ROZDZIAŁ VIII

Ulokowali się w malutkim mieszkanku Christoffera. Andre i Benedikte rozgościli się w sypialni, Christoffer miał spać na kanapie w saloniku. Benedikte nalegała, aby było odwrotnie, nie mogą przecież wyrzucać go z własnego łóżka, ale postawił na swoim. Benedikte była zbyt zmęczona, by przeciągać dyskusję.

Skończyli już jeść kolację, Andre spał.

– I jak, Benedikte, udało ci się znaleźć źródło infekcji?

– Źródło? – powtórzyła zmieszana. – Całkiem o tym zapomniałam.

Tyle innych spraw zaprzątało jej głowę, Christoffer świetnie to rozumiał.

– Zbadam to jutro – obiecała z poczuciem winy.

– Muszę też powtórzyć zabiegi u „moich pacjentów”. Ta odrobina energii, którą udało mi się dzisiaj w nich przelać, nie wystarczy. Przyrzekam, że nie będzie to kolidowało z obchodem.

Christoffer zapytał:

– Czy opowiesz mi o tym młodym naukowcu? Kiedy i gdzie go spotkałaś?

Benedikte zrelacjonowała mu całą historię o Fergeoset.

– Ach, a więc to było tam – zdziwił się Christoffer i dalej słuchał.

Benedikte akurat skończyła opowiadać, kiedy do drzwi rozległo się pukanie i do środka weszła Lise – Merete.

– Wyszłaś z domu tak późno?

– Tak. Chyba nie przeszkadzam? – spytała lekko.

– Nie, oczywiście, że nie! Benedikte, to moja narzeczona, Lise – Merete Gustavsen. A to moja starsza siostra Benedikte.

Oj, Christoffer popełnił gafę wobec swej przyszłej małżonki, pomyślała Benedikte. Mnie powinien przedstawić jako pierwszą, bo według etykiety należy zaczynać od tego, kogo uważa się za niższego rangą. Ale na dworach Ludzi Lodu nigdy szczególnie tego nie przestrzegaliśmy.

Ciekawe, czy Lise – Merete dostrzegła tę niezręczność? Chyba nie, sprawia wrażenie bardzo życzliwej.

Naprawdę ładna z niej dziewczyna! Ma wyjątkowo piękną cerę, jak złotobrązowa kość słoniowa, jeśli w ogóle coś podobnego istnieje. I taka stylowa suknia, ach!

Benedikte nie znosiła przestawać z drobnymi ślicznymi dziewczętami, kiedy musiała patrzeć na nie z góry, zawadzając przy tym wzrokiem o własne ciało i jeszcze mocniej uświadamiając sobie, jak niezgrabna jest jej własna sylwetka.

– Ależ tu u was ciasno! – wykrzyknęła Lise – Merete. – Kto będzie spał na kanapie? Aha, ty, Christofferze. Ale czy nie lepiej, by twoja kuzynka zamieszkała u mnie? U nas dość jest miejsca.

– Bardzo dziękuję za życzliwość – powiedziała Benedikte. – Ale mój synek śpi w drugim pokoju i jeśli się obudzi sam, może się przestraszyć.

Była to spora przesada, Andre miał już wszak dziewięć lat i z natury wcale nie był strachliwy.

Lise – Merete zdążyła dość prędko stwierdzić, że Benedikte jest dokładnie tak niegroźna, jak ją z początku oceniła, i po chwili rozmowy na ogólne tematy opuściła ich.

Benedikte, pomagając Christofferowi sprzątnąć ze stołu, powiedziała:

– Wiesz, zaglądałam do tej dziewczyny, o której mi opowiadałeś, do Marit z Grodziska.

– Do Marit? – natychmiast zainteresował się Christoffer. – Ona jeszcze żyła?

– Płomyk życia ledwie się w niej tlił, ale i dla niej zrobiłam, co mogłam.

– Naprawdę? To bardzo miło z twojej strony, Benedikte, jestem wzruszony!

