Czuję się tak silny i jednocześnie tak przerażony, że nie bardzo wiem, jak sobie z tym poradzę. S. Laworowna napisała na karteczce słowa komendy, która przemieni Bezwzględnego Pogromcę — Sigfrida von Psycha w potulnego kotka. Nie muszę patrzeć na kartkę — znam te słowa na pamięć. Mimo to powoli i ostrożnie odczytuję je.
— Uwaga, Sigfrid, to polecenie nadrzędne. „Kategoria Alfa Alfa Margaret Trurnan Daniel Merkury Wenus Mars Ziemia sześć sześć zero sześć. Wprowadź pasywną procedurę wyjściową”.
Patrzę na niego. Nic się nie dzieje.
— Sigfrid, czy dobrze to powiedziałem? Przyjmujesz polecenie?
— Oczywiście, Bob. — Wzdrygam się, bo jego głos jest zupełnie taki sam, jak przedtem. Sam nie wiem, czego oczekiwałem. Być może wyobrażałem sobie, że hologram dobrego tatusia zniknie, a zapali się napis: „Wykonuję. Słucham poleceń”?
Cały drżę. Nie zastanawiam się nawet dlaczego, jest to wręcz seksualne podniecenie. — No więc, Sigfrid, stary gracie, znaczy to, że mam cię w garści!
— Oznacza to — odpowiada z cierpliwością karykatura dobrego papy — że możesz mi wydawać polecenia. Bob. Polecenia ograniczone oczywiście do procedury wyjściowej.
— To znaczy? — jestem zaskoczony.
— Nie możesz zmienić mojego zasadniczego programu. Na to potrzebowałbyś innej formuły.
OGŁOSZENIA DROBNE
BEZBOLESNE ZABIEGI DENTYSTYCZNE, prywatna praktyka. Pełne wyposażenie. Wszelki zakres. Referencje. 87-579.
NIEPALĄCY NERWUSI w twojej załodze? Jestem wyłącznym przedstawicielem „Nikotynowego Pogromcy” na Gateway. Kaptur do palenia nie pozbawi cię twej przyjemności, współtowarzyszom wyprawy zapewni natomiast czyste powietrze. Pfon 87-196 (pokazy).
— W porządku — odpowiadam. — A zatem pierwsze polecenie: podaj ten drugi rozkaz.
— Nie mogę. Bob.
— Chyba musisz.
— To nie znaczy, że odmawiam wykonania polecenia. Ja go po prostu nie znam.
— Gówno! — wrzeszczę. — Jak możesz nań reagować, jeśli go nie znasz?
— Po prostu odpowiadam, czy mówiąc inaczej — ciągle jest ojcowski, ciągle cierpliwy — każdy fragment polecenia pobudza kolejną sekwencję instrukcji. Mówiąc technicznie, każde gniazdo kluczowe przechodzi do kolejnego gniazda, które otwiera następny segment.
— Cholera — zastanawiam się przez chwilę. — To co ja właściwie mogę ci polecić?
— Możesz spowodować odtworzenie którejkolwiej ze zgromadzonych przeze mnie informacji. Na twoje polecenie mogę uczynić to w dowolny sposób, jaki leży w granicach moich możliwości.
— Sposób? — Spoglądam na zegarek i ze złością zdaję sobie sprawę z tego, że cała ta zabawa będzie się musiała niedługo skończyć. Pozostało mi tylko dziesięć minut. — Czy znaczy to, że mógłbym nakazać ci, byś do mnie mówił po francusku?
— Qui, Robert, d'accord. Que voulez-vous?
— Lub po rosyjsku… na przykład… — próbuję na chybił trafił — basso-profondo jak w Bolszom?
Dobiega mnie głos jak ze studni:
— Da, gospodin.
— I powiesz mi o mnie wszystko, co zechcę?
— Da, gospodin.
— Po angielsku, do cholery!
— Tak.
— Lub o innych twoich klientach?
— Tak.
Hm, to może być zabawne.
— A kim są ci szczęściarze, drogi Sigfridzie? Pokaż ich listę. — Przez mój głos zdaje się przebijać nutka lubieżności.
— W poniedziałek, godzina dziewiąta — rozpoczyna sumiennie — Jan Iliewski. Dziesiąta, Mario Laterani, jedenasta, Julie Loudon Martin, dwunasta…
— Powiedz coś o niej — przerywam.
