Któregoś ranka po powrocie do pokoju usłyszałem piezofon cicho bzyczący jak daleki, rozjuszony komar. Wcisnąłem odtwarzacz i dowiedziałem się, że wicedyrektorka działu personalnego oczekuje mnie w swoim biurze o dziesiątej rano. Było dużo później. Nabrałem już nawyku spędzania większości czasu i prawie wszystkich nocy z Klarą. Jej materac był znacznie wygodniejszy od mojego. Tak więc otrzymałem wiadomość dopiero o jedenastej i moja opieszałość w dotarciu do biura kadr nie wpłynęła pozytywnie na humor wicedyrektorki.
Była to bardzo gruba kobieta, nazywała się Emma Fother. Z miejsca przerwała moje wyjaśnienia oskarżycielskim tonem.
— Ukończyłeś kurs siedemnaście dni temu — powiedziała. — Od tamtej pory nie kiwnąłeś nawet palcem.
— Czekam na odpowiedni lot — odparłem.
— Jak długo zamierzasz jeszcze czekać? Twoje utrzymanie opłacone jest jeszcze na trzy dni. A co potem?
— Właśnie zamierzałem — odparłem prawie zgodnie z prawdą — dzisiaj do ciebie zajrzeć w tej sprawie. Chciałbym znaleźć jakąś pracę tu na miejscu.
— Phi. — (Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś się tak wyrażał, ale to musiało być to słowo). — Czyżbyś przyjechał na Gateway po to, by czyścić ścieki?
Byłem prawie pewien, że to bluff, bo przecież nie mogło tu być zbyt wiele kanałów. Małe przyciąganie utrudnia przepływ. — Odpowiedni lot może się trafić w każdej chwili.
— Oczywiście, Bob. Martwią mnie jednak tacy, jak ty. Czy masz pojęcie, jak ważna jest nasza praca?
RAPORT LOTU
Pojazd 3-31, Wyprawa 08D27. Załoga: C. Pitrin, N. Ginza, J. Krabbe.
Czas lotu 19 dni i 4 godziny. Pozycja nieznana, w pobliżu (2 lata św.) Zeta Tauri.
Resume: „Wyjście z nadświetlnej na transpolarnej orbicie wokół planety o promieniu równym 0,88 radiusa Ziemi w odl. 0,4 j.a. Planeta posiada trzy wykryte małe satelity. Komputer sugeruje istnienie sześciu dalszych. Słońce klasy K7.
Przeprowadzono lądowanie. Planeta niewątpliwie ma za sobą niedawny okres ocieplenia. Brak czap lodowych, a aktualne linie brzegowe wydają się świeżo powstałe. Planeta nie zamieszkana. Brak życia inteligentnego.
Dokładny skaning doprowadził do odnalezienia na naszej orbicie obiektu będącego chyba stacją kontaktową Heechów. Zbliżyliśmy się do niej. Była w idealnym stanie. Przy próbie otwarcia eksplodowała i N. Ginza poniósł śmierć. Nasz statek został uszkodzony i powróciliśmy; J. Krabbe zmarł po drodze. Nie zebrano żadnych artefaktów. Biotyczne próbki z planety zniszczone na skutek uszkodzenia statku”.
— No, wydaje mi się, że tak…
— Cały Wszechświat czeka, byśmy go odkryli i wykorzystali. Tylko z Gateway można do niego dotrzeć. Człowiek, który tak jak ty, wychował się na farmie planktonu…
— Jeśli chodzi o ścisłość, były to kopalnie żywności w Wyoming.
— Nieważne, wiem, jak bardzo ludzkość potrzebuje tego, co możemy jej dać. Nowa technika! Nowe źródła energii! Żywność! Nowe światy do zamieszkania! — Potrząsnęła głową i nacisnęła guziki sortownika na biurku, zarazem zła i zmartwiona. Podejrzewam, że musiała się wyliczać z tego, ilu takich jak ja pasożytów i nierobów udało jej się wypchnąć, zgodnie z tym, czego od nas oczekiwano, i to wyjaśniało jej wrogość — założywszy jednak najpierw, że sama chciała zostać na Gateway. Odwróciła się od sortownika i wstawszy podeszła do kartoteki przy ścianie.
— Powiedzmy, że znajdę ci pracę — rzuciła przez ramię. — Jedyna rzecz, jaką potrafisz i która może się tu na coś przydać — to poszukiwania, a ty, jak na razie, nie robisz z tego użytku.
— Wezmę każdą robotę, no, prawie każdą — powiedziałem. Popatrzyła na mnie kpiąco i wróciła do biurka. Jak na swoją stukilową masę poruszała się z zadziwiającym wdziękiem. Być może kaprys grubej kobiety, by jej ciało nie obwisło, tłumaczył pragnienie zatrzymania tej pracy i pozostania na Gateway. — Będziesz wykonywał najgorszą robotę, do której nie potrzeba kwalifikacji — ostrzegła. — Nie płacimy za to dużo, sto osiemdziesiąt dziennie.
— Zgadzam się.
— Od tego trzeba odliczyć twoje koszty utrzymania. Po odjęciu tego i jeszcze jakichś dwudziestu dolarów dziennie na wymianę niewiele ci zostaje.
— Jeśli będę potrzebował więcej, mogę przecież wykonywać prace dorywcze.
— Odwlekasz decyzję, Bob — westchnęła. — Sama nie wiem. Dyrektor Xien osobiście dogląda rozdziału stanowisk pracy. Bądzie mi trudno wyjaśnić mu, dlaczego cię zatrudniam. A co się stanie, jeśli zachorujesz i nie będziesz mógł pracować? Kto opłaci twój podatek?
— Wtedy pewnie wrócę na Ziemię.
— I stracisz to, czego się nauczyłeś? — Pokręciła głową. — Napawasz mnie wstrętem, Bob.
Wydała mi jednak kartę pracy, zgodnie z którą miałem zgłosić się do szefa załogi na Poziomie Głównym w Sektorze Północnym. Tam miałem pracować przy uprawie roślinności.
Nie byłem zachwycony rozmową z Emmą Fother, ale już mnie wcześniej przed nią ostrzegano. Kiedy wieczorem rozmawialiśmy na ten temat z Klarą, powiedziała mi, że i tak wyszedłem obronną ręką.
— Masz szczęście, że udało ci się do niej trafić. Stary Xien potrafi czasami trzymać ludzi, aż im się skończą pieniądze.
— A potem co? — Usiadłem na krawędzi koi szukając po omacku swoich ochraniaczy na stopy. — Wyrzuca się ich za śluzę?
