Tego wieczoru wróciłem do siebie i długo nie mogłem zasnąć. A na dodatek Shicky zbudził mnie wcześnie rano, by opowiedzieć, co się działo. Przeżyły tylko trzy osoby i ogłoszono już ich podstawową nagrodę: — siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Na poczet tantiem. To wypłoszyło ze mnie resztki snu. — Za co? — spytałem. — Za dwadzieścia trzy kilo artefaktów — odpowiedział. — Wyglądają na zestaw narzędzi. Być może do naprawy statku, bo znaleziono je w lądowniku pozostawionym na jakiejś planecie. W każdym razie — są to jakieś narzędzia.
— Narzędzia — powtórzyłem. Wstałem i pozbyłem się Shicky'ego, myśląc o nich poczłapałem w kierunku zbiorowego prysznica. Narzędzia, to było coś! Mogły znaczyć możliwość otwarcia układu napędowego w statku Heechów bez wysadzenia wszystkiego w powietrze, a także odkrycie zasady działania tego układu i powielenie go. Narzędzia mogły oznaczać prawie wszystko, ale z pewnością znaczyły siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, nie licząc procentów, podzielone między trzy osoby.
Jedną z tych osób mogłem być ja.
Niełatwo jest człowiekowi nie myśleć o pięciu milionach osiemset pięćdziesięciu tysiącach dolarów (nie licząc procentów) kiedy wie, że gdyby tylko był nieco bardziej przewidujący w wyborze dziewczyny, miałby tę sumę w kieszeni. Niech będzie to sześć milionów. Za mniej niż połowę mógłbym w moim wieku i przy moim stanie zdrowia całkowicie opłacić Pełny Serwis Medyczny, to znaczy wszystkie badania, leczenie, wymianę tkanek i przeszczepy, które udałoby się jeszcze we mnie wepchnąć… Przedłużyłyby one mój żywot o co najmniej pięćdziesiąt lat wobec tego, czego się mogę spodziewać bez serwisu. Za pozostałe trzy miliony mógłbym kupić parę domów, kontrakt wykładowcy (największe wzięcie mają właśnie poszukiwacze, którym się powiodło), stały dochód za reklamówki w piezowizji, kobiety, jedzenie, samochody, podróże, kobiety, sławę, kobiety… no i oczywiście były jeszcze procenty. Ich wysokość, suma często dość pokaźna, zależała od tego, czego ludziom z Wydziału Badań i Studiów udałoby się dokonać z tymi narzędziami. Znalezisko Sheri to była właśnie Gateway: skarb na krańcu tęczy!
UWAGI O GWIAZDACH NEUTRONOWYCH
Dr Asmenion: Zajmijmy się teraz gwiazda, która zużyła całe swe paliwo i zapada się. Mówiąc „zapada się” rozumiem, że to coś, co na początku ma być może masę i objętość Słońca, kurczy się do kulki o co najwyżej dziesięciokilometrowej średnicy. A to już jest duża gęstość. Wyobraź sobie, Susie, że czubek twojego nosa jest zrobiony z tego, co gwiazdy neutronowe. Ważyłby wtedy więcej niż Gateway.
Pytanie: A może nawet więcej niż ty?
Dr Asmenion: Tylko bez dowcipów. Nauczyciel to istota bardzo wrażliwa. A więc zrobione z bliska badania gwiazdy neutronowej byłyby bardzo ważne, nie radzę się jednak do niej zbliżać w lądowniku. Do czegoś takiego potrzeba opancerzonej Piątki, a i w niej należałoby raczej zachować odległość nie mniejsza niż O,1 j. a. I trzeba być naprawdę ostrożnym. Zdawać się wam będzie, że dalibyście radę dolecieć bliżej, ale skok grawitacyjny jest bardzo duży. To praktycznie punktowe źródło energii — występuje tu bowiem najostrzejszy gradient grawitacji, ostrzejszy oczywiście występuje w czarnej dziurze, ale może Bóg da, że tego nigdy nie doświadczycie.
Do szpitala dotarłem dopiero po godzinie, musiałem pokonać trzy segmenty tunelu i pięć poziomów w zlotni. Ciągle zmieniałem postanowienie i zawracałem.
Kiedy w końcu przezwyciężyłem zawiść (czy raczej skryłem ją tak, by nie dało jej się zauważyć) i znalazłem się w rejestracji, Sheri spała.
— Możesz wejść — powiedziała siostra oddziałowa.
— Nie chciałbym jej budzić.
Chyba ci się nie uda — odpowiedziała. — No, ale nie staraj się za bardzo. Może już zresztą przyjmować gości.
Leżała na dole trzypiętrowego fóżka w dwunastoosobowej sali. Zajęte były Jeszcze jakieś trzy czy cztery miejsca, dwa z nich oddzielała zasłona z mlecznego plastiku, przez który majaczyły jedynie niewyraźne kontury. Nie wiedziałem, kto tam leżał. Sheri zdawała się spokojnie odpoczywać z głową na ramieniu, jej śliczne oczy były zamknięte, a broda z dołeczkiem opierała się na przegubie dłoni. Pozostali dwaj towarzysze wyprawy znajdowali się w tej samej sali, jeden z nich spał, drugi siedział przed holobrazem pierścieni Saturna. Spotkałem go wcześniej może raz czy dwa, był Kubańczykiem, Wenezuelczykiem czy czymś w tym rodzaju, mieszkającym w New Jersey. Pamiętałem jedynie, że ma na imię Manny. Pogadaliśmy przez chwilę i obiecał powiedzieć Sheri, że byłem. Rozmyślając o ich wyprawie wyszedłem do kantyny na kawę.
