Rozdział 16

Po czterdziestu sześciu dniach podróży nadświetlną kapsuła zwolniła do prędkości bliskiej zeru, krążyliśmy po orbicie, a wszystkie silniki wyłączyły się.

Śmierdzieliśmy potwornie i mieliśmy już siebie nawzajem dość. Mimo to tłoczyliśmy się przy zerowej grawitacji ramię przy ramieniu wokół wizjera, jak kochankowie wpatrywaliśmy się w znajdujące się przed nami słońce. Było większe i bardziej pomarańczowe niż Sol, większe, lub znajdowało się bliżej niż jedna jednostka astronomiczna. Nie obiegaliśmy jednak tej gwiazdy. Krążyliśmy dookoła gigantycznej gazowej planety z jednym dużym księżycem, wielkości połowy ziemskiego.

Ani Klara, ani chłopcy nie wiwatowali i nie cieszyli się, odczekałem więc odpowiednią chwilę i spytałem: — Co się stało?

— Wątpię, żebyśmy mogli na czymś takim lądować — rzuciła Klara mimochodem. Nie wydawała się zawiedziona. Miałem wrażenie, że ją to nic nie obchodziło.

Gdzieś z brody Sama Kahane wydarło się długie, ciche westchnienie: — Przede wszystkim musimy zrobić jakieś czyste spektra. Bob i ja zajmiemy się tym. Reszta niech szuka oznak bytności Heechów.

— Marne szanse — powiedział ktoś inny tak cicho, że nie potrafiłem rozróżnić kto. Mogła to być nawet Klara. Chciałem zapytać o coś jeszcze, ale czułem, że jeśli spytam, dlaczego nie są zadowoleni, odpowiedź pójdzie mi w pięty. Wcisnąłem się więc za Samem do lądownika, gdzie przeszkadzając sobie nawzajem wciągnęliśmy skafandry, sprawdziwszy systemy równowagi biologicznej i telekomunikacyjnej, zapięliśmy się hermetycznie. Sam pokazał mi, żebym poszedł do śluzy. Usłyszałem pompy wysysające powietrze, po czym resztki gazu wchodzące z otwartego luku wypchnęły mnie w przestrzeń.

Na chwilę sparaliżował mnie zwierzęcy strach — znajdowałem się zupełnie sam w miejscu, gdzie nigdy jeszcze nie była żadna ludzka istota, na dodatek przerażony, że zapomniałem zaczepić linę. Ale nie musiałem o tym pamiętać — magnetyczny zatrzask zasunął się sam. Dopłynąłem do końca liny, ostro zawróciłem i powoli zacząłem cofać się w kierunku statku. Zanim do niego dotarłem. Sam był już na zewnątrz i wirował w moim kierunku. Zdołaliśmy się pochwycić i zaczęliśmy ustawiać aparat. Sam pokazał coś między olbrzymim spodkowatym dyskiem gazowego giganta i jaskrawo rażącym pomarańczowym słońcem. Przesłoniłem oczy rękawicą i w końcu zobaczyłem, o co mu chodzi — M-31 w Andromedzie. Oczywiście, biorąc pod uwagę nasze położenie, nie mogło to być w konstelacji Andromedy. Nie widać tu było niczego, co by przypominało ją, lub inną znaną mi konstelację. M-31 jest jednak tak duża i jasna, że kiedy smog nie jest zbyt gęsty, nawet z powierzchni Ziemi widać tę wirującą, obłą mgławicę gwiazd. Jest to najjaśniejsza z galaktyk zewnętrznych i można ją dość łatwo dostrzec z każdego miejsca, do którego docierają statki Heechów. Przy niewielkim powiększeniu wyraźnie widać jej spiralny kształt, a żeby upewnić się, że to właśnie ona, wystarczy popatrzeć na mniejsze galaktyki na osi wzroku.

