspomnienia wyrwały się na powierzchnię gęstej zupy, która wypełniała umysł panny Libelli.

— Zabiła mnie Akwila, prawda? — zapytała. — Pamiętam czarną postać, która odwróciła się ku mnie, miała taki straszny wyraz twarzy…

— To był współżycz — odparł Rozbój. — Nie Akwila. Ona z nim walczyła. Nadal walczy, wewnątrz siebie! Ale on nie pamiętał, że pani ma dwa ciała. Musimyjej pomóc!

Panna Libella podniosła się z wysiłkiem. To, co czuła, nie było bólem, było duchem bólu.

— Jak umarłam? — zapytała słabym głosem.

— Wybuch i dym, i to wszystko — odparł Rozbój. — Żadnego bałaganu.

— Przynajmniej los był odrobinę łaskawy. — Znowu upadła na podłogę.

— No właśnie, duża purpurowa chmura, jakby tuman — potwierdził GłupiJaś.

— Gdziejest… nie czuję… gdziejest moje drugie ciało?

— To właśnie ono zamieniło się w dużą chmurę — odparł Rozbój. — Dobrze, że ma pani zapasowe, co?

— Nie może sobie tego poukładać — wyszeptał Strasznie Ciut Wojtek. — Postępujcie z nią łagodnie.

— Jak dajecie sobie radę, widząc wszystko tylko z jednej strony? — sennie zapytała cały świat panna Libella. — Jak dam sobie radę z codziennymi obowiązkami, mając tylkojednąparę rąk i nóg? Będąc wjednym miejscu naraz… jak ludzie to robią? To niemożliwe.

Zamknęła oczy.

— Panno Libello, potrzebujemy pani! — krzyknął Rozbój prosto wjej ucho.

— Potrzebują, potrzebują, potrzebują — mruczała do siebie panna Libella. — Każdy potrzebuje czarownicy. Nikt nie dba o to, czego potrzebuje czarownica. Dawać i dawać przez cały czas… Powiem wam coś, dobra wróżka nigdy nie ma własnych życzeń…

— Panno Libello! — wydzierał się Rozbój. — Nie może pani zrzucać tego na nas!

— Jestem taka wyczerpana — wyszeptała panna Libella. — Nic mnie to nie obchodzi.

— Panno Libello! Duża ciutwiedźma leży na podłodze jak nieżywa, jest zimna niczym lód, a poci się jak koń w galopie! Walczy z siedzącym w niej potworem i przegrywa! — Rozbój wpatrywał się w twarz panny Libelli, ale po chwili potrząsnął głową. — Nic z tego. Zemdlała. Chodźcie, chłopaki, przeniesiemyją!

Jak wiele niewielkich stworzeń, Figle mają nieproporcjonalnie dużo siły. Ajednak aż dziesięciu potrzeba było, żeby przenieść pannę Libellę wąskimi schodami i nie poobijać jej więcej, niż to było konieczne, choć trzeba przyznać, że użyli jej stóp, by otworzyć drzwi do pokoju Akwili.

Dziewczynka leżała na podłodze. Od czasu do czasu któryśjej mięsień drgał.

Panna Libella siedziała przy ścianie podparta niczym lalka.

— Jak mamy ocucić dużą ciutwiedźmę? — zapytał DużyJan.

— Słyszałem, że trzeba położyć głowę między nogami. — W głosie Rozbója pobrzmiewało zwątpienie.

Głupi Jaś westchnął i wyciągnął miecz.

— Dla mnie to ciut drastycznie — oświadczył — ale jeśli ktoś mi pomoże i ją przytrzyma, żeby się nie ruszała…

Panna Libella otworzyła oczy. Na całe szczęście. Usiłowała skupić wzrok na Figlach, po chwili uśmiechnęła się dziwnie szczęśliwym uśmiechem.

— O, elfy — wyszeptała.

— O nie, ona bredzi! — jęknął Rozbój.

— Nie, ona myśli o elfach, takjakje sobie wyobrażająludzie _ odparł Strasznie Ciut Wojtek. — Malutkie brzęczące ciutstworzonka mieszkające w kwiatach i latające z motylami.

— Co? Nigdy nie widzieli prawdziwych elfów? Gorsze to od os! — burknął DużyJan.

— Nie mamy na to czasu! — huknął Rozbój. Wskoczył na kolano panny Libelli. — O tak, madame, jesteśmy elfami z krainy… z kra — i iny… — Spojrzał bezradnie na Wojtka.

— Brzęczącej? — podsunął mu Wojtek Wielkagęba.

— No właśnie, z Brzęczącej Krainy, gdzie znaleźliśmy prawdziwą ciutksiężniczkę, którą zaatakowała banda łobuzów…

— …złych goblinów — zaproponował Wojtek.

— No tak, złych goblinów, zgadza się, onajest w nie najlepszym stanie, więc zastanawiamy się, czy będzie pani tak miła i się nią zajmie…

— …zanim pojawi się przystojny książę na białym koniu w złotogłowiu, by obudzićją magicznym pocałunkiem — dokończył Wojtek.

Rozbój rzucił mu pełne desperacji spojrzenie i odwrócił się do zdezorientowanej panny Libelli.

— O to właśnie idzie, zanim stanie się to, co mówił mój przyjaciel. Panna Libella próbowała się skupić.

— Jak na elfyjesteście strasznie brzydkie — powiedziała.

— No tak, te, które zazwyczaj się widuje, zajmują się pięknymi kwiatami. — Umysł Rozbója pracował na pełnych obrotach. — My raczej jesteśmy od parzących pokrzyw, ostów i innych chwastów, rozumie pani, prawda? To nie byłoby w porządku, gdyby tylko śliczne kwiatuszki miały swoje elfy, prawda? Wydaje mi się to nawet niezgodne z prawem. A teraz czy mogłaby pani, proszę, pomóc przy księżniczce, zanim te łobuzy…

— …złe gobliny… — podpowiedział Wojtek.

— No właśnie, zanim wrócą — zakończył Rozbój.

W napięciu wpatrywał się w pannę Libellę. Najej twarzy pojawiło się coś sugerującego zachodzący w głowie proces myślenia.