Dotarli w okolice niewielkiej zimnej planety, opodal pomarańczowo-czerwonego ogarka gwiazdy klasy K-6.1 według tego, co mówił Manny, nie mieli nawet pewności, czy warto było sobie zagracać głowę lądowaniem. Pomiary wykazywały promieniowanie metalu Heechów, ale niewielkie prawie całe dochodziło spod śnieżnej pokrywy dwutlenku węgla. Manny pozostał na orbicie Sheri i jej trzej towarzysze wylądowali na planecie, odnaleźli korytarze Heechów i kiedy z trudem dostali się do środka, okazały się jak zwykle puste. Później wykryli kolejny ślad promieniowania i natknęli się na stary lądowmk, który musieli otwierać materiałem wybuchowym. W czasie tej operacji skafandry dwóch poszukiwaczy uległy uszkodzeniu — chyba znaleźli się zbyt blisko wybuchu. Zanim zorientowali się, że coś jest nie tak, było już za późno. Zamarzli. Sheri i jej towarzysz próbowali przetransportować ich do własnego lądownika, było to z pewnością przykre i przerażające, a i tak musieli w końcu dać za wygraną. Mężczyzna wrócił raz jeszcze do opuszczonego lądownika i odnalazł tam zestaw narzędzi, który udało mu się donieść do swojego. Potem odlecieli pozostawiając ciała zamarzniętych. Cała ta eskapada trwała jednak dłużej niż limit czasu, kiedy więc połączyli się z orbitującym statkiem, byli wykończeni. Nie bardzo zrozumiałem, co się stało potem, ale najwidoczniej nie zabezpieczyli zapasów tlenu w lądowniku po drodze sporo go stracili. Całą podróż powrotną odbyli na zmmejszonych racjach tlenowych. Drugi mężczyzna miał się znacznie gorzej niż Sheri. Istniało duże prawdopodobieństwo miejscowych uszkodzeń mózgu i te pięć milionów osiemset pięćdziesiąt tysięcy mogło mu się nie na wiele przydać. Z Sheri podobno miało być wszystko w porządku, była tylko ogromnie wyczerpana.
Nie zazdrościłem im tej wyprawy — zazdrościłem jedynie nagrody. Podniosłem się i wziąłem sobie następny kubek kawy. Kiedy wyszedłem z nim na korytarz, gdzie pod skrzynką z bluszczem stało kilka ławek, zdałem sobie sprawę, że coś mnie gryzie. Chyba to, że tak im się powiodło i że wyprawa była jednym z większych sukcesów w historii Gateway.
Wcisnąłem kubek z kawą do otworu na śmieci i ruszyłem w kierunku sali wykładowej. Znajdowała się niedaleko, a w środku nie było nikogo. Odpowiadało mi to — nie miałem jeszcze ochoty rozmawiać o tym, co mnie gryzło. Nastawiłem piezofon na odczyt danych i otrzymałem ustawienie wyprawy Sheri, dane były oczywiście ogólnie dostępne. Zszedłem potem do kapsuły treningowej i znowu miałem szczęście, ponieważ tam też nikogo nie było. Wykręciłem to ustawienie na selektorze kursów. Natychmiast uzyskałem odpowiedni kolor i kiedy nacisnąłem dostrajacz, cały ekran stał się jaskrawo różowy, z wyjątkiem tęczy barw wzdłuż jednego boku.
Na niebieskiej części widma znajdowała się tylko jedna ciemna linia.
Oto, pomyślałem, koniec teorii Miecznikowa o bezpiecznych kursach. Stracili 40% załogi i według mnie była to wystarczająco poważna strata, a zgodnie z tym, co mi powiedział, prawdziwie trudne wyprawy miały sześć czy siedem takich pasków.
A co z żółtym?
Według Miecznikowa, im więcej jasnych pasków na żółtym, tym wyższa nagroda.
Ale tutaj na żółtym żadnych jasnych pasków nie było. Tylko dwie grube czarne linie „absorpcyjne”. To wszystko.
Wyłączyłem selektor i usiadłem wygodnie. A więc mądre głowy znowu wypuściły i ogłosiły jakąś lipę. To, co uznały za wskaźnik bezpieczeństwa, wcale nie oznaczało, że człowiek może czuć się bezpiecznie, zaś to, co ich zdaniem było zapowiedzią dobrych zysków, nie miało się w żaden sposób do wyprawy, która jako pierwsza od ponad roku wróciła naprawdę bogata.
I znowu wszyscy mają równe szansę. I znowu człowiek będzie się bać.
UWAGI O WACHLARZACH MODLITEWNYCH
Pytanie: Nie powiedziałeś nam nic o wachlarzach modlitewnych, a jest to przecież najczęściej spotykany artefakt.
Profesor Hegramet: A co chciałabyś usłyszeć?
Pytanie: Wiemy jedynie, jak wyglądają. Przypominają zwinięty rożek do lodów z wielobarwnego kryształu. Gdy się go trzyma w ręku i naciska kciukiem, otwiera się jak wachlarz.
Profesor Hegramet: Tyle to i ja wiem. Były one poddawane analizom podobnie jak ogniste perły i krwiste diamenty. Ale nie potrafię powiedzieć, do czego służyły. Trudno mi wyobrazić sobie, że Heechowie się nimi wachlowali, lub że się modlili, nazwę tę wymyślili handlarze pamiątek. Heechowie pozostawiali je wszędzie, nawet, gdy wszystko Inne usuwali, Pewno mieli w tym jakiś cel. Ja nie mam pojęcia jaki, ale jeśli kiedyś uda mi się go odkryć, nie omieszkam wam powiedzieć.
