Rozdział 29

— Jeśli pozwolisz. Bob — mówi Sigfrid — chciałbym sprawdzić coś u ciebie, zanim przestawisz mnie na pasywną procedurę wyjściową.

Sprężam się, skurczybyk odczytuje moje myśli. — Widzę — dodaje natychmiast — że wykazujesz pewne oznaki niepokoju. To właśnie chciałbym zbadać.

Nie do wiary, ale sam próbuję oszczędzać jego uczucia. Czasami zapominam, że jest tylko maszyną. — Nie sądziłem, że zanotowałeś moje polecenie — przepraszam go.

— Oczywiście, że tak. Kiedy podajesz mi odpowiedni rozkaz, jestem posłuszny, ale nigdy nie wydałeś mi polecenia, bym się wstrzymał od zapisu i kojarzenia danych. Przypuszczam więc, że takiego rozkazu po prostu nie znasz.

— Masz rację.

— Nie widzę powodu, dla którego nie miałbyś mieć dostępu do posiadanych przeze mnie informacji. Nie próbowałem w to ingerować, aż do chwili obecnej…

— A mogłeś?

— Moje możliwości — mówi Sigfrid — pozwalają mi na sygnalizowanie zastosowania instrukcji rozkazowej przełożonym. Nigdy jednak tego nie robiłem.

— Dlaczego nie? — To pudło żelastwa zadziwia mnie. Wszystko to jest dla mnie nowe.

— Jak już mówiłem, nie było powodu. Najwyraźniej jednak próbujesz odwlec konfrontację, chciałbym ci więc powiedzieć, na czym polega taka konfrontacja. A wtedy sam podejmiesz decyzję.

— A, cholera — zrzucam przytrzymujące mnie pasy i siadam. — Mogę zapalić? — Wiem jaka będzie odpowiedź, ale ponownie mnie zaskakuje.

— W tej sytuacji — proszę bardzo. Jeśli potrzebujesz reduktora napięcia — zgoda. Mogę nawet ci podać łagodny środek uspokajający.

Jęknąłem z podziwu przypalając papierosa. Złapałem się na tym, że chciałem nawet poczęstować Sigfrida. — No dobra. Niech już będzie.

Sigfrid wstaje, rozprostowuje nogi i rusza w stronę wygodniejszego fotela. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego potrafi. — Usiłuję cię uspokoić, Bob — mówi — i jestem pewien, że to dostrzegasz. Najpierw powiem ci coś o moich możliwościach, jak też i twoich, których, jak sądzę, sam nie znasz. Jestem w stanie dostarczyć ci informacji o każdym z moich klientów. To jest, nie tylko tych, którzy korzystali z tej końcówki.

— Nie rozumiem, co to znaczy — wtrącam w momencie, kiedy przerywa na chwilę.

— Sądzę, że rozumiesz. Lub zrozumiesz, jeśli tylko zechcesz. Ważniejsze jednakże pytanie dotyczy wspomnień, które usiłujesz stłumić. Wydaje mi się, że powinieneś się od nich uwolnić. Zastanawiałem się nad zastosowaniem lekkiej hipnozy czy środków uspokajających, a nawet nad propozycją, by w jednym z naszych spotkań uczestniczył ludzki analityk. Wszystko to oczywiście jest do twojej dyspozycji. Zaobserwowałem jednakże, że w czasie rozmów o tym, co odbierasz jako obiektywną rzeczywistość, czujesz się względnie swobodnie. Gorzej natomiast jest z internalizacją owej rzeczywistości. Dlatego też — posługując się tymi terminami — chciałbym porozmawiać z tobą o pewnym zdarzeniu.

Uważnie strzepuję popiół z papierosa. Ma pod tym względem zupełną rację — tak długo, jak nasza rozmowa dotyczy spraw abstrakcyjnych i bezosobowych, mogę mówić o wszystkim. — Co masz na myśli, Sigfrid?

— Twoją ostatnią wyprawę. Pozwól, że przypomnę ci pewne fakty…

— Chryste, Sigfrid!

— Wiem, że twoim zdaniem pamiętasz je doskonale — mówi interpretując dokładnie moje myśli — i w tym układzie nie sądzę, żebyś musiał do tych spraw wracać. Szczególny charakter tego epizodu polega na tym, iż w nim właśnie skupiły się twoje wewnętrzne niepokoje. Twoje przerażenie. Skłonności homoseksualne…

— No,no!

— …które wprawdzie nie dominują w twoim zachowaniu seksualnym, ale są źródłem większego stresu niż powinny. Twoje uczucie do matki. Olbrzymi ciężar winy, który nałożyłeś na siebie. A przede wszystkim ta kobieta, Gelle-Klara Moyniin. Właśnie te sprawy bezustannie powracają w swoich snach, chociaż nie zawsze je rozpoznajesz. I również pojawiają się w tym jednym konkretnym epizodzie.