— Nie ma się z czego śmiać, może spokojnie dojść i do tego. Xien jest zawzięty na darmozjadów.
— Miła jesteś.
Uśmiechnęła się, obróciła i potarła nosem o moje plecy. — Różnica między tobą a mną — powiedziała — polega na tym, że ja odłożyłam sobie trochę forsy z pierwszej wyprawy. Nie było tego wiele, ale zawsze… Poza tym ja już tam byłam, a oni potrzebują takich jak ja do uczenia takich jak ty.
Oparłem się na jej biodrze, wpół odwrócony, była to raczej aluzja niż zaczepka. Na pewne tematy nie rozmawialiśmy, ale… — Klara?
— Uhm?
— Jak tam jest?
Przez chwilę pocierała podbródkiem o moje ramię, patrząc na holobraz Wenus.
— Strasznie — odrzekła.
Czekałem, ale nic więcej nie dodała. A to wiedziałem i bez niej, byłem przerażony już na Gateway. Nie musiałem wyruszać w Tajemniczą Podróż Wesołym Autobusem Heechów, by wiedzieć, jak się odczuwa strach. Ja już go czułem.
— Nie masz wielkiego wyboru, kochanie — powiedziała, jak na nią, wręcz czule.
Poczułem nagły przypływ gniewu. — To prawda! Ujęłaś w tych słowach całe moje życie. Nigdy nie miałem wyboru, z wyjątkiem jednego razu, gdy wygrałem na loterii i postanowiłem przyjechać tutaj. I nie jestem pewien, czy powziąłem wtedy słuszną decyzję.
Ziewnęła, pogłaskała mnie po ręku. — Jeśli mamy już dość seksu — stwierdziła — chciałabym coś zjeść, zanim się położę. Chodźmy do Piekiełka — ja zapraszam.
Uprawa roślinności jest dosłownie uprawą roślinności, a dokładnie bluszczu, który pomaga utrzymać Gateway w stanie nadającym się do życia. Zgłosiłem się do pracy i co za niespodzianka, miła zresztą: szefem okazał się mój beznogi sąsiad, Shikitei Bakin.
Powitał mnie okazując prawdziwe zadowolenie. — Jak to miło, że będziesz u nas, Robinette — powiedział. — Myślałem, że wyruszysz od razu.
— Już niedługo, Shicky, jak tylko zobaczę na liście właściwy lot.
— Oczywiście. — Skończył na tym i przedstawił mnie pozostałym pracownikom. Nie zrozumiałem dokładnie, kim są. Wiem tylko, że dziewczyna była kiedyś jakoś związana z profesorem Hegrametem, sławnym heechologiem z Ziemi, a obydwaj mężczyźni latali już po parę razy. Nie musiałem zresztą dokładnie tego wiedzieć. Wszyscy i tak rozumieliśmy rzecz zasadniczą — nie byliśmy jeszcze gotowi, by wpisać się na listę lotów.
Ja nie byłem nawet zdolny zastanawiać się dlaczego.
Uprawa roślinności mogłaby stanowić świetną okazję do rozmyślań.
Tymczasem Shicky odesłał mnie natychmiast do roboty przy przymocowywaniu półeczek do ścian z metalu Heechów, za pomocą kleistej mazi. Był to specjalny klej, który przylepiał się zarówno do metalu jak i żebrowej folii skrzynek na rośliny. Nie zawierał też żadnego rozpuszczalnika, który mógłby wyparować i zanieczyścić powietrze. Podobno był bardzo drogi. Jeśli się do człowieka przypadkiem przykleił, trzeba było dać za wygraną, przynajmniej do czasu, aż skóra pod nim nie obumrze i nie złuszczy się. Przy każdej próbie usunięcia kleju pojawiała się krew.
Kiedy zawiesiliśmy całą dzienną porcję półek, pomaszerowaliśmy wszyscy do urządzeń ściekowych, skąd wzięliśmy skrzynki wypełnione szlamem i pokryte błoną celuloidową. Ustawiliśmy je na półeczkach, przykręciliśmy samoblokujące się śrubki i podłączyliśmy zbiorniki nawadniające. Na Ziemi każda z tych skrzynek ważyłaby pewnie ze sto kilo, ale na Gateway nie było z tym problemu, sama folia, z której je wykonano, wystarczyłaby chyba, by je utrzymać na miejscu. Kiedy wszystko było gotowe, Shicky osobiście rozmieścił w skrzynkach sadzonki, podczas gdy my przeszliśmy do następnej partii półek. Wyglądał dość zabawnie. Tace z malutkimi sadzonkami bluszczu miał przewieszone na pasku na szyi jak dziewczynka sprzedająca papierosy. Jedną ręką utrzymywał się na poziomie tac, drugą przez dziurki w błonie wciskał sadzonki do szlamu. Robota ta nie wymagała gorączkowego pośpiechu i wydaje mi się, że była dość pożyteczna, poza tym pozwalała jakoś spędzić czas. Shicky nie kazał się nam bynajmniej zapracowywać. Miał ustaloną dzienną normę. Jeśli tylko umocowaliśmy i wypełniliśmy sześćdziesiąt półek, nie przeszkadzało mu, że się urywamy, byleby po cichu. Niejednokrotnie zaglądała do nas Klara, czasem też przychodziła z tą małą dziewczynką. Poza tym było wielu innych gości. A kiedy nic się nie działo i nie było z kim pogadać, włóczyliśmy się po okolicy. Zwiedziłem nie znane mi dotąd zakątki Gateway i każdego dnia odkładałem decyzję na później. Wszyscy mówiliśmy o tym, że trzeba lecieć. Prawie co dzień rozlegał się głuchy odgłos i wibracje, kiedy jakiś lądownik wychodził z doku pchając cały statek tam, gdzie włącza się główny napęd Heechów. Równie często wyczuwaliśmy słabszy krótki wstrząs, kiedy jakiś statek wracał. Wieczorami chodziliśmy na przyjęcia. Już prawie wszyscy z mojej grupy wyruszyli, Sheri poleciała w jakiejś Piątce. Nie widziałem się z nią i nie wiem, dlaczego zmieniła plany, nie byłem też pewien, czy tak naprawdę chciałem to wiedzieć. Poza nią w załodze byli sami mężczyźni. Mówili po niemiecku, ale Sheri wydawało się pewnie, że poradzi sobie bez słów. Jako ostatnia wyruszyła Willa Forehand. Poszliśmy z Klarą na jej pożegnalne przyjęcie, a potem do doku popatrzeć, jak odlatuje. Powinienem być w pracy, ale miałem nadzieję, że Shicky nie weźmie mi tego za złe. Niestety, był tam również pan Xien i zauważyłem, że mnie rozpoznał.