Przez następne parę dni trzymałem się z dala od ludzi. Wewnątrz Gateway jest podobno osiemset kilometrów tuneli. Trudno sobie wyobrazić, że jest ich aż tyle, gdy widzi się okruch skalny mający co najwyżej dziesięć kilometrów średnicy. Mimo to wolna przestrzeń stanowi jedynie około dwóch procent asteroidu, na resztę składa się lita skała. Zwiedzałem bardzo wiele z tych tuneli.
Nie znaczy to, że całkowicie się odciąłem od ludzi — po prostu nie szukałem towarzystwa. Czasami spotykałem się z Klarą, spacerowałem też z Shickym, kiedy miał wolne — chociaż go to męczyło. Czasami chodziłem sam, czasem z przypadkowo spotkanymi przyjaciółmi lub wtoczyłem się za grupą turystów. Przewodnicy znali mnie i nie mieli nic przeciwko memu towarzystwu (mimo, że nie miałem bransolety, uczestniczyłem, bądź co bądź, w jednej wyprawie), dopóki nie przyszło im do głowy, że sam chciałbym zostać przewodnikiem. Wtedy przestali być tacy życzliwi.
Mieli rację, rzeczywiście się nad tym zastanawiałem. Prędzej czy później musiałem się na coś zdecydować. Mogłem albo wyruszyć ponownie, albo wrócić do domu. A jeśli chciałem odłożyć na później wybór jednej z tych dwu równie przerażających wizji, powinienem przynajmniej zdobyć pieniądze na pokrycie bieżących wydatków.
Po wyjściu Sheri ze szpitala wydaliśmy dla niej fantastyczne przyjęcie, które było jednocześnie powitaniem, gratulacjami i pożegnaniem, ponieważ następnego dnia odlatywała na Ziemię. Była jeszcze nieco osłabiona, ale radosna, nie bardzo mogła tańczyć, przesiedzieliśmy więc na korytarzu ponad pół godziny. Przytulając mnie obiecywała, że będzie za mną tęsknić. Byłem nieźle pijany. Przyszło mi to bez trudu, ponieważ alkohol był za darmo, za wszystko płacili Sheri i jej kubański przyjaciel. Spiłem się tak, że w ogóle nie pożegnałem się z Sheri, bo musiałem lecieć do toalety, żeby puścić pawia. Choć byłem schlany, zrozumiałem swoją stratę, była to oryginalna szkocka whisky ze Szkocji „Gleneagle”, a nie jakieś tam miejscowe świństwo, pędzone Bóg raczy wiedzieć z czego.
Kiedy się tego pozbyłem, przejaśniało mi w głowie. Wyszedłem na zewnątrz, oparłem się o ścianę zanurzywszy twarz w bluszczu i ciężko oddychałem. Kiedy w końcu do krwi dostała mi się dostateczna ilość tlenu, rozpoznałem Francy Hereirę, który stał obok mnie. Zdołałem nawet wykrztusić: — Cześć!
Uśmiechnął się przepraszająco. — Ten zapach nieco mi przeszkadza.
— Przykro mi — powiedziałem obruszony, a on wyglądał na zaskoczonego.
— O co ci chodzi? Chciałem powiedzieć, że na krążowniku jest już wystarczająco okropnie, ale za każdym razem, kiedy schodzę na Gateway, zastanawiam się, jak wy to znosicie. A w pokojach — tfu!
— Nic nie szkodzi — powiedziałem wspaniałomyślnie, klepiąc go po ramieniu. — Muszę się pożegnać z Sheri.
— Nie ma jej już. Zmęczyła się i zabrali ją do szpitala.
— Zatem — rzekłem — powiem dobranoc tylko tobie. — Skłoniłem się i ruszyłem chwiejnym krokiem wzdłuż tunelu. Trudno się chodzi po pijanemu przy sile przyciągania bliskiej zeru, człowiek tęskni do stukilowego ciężaru, który przytrzymywałby go mocno przy ziemi. Z tego, co mi potem opowiedziano, dowiedziałem się, że ściągnąłem ze ściany sporą półkę z bluszczem, a z tego, co czułem następnego ranka, wywnioskowałem, że musiałem uderzyć głową w coś na tyle twardego, że zostawiło to na niej fioletowy siniak wielkości ucha. Zdałem sobie sprawę, że Francy idzie za mną i pomaga mi utrzymać kierunek, a mniej więcej w połowie drogi zorientowałem się, że po mojej drugiej stronie jest jeszcze ktoś. Spojrzałem: była to Klara. Bardzo mgliście pamiętam, jak kładziono mnie do łóżka, a kiedy następnego ranka obudziłem się potwornie skacowany, byłem zaskoczony widząc ją obok siebie.
RAPORT KORPORACJI: ORBITA 37
W tym okresie powróciły 74 statki z ogólną liczbą 216 osób. Za zaginione uznano 20 kolejnych statków z 54 członkami załogi. Ponadto podczas wypraw zginęło lub zmarło na skutek odniesionych obrażeń 19 poszukiwaczy, których statki powróciły. Trzy z nich nie nadają się, ze względu na stopień uszkodzenia, do dalszej eksploatacji.