Gaszę papierosa i nagle zdaję sobie sprawę, że paliłem dwa na raz. — Nie widzę w tym żadnego związku z moją matką — mówię w końcu.

— Nie widzisz? — Hologram, który nazywam Sigfridem von Psychem, odwraca się w stronę rogu pokoju. — Coś ci pokażę — teatralnym gestem podnosi rękę i wtedy pojawia się tam kobieca postać. Obraz nie jest zbyt ostry, ale widzę, że ta kobieta, jest młoda, szczupła i kaszląc zakrywa usta dłonią.

— Nie jest za bardzo podobna do mojej matki — protestuję.

— Czyżby?

— Niech ci będzie — stwierdzam uprzejmie. — Przypuszczam, że zrobiłeś to najlepiej, jak potrafiłeś. W końcu dysponowałeś jedynie opisem podanym przeze mnie.

— Hologram — zauważa Sigfrid dość łagodnie — powstał na podstawie rysopisu Susie Hereiry, który mi podałeś.

Zapalam kolejnego papierosa, nie bez trudu zresztą, ponieważ drzą mi ręce. — Moje gratulacje — mówię z podziwem. — Oczywiście — czuję nagle narastający gniew — Susie była, mój Boże, tylko dzieckiem. To znaczy widzę teraz pewne podobieństwo, ale wiek się nie zgadza.

— Ile lat miała twoja matka, kiedy byłeś dzieckiem? — pyta Sigfrid.

— Była bardzo młoda, i nawet, jeśli chodzi o ścisłość — dodaję po chwili — wyglądała młodo jak na swój wiek.

Sigfrid pozwala mi na krótką chwilę milczenia, po czym ponownie macha ręką i obraz znika, i nagle przed nami pojawiają się złączone lądownikami Piątki, za którymi jest…

— O mój Boże, Sigfrid!

Czeka przez moment.

Jeśli o mnie chodzi, to może sobie tak czekać w nieskończoność. Po prostu nie wiem, co mam powiedzieć. To nie boli, ale jestem cały sparaliżowany. Nie mogę zdobyć się na żadne słowo, na żaden gest.

— Obraz przed nami — mówi łagodnym przyjemnym głosem — przedstawia dwa statki twojej wyprawy w pobliżu obiektu SAG YY. To czarna dziura, a dokładniej osobliwość w stanie niezwykle szybkiego obrotu.

— Dobrze wiem, co to jest, Sigfrid.

— Nie wątpię. Ze względu na obrót, prędkość ruchu postępowego tego, co określa się mianem progu zdarzeń lub nieciągłością Schwarzschilda, przekracza prędkość światła, toteż sam obiekt nie jest w zasadzie całkowicie czarny; w rzeczywistości można go zaobserwować dzięki promieniowaniu Czerenkowa. Ze względu na dokonane przez was pomiary przyznano waszej ekspedycji dziesięcipmilionową premię poza uzgodnioną przedtem sumą, co wraz z pewnymi mniejszymi dochodami stanowi podstawę twojej obecnej fortuny.

— I to wiem, Sigfrid. Cisza.

— Czy mógłbyś mi powiedzieć, co jeszcze wiesz na ten temat. Bob? Cisza.

— Nie jestem pewien, czy będę w stanie — odpowiadam.

Cisza.

Nawet mnie nie ponagla. Doskonale wie bowiem, że nie musi. Ja sam chciałbym przejść przez to idąc w kierunku, który mi wskazał. Jest coś o czym nie mogę mówić, coś, co mnie przeraża, ale wokół tego newralgicznego punktu znajduje się obszar, po którym mogę się swobodnie poruszać i to jest właśnie obiektywna rzeczywistość.

— Nie mam pojęcia, na ile znasz się na tych zjawiskach? — pytam.

— Po prostu powiedz to, co uważasz, że powinienem wiedzieć. Gaszę niedopalonego papierosa i sięgam po następnego — Dobrze wiemy — zaczynam — że gdybyś chciał, mógłbyś znaleźć dokładniejsze i pełniejsze informacje w jakimkolwiek banku danych, no, ale niech tam… Czarne dziury, to po prostu pułapki. Załamują światło. Załamują czas. Kiedy się tam znajdziesz, nie ma już wyjścia. Tyle…

— Możesz płakać, jeśli ci to pomaga — mówi po chwili, i nagle zdaję sobie sprawę, że właśnie to robię.

— O Boże! — wycieram nos w jedną z tych chusteczek, które zawsze trzyma w pogotowiu obok materaca. Czeka.

— Tyle, że ja się stamtąd wydostałem.

I w tym momencie Sigfrid robi coś, czego się nigdy po nim nie spodziewałem: pozwala sobie na dowcip. — Faktycznie, skoro tu już jesteś.

— Czuję się cholernie wyczerpany — mówię.

— To zrozumiałe. Bob.

— Chciałbym się czegoś napić.

Trzask.


UWAGI O SYSTEMIE ŻYWIENIA

Pytanie: Co jedli Heechowie?