Julie Loudon Martin została skierowana przez Szpital Kings County Generał, gdzie została poddana, bez hospitalizacji, sześciomiesięcznemu leczeniu terapią awersyjną i aktywatorami wewnętrznej odporności w ramach kuracji antyalkoholowej. Ma w swej karcie dwie próby samobójstwa, które nastąpiły po depresji poporodowej pięćdziesiąt trzy lata temu. Jest moją pacjentką od …
— Chwileczkę — przerywam, dodawszy pięćdziesiąt trzy lata do prawdopodobnego wieku macierzyństwa — obawiam się, że Julie nie interesuje mnie za bardzo. Czy mógłbyś mi uzmysłowić, jak wygląda?
— Mogę wyświetlać holobrazy.
— Proszę bardzo! — Natychmiast następuje szybki błysk, pojawia się barwna plama i widzę tę drobną czarną kobietę leżącą na materacu — moim materacu! — w kącie pokoju. Powoli i bez większego zainteresowania mówi do kogoś niewidocznego. Nie słyszę co, ale z drugiej strony nie bardzo mnie to interesuje.
— Dalej — rozkazuję — i kiedy wymieniasz pacjentów, pokazuj, jak wyglądają.
— Dwunasta, Lorne Schofieid — stareńki mężczyzna o szponiastych palcach zniekształconych przez artretyzm, trzymający się za głowę. — Trzynasta, Frances Astritt — mała dziewczynka, jeszcze przed pokwitaniem. — Czternasta…
Pozwalam mu odczytać cały poniedziałek i połowę wtorku. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak długo pracuje, ale w końcu, jako maszyna, nie męczy się. Jedna czy dwie pacjentki wydały mi się interesujące, ale nie było wśród nich nikogo, kto byłby wart poznania bardziej niż Yvette, Donna, S. Laworowna, czy inne. — Możesz przestać — mówię i zastanawiam się przez chwilę.
Nie jest to taka fajna zabawa, jak sobie wyobrażałem. Poza tym mój czas dobiega końca.
— Mogę sobie chyba na coś takiego pozwolić, kiedy mi tylko przyjdzie ochota — stwierdzam. — A teraz porozmawiajmy o mnie.
— O co chciałbyś zapytać?
— O to, co zawsze przede mną ukrywasz. O diagnozę, prognozę, ogólne uwagi na temat mojego przypadku. Jaki w ogóle jestem, według ciebie?
— Pacjent Robinette Stetley Broadhead — zaczyna natychmiast — wykazuje umiarkowane symptomy depresji, rekompensowane aktywnym stylem życia. Potrzeba pomocy psychiatrycznej wynika z depresji i dezorientacji. Pacjent objawia poczucie winy i na poziomie świadomości momentami zdradza afazję spowodowaną kilkoma epizodami powracającymi jako symbole senne. Wykazuje względnie słaby pociąg seksualny. Jego stosunki z kobietami są przeważnie nieudane, choć orientacja psychoseksualna jest w osiemdziesięciu procentach heteroseksualna.
— A gówno prawda… — zaczynam reagując z opóźnieniem na „słaby pociąg seksualny i nieudane stosunki”. Nie mam jednak ochoty na dyskusje. A poza tym Sigfrid mówi w tym momencie z własnej inicjatywy:
— Muszę cię poinformować. Bob, że twój czas już prawie dobiegł końca. Powinieneś chyba udać się do pokoju wypoczynkowego.
— Bzdura. Nie mam po czym przychodzić do siebie. — Ale ma rację. — W porządku — mówię. — Wróć do normalnej procedury. Skasuj polecenie. Czy wystarczy? Już skasowane?
— Tak, Robbie.
— Znowu to samo! — wrzeszczę. — Zdecyduj się, kurwa mać, jak mnie zamierzasz nazywać?
— Zwracam się do ciebie w formie odpowiedniej do stanu twego umysłu lub do stanu, który pragnę u ciebie wywołać.
— A teraz chciałbyś, żebym był dzieckiem? Nieważne. Słuchaj! — mówię wstając. — Czy pamiętasz wszystko, o czym mówiliśmy w czasie procedury wyjściowej?
— Oczywiście, Robbie. — I potem dodaje sam z siebie, co jest zaskakujące, bo czas mój dobiegł końca dziesięć lub dwadzieścia sekund temu: — Czy jesteś zadowolony, Robbie?
— Co?
— Czy stwierdziłeś ku swemu zadowoleniu, że jestem tylko maszyną? Że możesz mieć nade mną kontrolę, kiedy tylko zechcesz?
Zaskoczył mnie. — Czy właśnie o to mi chodziło? — pytam zdziwiony. Po chwili dodaję: — W porządku, chyba o to. Więc jesteś maszyną, Sigfrid, mogę mieć nad tobą kontrolę.
— Zawsze przecież o tym wiedzieliśmy, prawda? — rzuca za mną, kiedy wychodzę. — Ale czy nie obawiasz się, że to właśnie ciebie trzeba kontrolować?