Raporty lądowań — 19. Na pięciu ze zbadanych planet występuje życie na poziomie mikroskopowym lub wyższym, na jednej zaobserwowano zorganizowane życie roślinne lub zwierzęce, na żadnej nie odnaleziono istot inteligentnych.
Artefakty: Przywieziono kolejne próbki znanych nam urządzeń Heechów. Nie odkryto artefaktów innego pochodzenia ani nowych typów artefaktów.
Próbki: 145 chemicznych lub mineralnych. Żadna z nich nie uzasadnia podjęcia eksploatacji. 31 żywych organicznych. Trzy z nich, uznane za niebezpieczne, zostały porzucone w Kosmosie. Żadna nie posiada wartości uzasadniających eksploatację.
Nagrody naukowe: 8 754 000 dol.
Inne nagrody pieniężne wypłacone w tym czasie (łącznie z procen-tami): 357 856 000 dol. Nagrody i procenty za nowe odkrycia (wyłączając nagrody naukowe): 0.
Personel stacjonujący lub opuszczający Gateway w tym czasie: 151. Osoby, które zginęły w wypadkach: 75 (w tym dwie podczas ćwiczeń w lądowniku). Osoby medycznie niesprawne pod koniec roku: 84. Straty całkowite: 310.
Nowy personel, który przybył w ww. okresie: 415. Powracający na stanowiska: 66. Ogólny wzrost zatrudnienia: 481. Przyrost personelu netto: 171.
Wstałem i starając się jak najmniej hałasować ruszyłem w kierunku łazienki czując ogromną potrzebę zwrócenia dalszej porcji alkoholu. Zajęło mi to sporo czasu i zakończyłem sprawę kolejnym prysznicem — drugim w ciągu czterech dni, co przy stanie moich finansów było szaloną ekstrawagancją. Poczułem się jednak nieco lepiej i kiedy wróciłem do pokoju. Klara była już na nogach, przyniosła skądś herbatę, prawdopodobnie od Shicky'ego, i czekała na mnie.
— Dziękuję — powiedziałem ze szczerą wdzięcznością. Byłem całkowicie odwodniony.
— Pij po jednym łyczku, staruszku — poradziła z troską, ale i tak sam dobrze wiedziałem, że nie mogę żołądka do niczego zmuszać. Udało mi się wypić dwa łyki, po czym znowu wyciągnąłem się w hamaku, lecz wtedy byłem już prawie pewien, że wyżyję.
— Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
— Byłeś cokolwiek natarczywy — odrzekła. — A nie wychodziło ci najlepiej, choć miałeś ogromną ochotę.
— Bardzo mi przykro.
Wyciągnęła dłoń i ścisnęła moją stopę. — Nie przejmuj się. Co porabiałeś?
— Jakoś tam było. Bardzo miłe przyjęcie. Ale chyba cię tam nie widziałem.
Potrząsnęła głową. — Przyszłam późno. A jeśli chodzi o ścisłość — nie byłam zaproszona.
Nie odpowiedziałem, wyczuwałem, że Klara i Sheri nie lubią się zbytnio, prawdopodobnie ze względu na mnie. — Nigdy nie interesowały mnie Skorpiony — zaczęła Klara czytając w moich myślach. — Szczególnie takie nie całkiem dojrzałe z obrzydliwą, ogromną szczęką. Nie można się po nich spodziewać ani inteligencji ani dowcipu. — Ale po chwili oddała Sheri sprawiedliwość: — Nie sposób jej jednak odmówić odwagi.
— Nie mam ochoty na sprzeczki — odrzekłem.
— Jakie tam sprzeczki — nachyliła się przytulając moją głowę. Pachniała potem i kobiecością, w innej sytuacji byłoby to całkiem miłe. Ale w tej chwili nie bardzo mi odpowiadało.
— Co się stało z olejkiem piżmowym? — spytałem.
— Słucham?
Nagle dotarło do mnie to, z czego zdawałem sobie sprawę już od dłuższego czasu. — Kiedyś często używałaś tych perfum. To pierwsza rzecz, którą u ciebie zauważyłem. — Przypomniała mi się uwaga Francy Hereiry o smrodzie na Gateway i uświadomiłem sobie, że już od bardzo dawna nie pamiętam, żeby Klara szczególnie ładnie pachniała.
— Kochanie, czy koniecznie chcesz się ze mną pokłócić?
— Skądże, jestem tylko ciekaw, kiedy przestałaś ich używać? Wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała, chyba że za odpowiedź można uznać poirytowaną minę. Mnie to wystarczyło, bo dość często powtarzałem jej, jak bardzo lubię ten zapach. — Jak tam kuracja? — spytałem zmieniając temat.
Niewiele to pomogło.
— Pewnie się fatalnie czujesz — odpowiedziała chłodno Klara. — Chyba już sobie pójdę.
— Ale ja naprawdę jestem ciekaw — nalegałem. — Chciałbym się dowiedzieć, czy coś ci to daje. — Nie wspomniała mi ani słowa o psychiatrze, choć wiedziałem, że się do niego zapisała, mam wrażenie, że na wizyty u niego poświęcała dwie, trzy godziny dziennie. U niego lub u maszyny. Postanowiła przecież skorzystać z usług komputera Korporacji.
— Nienajgorzej — odpowiedziała jakby nieobecna.
— Czy udało ci się już przezwyciężyć fiksację na tle ojca? — spytałem.
— Bob — zapytała — nie przyszło ci kiedyś do głowy, że i tobie przydałaby się pomoc?
— Zabawne, Louise Forehand powiedziała mi dokładnie to samo.