Podczas, gdy ja celowałem na M-31, Sam ustawiał przyrządy w kierunku obłoków Magellana, lub raczej tego, co na obłoki Magellana wyglądało (twierdził, że rozpoznaje S Doradusa). Rozpoczęliśmy zdjęcia teodolityczne. Po to to wszystko, by uczeni z Korporacji mogli przeprowadzić triangulację i ustalić, gdzie byliśmy. Nie wiadomo wprawdzie, po co im to, ale rzeczywiście to robią. Zależy im na tym tak bardzo, że bez pełnego zestawu i zdjęć nie ma szans na otrzymanie jakiejkolwiek premii naukowej. Wydawałoby się, że równie dobrze mogą się również zorientować, gdzie jesteśmy, ze zdjęć robionych przez okno podczas lotu nadświetlnego. Okazuje się jednak, że nic z tego. Potrafią odczytać zasadniczy kierunek, lecz już po paru latach świetlnych jest im coraz trudniej identyfikować gwiazdy, poza tym nie wiadomo, czy trasa biegnie po prostej, czy nie, niektórzy utrzymują, iż prowadzi ona raczej po jakichś zmarszczkach w zakrzywionej przestrzeni.

Mądrale z Korporacji wykorzystują wszystko, co tylko do nich dotrze, łącznie z tym, ile i w którą stronę obróciły się Obłoki Magellana. Wiecie po co? Ponieważ w ten sposób mogą ocenić, o ile lat świetlnych jesteśmy od nich oddaleni, a zatem jak daleko zabrnęliśmy w Galaktykę. Obłoki wykonują jeden obrót na około osiemdziesiąt milionów lat. Dokładne odczyty mogą wykazać zmiany jednej z części w ciągu dwóch lub trzech milionów, to znaczy różnice rzędu mniej więcej stu pięćdziesięciu lat świetlnych.

Dzięki zajęciom w grupie Sama zaczęły mnie interesować takie rzeczy. I robiąc zdjęcia oraz usiłując odgadnąć, jak Gateway je zinterpretuje, prawie zapomniałem o przerażeniu. I prawie, choć nie całkiem, przestałem się martwić o losy wyprawy, która przedsięwzięta w takim zrywie odwagi zaczynała się okazywać niewypałem.

I okazała się. Jak tylko wróciliśmy do statku, Ham wyrwał Samowi taśmy z przeglądem przestrzeni naokoło i puścił je przez skaner. Pierwszym utrwalonym na nich obiektem okazała się taż właśnie wielka planeta. W żadnym przedziale widma elektromagnetycznego nie pojawiło się promieniowanie artefaktów.

Zaczął więc szukać innych planet. Trwało to długo, nawet jak na automatyczny skaner, pewnie i tak pominęliśmy co najmniej dziesięć. (Nie miało to w sumie znaczenia, skoro ich nie wyłapaliśmy, znajdowały się za daleko). Ham brał sygnaty kluczowe ze spektrogramu promieniowania gwiazdy głównej, a następnie nastawiał skaner na wyszukanie ich odbicia. Urządzenie wyłapało pięć obiektów. Dwa z nich okazały się gwiazdami o podobnym widmie, pozostałe trzy były rzeczywiście planetami, lecz również nie wykazywały żadnego śladu artefaktów. Poza tym były niewielkie i odległe.

W związku z tym pozostał jedynie duży księżyc gazowego giganta.

— Sprawdź go — polecił Sam.

— Nie wygląda zbyt zachęcająco — mruknął Mohamad.

— Nie pytam cię o zdanie, rób to, co każę. Sprawdź go.

— Odczytaj głośno, proszę — dodała Klara.

Ham popatrzył na nią zdziwiony, być może z powodu tego „proszę”, ale zrobił, co chciała.

Wcisnął przycisk. — Sygnaty dla kodowanego promieniowania elektromagnetycznego… — Sinusoida powoli wpłynęła na ekran skanera, przez moment wiła się i rozciągnęła w całkowicie nieruchomą kreskę.

— Brak — powiedział Ham. — Czasowo-zmienne anomalie temperaturowe.


OGŁOSZENIA DROBNE

UCZĘ TECHNIKI NAGRAŃ lub gram na przyjęciach. 87-429.

ZBLIŻA SIĘ BOŻE NARODZENIE! Pamiętaj o swoich bliskich w domu i prześlij im Oryginalny Nowy Model Gateway lub Gateway-2 z plastyku Heechów. Unieś go, a przed twymi oczami ukażą się cudownie wirujące płatki śniegu z połyskliwego pyłu pochodzącego wprost z Planety Peggy. Ręcznie grawerowane bransolety dla młodych poszukiwaczy i inne upominki. Pfon 88-542.

CZY MASZ siostrę, córkę lub znajomą na Ziemi? Chciałbym podjąć korespondencję w celach matrymonialnych. 86-032.


Było to coś nowego.