— Czy ma szybki puls? — wymamrotała. — Czy oddycha gwałtownie? Mówiliście, że skórę ma zimną, ale się poci? To wygląda na szok. Musicie ją ogrzać. Podnieść jej nogi w górę. Nie spuszczajcie z niej oka. Usuńcie przyczynę… — Głowajej opadła.

— Koń w złotogłowiu? — Rozbój obejrzał się w stronę Wojtka. — Skąd ty wziąłeś te wszystkie bzdury?

— W pobliżu Długiego Jeziora stoi duży dom i oni tam czytają swoim ciutmaluchom takie opowieści. Siadałem w mysiej dziurze i słuchałem — odparł Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba. — Pewnego dnia zakradłem się i obejrzałem obrazki, były tam Wielkiedzieła, które nazywano rycerzami, w zbrojach, z mieczami i tarczami, i konie w pióropuszach…

— No cóż, choć to bzdury, podziałały — stwierdził Rozbój. Spojrzał na Akwilę. Ponieważ leżała na ziemi, sięgał jej do policzka. To było jak spacer wokół wzgórka. — Na litość, smutno mi się robi, kiedy patrzę na tę biedną ciutdziewczynkę. — Potrząsnął głową. — Chodźcie, chłopaki, zdejmijmy przykrycie z łóżka, a poduszkę położymy pod stopy.

— Rozboju — zagadnął Głupi Jaś.

— No? — Rozbój wpatrywał się w nieprzytomną Akwilę.

— Jak my się dostaniemy do jej głowy? Musi być coś, co nas tam zaprowadzi.

— Tak jest, Jasiu, i ja wiem, co to może być, ponieważ używam swojej głowy do myślenia! — odparł dumnie Rozbój. — Przyglądałem się dużej ciutwiedźmie wystarczająco często, prawda? Widzisz ten naszyjnik?

Sięgnął po prezent od Rolanda. Srebrny koń zsunął się z szyi Akwili i leżał na podłodze pomiędzy amuletami na tle czarnego lśniącego materiału.

— Tak — rzekł Jaś.

— To prezent od syna barona. A ona go nosi. Próbowała przemienić się wjedno ze stworzeń nocy, ale coś kazało jej to zatrzymać. Więc będzie także w jej głowie. Jest dla niej ważne. Musimy tylko wyfrancować się w jego bieg i zabierze nas tam, gdzie ona jest[8].

Głupi Jaś podrapał się w głowę.

— Aja myślałem, że ona uważa go za nic wartego. Widziałem, jak się zachowywała, kiedy przejeżdżał koło niej: nos w górę i patrzyła w całkiem inną stronę. Zdarzało się jej nawet czekać pełne dwadzieścia pięć minut, żeby mogła to zrobić.

— Żaden mężczyzna nie zrozumie, jak działa umysł kobiety — oświadczył górnolotnie Rozbój. — Idziemy za koniem.


* * *

Z księgi „Baśniowe stwory ijak ich unikać” autorstwa panny Roztropnej Tyk:

Nikt dokładnie nie wie, w jaki sposób Fik Mik Figle przechodzą z jednego świata do drugiego. Ci, którzy byli świadkami tego zdarzenia, twierdzą, że odrzucają wtedy do tyłu ramiona, a jedną nogę wyciągają energicznie przed siebie, potem szybko poruszają stopą i już ich nie ma. Nazywane jest to krokwskok, a jedyny komentarz Figli, jaki można usłyszeć na ten temat, to: „Chodzi o odpowiedni ruch kostką i tyle”. Najwyraźniej udaje im się magicznie podróżować pomiędzy różnymi światami, ale nie wewnątrz tych światów. Do tego służą im nogi, jak zapewniają ludzi.

Niebo było całkiem czarne, choć słońce stało wysoko. Wisiało w takiej pozycji, jakby właśnie minęło południe, oświetlało krajobraz jaskrawym światłem gorącego letniego dnia, ale pozostawało czarne i błyszczały na nim gwiazdy.

To był krajobraz umysłu Akwili Dokuczliwej.

Figle rozejrzały się wokół. Otaczały ich pagórki, jakby ktoś rozsypał zielony groch.

— Ona mówi tej ziemi, jak ma wyglądać. A ta ziemia mówi jej, kim onajest — wyszeptał Strasznie Ciut Wojtek. — Ona naprawdę ma w swej głowie duszę tamtej ziemi…

— Tak właśniejest — mruknął Rozbój. — Ale nie ma tu żadnych stworzeń. Ani owiec. Ani ludzi.

— Może… może coś ich wystraszyło? — podsunął Głupi Jaś.

I rzeczywiście, nie było tam życia. Królowały bezruch i cisza. Akwila, która starannie zawsze dobierała wyrażenia, powiedziałaby, że panował tam idealny spokój. Spokój, jaki może ogarniać katedry o północy.

— No dobrze, chłopaki — wyszeptał Rozbój. — Nie wiemy, co tu jeszcze spotkamy, zachowujcie się więcjak myszy pod miotłą, zrozumiano? Idziemy znaleźć dużą ciutczarownicę.

Pokiwali głowami i ruszyli przed siebie niczym duchy.

Droga prowadziła w górę, a kawałek dalej majaczyły dwa wybrzuszenia. Szli ostrożnie, przez cały czas oczekując zasadzki, ale nic ich nie zatrzymało, kiedy wspinali się na dwa podłużne wały tworzące rodzaj krzyża.

— To zrobił człowiek — powiedział Duży Jan, gdy dotarli na szczyt. — Jak za dawnych czasów, Rozboju.

Ciszawessałajego słowa.

— Znajdujemy się w głębi głowy dużej ciutwiedźmy. — Rozbój rozglądał się w skupieniu. — Nie wiemy, kto to zrobił.

— Nie podoba mi się tutaj — szepnął któryś z Figli. — Tujest za cicho.

— Moje piękne kwiaty…

— Jasiu, zamilcz! — żachnął się Rozbój, nie odrywając wzroku od dziwnego ukształtowania terenu. Śpiew umilkł. — Jak chcesz, Rozboju — odezwał się Głupi Jaś.