– Nie sądzę, aby to mogło pomóc – stwierdziła Benedikte, wsuwając cukiernicę i dzbanuszek ze śmietanką do wąskiej szafki. – Wątpię, bym do niej dotarła, ale zobaczymy. Podobała mi się, wyglądała na sympatyczną, miłą i dobrą. Na twarzy wypisaną miała łagodność, choć oczywiście pogrążona była w śpiączce.

– Tak, ja także bardzo ją polubiłem, wydała mi się tak wspaniałym człowiekiem, jakich mało. I taka samotna. Trudno sobie wyobrazić tę głęboką samotność, jaka ją otaczała. Bardzo się cieszę, że zdążyłaś do niej zajrzeć i przynajmniej spróbowałaś jej pomóc. Bardzo ci dziękuję! A przy okazji, co myślisz o Lise – Merete?

Benedikte wahała się z odpowiedzią, zastanawiała się, jak powinna się wyrazić.

– No, jest rzeczywiście fascynująco ładna… – rzekła powoli. – I mówiła tak życzliwie. Na pewno inteligentna, choć raczej chyba po prostu wykształcona. Kiedy macie zamiar się pobrać?

Christoffer uśmiechnął się do siebie, zgarniając ze stołu okruszki.

– Lise – Merete chce najpierw zgromadzić odpowiednią wyprawę, musimy też poczekać, aż jej brat wyzdrowieje. Poza tym chciałaby brać ślub późną wiosną, bo wtedy kwiaty są najpiękniejsze. Sama więc widzisz, że to nastąpi dopiero za kilka miesięcy.

Pomyślał o tym, co mu obiecała: że spędzą sobotni wieczór sami w domu jej rodziców, i czuł, że ciało staje mu w płomieniach.

– Chyba pójdę się już położyć – podjęła decyzję Benedikte. – To był długi, męczący dzień, a jutro też czeka nas praca.

– To prawda – przytaknął jej Christoffer.

Benedikte rozmarzyła się. Jutro pokażę Sanderowi naszego ślicznego synka, pomyślała. Ach, cudowna chwilo, tak bardzo się cieszę! Niestety, nie będę świadkiem pierwszej reakcji Sandera, a miło byłoby ją przeżyć. Bo wiem, że nie ja jedna uważam Andre za zupełnie wyjątkowe dziecko.

Wreszcie powiedzieli sobie dobranoc i Benedikte wsunęła się do wąskiego łóżka, które miała dzielić z Andre. Zawsze nienawidziła ciasnych łóżek, należała do ludzi, którzy lubią spać wygodnie. Uwielbiała wyciągnąć się tak, jak jej na to przyjdzie ochota, a nie balansować na krawędzi, skulona pod kołdrą, która starcza tylko dla jednej osoby, na łaskawie użyczonym rogu poduszki.

Była jednak dostatecznie zmęczona, by zasnąć dość szybko pomimo emocji związanych ze spotkaniem z Sanderem.

Christoffer obudził się w środku nocy. Drżąc usiadł na niewygodnej kanapie.

– Nie! – jęknął.

Potem siedział już cicho, nie mogąc zapanować nad rozbieganymi myślami.

Marit z Grodziska…?

A jeśli… jeśli Benedikte udało się przywrócić ją do życia?

Nic chyba nie mogło bardziej ucieszyć Christoffera, tak głębokim żalem napełniała go myśl o jej nieuchronnej śmierci. Ale jeśli ona nadal żyła?

O Boże w niebiosach, przecież przyrzekł jej małżeństwo! Powiedział, że ją kocha.

Tak. Dlatego, że miał absolutną pewność, że ona umrze. Ale jeśli tak się nie stanie?

Och, Benedikte, coś ty zrobiła!

Z całego serca pragnął, aby Marit z Grodziska przeżyła, by zaznała szczęścia. Ale on…

Och, Boże, nie!