— Co to? — spytałem.

— Na przykład, kiedy się coś ociepla po zachodzie słońca — odpowiedziała Klara z niecierpliwością. — No więc?

Ta linia też była prosta. — Nic z tego — rzekł Ham. — Wysokoalbedowy metal przypowierzchniowy?

Powolna falista linia i znowu potem nic. — Hm… — mruknął Ham. — Nie ma potrzeby sprawdzać pozostałych sygnat. Nie będzie na przykład metanu, bo nie ma atmosfery, i tak dalej. Co robimy, szefie? Sam już otwierał usta, kiedy Klara go uprzedziła. — Przepraszam odezwała się przez zęby. — Kto ma być tym szefem?

— Zamknij się — powiedział Ham niecierpliwie. — No więc co, Sam?

Kahane posłał Klarze nikły, rozgrzeszający uśmiech. — Masz coś do powiedzenia, to proszę bardzo — zachęcił ją. — Jeśli o mnie chodzi, uważam, że powinniśmy wejść na orbitę księżyca.

— To tylko bezsensowna strata paliwa — warknęła Klara.

— Masz lepszy pomysł?

— Co to znaczy „lepszy”? A zresztą, po co?

— Nie zbadaliśmy dokładnie księżyca — powiedział spokojnie Sam. — Obraca się dość powoli. Moglibyśmy wziąć lądownik i rozejrzeć się dokładnie. Może po drugiej stronie jest całe miasteczko Heechów.

— Marne szanse — mruknęła Klara cicho, wyjaśniając tym samym, kto wypowiedział te słowa poprzednio. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. Wszyscy trzej schodzili już do lądownika zostawiając nas samych w kapsule.

Klara zniknęła w toalecie. Zapaliłem papierosa, jednego z ostatnich, jakie miałem, i powoli wydmuchiwałem pióropusz dymu w obłok, który już unosił się nieruchomo w zamarłym powietrzu. Kapsuła lekko drżała, widziałem na ekranie, jak odległy brązowawy dysk księżyca przesuwa się ku górze, a w chwilę później zobaczyłem sunący w jego kierunku maleńki, jaskrawy wodorowy płomień lądownika. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby zabrakło im paliwa, rozbili się lub gdyby mieli jakąś awarię. W podobnej sytuacji musiałbym ich tam zostawić na zawsze. A zastanawiałem się, czy starczyłoby mi odwagi, by zrobić to, co zrobić powinienem. Byłoby to okropne, bezsensowne marnotrawienie ludzkich istnień. Co myśmy tu robili? Czyżbyśmy przebyli setki czy tysiące lat świetlnych po to, by serca nam pękły z rozpaczy?

Złapałem się na tym, że trzymam się za pierś, jakby nie była to tylko metafora. Splunąłem na peta i zgaszonego włożyłem do torby na odpadki. Drobniutkie grudki popiołu unosiły się w powietrzu tam, gdzie je nieopatrznie strząsnąłem, ale nie miałem ochoty za nimi gonić. Przyglądałem się, jak ogromny, cętkowany półksiężyc planety pojawia się w rogu ekranu, podziwiałem go jak dzieło sztuki, żółtawa zieleń po stronie dziennej, bezkształtna czerń po drugiej stronie terminatora. W świetle paru jasnych gwiazd, które przebłyskiwały przez cieńsze warstwy zewnętrzne atmosfery można się było zorientować, gdzie się ona zaczyna, większa jej część była jednak tak gęsta, że nic przez nią nie przebijało. Oczywiście, nie było mowy o lądowaniu. Nawet jeśli powierzchnia planety była twarda, skrywały ją takie ilości gęstego gazu, że nigdy byśmy się spod niego nie wydostali. W Korporacji mówi się o konstrukcji specjalnego lądownika docierającego do planet typu Jupitera, być może zrobią go pewnego dnia, ale dla nas to i tak za późno.

Klara ciągle jeszcze była w toalecie.

Rozciągnąłem uprząż w poprzek kabiny, wsunąłem się do środka, oparłem głowę i zasnąłem.

Cztery dni później wrócili. Z niczym.

Dred i Ham Tayeh byli posępni, brudni i wściekli, Sam Kahane wyglądał na zadowolonego. Nie dałem się jednak na o nabrać, gdyby znaleźli coś ciekawego, przekazaliby wiadomość przez radio. Chciałem się mimo wszystko czegoś dowiedzieć.