— Wiesz, kiedy mówię, że jesteś winny głupoty i nieodpowiedzialnego zachowania?

— Tak, Rozboju — odparł pokornie Jaś. — I to był jeden z tych razy?

— Owszem.

Ruszyli przed siebie, rozglądając się wokoło. Wciąż panował ten sam całkowity spokój. Cisza tuż przed chwilą, gdy orkiestra zaczyna grać. Cisza przed burzą. Takjakby wszystkie małe odgłosy panujące normalnie na wzgórzach zrobiły miejsce dla wielkiego hałasu, który szykował się, by zabrzmieć.

I wtedy zobaczyli Białego Konia.

Widywali go też na Kredzie. Ale tutaj nie był wycięty w murawie. Stał przed nimi.

— Strasznie Ciut Wojtku — odezwał się Rozbój, wzywając dłonią młodego barda. — Ty znasz się na poezji i snach. Co tojest? Dlaczego tak wysoko? Nie powinien stać na szczycie wzgórza!

— Prawdziwe dziwo, Rozboju — odparł Wojtek. — Poważne dziwo. Nie rozpracowałem gojeszcze.

— Znała Kredę. Dlaczego zrobiła to nie tak?

— Myślę nad tym, Rozboju.

— Nie mógłbyś się postarać myśleć trochę szybciej?

— Rozboju! — DużyJan wracał do nich biegiem. Wcześniej udał się na zwiady.

— Tak? — Głos Rozbója zabrzmiał ponuro.

— Lepiej chodź i sam zobacz. a Na szczycie wzgórza stał na czterech kołach dom pasterski z za okrąglonym dachem i kominem, który wychodził z okrągłego pieca. Wewnątrz ściany obklejone były setkami żółto-błękitnych opakowań po tytoniu Wesoły Żeglarz. Wszędzie wisiały stare worki, a tył i drzwi był poznaczony kredą — tak babcia Dokuczliwa liczyła dni i owce. Stało też wąskie żelazne łóżko, wyścielone wygodnie wełną i workami.

— Rozumiesz coś z tego, Strasznie Ciut Wojtku? — zapytał Rozbój. — Czy możesz nam powiedzieć, gdzie znajduje się wielka ciut wiedźma?

Młody bard nie wyglądał na ucieszonego.

— No, panie Rozboju, wie pan przecież, żeja dopiero co zostałem bardem. To znaczy, znam wszystkie pieśni i opowieści, ale nie mamjeszcze doświadczenia w…

— Tak? Ajak myślisz, ilu bardów przed tobą wędrowało przez sny wiedźmy?

— No… z tego co słyszałem, to żaden, panie Rozboju — wyznał Wojtek.

— Właśnie. Więc tyjuż teraz wiesz o tym więcej niż wszyscy tamci ważniacy. — Rozbój uśmiechnął się do chłopaka. — Postaraj się. Niczego więcej od ciebie nie oczekuję.

Wojtek zajrzał przez drzwi wozu. Wziął głęboki wdech.

— W takim razie powiem, że moim zdaniem ona chowa się gdzieś bardzo blisko, niczym zagonione zwierzątko. Tojest to ciut pamięci, miejsce należące do jej babci, miejsce, gdzie zawsze się czuła bezpieczna. Powiem, że moim zdaniem właśnie jesteśmy w samym centrum ciutwiedźmy, w jej duszy. W tym kawałku, który jest nią. I strasznie się o nią boję. Jestem przerażony od stóp do głów.

— Dlaczego?

— Ponieważ przyglądam się cieniom, panie Rozboju — odparł Wojtek. — Słońce się przesuwa. Zachodzi.

— Ze słońcem tak bywa… — zaczął Rozbój.

— Nie. Nie rozumie pan. Mówię panu właśnie, że to nie jest słońce prawdziwego świata. Tojest słońce jej duszy.

Figle popatrzyły na słońce, popatrzyły na cienie, a potem z powrotem na Wojtka. Choć stał z dumnie podniesioną głową, cały dygotał.

— Ona umrze, kiedy nadejdzie noc? — zapytał Rozbój.

— Są gorsze rzeczy od śmierci, panie Rozboju. Współżycz posiądzie ją od stóp do głów…

— To się nie stanie! — wykrzyknął Rozbój tak gwałtownie, że Wojtek aż się cofnął. — Onajest silną dużą ciutdziewczyną! Wygrała z Królową, mając za brońjedynie patelnię!

Strasznie Ciut Wojtek przełknął ślinę. Było mnóstwo rzeczy, które wolałby teraz robić, zamiast sprzeciwiać się Rozbojowi. Lecz nie ustąpił.

— Przykro mi, panie Rozboju, ale chcę panu powiedzieć, że patelnia była żelazna, a ona stała obiema nogami na swojej ziemi. A terazjest daleko, daleko od swego domu. Jeśli współżycz znajdzie to miejsce, ściśnieje, by nie zostało go wcale, i wtedy przyjdzie noc, i…

— Przepraszam, Rozboju, ale mam pomysł.

To był Głupi Jaś. Zaciskał nerwowo dłonie. Wszyscy spojrzeli na niego.

— Ty masz pomysł? Ty?! — powtórzył pytająco Rozbój.

— Tak, ale powiem ci pod warunkiem, że nie nazwiesz go nieodpowiednim, dobrze, Rozboju?

— Dobrze. — Jego starszy brat westchnął. — Masz moje słowo.

_No więc… — Jaś nerwowo zaciskał pięści. — Co tojest za miejsce,jeśli to niejestjej miejsce? Co tojest,jeśli to nie jest murawa, po której chodziła? Jeśli nie może zwalczyć tego potwora tutaj, nie będzie go mogła zwalczyć nigdzie!

_Ale on tu nie przyjdzie — odparł Wojtek. — Nie potrzebuje. Kiedy ona straci siły, to miejsce samo wyblaknie.

— Na litość! — jęknął Głupi Jaś. — Ale to był dobry pomysł, prawda? Chociaż nie zadziałał?