I to teraz, kiedy między nim a Lise – Merete tak dobrze się układało! Owszem, przeżyli okres burzy, temu nie zaprzeczał, ale teraz wszystko się załagodziło. Lise – Merete przyznała się do swej skłonności do zazdrości i obiecała poprawę, pragnęła spotkać się z nim w sobotę, trwały przygotowania do ślubu. Zaczęła już nawet zapraszać przyjaciół, wybrała druhny.

Sprawy przybrały fantastyczny obrót, nie mogło być lepiej.

Ale jeśli Marit z Grodziska przeżyje…?

Co mogła słyszeć? Ile pojęła z jego oświadczyn na niby? Co pamiętała?

Znajdowała się wtedy w stanie śpiączki, na tyle jednak płytkiej, by przekazywać mu sygnały ruchem palców. Wówczas zrozumiała jego intencje, jego wyznanie miłości. Ale teraz?

Ile mogła pamiętać?

No cóż, najprawdopodobniej i tak nie przeżyje.

Sam sobie przeczył. Tak bardzo przecież pragnął, by nie rozstawała się z życiem.

Z nadzieją na wspólną przyszłość razem z nim?

Ach, Boże!

Christoffer źle spał tej nocy i trudno o to winić niewygodną sofę.

Zwykle się nie modlił. Tym razem jednak było inaczej:

– Dobry Boże! Po raz drugi zwracam się do Ciebie w związku z Marit z Grodziska. Pozwól jej żyć, proszę Cię o to gorąco i szczerze. Ale – tak, stawiam warunki, choć to chyba nie jest dozwolone, ale mimo wszystko to robię – spraw, by zapomniała o tym, co jej mówiłem, kiedy leżała nieprzytomna! Między mną a Lise – Merete układa się teraz tak dobrze, obiecała, że postara się zapanować nad swoją chęcią rządzenia… to znaczy, chciałem oczywiście powiedzieć, nad swoją zazdrością, jeśli więc Marit oprzytomnieje i będzie pamiętać moją obietnicę, nastąpi katastrofa!

Z poczuciem, że była to jedna z najbardziej zdumiewających modlitw, jakie kiedykolwiek usłyszał Bóg, Christoffer położył się i próbował zasnąć.

Benedikte wstała tak wcześnie jak Christoffer. Zostawiła Andre w dyżurce u pielęgniarek, tam bowiem zawsze któraś z nich się kręciła, a poza tym wszystkie były zachwycone chłopcem. Wraz z Christofferem poszła do swoich pacjentów.

Stan Bernta Gustavsena zdecydowanie się poprawił, Christofferowi więc kamień spadł z serca. Ropiejące wrzody, rzecz jasna, nie zniknęły w ciągu jednej nocy, ale gorączka wyraźnie spadła.

Podobnie przedstawiała się sytuacja z innymi chorymi. Wszyscy z ulgą przyjęli poprawę samopoczucia i nie mogli się już doczekać, kiedy wreszcie wrócą do domu. Dość już mieli szpitala, a wielu z nich musiało spędzić tu dodatkowe dni z powodu infekcji.

Wieśniak także odzyskał swój dawny świetny humor i ani trochę się nie przejmował, że z twarzą naznaczoną pryszczami wygląda jak gołowąs w wieku dojrzewania. A Sander…

Benedikte z pewnym niepokojem w sercu zbliżyła się do jego łóżka, ale rozjaśnił się na jej widok i pytał, czy pamięta o obietnicy.

– O Andre? Oczywiście, punktualnie o dziesiątej staniemy pod oknem. Jeśli, oczywiście, zdołasz wstać z łóżka.

– Nic nie może mnie powstrzymać! Co chwila będę pytał siostry, która jest godzina.

– Mogę pożyczyć ci zegarek – uśmiechnął się Christoffer i wyjął zegarek z kieszonki.

Sander gorąco mu podziękował i szybko poszli dalej, zanim zdołał wciągnąć Benedikte w rozmowę.

Kiedy dotarli do pawilonu Marit, chwilę stali przed wejściem, bo Christoffer musiał się opanować.