— Cholera — zakląłem.
Klara zachichotała i wzięła mnie za rękę. Wycofaliśmy się do zlotni i wznieśliśmy się na wyższy poziom. Usiedliśmy na brzegu Jeziora Głównego. — Nie wydaje mi się, staruszku — powiedziała — żeby cię mieli wywalić za ten jeden raz. Pewnie skończy się na gadaniu.
Wzdrygnąłem się i wrzuciłem odprysk kamyka filtracyjnego do wypukłego jeziora, które rozciągało się przed nami na jakieś dwieście metrów. Byłem rozklejony i zastanawiałem się, czy właśnie dotarłem do tego punktu, kiedy złe przeczucie okropnej śmierci w Kosmosie zaczynało ulegać perspektywie drżenia ze strachu na Gateway. Strach to śmieszna rzecz. Nie czułem go. Wiedziałem, że ociągam się nie tylko ze strachu, ale nie odczuwałem tego jako lęku, lecz jako przezorną ostrożność.
— Wydaje mi się — zacząłem nie bardzo wiedząc, jak skończę to zdanie — że chyba się zdecyduję. Polecisz ze mną?
Klara wzdrygnęła się i usiadła. Minęła chwila, zanim odpowiedziała.
— Może. Co proponujesz?
Miałem pustkę w głowie. Czułem się jedynie widzem obserwującym, jak sam siebie pakuję w coś, od czego cierpnie mi skóra. Wypowiedziałem jednak te słowa jakbym przemyślał je już dawno: — Może warto byłoby załapać się na lot powtórny.
— Nigdy w życiu! — Była prawie zła. — Jeśli polecę, to tylko tam, gdzie jest prawdziwa forsa.
Ale to oczywiście oznaczało też prawdziwe ryzyko. Choć nawet loty powtórne okazywały się niebezpieczne.
W przypadku lotów powtórnych ma się świadomość, że ktoś już odbył taką podróż i szczęśliwie przyleciał z powrotem, lecz nie tylko — poza tym znalazł coś, po co warto jeszcze wrócić. Czasami jest tego całkiem sporo. Na przykład Planeta Peggy, skąd przywozi się spirale do grzejników i futra. Jest też Eta Carina Siedem, prawdopodobnie istny Sezam, o ile uda się do niego dotrzeć. Kłopot w tym, że od pobytu Heechów nastała tam epoka lodowcowa. Są straszne burze. Na pięć lądowników tylko jeden wrócił cały i z pełną załogą. Jeden nie powrócił w ogóle.
OGŁOSZENIA DROBNE
POKOJÓWKA, KUCHARKA, lub dama do towarzystwa. Pokryte koszty podatku + 10 dol. dziennie. Phyllis, 88-423.
SMAKOŁYKI, egzotyczne potrawy importowane z Ziemi. Skorzystaj z moich gwarantowanych dostaw hurtowych! Zaoszczędź na wysokich kosztach transportu pojedynczych produktów! Katalogi Sears, Bradlee, GUM, Pfon 87-747.
NOWO PRZYBYŁY z Australii, dobra prezencja, poszukuje int. Francuzki w celach towarzyskich 65-182.
Ogólnie rzecz biorąc, Korporacja nie lubi za bardzo powtórnych lotów i tam, gdzie łatwo dotrzeć, na przykład na Peggy, oferuje się raczej jednorazowe wynagrodzenie, a nie zyski procentowe. Płacą wtedy nie za towary, lecz za mapy. Lecąc po orbicie wychwytujesz geologiczne anomalie, które wskazują możliwość występowania tuneli Heechów. Nie trzeba nawet w logóle lądować. Dostajesz za to trochę forsy, ale nie za dużo. Przy umowie na jednorazową wypłatę musiałbyś latać co najmniej dwadzieścia razy, by zarobić na całe życie. A jeśli podczas takiej wyprawy chciałbyś sam się wypuścić na poszukiwania, musisz odpalić część swoich zysków załodze oraz coś na rzecz Korporacji. W efekcie dostajesz jedynie ułamek tego, co mógłbyś zarobić na dziewiczym locie, nawet jeśli nie masz jeszcze na widoku kolonii, która by cię satysfakcjonowała.
Możesz też starać się o premię — sto milionów dolarów, jeśli natrafisz na obcą cywilizację, pięćdziesiąt milionów za odkrycie statku Heechów większego od Piątki, milion za znalezienie planety nadającej się do zamieszkania.
Śmieszne wydać się może, że płacą marny milion za całą nową planetę. Tylko, że nawet jeśli już się ją odkryje — to co z nią zrobić? Nie da rady przetransportować tam całej nadwyżki ludzkości, do największego statku na Gateway można wsadzić najwyżej cztery osoby nie licząc pilota (bez pilota statek nie wróci). Korporacja założyła zatem kilka niewielkich kolonii, jedną bardzo zdrową na Peggy i kilka innych, takich sobie. To oczywiście nie rozwiązuje problemu dwudziestu pięciu miliardów ludzi, w większości niedożywionych.
Shikitei Bakiu do Aritsume, Jego Czcigodnego Wnuka.
Przepełnia mnie radość na wieść o narodzinach Waszego pierwszego dziecka. Nie bądźcie zawiedzeni; następny z pewnością będzie syn.
Pokornie proszę o wybaczenie, że nie pisałem wcześniej, ale mam niewiele do opowiedzenia. Wykonuję swoją pracę i próbuję tworzyć piękno, gdzie tylko potrafię. Może pewnego dnia znowu wyruszę. Ale to nie takie proste, kiedy się nie ma nóg.
W zasadzie mogłem kupić nowe nogi. Kilka miesięcy temu nadarzyła się nawet para o zbliżonej tkance. Cena była jednak taka wysoka! Mógłbym równie dobrze za te pieniądze opłacić Pełny Serwis Medyczny. Wykazujesz, mój Wnuku, troskliwość namawiając mnie, bym właśnie na to zużył swój kapitał, ale muszę podjąć inną decyzją. Posyłam Wam połowę mego mego majątku, który spożytkujecie na wydatki związane z wychowaniem mojej prwnuczki. Jeśli tu umrę, Wy i ci wszyscy, którzy niedługo urodzą się Tobie i Twojej Ccigodnej Małżonce, otrzymacie pozostałą sumę. Takie jest moje życzenie i proszę, nie odmawiajcie mi.