Rozbój nie zwracał na niego uwagi. Przyglądał się uważnie pasterskiej chacie. „Mój mężczyzna musi używać głowy nie tylko do trykania kumpli”, powiedziałajego Joanna.

_GłupiJaś ma rację — powiedział bardzo spokojnie. — To jej kryjówka. To jej ziemia. Ten potwór nie może jej tutaj dosięgnąć. Tutaj siła należy do niej. Ale kryjówka może się zamienić w więzienie, jeśli duża ciutdziewczyna się podda. Zamknięta tutaj będzie widzieć, jak życie przeciekajej między palcami. Będzie spoglądać na świat niczym więzień przez maleńkie okienko i zobaczy, że wszyscy jej nienawidzą lub się jej boją. Więc żeby nie wiem co, musimy tu ściągnąć potwora i go zabić!

Figle wiwatowały. Nie bardzo wiedziały, o co chodzi, ale ogólny wydźwięk im się podobał.

— Jak? — zapytał Strasznie Ciut Wojtek.

— Musiałeś wyskakiwać z tym pytaniem? — Rozbój skrzywił się. — Atak mi dobrze szło…

Odwrócił się. Coś skrobało w drzwi ponad nim.

Wysoko, między rzędami na wpół startych znaków, pojawiały sięjedna po drugiej litery, jakby.’£ jysowała niewidzialna ręka.

— Słowa! — wykrzyknął Rozbój. — Ona próbuje nam coś powiedzieć!

— Tak, słowa mówią…

— Dobrze wiem, co mówią! — przerwał mu gwałtownie Rozbój. — Znam się na czytaniu! Mówią… Widzę literę okrągłąjak słońce, a potem drugąjak zęby piły, dalej jak księżyc, kiedy się cofa, zygzak, a to człowiek stojący na rozstawionych nogach, no apotemjest coś, co nazywa się odstępem, a potem dalsza część tej piły… grzebień… przewrócony zygzak… i znowu człowiek na rozstawionych nogach, a w następnym rządku mamy człowieka, który rozłożył ręce, grzebień, maszerującego przed siebie grubasa, o, teraz się zatrzymał, znowu grzebień i przewrócony zygzak, znowu ten człowiek rozłożył ręce, a teraz drzewo… przewrócony zygzak… człowiek na rozstawionych nogach, a w ostatnim rządku znowu te zęby piły, grzebień, słońce, no i drzewo, dobrze ustawiony zygzak, tylko teraz ptaszek nad nim narobił, kolejny grzebień, trochę księżyc, trochę słońce, siedzący człowiek, a teraz stojący, grubas, który ruszył naprzód, i zygzak znowu. I to już koniec. Uf!

Wziął się pod boki.

— Widzisz! Było to czytanie czy nie?

Figle krzyczały z radości, niektóre nawet wiwatowały.

Strasznie Ciut Wojtek patrzył na napisane kredą litery:


OWCZA WEŁNA

TERPENTYNA

WESOŁY ŻEGLARZ


Potem spojrzał na wyraz twarzy Rozbója i powiedział:

— Tak, oczywiście. Znakomicie sobie pan radzi. Owcza wełna, terpentyna i Wesoły Żeglarz.

— No jasne, każdy potrafi to przeczytać jednym ciągiem — zbył go Rozbój. — Ale naprawdę trzeba być dobrym, febyto rozbić na oszukańcze litery. Ajuż naprawdę znakomitym, żeby pojąć znaczenie całości.

— I udało się panu to pojąć? — zapytał Strasznie Ciut Wojtek.

— Słowa te oznaczają, mój drogi bardzie, że będziemy kraść! Pozostali zawtórowali okrzykami radości. Co prawda nie bardzo rozumieli szczegóły, ale to słowo rozpoznawali znakomicie.

— I będzie to kradzież, którą wszyscy zapamiętają! — wykrzyknął Rozbój. Odpowiedział mu kolejny okrzyk radości. — Głupi Jasiu!

— Obecny!

— Jesteś odpowiedzialny za to zadanie. Twój mózg trudno porównać do mózgu żuka, mój bracie, ale gdy przychodzi do kradzieży, na tym świecie nie masz sobie równych! Musisz skombinować terpentynę, świeżą owczą wełnę i trochę tytoniu Wesoły Żeglarz! Masz to wszystko zanieść do dużej wiedźmy, co ma dwa ciała! Powiedz, że musi zmusić współżycza, by to powąchał, rozumiesz? To go tutaj sprowadzi. I lepiej się pospiesz, bo słońce zachodzi. Ścigasz się z samym czasem, rozumiesz? Jakieś pytania?

Głupi Jaś podniósł palec.

— Tylko dla porządku… chciałbym zaznaczyć, że ciut mnie zraniłeś, mówiąc, że trudno porównać mój mózg do mózgu żuka.

Rozbój zawahał się, ale tylko przez chwilę.

— Masz rację, Głupi Jasiu, całkowitą rację. To było z mojej strony bardzo nie w porządku powiedzieć coś takiego. Poniosło mnie, przyznaję, i bardzo mi przykro z tego powodu. Stoję teraz przed tobą i mówię: Głupi Jasiu, twój mózg da się porównać do mózgu żuka, i mogę stanąć do pojedynku z każdym, kto powie co innego!

Głupi Jaś rozciągnął ustaw szerokim uśmiechu, ale po chwili znowu się zasępił.

— Ale przecież tyjesteś dowódcą, Rozboju — powiedział.

— Nie w tej potyczce, Jasiu. Zostaję tutaj. Pokładam w tobie całkowitą pewność, że będziesz znakomitym przywódcą, a nie — jak podczas siedemnastu ostatnich razy — kompletnym fajtłapą.

Tłum jęknął.

— Spójrzcie no na słońce! — krzyknął Rozbój. — Przesunęło się podczas naszej rozmowy! Ktoś musi z nią zostać! Nie pozwolę, by potem gadano, że pozostawiliśmyją samą, kiedy umierała! A teraz ruszać się, bando próżniaków, bo zaraz poczujecie płaz mojego miecza!

Uniósł miecz i ryknął. Rozpierzchli się.