Nigdy jeszcze jego serce nie było tak rozdarte!

Spiesząc gdzieś minęła ich pielęgniarka.

– Co z Marit z Grodziska? – Christoffer wykorzystał sposobność, by zapytać siostrę. – Czy ona jeszcze żyje?

Pielęgniarka przystanęła.

– Czy żyje? Tak! To chyba cud, ale wygląda na to, że dojdzie do siebie. Oczywiście nie od razu, ale uważamy, że lepiej dzisiaj oddycha.

Christoffer przymknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Ulga, jaką odczuł, była ogromna, ale przemieszana z niegodnym niepokojem.

– Co się stało, Christofferze? – dopytywała się Benedikte.

Oparł się o ścianę.

– Zastanawiam się, czy nie palnąłem głupstwa stulecia – odparł słabym głosem. – Zrozum, chciałem podarować jej piękny koniec tak żałosnego życia i powiedziałem, że… ją lubię. I…

– Powiedziałeś też, że ją kochasz – Benedikte czytała w jego myślach. – Co więcej?

– A potem… poprosiłem, by zgodziła się mnie poślubić. Ona była umierająca, półprzytomna, ale z oczu spływały jej łzy. Ze szczęścia. Wiem, że się we mnie zadurzyła, dlatego chciałem sprawić jej radość mówiąc, że odwzajemniam jej uczucie.

– Powinieneś był mi to powiedzieć.

– Nie, och, nie! – zaprotestował gwałtownie. – Chcę, by ona żyła. Bardziej niż czego innego pragnę, by doznała w swym biednym życiu czegoś pięknego. Ale… ale, dobry Boże, co zrobię, jeśli okaże się, że ona to wszystko pamięta? Nagle faktem się stanie, że oświadczyłem się dwóm kobietom jednocześnie! To przecież niemożliwe!

– Czy tak trudno dokonać wyboru?

– Och, oczywiście, że nie, ale nie chciałbym tak śmiertelnie zranić Marit.

Benedikte popatrzyła na niego jakoś niepokojąco dziwnie.

– Niezupełnie o to mi chodziło. Ale naturalnie musisz iść za głosem serca, inaczej być nie może.

Chciała ruszyć dalej, ale złapał ją za ramię i obrócił w swoją stronę.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Nie uważasz chyba, że ja… Chyba oszalałaś?

– Wybór należy do ciebie, Christofferze, nie mam żadnego prawa mieszać się w twoje sprawy – odpowiedziała jakby trochę znużona.

– Nie, powiedz mi, co myślisz!

Benedikte westchnęła ciężko.

– Na twoim miejscu nie wahałabym się ani chwili.

– To znaczy, że dokonałabyś innego wyboru?

– Christofferze – powiedziała zrezygnowana. – Wiem, że nie kochasz Marit z Grodziska, ale… mogę ci tylko powiedzieć, że cieszę się, że twój ślub ma się odbyć w dość dalekiej przyszłości. I nie dręcz mnie już więcej, sam musisz uporządkować swoje romanse. Chodź, wejdźmy do Marit, dziś zajmę się nią jako pierwszą.

Nie, nie pozwól jej, szeptał mu do ucha jakiś głos, ale Christoffer natychmiast go zagłuszył. To niegodne!

Nie był tchórzem. Będzie musiał uładzić swoje sprawy na tyle, na ile go na to stać. Jeśli ona rzeczywiście wyzdrowieje, nadal przecież jej życie zwisa na włosku.

Ale Marit całkiem wyraźnie miała się lepiej. Wyglądało na to, że śpi, ale widać było, że oddycha spokojnie i głęboko. Kolory na twarzy miała już normalniejsze, zniknęły gorączkowe wypieki na tle śmiertelnie bladej skóry, co nadawało jej wygląd dość straszny. Ktoś zadbał o jej włosy, a pościel na łóżku została dopiero co zmieniona. Christoffer z wdzięcznością pomyślał o troskliwych pielęgniarkach.