Przesyłam Waszej trójce wyrazy najgłębszej miłości. Jeśli możecie, prześlijcie mi holo kwitnącej wiśni. Chyba będą kwitły już nidługo? Człowiekowi zaciera się tutaj pamięć o Domu.
Przy locie powtórnym nie ma szans na żadną z tych premii. Niewykluczone, że i tak nie można ich w ogóle dostać, możliwe, że rzeczy, odkrycie których jest premiowane, nie istnieją.
To dziwne, że nigdy nie natrafiono na ślad innej inteligentnej istoty. W każdym razie nie przez osiemnaście lat i w ciągu ponad dwóch tysięcy lotów. Istnieje kilkanaście planet zdatnych do zamieszkania oraz około setki, na których ludzie mogliby mieszkać, gdyby koniecznie musieli, tak jak musimy żyć na Marsie i na Wenus, albo raczej wewnątrz niej. Odkryto także nieliczne ślady dawnych cywilizacji, ale ani Heechów, ani humanoidów. Są też pozostałości po samych Heechach. Dotychczas znaleźliśmy ich więcej w lochach Wenus niż gdzie indziej w Galaktyce. Nawet Gateway wyczyścili prawie do cna, zanim ją opuścili.
Czy ci cholerni Heechowie musieli być tacy porządni?
Daliśmy więc spokój lotom powtórnym, bo nie gwarantowały dużej forsy, wybiliśmy też sobie z głowy premię za specjalne odkrycia, ponieważ czegoś takiego nie sposób zaplanować.
I w końcu przestaliśmy w ogóle rozmawiać, spoglądaliśmy tylko na siebie, a potem już nawet i na to nie mieliśmy ochoty.
Mimo wcześniejszych rozmów nie zamierzaliśmy lecieć. Brakowało nam odwagi. Klarze wyczerpała się przy poprzedniej wyprawie, a ja jej po prostu chyba nigdy nie miałem.
— No, dobra — powiedziała wstając i przeciągając się. — Przejdę się do kasyna, może coś wygram. Masz ochotę popatrzeć?
Pokręciłem głową, — Powinienem raczej wrócić do pracy. Jeśli mnie jeszcze nie wylali.
Pocałowaliśmy się na pożegnanie przy zlotni i pofrunęliśmy w górę, a kiedy dotarłem do mego poziomu, wyciągnąłem rękę, poklepałem ją po kostce i wyskoczyłem. Byłem w nienajlepszym nastroju. Tyle wysiłku włożyliśmy w to, by się nawzajem przekonać, że nie było żadnych lotów, które obiecywałyby zyski warte ryzyka, aż w końcu prawie sam w to uwierzyłem.
Oczywiście nawet nie wspominaliśmy o innej nagrodzie — premii za niebezpieczeństwo.
Może ona skusić jedynie wielkich ryzykanów. Korporacja potrafiła, na przykład, zaoferować pół miliona jako zachętę do wyruszenia kursem, z którego jakaś wyprawa nie powróciła. Uważali, że może statek się popsuł, czy też zabrakło w nim paliwa i kolejna grupa mogłaby nawet uratować swych poprzedników. (Bzdura!). Najprawdopodobniej to, co tamtych zabiło, nadal istniało i czaiło się, by zabić i ciebie.
Był też taki okres, kiedy oferowali milion, który później podwyższono do pięciu, za próbę zmiany ustawienia sterów podczas lotu.
Musieli podwyższyć premię do pięciu milionów, bo kiedy żadna, dosłownie żadna załoga nie wróciła, ludzie przestali się zgłaszać. Później Korporacja zaprzestała tego, bo z kolei traciła zbyt wiele statków, i w końcu wydano całkowity zakaz. Co pewien czas wstawiali dodatkowy pulpit sterowniczy, czyli nowy sprytny komputer, który miał podobno działać symbiotycznie z tablicą Heechów. Takie statki też nie były warte ryzyka, bezpiecznik na pulpicie Heechów nie jest tam umieszczony bez powodu. Dopóki on jest włączony, nie można zmienić kursu. Być może w ogóle nie można tego zrobić, nie niszcząc statku.
Widziałem raz, jak pięcioro ludzi próbowało zdobyć dziesięciomilionową premię za niebezpieczeństwo. Pewien mądrala ze stałego personelu Korporacji głowił się, jak przetransportować za jednym zamachem więcej niż pięcioro ludzi czy też odpowiednio duży ładunek. Nie wiemy, jak Heechowie budowali swe statki, nigdy też nie odkryliśmy ich rzeczywiście dużego pojazdu. Wymyślił więc sobie, że można by obejść tę trudność używając Piątki jako swoistego traktora.
Z metalu Heechów skonstruowali więc coś w stylu kosmicznej barki. Wyładowali ją jakimiś śmieciami i wyciągnęli silnikiem lądownika Piątki. Jest on napędzany jedynie wodorem i tlenem, które łatwo uzupełnić. Później przywiązali Piątkę do barki za pomocą jednorodnego kabla z metalu Heechów.
Obserwowaliśmy to wszystko na piezowizorach. Widzieliśmy, jak kable się napięły, gdy włączyły się silniki lądownika. Co za niesamowity widok!
Po chwili chyba uruchomili silniki dalekiego zasięgu.
Na piezowizorach zobaczyliśmy jedynie, jak barką jakby lekko szarpnęło, a Piątka po prostu znikła z oczu.
Nigdy nie powróciła. Zapis w zwolnionym tempie pokazuje przynajmniej początek tego, co się stało później. Kratownica z kabla pocięła statek na plasterki jak jajko na twardo. Ludzie w środku nawet nie wiedzieli, co ich unicestwiło. Korporacja nadal ma te dziesięć milionów; nikt nie chce ryzykować po raz drugi.
Od Shicky'ego usłyszałem bardzo uprzejmą, choć pełną wyrzutów wymówkę, zaś z panem Xienem miałem krótką, aczkolwiek nieprzyjemną rozmowę przez piezofon. Na tym się jednak skończyło. Po paru dniach Shicky znów zaczął przymykać oczy na to, że się urywamy.