Rozbój odłożył broń troskliwie na murawę i zasiadł na stopniach chaty, by patrzeć na słońce.

Po chwili zdał sobie z czegoś sprawę…


* * *

Hamisz lotnik popatrzył z powątpiewaniem na miotłę panny Libelli. Wisiała kilka stóp nad ziemią, co go nieco martwiło.

Podciągnął tłumoczek na plecach, w którym mieścił się jego spadochron, chociaż technicznie był to reformochron, ponieważ został wykonany ze sznurków i najlepszej niegdyś pary reform Akwi — li, bardzo dobrze wypranych. Wciąż widać było na nich kwiatki i świetnie chroniły Figla spadającego na ziemię. Miał uczucie, że to (a właściwie one) może (mogą) być przydatne. ~Ona nie ma piór — poskarżył się.

— Nie mamy czasu na dyskusje! — Przerwał mu Głupi Jaś. — Przecież wiesz, że się spieszymy, a tylko ty potrafisz latać.

— Szczotki nie latają — odparł Hamisz. — To magia nimi lata. Szczotka nie ma skrzydeł, aja się nie znam na tym urządzeniu.

Ale Duży Janjuż zaczepił kawałek sznurka na brzozowych witkach i wdrapywał się teraz na nie. Kolejne Figle poszły za nim.

— Ijeszcze coś. Jak się tym steruje? — nie ustępował Hamisz.

— No ajak sobie radzisz z ptakami? — chciał wiedzieć Głupi Jaś.

— O, to proste. Wystarczy przenieść swój ciężar, ale…

— Dobra, nauczysz się podczas lotu — przerwał mu Wojtek. — Latanie nie może być trudne. Nawet kaczki to potrafią, a one mózgu nie mają za pensa.

Kłótnia nie miała sensu, dlatego też kilka minut później Hamisz przesunął się o kilka cali po rączce miotły. Pozostałe Figle, nie przestając paplać między sobą, skupiły się po drugiej stronie, na witkach. Do których przywiązany też został mocno pakunek wyglądający, jakby składał się z kijów i szmat, pogniecionego kapelusza, a na szczycie brody.

Dodatkowe obciążenie spowodowało, że koniec kija uniósł się w górę, kierując się w stronę prześwitu między drzewami. Hamisz westchnął, wziął głęboki wdech, naciągnął gogle i ujął dłonią wyślizgany odcinek kija tuż przed nim.

Miotła uniosła się delikatnie w powietrze. Z gardeł wszystkich Figli wyrwał się okrzyk radości.

— Widzisz, mówiłem ci, że wszystko będzie dobrze! — wykrzyknął Głupi Jaś. — Ale czy nie mógłbyś ciut przyspieszyć?

Hamisz ostrożnie dotknął lśniącego drewna powtórnie.

Kij zadrżał, zawisł na moment nieruchomo, po czym wyskoczył do przodu, wydając odgłos, który brzmiał bardzo jak „wrrrrr”…


* * *

W ciszy świata w głowie Akwili Rozbój sięgnął po swój miecz i zaczął nim wodzić po ciemniejącej murawie.

Coś się tam kryło, coś małego, ale się poruszało.

To był maleńki ciernisty krzak, rósł tak szybko, że widać było gołym okiem, jak gałązki się wydłużają. Rozbój czuł ten krzak, jakby był cierniem wjego oku. Cienie gałązek tańczyły na trawie. Przyglądał się uważnie. To musiało coś oznaczać. Mały krzak, który rośnie…

A potem przypomniał sobie coś, co powiedziała im stara wodza, kiedy byłjeszcze ciutchłopcem.

Dawno temu całą ziemię porastały lasy, gęste i ciemne. Potem przyszedł człowiek i wyciął drzewa, dopuszczając do ziemi słońce. Na polanach wyrosła wtedy trawa. Wielkiedzieła sprowadziły owce, które szczypały trawę i to, co rosło w trawie: siewki drzew. I w ten sposób gęste lasy wymarły. Choć trudno było mówić o życiu, tam gdzie panowała wieczna ciemność jak na dnie morza, bo korony drzew nie pozwalały przedostać się promieniom słonecznym. Czasem słychać było trzask gałęzi, stukot spadającego żołędzia wypuszczonego z łapki wiewiórki, która w gęstym mroku nie trafiała z gałęzi na gałąź. Ale głównie królowała tam cisza i upał. Poza granicami lasu znajdowały schronienie nieprzeliczone stworzenia. Głęboko w lesie, wiecznej puszczy, królowało tylko drzewo.

A w słońcu żyła murawa, z tysiącem traw, kwiatów, ptaków i insektów. Fik Mik Figle wiedziały to najlepiej, ponieważ żyły tak blisko ziemi. To, co z pewnej odległości wyglądałojak zielona gładź, było tak naprawdę miniaturową, prosperującą, ryczącą dżunglą…

— Ach — mruknął Rozbój. — Więc na tym polega twoja gra, co? O nie, tutaj nie zapanujesz.

I ciął krzak mieczem.

Szum liści za plecami spowodował, że instynktownie się odwrócił.

Dwa kolejne krzewy rosły na potęgę. A dalej trzeci. Rozbój spojrzał dalej i ujrzał tuzin, ajeszcze dalej setkę maleńkich drzew rozpoczynających swój wyścig ku niebu.

I choć był przerażony, a był od stóp do głów, uśmiechnął się szeroko. Tym, co Figle lubią najbardziej, jest świadomość, że niezależnie gdzie uderzą, trafią nieprzyjaciela.

Słońce zachodziło, cienie się wydłużały, murawa umierała. A Rozbój szarżował.


* * *

Wrrrrrrr…

To, co wydarzyło się podczas wyprawy Figli, po odpowiedni zapach zostało zapamiętane przez kilku świadków (nie licząc wszystkich sów i nietoperzy pozostawionych w tyle za miotłą pilotowaną przez gromadę rozwrzeszczanych błękitnych ludzików).

Jednym z nich był Numer 95, baran o niezbyt rozwiniętej wyobraźni. Ale wszystko, co zapamiętał, to nagły hałas w nocy i cośjak — by przeciąg na grzbiecie. Było to dla niego mało ekscytujące, więc powrócił myślami do trawy.