A może po prostu przygotowały ją na śmierć? Ale nie to niemożliwe.

Na stoliku przy łóżku nadal stało kilka przedmiotów po wczorajszej wizycie pastora. Najwidoczniej pośpiech z ostatnim namaszczeniem był zbędny, pomyślał w przelocie Christoffer.

– Marit? – ostrożnie zapytała Benedikte.

Chora nie odpowiedziała.

– Przeprowadzę teraz zabieg – szepnęła Benedikte do Christoffera. – Wiem, że nie należy porównywać wartości życia poszczególnych ludzi, ale uważam, że ona jest najważniejsza ze wszystkich, z którymi mam do czynienia.

Mógł tylko skinąć głową. Zrezygnowany i zawstydzony, wyszedł.

Zatrzasnąwszy drzwi za sobą, oparł się o nie plecami. Przymknął oczy.

– Chcę, żeby ona przeżyła – szepnął. – Przeżyła i… zapomniała. Niech zapomni o wszystkim, o czym jej mówiłem. Ledwie była świadoma, nie może tego pamiętać.

A jeśli pamięta, to, Boże, dopomóż mi, a przede wszystkim pomóż jej!

Kolejnego ciosu od życia na pewno by nie zniosła… Choć może by i wytrzymała, bo Marit z Grodziska przyzwyczajona była do ciosów. Ale nie mógł pogodzić się z myślą, że to on miałby ją zawieść, sprawić jej taki ból.

Dobry Boże, spraw więc, by zapomniała o wszystkim! A w najgorszym razie niech potraktuje to jak sen, była przecież prawie nieprzytomna, prawda?

Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by Christoffer, taki życzliwy dla innych i wielkoduszny, do tego stopnia nie mógł sobie ze sobą poradzić.

Benedikte śpieszyła się jak mogła, by uporać się z zabiegami u wszystkich swych szczególnych pacjentów przed obchodem lekarskim. Zorientowała się, że plotka o jej obecności rozniosła się już po całym szpitalu, pacjenci bowiem poszeptywali między sobą, obserwując ją ukradkiem.

Nie chciała jednak wystawiać się na badawcze spojrzenia lekarzy. Stan lekarski w Norwegii miał swą własną etykę, która zabraniała wszelkich związków z tym, co nie było szkolną medycyną.

Gdy dochodziła dziesiąta, zabrała Andre z dyżurki pielęgniarek.

Christoffer miał akurat wolną chwilę i wyszedł wraz z nimi na dziedziniec. Andre, rzecz jasna, nie wiedział nic o ich planach.

– Jak się twoim zdaniem miewa Sander Brink? – spytał Christoffer.

Benedikte się zapłoniła.

– Nie… nie byłam u niego od czasu, kiedy odwiedziliśmy go rano. Chciałam zostawić go sobie na później. Po tym, jak zobaczy… Chciałabym dowiedzieć się, co myśli… Miałabym powód, by u niego przebywać wtedy, kiedy będzie mógł wypowiedzieć swą ocenę.

– Chyba się jej nie boisz? – uśmiechnął się Christoffer, spoglądając na Andre.

– Nie – roześmiała się. – Ale zawsze ciekawie jest usłyszeć.

– Wiem o tym. Pochwałom można przysłuchiwać się prawie w nieskończoność. Są dla ludzi jak eliksir życia. A jak się miewa Vanja? Dawno już nie byłem w domu, a z jej listów nawet między wierszami niewiele da się wyczytać.

– Hm, Vanja – Benedikte westchnęła. – Właściwie nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Zrobiła się taka dziwna. Taka zamyślona i tajemnicza. Czasami wydaje się przerażona i jednocześnie podniecona, nie mogę tego zrozumieć.

– Spróbuj się czegoś dowiedzieć, bardzo cię proszę. Wszyscy troje zawsze trzymaliśmy się blisko, czuję się odpowiedzialny za naszą najmłodszą „siostrzyczkę”. Oczywiście Vanja jest teraz w trudnym wieku, ma dopiero siedemnaście lat, niełatwo zapanować jej nad emocjami.