— To wcale nie jest zabawne. Zastanów się nad tym. Do zobaczenia. Po jej wyjściu odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. Psychiatra! Na co mi to? Potrzebowałem jedynie takiego sukcesu jak Sheri… A na to potrzebna mi była tylko… tylko… Tylko odwaga, by zgłosić się na kolejną wyprawę. Wyglądało jednak, że odwagi tej miałem bardzo niewiele.
Czas przemykał mi między palcami, a może to ja sam ten czas zabijałem. Pewnego dnia, na przykład, wybrałem się do muzeum. Zainstalowano już pełen zestaw holobrazów przedstawiających znalezisko Sheri. Wyświetlałem je dwa czy trzy razy po to tylko, by zobaczyć jak wygląda siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Całość sprawiała wrażenie bezwartościowych rupieci, szczególnie kiedy ukazywał się każdy przedmiot osobno. Było tam jakieś dziesięć wachlarzy modlitewnych, co dowodziło, jak przypuszczam, że Heechowie lubili dołączać przedmioty artystyczne nawet do zestawu kluczy samochodowych — czyli tego, czym mógł być ten zestaw jakby trójkątnych śrubokrętów z elastycznymi końcówkami — kluczy nasadkowych, ale wykonanych z jakiegoś miękkiego materiału, elektrycznych próbników oraz przedmiotów, które nie przypominały niczego, co w życiu widziałem. Rozłożone pojedynczo sprawiały wrażenie przypadkowo zestawionych, ale tak idealnie pasowały do siebie i mieściły się w płaskich wyściełanych pudełkach tworzących cały komplet, że stanowiły przykład mistrzowskiego wykorzystania przestrzeni. Siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy! Gdybym nie rozstał się z Sheri, mógłbym być teraz przy forsie. . '
Lub na tamtym świecie.
Zatrzymałem się przy mieszkaniu Klary, chwilę się tam pokręciłem, ale nie doczekałem się. To nie była jej pora na wizytę u psychiatry. Z drugiej jednak strony nie byłem już na bieżąco z jej aktualnym rozkładem dnia. Znalazła sobie następne dziecko, któremu matkowała, gdy rodzice nie mieli czasu — małą czarną dziewczynkę, może czteroletnią, która przyjechała na Gateway z matką astrofizyczką i ojcem egzobiologiem. A czy Klara nie poszukała sobie jakiegoś innego jeszcze zajęcia, tego nie wiedziałem.
Powoli ruszyłem w kierunku mego pokoju, Louise Forehand wyjrzała ze swoich drzwi, po czym weszła za mną. — Bob — zapytała z napięciem w głosie — czy coś słyszałeś, że mają ogłosić jakąś wysoką premię za niebezpieczeństwo?
Zrobiłem jej miejsce obok siebie. — Ja? Nie, skąd miałbym wiedzieć? — Jej blada, muskularna twarz była bardziej zacięta niż zazwyczaj, nie miałem pojęcia dlaczego.
— Myślałam, że może coś słyszałeś, od Dane Miecznikowa na przykład. Wiem, że się znacie, i widziałam, jak w szkole rozmawiał z Klarą. — Nic na to nie odpowiedziałem, bo tak naprawdę nie wiedziałem co. — Krążą plotki, że przygotowuje się dość ryzykowną wyprawę naukową. Chciałabym w niej wziąć udział.
Objąłem ją. — Co się stało?
— Uznali, że Willa nie żyje. — Zaczęła płakać.
Przytuliłem ją i dałem się jej wypłakać. Pocieszyłbym ją, gdybym wiedział jak, ale czy w ogóle był na to jakiś sposób? Po chwili wstałem i poszperałem w szafce w poszukiwaniu skręta, którego Klara zostawiła tam parę dni temu. Znalazłem go, zapaliłem i podałem Louise.
Zaciągnęła się długo, głęboko i wypuściła dym dopiero po chwili. — Ona nie żyje. Bob — powiedziała. Nie płakała, była przygnębiona, ale zdążyła się już rozluźnić, co wyraźnie widać było po mięśniach szyi i kręgosłupie.
— Jeszcze może wrócić, Louise.
— Nie. — Potrząsnęła głową. — Korporacja uznała jej statek za zaginiony. Owszem, statek może jeszcze i wróci, ale Willa nie będzie żyła. Ostatnia rację żywności zużyli dwa tygodnie temu. — Zapatrzyła się na chwilę przed siebie, potem westchnęła i uniosła się, by jeszcze raz pociągnąć. — Gdyby tylko Sess był tutaj — powiedziała opadając do tyłu i wyciągając się, wyczuwałem dłonią pulsowanie jej mięśni.
OGŁOSZENIA DROBNE
POTRZEBUJĘ twojej odwagi, by wyruszyć po pół miliona plus premię. Nie proś — rozkazuj! 87-299.
PUBLICZNA AUKCJA przedmiotów osobistego użytku osób, które nie powróciły. Plac Korporacji, Charlie 9, Jutro 13.00-17.00.
TWOJE DŁUGI zostaną spłacone, gdy uzyskasz Jedność. On/Ona jest Heechem i wybacza. Kościół Cudownie Utrzymanego Motocykla. 88.344.
JEDYNIE MONOSEKSUALIŚCI — celem wzajemne zrozumienie. Pieszczoty wykluczone. 87-913.