Większość wolnego czasu spędzałem z Klarą. Często spotykaliśmy się u niej, czasami u mnie na godzinkę w łóżku. Spaliśmy ze sobą prawie co noc, można by pomyśleć, że powinno się nam już to znudzić. Ale nie. Nie byłem w końcu pewien, czym to było — rozrywką czy odrywaniem się od rozmyślań nad nami samymi? Leżałem i przyglądałem się Klarze, która zawsze po tym przekręcała się na brzuch i kuliła zamykając oczy, nawet jeśli i tak mieliśmy za chwilę wstać. Rozmyślałem sobie, jak dobrze znam każdy załomek i gładkość jej ciała. Czułem ten słodki, namiętny zapach i marzyłem — marzyłem. Marzyłem o tym, czego nie mogłem wypowiedzieć — o wspólnym z Klarą apartamencie pod Wielkim Kloszem, o wspólnym aerolocie i kwaterze w tunelach na Wenus, nawet o wspólnym życiu w kopalniach żywności. To chyba była miłość. Ale potem ciągle na nią patrząc widziałem, jak moja wyobraźnia zmienia ten obraz — widziałem mój żeński odpowiednik, tchórza, który stojąc przed największą szansą, jaką człowiek może mieć, boi się z niej skorzystać.
Jeśli nie szliśmy do łóżka, razem zwiedzaliśmy Gateway. Nie było to jednak randką. Nie chodziliśmy za często do Błękitnego Piekiełka czy na holofilmy, ani nawet do restauracji. Klara owszem, ale mnie nie było na to stać, więc korzystałem ze stołówki Korporacji, cena posiłków była wliczona w nasz dzienny podatek. Nie mogę powiedzieć, żeby Klara niechętnie płaciła rachunki za nas dwoje, ale też robiła to bez większego entuzjazmu — bardzo dużo grała, a wygrywała niewiele. Były też różne rozrywki towarzyskie — karty, przyjęcia, kółko tańców ludowych, miłośników muzyki, dyskusyjne. Zajęcia te nic nie kosztowały, a czasem były nawet interesujące. Kiedy indziej po prostu zwiedzaliśmy Gateway.
Byliśmy też kilka razy w muzeum. Jednak nie bardzo je lubiłem — wzbudzało jakby we mnie wyrzuty sumienia.
RAPORT LOTU
Pojazd 5-2, Wyprawa 08D33, Załoga: L. Konieczny, E. Konieczny, F. Ito, F. Lounsbury, A. Akaga.
Czas lotu 27 dni 16 godzin. Słońce nie zidentyfikowane, duże prawdopodobieństwo, że jest to gwiazda z 47 grupy Tukana.
Resume: „Wyjście z nadświetlnej w stanie nieważkości. Brak planety w okolicy. Słońce klasy A6, bardzo jasne i gorące w odległości około 3,3 j.a.
Przesłaniając gwiazdę zasadniczą uzyskaliśmy wspaniały widok dwustu lub trzystu pobliskich bardzo jasnych gwiazd, których wielkość pozorna wahała się od 2 do -7. Nie wykryto jednak żadnych artefaktów, sygnałów, planet, czy nadających się do lądowania asteroidów. Mogliśmy tam pozostać jedynie trzy godziny ze względu na silne promieniowanie gwiazdy A6. Na skutek promieniowania podczas powrotnej drogi Larry i Evelyn poważnie zachorowali, lecz odzyskali już siły. Nie zebrano żadnych artefaktów ani próbek”.
Pierwszy raz poszliśmy tam tego dnia, gdy w związku z odlotem Willi Forehand nie byłem w pracy. W muzeum jest przeważnie tłoczno — pełno tam członków załóg krążowników na przepustkach, obsługi statków handlowych, turystów. Tym razem, nie wiadomo dlaczego, było tylko parę osób, mogliśmy się więc dobrze wszystkiemu przyjrzeć. Widzieliśmy setki wachlarzy modlitewnych — tych przejrzystych, krystalicznych, najczęściej odnajdywanych artefaktów. Nikt nie wiedział, do czego służyły, lecz były po prostu ładne, Heechowie zostawiali je prawie wszędzie. Znajdowała się tam też oryginalna sztanca anizokinetyczna, która szczęśliwym poszukiwaczom przyniosła już pewnie jakieś dwadzieścia milionów z samych procentów. Była tak mała, że mogłeś ją wsadzić do kieszeni. Dalej futra, rośliny w formalinie. Oryginalny piezofon, dzięki któremu trzy załogi zgarnęły cholerną forsę.
Rzeczy, które najłatwiej można by ukraść, jak modlitewne wachlarze, krwiste diamenty czy ogniste perły, trzymano za grubym pancernym szkłem. Myślę, że nawet chronił je system alarmowy. To coś dziwnego, jak na Gateway. Nie obowiązuje tu żadne prawo z wyjątkiem zarządzeń Korporacji. Stworzyła ona jakby coś w rodzaju policji oraz pewne reguły — nie wolno kraść czy zabijać — ale nie ma tu sądów. Jeśli złamiesz którąś z tych zasad, służby bezpieczeństwa Korporacji zabierają cię na jeden z orbitujących krążowników. Z twojego kraju, jeśli jest akurat taki. Albo na jakikolwiek inny, jeśli nie ma. Jeśli cię tam nie przyjmą, albo jeśli nie chcesz wsiąść na statek swojego kraju, a uda ci się namówić inną załogę, Korporacji jest to obojętne. Twój proces odbędzie się na krążowniku. Skoro od początku wiadomo, że jesteś winny, masz trzy możliwości. Możesz opłacić swoją podróż powrotną. Po drugie możesz zgłosić się do załogi, jeśli cię zaakceptują. W trzecim przypadku możesz wyjść na zewnątrz statku bez skafandra. Widać więc jasno, że choć na Gateway nie ma zbyt wielu praw, nie ma też wielu przestępstw.
Te drogocenne rzeczy w muzeum zamyka się po prostu, by nie kusiły przyjezdnych, którzy chcieliby ze sobą zabrać jakieś pamiątki.
Dumaliśmy więc razem z Klarą nad odnalezionymi przez innych skarbami… i żadne z nas jakoś nie powiedziało, że i my powinniśmy wyruszyć w poszukiwaniu dalszych.
To nie były tylko eksponaty. Przedmioty te fascynowały — stworzyły je i dotykały dłonie Heechów (macki? szpony?), pochodziły z trudnych do wyobrażenia światów położonych niewiarygodnie daleko. Jeszcze silniej przyciągała mnie jednak bezustannie migocąca tablica, na której pojawiały się po kolei dane o każdym locie, jaki kiedykolwiek wyruszył z Gatewy. Nieustanne podsumowywanie ilości wypraw w zestawieniu z liczbą powrotów, wartość honorariów wypłacanych szczęśliwym poszukiwaczom, oraz lista tych, którym się nie powiodło, gąszcz nazwisk pokrywający całą ścianę powyżej gablot. Liczby mówiły wszystko: 2355 wypraw, która podczas naszego pobytu urosła do 2356, potem do 2357 (odczuliśmy dwa wstrząsy startowe), 841 udanych powrotów.