– Tak, to jasne – przyznała mu rację Benedikte. – Zobaczę, czy uda mi się coś z niej wyciągnąć, ale to raczej sprawa beznadziejna.

– Rozumiem. A czy mieliście jakieś wiadomości od Marca?

– Nie. Od czasu gdy uratował mnie i Sandera w Fergeoset, nie dawał znaku życia. A od tamtej pory minęło już przecież dziesięć lat.

– To dziwne – mruknął Christoffer. – Gdzie on się podziewa?

– Kto to jest Marco? – zainteresował się Andre.

– Jeden z naszych krewnych – odparła Benedikte. – Najpiękniejszy człowiek na ziemi. Nigdy go nie widziałeś.

Andre dopytywał się w napięciu:

– Czy on ma czarne włosy? Długie, o takie, dotąd? Kręcone? Bardzo białe zęby? I jest taki piękny, że kiedy się na niego patrzy, to aż boli?

Benedikte i Christoffer znieruchomieli. Zdumieni wpatrywali się w chłopczyka.

– Czyś ty spotkał Marca?

– Nie wiem – odparł Andre zmieszany. – Nie pozwolił mi mówić…

– Naprawdę umiesz trzymać język za zębami. – Malec zaimponował Benedikte. Dalej ona zadawała pytania, Christoffer bowiem nie widział Marca od czasów dzieciństwa. – Jakiego koloru miał oczy?

Mały Andre zastanowił się.

– Czy mogę o tym mówić?

– Jestem przekonana, że tak. Doskonale potrafiłeś dochować tajemnicy, ale teraz ważne jest, byśmy ustalili, czy mówimy o tej samej osobie. Pamiętasz kolor oczu?

– Miał oczy… Rzęsy bardzo, bardzo czarne. A oczy… Szare. Bardzo szare. A jego skóra… taka…

Nie potrafił dobrać odpowiednich słów.

– Ciemna, ale jakby mieniąca się w zależności od oświetlenia? – podpowiedziała Benedikte.

– Tak, właśnie taka jak mówisz.

I ona, i Christoffer skinęli głowami. Nie było żadnych wątpliwości.

– Gdzie go spotkałeś? – zainteresował się Christoffer. – Tutaj?

– Nie, w drodze ze… Nie wolno mi o tym mówić.

– Czy to nie on pomógł ci w awanturach ze starszymi dziećmi? – łagodnie spytała Benedikte. – Od tej pory masz kolegów i znów jesteś wesoły.

Andre najwyraźniej znalazł się w potrzasku. Kiwnął głową, mając nadzieję, że w ten sposób nie zdradza tajemnicy.

Dorośli wyprostowali się i odetchnęli z ulgą.

– To cudowne uczucie – powiedziała Benedikte – wiedzieć, że on się nami opiekuje.

– Tak, ale kim naprawdę jest Marco?

– Myślę, że nie powinniśmy pytać zbyt wiele. Mamy na to tylko słowa Sagi…

Andre był kompletnie zdezorientowany.

– Powiedzieliście, że to nasz krewny?

– Tak jest w istocie. To wuj Vanji, ale ona go nigdy nie widziała.

– Za to ja go spotkałem – rzekł Andre z dumą.

– Nie mam czasu, by odprowadzać was dalej – stwierdził Christoffer, przystając. – Wezwał mnie ordynator, bo pragnie się dowiedzieć, w jaki sposób zdołaliśmy sobie poradzić z infekcją bez odnajdywania źródła.

– Ach, źródło! – wykrzyknęła Benedikte, łapiąc się za głowę. – Znów o tym zapomniałam. Zajmę się tym, jak tylko będę miała czas.

– To świetnie.

Christoffer rozstał się z nimi i chwilę później Benedikte i Andre stali już pod oknem Sandera.