Zauważylem, że skręt zaczyna działać. Na mnie na pewno. To nie było zwykłe doniczkowe paskudztwo wciśnięte między bluszcz na Gateway. Klarze udało się zdobyć prawdziwą Czerwoną Neapolitańską od jednego z chłopców z krążownika, uprawianą w cieniu winnic Lacrima Cristi na zboczu Wezuwiusza. Louise odwróciła się do mnie i wtuliła brodę w zagięcie mojej szyi. — Ja tak bardzo kocham swoją rodzinę — powiedziała już spokojnie. — Myślałam, że się w końcu nam powiedzie. Przecież już najwyższa pora.
— Kochanie — wyszeptałem z twarzą zanurzoną w jej włosach. Jej włosy zaprowadziły do ucha, ucho do warg i tak krok po kroku zatapialiśmy się w miłość delikatnie, spokojnie, nie czując upływu czasu. Powoli odprężaliśmy się. Louise kochała się z dużym wyczuciem, była rozluźniona i otwarta. Po kilku miesiącach nerwowych paroksyzmów Klary czułem się z nią bezpiecznie jak dziecko. Na koniec uśmiechnęła się, pocałowała mnie i odwróciła się. Leżała nieruchomo, spokojnie oddychając. Milczała przez dłuższą chwilę i dopiero kiedy poczułem wilgoć na nadgarstku, zorientowałem się, że znowu płacze.
— Przepraszam cię — powiedziała, gdy próbowałem ją pogłaskać. — Myśmy po prostu nigdy nie mieli szczęścia. Są takie dni, gdy mi to nie przeszkadza, ale kiedy indziej nie mogę już znieść tej myśli. Dzisiaj akurat jest zły dzień.
— Jeszcze się jakoś wszystko ułoży.
— Nie wydaje mi się. Przestałam już w to wierzyć.
— Jakoś tu przecież dotarłaś. Czy to nie jest już szczęściem? Obróciła się do mnie i spojrzała mi głęboko w oczy.
— Zastanów się — powiedziałem — ilu mężczyzn gotowych jest oddać swoje jądra tylko po to, by się tutaj dostać?
— Bob — zaczęła powoli i przerwała. Chciałem coś powiedzieć, ale zamknęła mi usta dłonią. — Czy wiesz, jak zdobyliśmy pieniądze?
— Oczywiście, Sess sprzedał swój aerolot.
— Sprzedaliśmy dużo więcej. Za aerolot mieliśmy zaledwie sto tysięcy, co nie starczyłoby nawet na jeden bilet. Dostaliśmy pieniądze od Hata.
— Waszego syna? Tego, który zmarł?
— Miał guz na mózgu. Można było zahamować jego rozwój, bo znaleźli go w porę, albo prawie w porę. Operacja pewnie by się udała. Mógłby jeszcze żyć co najmniej dziesięć lat, choć oczywiście w nie najlepszym zdrowiu. Naruszone zostały ośrodki mowy i centrum nerwowe. Ale mógłby przecież teraz żyć. Tylko że — podniosła rękę z mojej piersi i potarła nią po twarzy, choć nie płakała — nie chciał, żeby pieniądze za aerolot poszły na jego Czasowy Serwis Medyczny. Wystarczyłoby ich zaledwie na pokrycie kosztów zabiegu i potem znowu zostalibyśmy bez grosza. Więc po prostu sprzedał się, Bob, wszystko, co miał, nie tylko jądra. Sprzedał się cały. Były to doskonałej jakości narządy dwudziestodwuletniego mężczyzny rasy nordyckiej warte kupę forsy. Zgłosił się do lekarzy, a oni, jak się to mówi? uśpili go. Kawałki Hata tkwią teraz pewnie w kilkunastu osobach. Wszystko poszło na przeszczepy — nam wypłacono pieniądze. Było tego prawie milion, opłaciliśmy w ten sposób lot na Gateway i jeszcze trochę zostało. Tak więc wygląda to nasze szczęście.
— Bardzo mi przykro — powiedziałem.
— Niepotrzebnie. Po prostu nam się nie wiedzie. Hat nie żyje, Willa leż. Bóg raczy wiedzieć, gdzie jest mój mąż i nasze ostatnie żyjące dziecko. A ja jestem tutaj, Bob, i przyznam się, że bardzo często z całego serca chciałabym też umrzeć.
Zostawiłem ją śpiącą w moim łóżku i zszedłem do Parku Centralnego. Wstąpiłem po drodze do Klary, a ponieważ jej nie było, napisałem, gdzie jestem, i spędziłem następną godzinę leżąc na plecach i przyglądając się, jak dojrzewają owoce morwy. Nie było tam nikogo oprócz mnie i paru turystów, którzy pośpiesznie zwiedzali park przed odlotem z Gateway. Nie zwracałem na nich uwagi i nawet nie zauważyłem, kiedy odeszli. Serdecznie współczułem Louise i wszystkim Forehandom, ale jeszcze bardziej współczułem samemu sobie. Oni nie mieli szczęścia — ale to, czego mnie brakowało, bolało jeszcze bardziej: ja nie miałem odwagi sprawdzić, dokąd by mnie moje szczęście zawiodło. Chore społeczeństwa wyłuskują odważnych śmiałków, tak jak wyciska się pestki z winogron. A pestki niewiele mają już wtedy do powiedzenia. Podejrzewam, że podobnie rzecz się miała z żeglarzami Kolumba czy pionierami przedzierającymi się przez terytoria Komanczów, na pewno byli, jak ja, nieprzytomni ze strachu, ale też nie mieli wielkiego wyboru. Tak jak i ja. A Bóg jeden tylko wie, jak strasznie się bałem.
Nagle usłyszałem jakieś głosy — głos dziecka i delikatny powolny śmiech Klary. Usiadłem.