Nie patrzyliśmy na siebie stojąc przed tym zestawieniem, poczułem jednak uścisk dłoni Klary.
Słowo „udany” nie określa niczego. Oznacza jedynie, że statek powrócił, ale nie mówi nic o stanie załogi.
Po tym wyszliśmy już z muzeum i w drodze do zlotni właściwie nie rozmawialiśmy.
Myślałem sobie, jak wiele prawdy było w tym, co mi powiedziała Emma Fother: ludzkość potrzebuje tego, co my, poszukiwacze, mogliśmy jej dać. Bardzo potrzebuje. Ludzie głodują, a technika Heechów z pewnością uczyniłaby ich życie znośniejszym, jeśli poszukiwacze będą wyruszać i przywozić różne rzeczy.
Nawet za cenę życia kilku osób.
Nawet jeśli wśród tych kilku byłaby Klara i ja. Zadawałem sobie pytanie, czy chciałbym, żeby mój syn — jeśli kiedykolwiek miałbym syna — spędził dzieciństwo tak jak ja?
Kiedy puściliśmy linę na Poziomie Laleczka, usłyszeliśmy jakieś głosy. Nie zwróciłem na nie uwagi; zamierzałem właśnie podjąć decyzję. — Słuchaj, Klara — powiedziałem. — Może byśmy…
Klara jednak patrzyła na coś za moimi plecami. — O, Boże! — zawołała. — Spójrz, kto idzie!
Odwróciłem się i zobaczyłem Shicky'ego unoszącego się w powietrzu i rozmawiającego z jakąś dziewczyną: ze zdziwieniem poznałem, że była to Willa Forehand. Przywitała się z nami jakby lekko zakłopotana i jednocześnie rozbawiona.
Co ty tu robisz? — spytałem. — Wydawało mi się, że jakieś osiem godzin temu wyleciałaś?
— Dziesięć — odpowiedziała.
— Czy coś się popsuło i musieliście wrócić? — próbowała się domyślić Klara.
— Nie — Willa uśmiechnęła się ponuro. — Dotarliśmy na miejsce i wróciliśmy. Jak na razie jest to najkrótszy lot w historii. Byliśmy na Księżycu.
— Na Księżycu Ziemi?
— Dokładnie. — Widać było, że próbuje zapanować nad sobą powstrzymując uśmiech. Lub łzy.
— Na pewno dadzą wam premię — pocieszał ją Shicky. — Jakiś statek poleciał kiedyś na Ganimedesa i Korporacja dała załodze pół miliona.
Pokręciła głową. — Sama dobrze wiem. Jasne, że coś dadzą, ale to i tak będzie nic. Potrzebujemy dużo więcej. — To właśnie było niezwykłe i zaskakujące u Forehandów: zawsze mówili „my”. Musieli być rzeczywiście bardzo zżytą rodziną, nawet jeśli niechętnie rozmawiali na ten temat z obcymi.
Poklepałem ją; miało to wyrażać coś między sympatią i współczuciem. — Co zamierzasz teraz robić?
— Jak to? — spojrzała na mnie zdziwiona. — Zgłosiłam się już na następny lot, na pojutrze.
— Właśnie — rzekła Klara. — Musimy zrobić ci dwa przyjęcia za jednym zamachem. Weźmy się lepiej od razu do roboty…
Wiele godzin później, tuż przed zaśnięciem, spytała mnie:
— Chciałeś mi chyba coś powiedzieć, zanim spotkaliśmy Wille?
— Nie pamiętam — mruknąłem sennie. Nieprawda, wiedziałem, co to było. Tylko, że teraz nie chciałem już tego powiedzieć.
OGŁOSZENIA DROBNE
ORGANY — kupno — sprzedaż — wymiana. Wszelkie narządy podwójne, atrakcyjne ceny. Potrzebne: tylna wieńcowa sekcja serca, L przedsionek, L i P komora i części przyległe. Pfon 88-703, informacja o posiadanych tkankach.
GRACZE HNEFATAFL — Szwedzi lub moskwianie. Wielki Turniej Gateway. Treningi. 88-122.
KORESPONDENCYJNĄ DROGĄ chciałbym z Toronto dowiedzieć się, jak tam jest. Adres: Tony, 955 Bay, TorOntKan M5S2A3.
POTRZEBUJĘ się wypłakać. Pomogę ci obnażyć twój własny ból. Pfon 88-622.
Czasami dochodziłem do takiego stanu, że skłonny byłem prosić Klarę, by wyruszyła ze mną. Były też takie dni, gdy wracały statki z wygłodniałymi, odwodnionymi ludźmi, często z samymi tylko trupami na pokładzie, albo też po upływie określonego czasu szereg zeszłorocznych statków uznano za zaginione. Wtedy byłem bliski opuszczenia Gateway na zawsze. Większość czasu spędzaliśmy jednak odkładając decyzję na później. To nie było takie trudne. Miło było poznawać Gateway i siebie nawzajem. Klara przyjęła pokojówkę — krępą blondynkę z kopalni żywności z Carliarthen, na imię miała Hywa. Świat jej był dokładnie taki jak mój, z tą tylko różnicą, że walijskie fabryki hodowały jednokomórkowe białko na węglu. Wydostała się jednak stamtąd nie dzięki loterii, lecz po dwóch latach pracy na statku handlowym. Nie mogła nawet wrócić do domu. Uciekła ze Statku tracąc w ten sposób zarobione pieniądze. Nie mogła również zostać poszukiwaczem, ponieważ w czasie pierwszego startu nabawiła się arytmii serca, która czasami zdawała się ustępować, a czasami kładła ją na tydzień go łóżka w Szpitalu Końcowym. Hywa miała gotować i sprzątać mnie i Klarze, częściowo zaś zajmowała się małą Kathy Francis, kiedy Klara nie miała na to ochoty, a ojciec Kathy byl zajęty. Klara przegrywała dużo, w zasadzie więc nie mogła sobie pozwolić na Hywę, ale z drugiej strony na mnie też ją nie było stać.
Łatwo było nam nie myśleć o tym, ponieważ udawaliśmy przed sobą nawzajem, a także każde przed samym sobą, że się po prostu bardzo dobrze przygotowujemy na dzień, gdy ogłoszony zostanie Nasz Lot.