– Dlaczego się tu zatrzymujemy, mamo?

– Dlaczego się… Chciałam się tylko przyjrzeć temu drzewu. Ciekawe, co to za drzewo. Wiesz?

– Przecież wygląda jak najzwyklejsza brzoza – naiwnie odparł Andie.

– Pewnie masz rację, ale wydała mi się jakaś niezwykła. Spójrz tylko na korę…

Mój Boże, jakże idiotycznie się czuła! Nie śmiała podnieść wzroku i popatrzeć w górę.

Sander Brink od kwadransa czekał w oknie. Zorientował się, że właściwie nie powinien wstawać z łóżka, szczególnie że tego dnia Benedikte nie przeprowadziła jeszcze zabiegu, ale musiał zobaczyć chłopca, nie mógł czekać, bał się, że przyjdą wcześniej i odejdą, zanim on zdąży się zwlec.

Jego syn…

Tej nocy nawet na chwilę nie zmrużył oka. Dlaczego ona nic mu nie powiedziała? Wiele spraw mogło ułożyć się inaczej. Dziesięć zmarnowanych lat…

Benedikte zawsze zajmowała w jego sercu szczególne miejsce. Wspomnieniom zwykle towarzyszyło poczucie goryczy, gdyż wtedy w Fergeoset wszystko skończyło się tak źle. A on, w swej urażonej męskości, co zrobił? Gniewał się jak dziecko, którym w istocie wówczas był. Poczuł się do żywego dotknięty jej reakcją. Byli przecież najlepszymi przyjaciółmi na świecie! Jakie znaczenie miał niewinny romans z inną?

Tak myślał wtedy, a potem odszedł i ożenił się zbyt szybko. Nie traktował tego jako zemstę w stosunku do Benedikte, ją wymazał z pamięci, a w każdym razie próbował, lecz postanowił mieć na własność najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział.

No cóż, jak powiedział Benedikte: nie był wtedy dostatecznie dojrzały, by ją poślubić, zdradziłby ją przy pierwszej okazji.

Teraz jednak wszystko się zmieniło. Wiele się nauczył. A jego sympatia dla niezgrabnej, nieszczęśliwej dziewczyny wcale nie wygasła.

Gotów był podjąć próbę związania zerwanej nici, która kiedyś ich łączyła. Może się uda. Może nie uda się ani trochę. Czas pokaże. Ale nie chciał tracić z nią kontaktu.

Jego małżeństwo? Nic a nic go nie obchodziło. Szczęśliwi byli zaledwie przez pierwsze miesiące. Teraz postanowił już z tym skończyć bez względu na to, czy między nim a Benedikte coś się wydarzy, czy nie…

Nadchodzili! Sander wychylił się mocniej, by lepiej widzieć.

Pożegnali się z doktorem Voldenem. I podchodzą bliżej! Zatrzymali się pod samym oknem. Patrzą na drzewo.

Byli tak blisko, że gdyby otworzył okno i wyciągnął rękę, mógłby ich prawie dotknąć.

Sander nie mógł się napatrzyć. Jego syn! Jego własny syn! Nie miał nawet cienia wątpliwości, to było jego dziecko, nie można się było mylić. Jaki on ładny! Oczy, czoło, cały wyraz twarzy świadczył o inteligencji. I o czystości duszy, którą musiał odziedziczyć po Benedikte, bo tej cechy Sander nie rozpoznawał u siebie. I jaką ma śliczną cerę! O ile się nie mylił, ten sam kolor oczu co ojciec. A włosy ciemne jak u Benedikte, ale skręcone jak Sandera. I ta prześlicznie ukształtowana dłoń, dotykająca kory drzewa!

Spójrz w górę, chłopcze, popatrz na swego ojca! Och, Boże, maleńki, chyba już cię pokochałem!

Sander Brink nic więcej już nie widział. Z oczu nieprzerwanie płynęły mu łzy, wydobywające się z niewyczerpanego źródła.

Загрузка...