* * *

Wrrrrrrr…

Świadkiem była też Łagodna Pchacz, lat siedem, córka farmera, właściciela Numeru 95. Pewnego dnia, kiedyjuż bardzo dorosła i została babcią, opowiedziała wnukom o pewnej nocy, kiedy zeszła na dół ze świeczką w ręce, bo zachciałojej się pić. I wtedy usłyszała pod zlewem głosy…

Awłaściwie głosiki. Jeden z nich mówił:

— Jasiu, nie możesz tego pić, zobacz, na tej butelcejest napisane „Trucizna”.

A drugi mu odpowiedział:

— Daj spokój, bardzie, piszą takie rzeczy, żeby nie pozwolić człowiekowi ciut się napić. Na co pierwszy głos:

— Jasiu, to jest trucizna na szczury.

— To świetnie, boja niejestem szczurem!

— Wtedy otworzyłam szafkę pod zlewem — opowiadała dziewczynka, która byłajuż babcią — i wiecie, co zobaczyłam? Pełno krasnoludków! Patrzyły na mnie, aja patrzyłam-na nich i wtedyjeden z nich powiedział: „Tojest tylko twój sen, duża ciutdziewczynko!”, a pozostali natychmiast się z nim zgodzili! I wtedy ten pierwszy dodał: „Więc w tym śnie, który śnisz, duża ciutdziewczynko, nie masz nic przeciw temu, by powiedzieć nam, gdziejest terpentyna, prawda?”, więc im powiedziałam, że jest w zagrodzie. „Tak? No to zjeżdżamy. Ale najpierw damy prezent dużej ciutdziewczynce, która pójdzie teraz prosto do łóżka spać!”. I już ich nie było.

Jedno z wnucząt słuchające tego z otwartą buzią spytało:

— I co ci dali, babciu?

— To! — Łagodna wyciągnęła srebrną łyżkę. — A co dziwne, była to łyżka, która należała do mojej mamy i tajemniczo znikła z szuflady tego samego wieczoru! Bardzojej pilnuję od tej pory.

Dzieci oglądały łyżkę w nabożnym skupieniu. Wreszcie jedno zapytało:

— Ajak te krasnoludki wyglądały, babciu? Babcia Łagodna myślała przez chwilę.

— Nie były tak ładne, jak byście tego oczekiwały — powiedziała wreszcie. — Ale jakieś takie zaskakująco czyściutkie. A kiedy znikły, usłyszałam warkot… wrrrr…


* * *

Ludzie w Królewskich Nogach (właściciel zwrócił uwagę, że istnieje mnóstwo karczm, zajazdów i pubów nazwanych Królewska Głowa lub Królewskie Ramię, i dostrzegł lukę na rynku) podnieśli wzrok, kiedy usłyszeli na dworze hałas.

Po minucie lub dwóch gwałtownie otworzyły się drzwi.

— Dobry wieczór, koledzy Wielkiedzieła! — zawołała postać w nich stojąca.,!

W pomieszczeniu zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Stawiając niepewnie kroki, każda nogaw innym kierunku, postać przypo-; minająca stracha na wróble, chwiejąc się na wszystkie strony, parła ii w stronę baru, gdzie złapała za ladę w ostatniej chwili, zanim nogi Ij się pod nią ugięły.

— Dużą potężną ciutkropelkę najlepszej whisky, mój drogi kolego, to znaczy barmanie kolego — wydobyło się spod kapelusza.

— Wydaje mi się, przyjacielu, żejuż masz za dużo w czubie — odparł barman, którego ręka powędrowała w stronę pałki leżącej pod barem na wypadek specjalnych gości.

— Kogo nazywasz „przyjacielem”, chłopie?! — ryknęła dziwna postać, ze wszystkich sił próbująca utrzymać równowagę. — To zachęta do bójki, co? I najwyraźniej nie dość się napiłem, bo zostały mijeszcze pieniądze. Co na to powiesz?

Dłoń na chwilę zniknęła w kieszeni palta i trzęsąc się, wydostała stamtąd, dzierżąc coś, co upadło na blat baru. Starożytne złote monety potoczyły się we wszystkich kierunkach, a jeszcze kilka srebrnych wyleciało z rękawa.

Cisza się pogłębiła. Dziesiątki oczu śledziły lśniące krążki wirujące na barze, a potem spadające na podłogę.

— I chcęjedną uncję tytoniu Wesoły Żeglarz — oświadczyła dziwna postać.

— Ależ oczywiście, proszę pana — odparł pospiesznie barman, którego wychowano w respekcie dla złotych monet. Po chwili wychynął zza baru ze zmienioną twarzą. — Och, tak mi przykro, proszę pana, ale sprzedałem cały zapas. Wesoły Żeglarz jest bardzo popularny. Miałem go mnóstwo…

Postaćjuż odwróciła się w stronę sali.

— No dobra, pierwszy, który da mi fajkę nabitą Wesołym Żeglarzem, dostanie ode mnie garść złotych monet.

Sala wybuchła. Stoły wylatywały w górę. Krzesła się przewracały.

Strach na wróble złapał pierwszą fajkę i rzucił w powietrze garść pieniędzy. W tej samej chwili rozpoczęła się bójka. A on odwrócił się do barmana.

— Poproszę o ciutkropelkę whisky, zanim stąd pójdę, panie barman, ^nie, DużyJanie, ty nie. Wstydź się! Nogi, zamknąć mi się wjednej chwili! Kieliszeczek whisky nam nie zaszkodzi. Coś takiego! Kto z was zrobił dużego człowieka? Co, łobuzy? Gdyby tu był z nami Rozbój? Jasne, że on też by się napił!

Klienci baru zaprzestali przepychać się do monet i podnieśli twarze, słuchając, jak całe ciało przybysza kłóci się ze sobą.

— A tak w ogóle tojajestem w głowie, zgadza się. I głowa dowodzi. Nie będę się słuchałjakichś tam kolan! Mówiłem, ze to zły pomysł, bo zawsze mamy kłopoty, jeśli chodzi o wychodzenie z pubu, Jasiu! No cóż, przemawiając z pozycji nóg, nie będziemy stać spokojnie i patrzeć, jak głowa się zalewa, nie ma tak dobrze!