— No i co, Sam? — spytałem.

— Kompletne zero — odpowiedział. — Skała, ani śladu czegoś, po co warto by się pofatygować. Ale mam pomysł.

Klara stanęła obok mnie, patrząc z zainteresowaniem na Sama. Ja przyglądałem się dwóm pozostałym. Wyglądali, jakby znali pomysł Sama i jakby nie bardzo im się podobał.

— Ta gwiazda jest podwójna — powiedział.

— Skąd wesz? — zapytałem.

— Sprawdziłem na skanerze. Widzieliście to wschodzące niebieskie cudo? — Rozejrzał się, potem uśmiechnął. — Nie wiem wprawdzie, gdzie się teraz znajduje, ale było niedaleko planety, kiedy robiliśmy zdjęcia. Nastawiłem na nią skaner. Odczyt wydał mi się nieprawdopodobny. Musi to być drugi składnik gwiazdy podwójnej, który znajduje się nie dalej niż pół roku świetlnego.

— Równie dobrze może to być jakiś wędrowiec — zauważył Ham Tayeh. — Mówiłem ci, taki, który przypadkiem się tam znalazł.

Kahane wzruszył ramionami. — No i co. To w końcu niedaleko.

— Czy są jakieś planety? — wtrąciła się Klara.

— Nie wiem — przyznał. — Ale poczekaj, chyba coś jest tutaj.

Popatrzyliśmy na ekran. Nie było wątpliwości, o której gwieździe mówił Kahane. Była jaśniejsza niż widziany z Ziemi Syriusz, miała jasność co najmniej minus dwa.

— To ciekawe — powiedziała Klara spokojnie. — Wolałabym się mylić, ale chyba wiem, o co ci chodzi, Sam. Pół roku świetlnego to co najmniej dwa lata podróży z maksymalną szybkością lądownika, zakładając, że wystarczy nam paliwa. A wiemy, że nie wystarczy.

— Tak — ciągnął Sam — ale myślałem, że gdybyśmy skorzystali z głównego napędu statku…

— Przestańcie! — Mnie samego zaskoczył mój własny krzyk. Drżałem cały, nie mogłem się opanować. Przez moment wydawało mi się, że z przerażenia, chwilę później, że z wściekłości. Podejrzewam, że gdybym w tym momencie miał w ręku broń, zastrzeliłbym Sama bez wahania.

Klara dotknęła mego ramienia, by mnie uspokoić. — Sam — powiedziała, bardzo łagodnie, jak na nią. — Rozumiem, co czujesz. — Kahane wrócił z pustymi rękoma z pięciu kolejnych wypraw. — Na pewno coś takiego dałoby się zrobić.

Patrzył na nią z zaskoczeniem, a jednocześnie podejrzliwie i nieufnie. — Naprawdę?

— Wydaje mi się, że gdyby zamiast ziemskich patałachów w tym statku siedzieli Heechowie, wiedzieliby co zrobić. Przylecieliby tutaj, rozejrzeli się i powiedzieli: „Popatrzcie, nasi przyjaciele”, może zresztą nie „przyjaciele”, ale w każdym razie coś, co ich tu sprowadziło, a więc: „nasi przyjaciele pewnie wyjechali. Nie ma ich w domu. Może, cholera, są w ogródku?”. Nacisnęliby kilka guziczków i wystrzeliliby prosto do tej niebieskiej gwiazdy. — Przerwała na chwilę i popatrzyła na Sama wciąż trzymając mnie za rękę. — Tylko, że my nie jesteśmy Heechami.

— Chryste, Klaro! Wiem o tym. Musi na to być jednak jakiś sposób!

Skinęła głową. — Oczywiście, ale my go nie znamy. Wiemy jedynie, że po zmianie kursu żaden statek nie zdołał szczęśliwie wrócić. Pamiętaj, ani jeden.

Nie odpowiedział; wpatrywał się jedynie w wielką, niebieską gwiazdę na ekranie. — Przegłosujmy to — rzekł.

Głosowanie oczywiście dało cztery do jednego przeciw zmianie ustawienia i aż do momentu przekroczenia prędkości światła Ham Tayeh stał bez przerwy między Samem a pulpitem sterowniczym.

Podróż z powrotem na Gateway nie była dłuższa niż w tamtą stronę, ciągnęła się jednak niemiłosiernie.

Загрузка...