— Cześć, Bob — powiedziała zatrzymując się przede mną i kładąc rękę na kędzierzawej główce malutkiej, czarnej dziewczynki. — To jest Watty.
— Cześć, Watty.
Nawet mnie samemu mój głos wydał się dziwny. Klara przyjrzała mi się dokładnie. — Co się stało? — spytała.
Odpowiedzi na to pytanie nie można było zamknąć w pojedynczym zdaniu, zdecydowałem się więc na wybór jednej tylko kwestii. — Willę Forehand uznano za martwą.
Klara skinęła głową bez słowa. — Rzuć piłkę — pisnęła Watty. Klara rzuciła piłkę w kierunku dziewczynki, ta złapała ją i odrzuciła, cały czas adagio jak wszystko na Gateway.
— Louise jest zdecydowana wyruszyć po premię za ryzyko — powiedziałem. — Wydaje mi się, że chce, żebym ją, to znaczy żebyśmy ją ze sobą zabrali.
— Ach tak?
— Co ty na to? Czy Dane wyjawił ci już swoje sekrety?
— Nie! Nie widziałam się z Dane'em już od… nawet nie pamiętam kiedy. A poza tym dzisiaj rano wyruszył w Jedynce.
— Nie zrobił pożegnalnego przyjęcia — zaprotestowałem zdziwiony. Wydęła wargi.
— Uwaga! Proszę pana! Leci! — zawołała dziewczynka. Rzucona piłka przyfrunęła w moim kierunku jak wypełniony gorącym powietrzem balon, ale mimo to o mały włos się z nią nie rozminąłem. Mój umysł pochłaniało coś innego. Odrzuciłem piłkę koncentrując na niej uwagę.
— Przepraszam cię. Bob — zaczęła Klara po chwili. — Byłam chyba w kiepskim nastroju.
— Hm. — Mój mózg intensywnie pracował.
— Przeżywaliśmy ostatnio trudny okres — powiedziała pojednawczo. — Chciałabym ci to jakoś wynagrodzić. Mam coś dla ciebie.
Rozejrzałem się wokół, a ona wzięła moją dłoń i wsunęła to coś na rękę. Była to bransoleta ekspedycyjna z metalu Heechów, musiała kosztować co najmniej pięćset dolarów. Nie stać mnie było na coś takiego. Gapiłem się na prezent nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Bob?
— Co?
— Zwykle w takich sytuacjach mówi się „dziękuję” — w jej głosie brzmiała nutka niecierpliwości.
— Wypada również — odrzekłem — mówić prawdę. A nie twierdzić, że nie widziałaś Dane'a, jeśli spędziłaś z nim wczorajszy wieczór.
— Szpiegujesz mnie! — żachnęła się.
— A ty mnie okłamujesz!
— Nie jestem twoją własnością. Dane też jest człowiekiem, a poza tym dobrym przyjacielem.
— Przyjacielem! — warknąłem. To ostatnia rzecz, jaką można o Miecznikowie powiedzieć. Na samą myśl, że Klara z nim spała, ściskało mnie w kroku. Nie podobało mi się to uczucie, bo nie wiedziałem, jak je nazwać. To nie była zwykła złość, czy nawet zazdrość. Było w tym coś dla mnie niezrozumiałego. — Przecież to dzięki mnie go poznałaś! — warknąłem ponownie, zdając sobie sprawę z nielogiczności tego okrzyku.
— Nie daje ci to do mnie żadnego prawa! No dobrze — Klara była zniecierpliwiona. — Może rzeczywiście przespałam się z nim kilka razy. Ale to w niczym nie zmienia mojego stosunku do ciebie.
— Zmienia za to mój do ciebie.
— I ty śmiesz — spojrzała na mnie z niedowierzaniem — mówić coś podobnego, sam śmierdząc jeszcze jakąś tanią kurewką?
To był cios poniżej pasa. — Nie było w tym nic taniego. Pocieszałem zbolałą kobietę.
Roześmiała się. Był to nieprzyjemny odgłos, złości nie da się ukryć. — Louise Forehand? Czy wiesz, że ona dawała dupy, by dostać się tutaj?
Dziewczynka trzymała teraz piłkę w rękach i przyglądała się nam. Widać było, że ją przestraszyliśmy. — Nie pozwolę ci ze mnie kpić — powiedziałem więc, starając się zapanować nad głosem nie dopuszczając, by zabrzmiał w nim gniew.
UWAGI NA TEMAT METALURGII
Pytanie: Słyszałem kiedyś, że metal Heechów został zbadany przez Narodowe Biuro Norm?
Profesor Hegramet: Nieprawda.
Pytanie: Widziałem taki program w piezowizji…
Profesor Hegramet: Nie. To, co widziałeś, to sprawozdanie Biura Norm dotyczące szacunku ilościowego metalu Heechów. To nie była analiza, lecz opis. Wytrzymałość na rozciąganie, siła przełomu, temperatura topnienia i tak dalej.
Pytanie: Nie bardzo rozumiem, na czym polega różnica?
Profesor Hegramet: Wiemy dokładnie, jak się ten metal zachowuje. Nie wiemy jednak, czym jest. A jaka jest najciekawsza właściwość metalu Heechów? Teri?
Pytanie: To, że się błyszczy?