Ku przerażeniu zebranych cała dolna połowa postaci odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, w związku z czym górna połowa upadła do przodu. Trzymając się z całych sił baru, udało jej się powiedzieć:

— No dobrze, ale czy smażone na głębokim tłuszczu, marynowane jajka nie wchodzą w grę? — I wtedy postać…

…przerwała się na pół. Nogom udało się jeszcze zrobić kilka kroków w stronę drzwi, po czym padły.

Nastała pełna przerażenia cisza, którą przerwał okrzyk dochodzący ze spodni:

— Na litość! Czas spływać!

W powietrzu zafurkotało, trzasnęły drzwi.

Po dobrej chwili jeden z gości ostrożnie podszedł do kupy ubrań i kijków, czyli tego, co zostało z gościa, i szturchnąłje. Odskoczył, kiedy kapelusz potoczył się po podłodze.

Rękawiczka, która nadal trzymała się baru, spadła naraz na ziemię z głośnym „plask!”.

— Spójrzmy na to w ten sposób — oświadczył barman. — Cokolwiek to było, zostawiło po sobie kieszenie…

Z zewnątrz doszło ich głośne „wrrrrrrr…”.


* * *

Miotła uderzyła twardo w kryty słomą dach domku panny Libelli i już tam pozostała. Figle posypały się z niej, wciąż walcząc między sobą.

Kłębiąca się masa wtoczyła się do domku. Nie przerywając walki, pokonała schody, by wylądować w sypialni Akwili, gdzie ci, którzy pozostali, by pilnować śpiącej dziewczynki i panny Libelli, przyłączyli się do bitki.

Walczący zdawali sobie kolejno sprawę, że coś koło nich rozbrzmiewa. To był Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba. Jego mysie dudy wbijały się w bitwę niczym cięcie miecza. Dłonie przestały ściskać za gardła, pięści zamieraływ pół uderzenia, kopnięcia pozostały zawieszone w powietrzu.

Łzy spływały po twarzy Strasznego Ciut Wojtka, kiedy grał „Moje piękne kwiaty”, najsmutniejszą piosenkę świata. Opowiadała o domu, o matce, o tym, że wszystko, co dobrejuż minęło, i o tych, których nigdyjuż nie zobaczymy. Figle odsuwały się od siebie, patrząc na swe stopy, gdy opływałyje rzewne dźwięki, opowiadając o zdradzie i niedotrzymaniu obietnic…

— Jak wam nie wstyd! — zawołał Strasznie Ciut Wojtek, wypuszczając z ust piszczałkę. — Zdrajcy! Przeniewiercy! Wasza wiedźma walczy o swoją duszę! Nie macie honoru? — Cisnął dudami, aż jęknęły. — Przeklinam własne stopy, które stoją przed wami! Przeklinam słońce, które na was świeci! Niech będzie przeklęta wodza, która was urodziła! Zdrajcy! Strusie! Co ja tu w ogóle między wami robię? Któryś z was chce się bić? Niech się bije ze mną. No, dalej! Przysięgam na moje dudy, że strącę go na samo dno oceanu, potem kopem poślę na księżyc, a wreszcie na siodle wykonanym przez czarownicę poleci na samo dno piekła. Mój gniew ma siłę sztormu i miażdży góry. No i który z was stanie naprzeciw mnie?

Duży jan, który był prawie trzykrotnie wyższy od Strasznie Ciut Wojtka, cofał się z lękiem. Żaden Figiel nie podniósłby teraz na barda ręki, bojąc się o życie. Gniew barda potrafi być straszliwy. Ponieważ bard potrafi używać słówjak mieczy.

Głupi Jaś wysunął się do przodu.

— Widzę, że jesteś zdenerwowany — wymamrotał. — Ja ponoszę winę za całą tę głupotę. Powinienem był pamiętać, jak to jest z nami i pubami.

Wyglądał na tak zgnębionego, że Strasznie Ciut Wojtek uspokoił się troszkę.

— No dobrze — powiedział chłodno, bo trudno tak szybko otrząsnąć się z wielkiego gniewu. — Nie będziemyjuż o tym rozmawiać. Ale będziemy o tym pamiętać, prawda? — Pokazał na śpiącą Akwilę. — A teraz zbierzcie wełnę, tytoń i terpentynę, zrozumiano? Któryś zdejmie zamknięcie z butelki z terpentyną i naleje ciutkropelkę na kawa.i-ek materiału. I żeby nikt, mam nadzieję, że wyrażam sięjasno, nikt nie wypił nic z tego!

Figle rzuciły się, by go posłuchać. Rozległ się odgłos darcia, kiedy kawałek materiału odrywał się od sukienki panny Libelli.

— No dobrze — powiedział Strasznie Ciut Wojtek. — Głupi Jasiu, weź te trzy rzeczy i połóż na piersi dużej ciutczarownicy, niech je wącha.

— Jak możeje wąchać, kiedyjest taka zimna? — zapytał.

— Nos nie usypia — odparł krótko bard.

Trzy zapachy chaty pasterskiej znalazły się w pełnej szacunku harmonii jeden przy drugim tuż pod brodą Akwili.

— Teraz pozostaje nam tylko czekać — powiedział Strasznie Ciut Wojtek. — Czekać i mieć nadzieję.


* * *

W małej sypialni, gdzie leżały dwie wiedźmy i było mnóstwo Figli, zrobiło się ciepło. Wkrótce też zapachy owczej wełny, terpentyny i tytoniu uniosły się, połączyły i wypełniły powietrze…

Akwila poruszyła nosem.

Nos to wielki myśliciel. I ma dobrą pamięć, bardzo dobrą. Zapach może tak silnie przywrócić wspomnienia, że aż boli. Mózg nie potrafi tego zatrzymać. Ani nic na to poradzić. Współżycz może kontrolować umysł, ale nie potrafi kontrolować żołądka, który chce zwracać w czasie lotu na miotle. A w sprawach nosajest po prostu bezsilny…

Zapach owczej wełny, terpentyny i Wesołego Żeglarza potrafi przenieść umysł na wielką odległość, w to spokojne miejsce, gdzie jest cicho, bezpiecznie i nic nam nie zagraża…

Współżycz otworzył oczy i rozejrzał się.