Przychodziło nam to bez trudu. Wielu prawdziwych poszukiwaczy robiło tak samo przed kolejną wyprawą. Istniała na przykład grupa Tropicieli Heechów, której spotkania odbywały się co środę, założył ją jeden z poszukiwaczy, Sam Kahane, a kiedy był na wyprawie, która się nie powiodła, grupę prowadził ktoś inny. Sam był już z powrotem i czekał, by dwaj pozostali członkowie jego załogi doszli do siebie i mogli znowu wyruszyć (z powodu awarii zamrażalnika nabawili się między innymi szkorbutu). Sam i jego przyjaciele byli pędzlami w stałym trójkącie, co jednak nie miało wpływu na zainteresowanie Heechami. Posiadał nagrania wszystkich wykładów z różnych egzonauk, prowadzonych w Rezerwacie Wschodniego Teksasu przez profesora Hegrameta, największą światową sławę heechologii. Dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie miałem pojęcia, choć powszechnie wiedziano, że więcej jest pytań niż odpowiedzi w naszej dotychczasowej wiedzy o Heechach.
Przychodziliśmy też na zajęcia grupy kultury fizycznej, gdzie uczyliśmy się ćwiczeń naprężających mięśnie przy minimalnym ruchu kończyn, oraz masażu, co było równie pożyteczne, jak i zabawne. W sumie nawet chyba bardziej zabawne, szczególnie przy seksie. Klara i ja nauczyliśmy nasze ciała zadziwiających rzeczy. Zgłosiliśmy się także na kurs gotowania (okazuje się, że za pomocą ziół i przypraw ze standardowej racji żywności można wiele zrobić). Kupiliśmy ponadto kilka taśm do nauki języków, gdyby przyszło nam wyruszyć z załogą nie mówiącą po angielsku. Ćwiczyliśmy więc włoski czy grecki żargon miejski. Zapisaliśmy się nawet do kółka astronomicznego. Miało ono dostęp do teleskopów Korporacji, spędzaliśmy sporo czasu przyglądając się Ziemi i Wenus spoza płaszczyzny ekliptyki. W tych spotkaniach, gdy miał wolne, uczestniczył Francy Hereira. Lubiliśmy go, zwykle więc szliśmy do siebie na jakiegoś drinka, to znaczy, oczywiście, do apartamentu Klary, gdzie spędzałem bardzo dużo czasu. Francisa mocno, zmysłowo wręcz pociągało to, co było TAM. Wiedział wszystko o kwazarach, czarnych dziurach i galaktykach Seyferta, nie mówiąc już o gwiazdach podwójnych i Novych. Często zastanawialiśmy się, jak to jest, gdy wyprawa trafia na czoło fali Supernovej. To się zawsze może zdarzyć. Powszechnie wiadomo, że Heechowie nade wszystko interesowali się problemami astrofizyki. Niektóre z kursów prowadziły niewątpliwie w pobliże jakiegoś ciekawego zjawiska, a pre-Supernova jest bez wątpienia czymś ciekawym. Tylko, że teraz upłynęło wiele, wiele lat i Supernova już dawno mogła przestać być „pre”.
— Zastanawiam się — powiedziała Klara, sugerując uśmiechem, że są to czysto abstrakcyjne rozważania — czy to właśnie nie przytrafiło się wyprawom, które nie powróciły.
— Statystycznie jest to pewne — Francy uśmiechnął się również, akceptując tym samym reguły gry. Ćwiczył swój angielski, który od początku był dobry, a teraz pozbył się obcego akcentu. Władał również niemieckim, rosyjskim i także sporą liczbą innych języków romańskich poza swoim ojczystym portugalskim, o czym przekonaliśmy się powtarzając z Klarą jeden z dialogów kursu: okazało się, że rozumiał nas lepiej niż my siebie nawzajem.
— Mimo to ludzie wyruszają — dodał.
Milczeliśmy przez chwilę, a potem Klara roześmiała się. — Niektórzy — powiedziała.
— Mówisz tak, jakbyś sam chciał wyruszyć — włączyłem się szybko.
— Miałeś kiedyś co do tego wątpliwości?
— Owszem. Jesteś przecież w Brazylijskiej Flocie. Nie możesz sobie tak po prostu wsiąść na statek i polecieć.
— Mogę wyruszyć w każdej chwili — poprawił mnie. — Potem tylko nie będzie mi wolno wrócić do Brazylii.
— Tak bardzo tego pragniesz?
— Za wszelką cenę — odrzekł.
— Nawet — nalegałem — gdy jest ryzyko, że nie wrócisz lub wrócisz w takim stanie jak ci dzisiaj? — To była Piątka. Wylądowali na planecie, na której rósł trujący powój. Podobno była to bardzo ciężka wyprawa.
— Oczywiście.
Klara zaczynała się nerwowo kręcić. — Chyba już pójdę się położyć. Jej głos coś sugerował, spojrzałem na nią. — Odprowadzę cię — zaproponowałem.
— Nie ma potrzeby.
— Jednak pójdę z tobą — stwierdziłem ignorując ton jej głosu. — Dobranoc, Francy, zobaczymy się za tydzień.
Klara była już w drodze do zlotni i musiałem się pośpieszyć, by ją dogonić.
— Jeśli naprawdę chcesz, wrócę do siebie! — krzyknąłem chwyciwszy linę.
Nie spojrzała w górę, ale też i nie odpowiedziała. Wyszedłem więc ze zlotni na jej poziomie i podążyłem za nią do jej mieszkania. Kathy spała w dalszym pokoju, Hywa drzemała przy holodysku w naszej sypialni. Klara odesłała ją do domu i później zajrzała do dziewczynki, żeby sprawdzić, czy śpi spokojnie. Usiadłem na brzegu łóżka czekając.
— Może to tylko napięcie przedmenstrualne — powiedziała. — Przepraszam cię. Po prostu jestem dzisiaj wściekła.
— Pójdę sobie, jeśli chcesz.
— Boże! Przestań to już w końcu powtarzać! — Usiadła obok mnie i przysunęła się, bym ją objął. — Kathy jest taka słodka — powiedziała po chwili, prawie ze smutkiem.
— Też chciałabyś mieć dziecko?
— Będę miała dziecko — odchyliła się pociągając mnie za sobą. — Nie wiem tylko kiedy. Potrzebuję znacznie więcej pieniędzy, by zapewnić mu przyzwoite życie. A lata lecą.
Kiedy tak leżeliśmy obok siebie szepnąłem z twarzą w jej włosach: — Ja też tego pragnę.