Profesor Hegramet: Tak, błyszczy się. Emituje światło, które wystarcza do oświetlenia pomieszczeń i które należy zakrywać, gdy chcemy mieć ciemno, i błyszczy tak już przynajmniej od pół miliona lat. Skąd bierze się ta energia? Biuro twierdzi, że metal ten zawiera pierwiastki transuranowe, które powodują promieniowanie, tylko że nie wiemy dokładnie, co to za pierwiastki. Jest tam również coś, co przypomina izotop miedzi. A miedź przecież nie posiada żadnych stałych izotopów. Jak dotąd. Biuro zatem podaje dokładna częstotliwość niebieskiego światła oraz wszelkie właściwości fizyczne z dokładnością do ósmej czy dziewiątej cyfry po przecinku, ale nie mówi, jak można taki metal wyprodukować.
— Ach — rzekła z niewypowiedzianym obrzydzeniem i odwróciła się odchodząc. Wyciągnąłem rękę, by ją dotknąć, ale załkała i uderzyła mnie, najmocniej, jak tylko mogła. Jej dłoń trafiła w moje ramię.
I to był błąd. To zawsze jest błędem, bez względu na racjonalne wytłumaczenie, najważniejsze są sygnały. A ten był niedobry. Wilki nie dobijają się nawzajem, ponieważ mniejszy i słabszy osobnik zawsze poddaje się. Przewraca się wtedy na grzbiet, odsłania gardło i unosząc łapy sygnalizuje, że jest zwyciężony. Po czymś takim zwycięzca nie może już zaatakować. W przeciwnym razie wilki dawno już by wyginęły. Z podobnego powodu mężczyźni nie zabijają kobiet, a przynajmniej nie przez pobicie na śmierć. Nawet jeśli bardzo tego chcą, coś im na to nie pozwala. Jeśli jednak kobieta popełnia błąd posyłając mężczyźnie niewłaściwy sygnał, czyli uderzając go pierwsza…
Walnąłem ją cztery czy pięć razy — tak mocno, jak tylko mogłem — w pierś, twarz, brzuch. Upadła na ziemię, łkając. Ukląkłem obok niej, jedną ręką uniosłem jej głowę i absolutnie z zimną krwią uderzyłem jeszcze dwukrotnie. Cała scena, jakby zaaranżowana przez Boga, rozwijała się w sposób nieunikniony. Dyszałem, jakbym biegiem wspiął się na jakąś wysoką górę. W uszach łomotała mi krew, wzrok mąciła czerwonawa mgiełka.
Usłyszałem w końcu daleki, cichy płacz.
Zobaczyłem wpatrującą się we mnie z otwartymi ustami małą Watty; po jej fioletowoczarnych policzkach spływały łzy. Chciałem do niej podejść, uspokoić ją, ale krzyknęła i uciekła za winoroślą.
Odwróciłem się więc do Klary, która siedziała nie patrząc na mnie, dłonią zakrywała usta. Po chwili oderwała ją i spojrzała na coś, co w niej trzymała, był to ząb.
Nic nie powiedziałem. Nie wiedziałem co i nie bardzo wierzyłem, że coś wymyślę. Odwróciłem się więc i odszedłem.
Nie pamiętam już, co robiłem przez następne kilka godzin.
Nie spałem, choć byłem fizycznie wycieńczony. Przez krótką chwilę siedziałem u siebie w pokoju na szafce. Potem znowu wyszedłem. Pamiętam, że z kimś rozmawiałem. Chyba czarowałem jakiegoś turystę z Wenus, że zawód poszukiwacza jest ryzykowny, choć jednocześnie zajmujący. Pamiętam też, że jadłem coś w kantynie. A przez cały ten czas myślałem tylko o jednym — chciałem zabić Klarę. Od dawna już tłumiłem tę nagromadzoną furię i nawet jej sobie nie uświadamiałem, dopóki Klara nie pociągnęła za spust.
Nie wiedziałem, czy mi kiedykolwiek wybaczy. Nie byłem pewien, czy powinna, a nawet — czy ja tego chcę. I tak nie mogłem sobie wyobrazić, że kiedykolwiek jeszcze pójdziemy do łóżka. W końcu jednak nabrałem pewności, że pragnę przynajmniej ją przeprosić.
Tyle tylko, że nie było jej w domu. W mieszkaniu zastałem jedynie pulchną młodą Murzynkę, która z pełnym tragizmu wyrazem twarzy powoli układała ubrania. Kiedy spytałem o Klarę, zaczęła płakać. — Wyjechała — zaszlochała.
— Wyjechała?
— Och, wyglądała tak okropnie! Ktoś ją musiał pobić. Przyprowadziła Watty i powiedziała, że nie będzie mogła się nią zajmować. Oddała mi wszystkie swoje ubrania. Ale co ja zrobię z Watty, kiedy będę szła do pracy?
— Dokąd wyjechała?
Kobieta podniosła głowę. — Wróciła na Wenus. Jej statek odleciał godzinę temu.
Nie rozmawiałem już z nikim więcej. Udało mi się jakoś zasnąć we własnym łóżku i to bez niczyjego towarzystwa.
Obudziwszy się spakowałem swoje rzeczy — ubrania, holodyski, szachy, zegarek. Także bransoletę Heechów, którą dostałem od Klary. Sprzedałem je, wybrałem wszystko z konta i zabrałem do kupy całą sumę, która wyniosła 1400 dolarów plus jakieś drobne. Wziąłem pieniądze do kasyna i postawiłem je na numer 31.
Duża, powolna kula wpadła do zielonej przegródki. Zero. Przegrałem. Zszedłem więc do Kontroli Lotów i zgłosiłem się na najbliższą Jedynkę. Dwadzieścia cztery godziny później byłem już w Kosmosie.