— Pasterska chata? — zapytał sam siebie.

Usiadł. Czerwone światło zachodzącego słońca wpadało przez otwarte drzwi i przeświecało przez pnie drzew. Wiele z nich byłojuż całkiem dużych i rzucało długie cienie. Jednak wokół samej chaty wszystkie były wycięte.

— To trik — powiedział. — Nie zadziała. Myjesteśmy tobą. Myślimy tak jak ty. I jesteśmy lepsi w myśleniu jak ty niż ty.

Nic się nie stało.

Współżycz wyglądał jak Akwila, choć teraz był trochę od niej wyższy, ponieważ Akwila myślała, że jest nieco wyższa, niż była w rzeczywistości. Wyszedł przed chatę.

— Robi się późno — powiedział w pustkę. — Popatrz na drzewa. To miejsce umiera. Nie mamy gdzie uciec. Wkrótce wszystko to będzie częścią nas. Wszystko, czym ty naprawdę mogłaś być. Jesteś dumna, że masz swoje miejsce na ziemi. Pamiętamy czasy, gdy w ogóle nie było światów! My… ty możesz zmieniać rzeczywistość jednym machnięciem dłoni! Możesz spowodować, że coś będzie dobre lub złe, i to ty możesz o wszystkim zadecydować! I nigdy nie umrzesz!

— Więc czemu się tak pocisz, ty wielka góro dzieła? Co za drań! — odezwał się za nim głos.

Współżycz się zachwiał. Jego kształt w sekundę zmienił się po wielekroć. Widać było kawałki mniejsze i większe, pojawiły się płetwy, zęby, spiczasty kapelusz, szpony… a potem nagle znów stała uśmiechnięta Akwila.

— Rozboju, jak cieszę się, że cię widzę! — wykrzyknęła. — Pomożesz nam?

— Nie ze mną takie numery! — odkrzyknął Rozbój, podskakując w gniewie. — Potrafię rozpoznać współżycza, kiedy go napotkam! Na litość, ależ cię czeka lekcja!

Współżycz znowu się zmienił, teraz był lwem z zębami wielkości mieczy. Ryknął co sił w gardle.

— Ach, to tak?! — wykrzyknął Rozbój. — Trzeba zwiewać! — Przebiegł kilka kroków i zniknął.

Współżycz znowu przybrał postać Akwili.

— Widzisz, twój mały przyjaciel poszedł sobie. No, wyjdź już. Wyjdź. Dlaczego się nas boisz? Jesteśmy tobą. Z tobą nie będzie tak jak z całą resztą, z tymi durnymi zwierzętami, głupimi królami i chciwymi czarodziejami. Razem…

Ale w tej właśnie chwili wrócił Rozbój, w towarzystwie… no, wszystkich.

— Wiemy, że nie możesz umrzeć! — wrzasnął. — Ale możemy sprawić, byś tego pragnął! I zaatakowali.

Figle mają tę przewagę w większości bójek, że są mali, a ich przeciwnicy duzi. Jeślijesteś mały i szybki, trudno w ciebie trafić. Współżycz walczył, przez cały czas zmieniając kształt. Szpony były raz długie, raz krótkie, ręce stawały się kłami — wirował po murawie, warcząc i wrzeszcząc, przywołując swe przeszłe kształty, by odeprzeć kolejny atak. Ale Figle trudno zabić. Uderzone odskakiwały, przewrócone wstawały, łatwo uchylały się przed zębami i pazurami. Walczyły…

…gdy nagle ziemia zatrzęsła się tak, że nawet współżycz stracił równowagę.

Pasterska chata pękła na kawałki i zaczęła się zapadać w murawę, która otwierała się, jakby była miękka niczym masło. Drzewka zachwiały się i padałyjedno po drugim, jakby ktoś przeciął ich korzenie.

Ziemia… podnosiła się.

Spadając w dół po wznoszącym się wzgórzu, Figle ujrzały, jak wzgórza sięgają nieba. To coś, co było tu od zawsze, teraz widniało przed nimi.

Podnosząca się do nieba skała miała głowę, ramiona, pierś. Ta, która tu leżała, porośnięta trawą, której ręce i nogi stanowiły góry i doliny, teraz usiadła. Poruszał się z kamienną powolnością, miliony ton wzgórz przemieszczały się i pękały wokół niej. To, co wyglą — dałojak dwa podłużne masywy w kształcie krzyża, okazało się złożonymi ramionami gigantycznej dziewczyny.

Dłoń o palcach dłuższych niż zagroda sięgnęła w dół, złapała współżycza i uniosła go w powietrze.

W oddali trzykrotnie odezwał się grzmot. Głos zdawał się dochodzić nie z tego świata. Figle siedziały na małym wzgórzu, które było kolanem gigantycznej dziewczyny, odwróciły się tylko na chwilę.

— Ona mówi ziemi, czymjest ziemia, a ziemia mówijej, czym onajest — powiedział Strasznie Ciut Wojtek. Łzy spływały mu po twarzy. — Nie umiem napisać o tym pieśni! Niejestem dość dobry!

— Czy to duża ciutwiedźma śni, że jest tymi wzgórzami, czy te wzgórza śnią o tym, że są nią? — zapytał Głupi Jaś.

— Pewniej edno i drugie — odparł Rozbój. Patrzyli, jak wielka dłoń zaciska się na współżyczu.

— Przecieżjego nie można zabić — powiedział Jaś.

— Nie, ale można go wyrzucić — odparł Rozbój. — Wszechświat jest wielki. Najego miejscu nawet bym nie myślał, by do niej wrócić.

Gdzieś daleko znowu rozległ się potrójny grzmot. — Ja myślę — dodał — że czas, byśmy się zmywali. Do drzwi domku panny Libelli ktoś mocno pukał w drzwi. Bum, bum, bum!

Загрузка...