Westchnęła. — Myślisz, że o tym nie wiem? — Nagle jej ciało naprężyło się. usiadła. — Kto tam?
Ktoś próbował otworzyć drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Nigdy ich nie zamykaliśmy, ale też nie mieliśmy niespodziewanych gości. Dopiero teraz.
— Sterling! — zdziwiła się Klara. Pamiętała jednak, jak się należy zachować. — Pozwól, Bob, to jest Sterling Francis, ojciec Kathy. Bob Broadhead.
— Miło mi — odpowiedział. Był znacznie starszy, niż można było sądzić po malutkiej Kathy, miał przynajmniej pięćdziesiątkę, ale wyglądał na starszego i bardzo znużonego życiem. — Zabieram Kathy do domu najbliższym statkiem — rzekł. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wezmę ją do siebie jeszcze dzisiaj. Chcę sam jej powiedzieć.
Nie patrząc na mnie Klara sięgnęła po moją dłoń. — O czym?
— O matce — Francis potarł oczy i dodał: — Nie wiesz? Jan nie żyje. Jej statek wrócił parę godzin temu. Cała czwórka z lądownika wplątała się w jakiś grzyb, zmarli na skutek opuchlizny. Widziałem ją. Wygląda jak… — Urwał. — Najbardziej mi żal Annalee. Została na orbicie, gdy oni wylądowali na powierzchni. To ona przywiozła ciało Jan. Zupełnie bez sensu. Po co? Dla Jan i tak nie miało to znaczenia… Nieważne zresztą. Mogła przywieźć tylko dwójkę, nie było więcej miejsca w zamrażalniku, bo jedzenie… — Znowu urwał i tym razem nie mógł już mówić dalej.
UWAGI NA TEMAT ZADU HEECHÓW
Profesor Hegramet: Możemy się jedynie domyślać, jak wyglądali Heechowie. Byli prawdopodobnie dwunożni. Ich narzędzia jako tako pasują do ludzkich dłoni, mieli wiec zapewne ręce, lub coś podobnego. Przypuszczalnie widzieli w obrębie tego samego widma co my. Musieli jednak być od nas niżsi — mieli może 150 cm, czy nawet mniej. I mieli bardzo śmieszne zadnie części ciała.
Pytanie: Co to znaczy?
Profesor Hegramet: Czy widziałeś kiedyś siedzenie pilota w statku Heechów? Są to dwie płaskie metalowe płyty w kształcie litery V. Człowiek nie wysiedziałby na tym nawet dziesięciu minut. Rozwiesiliśmy więc nad siedzeniem siatkę. Jest to jednak nasze usprawnienie, Heechowie czegoś podobnego nie używali. Musieli prawdopodobnie przypominać osy z wielkim, wydłużonym odwłokiem, zwisającym między nogami.
Pytanie: Czy to znaczy, że tak jak osy mieli żądła?
Profesor Hegramet: Nie, nie wydaje mi się. Choć może i tak. A może mieli po prostu piekielnie duże narządy płciowe.
Czekałem więc siedząc na krawędzi łóżka, podczas gdy Klara pomogła mu obudzić małą i spakować ją. Oni wyszli, a ja odtworzyłem na piezowizorze kilka tablic, które bardzo dokładnie przestudiowałem. Zanim Klara wróciła, zdążyłem je wyłączyć i usiadłem po turecku na łóżku głęboko zamyślony.
— Chryste, co za zwariowana noc — powiedziała posępnie siadając na drugim końcu łóżka. — Odechciało mi się spać. Może skoczę na górę wygrać parę dolców.
— Lepiej nie — odpowiedziałem. Poprzedniego wieczoru siedziałem przy niej przez trzy godziny: najpierw wygrała dziesięć tysięcy, potem straciła dwadzieścia. — Mam lepszy pomysł. Zgłośmy się na lot.
Odwróciła się tak gwałtownie, by na mnie spojrzeć, że na chwilę zniosło ją z łóżka. — Coś ty powiedział?
— Zgłośmy się na lot.
Zamknęła na moment oczy i nie otwierając ich spytała: — Kiedy?
— Lot 29-40. To Piątka z dobrą zalogą — Sam Kahane i jego kumple. Czują się już dobrze i poszukują dwóch osób.
Potarła palcami powieki, po chwili je otworzyła i spojrzała na mnie. — Rzeczywiście miewasz ciekawe pomysły.
Wcześniej już spuściłem ścienne żaluzje, które przesłaniały błysk metalu Heechów: nawet w półmroku widziałem jednak wyraz jej twarzy. Bała się. Mimo wszystko spytała tylko: — To nienajgorsi chłopcy. Czy potrafisz dogadać się z pedałami?
— Jeśli nie będę się ich czepiał, zostawią mnie w spokoju. Szczególnie, gdy będziesz ze mną.
— Hm — mruknęła i przysunęła się do mnie, objąwszy mnie przewróciła na łóżko i wtuliła twarz w moją szyję. — Możemy spróbować — powiedziała tak cicho, że nie byłem z początku pewien, czy to usłyszałem.
Kiedy jednak to do mnie dotarło, ogarnęło mnie przerażenie. Mogła się przecież nie zgodzić. Nie byłoby wtedy problemu. Teraz czułem, jak drżę, choć udało mi się powiedzieć: — Zgłosimy się więc jutro rano.
Pokręciła głową. — Nie — odrzekła stłumionym głosem. Czułem, że tak jak ja drży. — Zatelefonuj tam natychmiast. Zapiszmy się teraz, zanim zmienimy zdanie.
Następnego dnia złożyłem wymówienie w pracy, a rzeczy spakowałem do walizek, w których je przywiozłem. Shicky wziął je na przechowanie. Wyglądał na zasmuconego. Klara zostawiła swoje kursy, zwolniła służącą — która była tym mocno zmartwiona — lecz nie zawracała sobie głowy pakowaniem. Miała jeszcze sporo pieniędzy. Zapłaciła więc z góry za swe dwa pokoje i mogła wszystko zostawić, jak było.
Oczywiście zorganizowano dla nas pożegnalne przyjęcie. Nie zapamiętałem ani jednej z obecnych na nim osób.
A później, nie wiadomo kiedy, wciskaliśmy się już do lądownika i schodziliśmy do kapsuły, podczas gdy Sam systematycznie sprawdzał ustawienia. Zamknęliśmy się w kokonach i włączyliśmy automatyczne odliczanie.
Potem nastąpił przechył i uczucie spadania i bezwład, zanim włączyły się silniki i byliśmy już w drodze.