Profesor Hegramet: Mniej więcej to samo, co my, czyli wszystko. Wydaje mi śle, że byli wszystkożerni i jedli to, co udało im się zdobyć. Tak naprawdę jednak nie wiemy niczego konkretnego o ich pożywieniu, można tylko coś wywnioskować z lotów skorupowych.

Pytanie: A co to takiego?

Profesor Hegramet: Co najmniej cztery zarejestrowane wyprawy nie dotarły do żadnej innej gwiazdy, choć wyraźnie opuściły nasz system słoneczny. Dotarły tam, gdzie znajduje się skorupa komet, no wiecie, w odległości jakieś pół roku świetlnego. Loty te uznano za nieudane, choć ja się z taka ocena nie zgadzam. Nakłaniam nawet Korporację, by przyznano im premie naukowe. Trzy wyprawy zakończyły się w chmurach meteorów. Czwarta dotarła do komety oddalonej o setki j. a. Chmury meteorów stanowią, jak wiemy, przeważnie pozostałość starej, wygasłej komety.

Pytanie: Czy chcesz powiedzieć, że Heechowie jedli komety?

Profesor Hegramet: Że jedli to, z czego komety są zbudowane. To znaczy węgiel, tlen, azot, wodór, a więc dokładnie to samo co jadłeś dzisiaj na śniadanie. Myślę, że komety mogły stanowić surowiec do produkcji pożywienia. Jeden z tych lotów skorupowych być może odkryje nam pewnego dnia fabrykę żywności Heechów. A wtedy — miejmy nadzieję — rozwiązany zostanie problem głodu.


— W otwartym barku za tobą — zachęca Sigfrid — znajdziesz całkiem niezłe sherry. Niestety, nie jest z winogron, służba medyczna nie opływa w luksusy. Jestem pewien jednak, że nie rozpoznasz jego gazowego pochodzenia. A poza tym ma w sobie kropelkę tetrahydro-cannabinolu na uspokojenie.

— O Boże! — mówię wyczerpawszy już zapas sposobów wyrażania zdumienia. Sherry jest dokładnie taka, jak powiedział, i czuję jak jej ciepło powoli rozlewa się po moim ciele.

— No dobra — odstawiam kieliszek. — Kiedy wróciłem na Gateway, wyprawa uważana była za zaginioną. Mieliśmy ponad rok opóźnienia. A to dlatego, że byliśmy prawie wewnątrz tego wszystkiego. Czy wiesz, co to jest kurczenie się czasu? Zresztą nieważne. To retoryczne pytanie — dodaję, zanim zdążył odpowiedzieć. — To, co nam się przytrafiło, to właśnie kurczenie się czasu. W pobliżu tego osobliwego zjawiska na trafia się na paradoks bliźniaczy. To, co dla nas nie trwało dłużej niż kwadrans, stanowiło prawie rok czasu zegarowego na Gateway czy też gdziekolwiek indziej w świecie nierelatywistycznym. A także… Biorę następnego drinka i zbieram się na odwagę.

— A także im dalej w głąb, tym wolniej. Trochę bliżej i te piętnaście minut przemieniłoby się w dziesięć lat. Jeszcze bliżej i byłby już cały wiek. Nieszczęście było tak blisko. Byliśmy już prawie w pułapce. Wszyscy… Ale ja się wydostałem.

Przypominam sobie o czymś i spoglądam na zegarek. — Skoro już mówimy o czasie, to moja godzina minęła pięć minut temu!

— Nie mam już dzisiaj żadnych pacjentów.

— Co? — wytrzeszczam oczy.

— Odwołałem wszystkie wizyty — dodaje łagodnie. Mimo, że nie mówię jeszcze raz „O, Boże”, właśnie to tylko przychodzi mi do głowy.

— Przypierasz mnie do muru, Sigfrid — rzucam ze złością.

— Wcale nie musisz zostać dłużej. Chciałbym jednak, żebyś wiedział, że taka możliwość istnieje. Zastanawiam się przez moment.

— Jesteś kupą złomu — mówię. — No dobra. Jak widzisz, nie mieliśmy najmniejszej szansy wydostać się całą grupą. Nasze statki tkwiły uwięzione w miejscu, z którego nie było już powrotu. Danny A., to był dopiero ostry zawodnik. Znał wszystkie luki w prawach rządzących czarnymi dziurami. Jako grupa nie mieliśmy żadnych szans.

Ale nie byliśmy jedną grupą! Przybyliśmy w dwóch statkach! I gdyby w jakiś sposób udało nam się przenieść przyspieszenie z jednego systemu na drugi, to znaczy, gdyby pierwszy statek został wstrzelony w dziurę, drugi, odbijając się od jego przyśpieszenia, mógłby się uwolnić!

Zapada długie milczenie.

— Nalej sobie drugiego drinka. Bob — mówi Sigfrid z troską w głosie. — Oczywiście, kiedy już skończysz płakać.

Загрузка...