ROZDZIAŁ XIV

– A to wasze nowe gniazdko – oznajmiła Malin i otworzyła drzwi do domu, od lat niezmiennie nazywanego „małą willą Nilsena”. Nilsen nie żył już od dawna, a mieszkający w Christianii spadkobiercy zwykle wynajmowali posiadłość. Teraz akurat stała pusta, Per i Malin natychmiast skorzystali więc z okazji i wynajęli ją dla Christoffera i jego niedawno poślubionej żony.

Christoffer rozejrzał się dookoła. Rozpoznawał meble i inne domowe sprzęty pościągane z różnych stron. Dla niego były one wspomnieniami z dzieciństwa, dla Marit – absolutną nowością. Ale sądząc po jej zachwyconych westchnieniach, musiały jej się podobać.

Willa wcale nie była duża. A kanapy rodzice nie zdążyli jeszcze wyczarować, więc Christoffer w narastającej panice nie miał innego wyjścia, jak tylko przyznać w duchu, że będzie musiał dzielić z Marit łoże już pierwszej nocy. Nie mógł przecież położyć się na podłodze, zbyt wyraźnie by okazał, że jej nie chce.

Kiedy Marit oglądała poddasze, Malin wykorzystała okazję, by zamienić z synem kilka słów na osobności:

– Śliczna dziewczyna, Christofferze. Czarująca! Per też tak sądzi. Ale nie spodziewaliśmy się po tobie takiego wyboru, myśleliśmy, że ona pochodzi z wyższych sfer. A tymczasem Marit z pewnością się do nich nie zalicza. Dzięki Bogu, o wiele łatwiej jest się porozumieć z ludźmi jej pokroju. Ale muszę ci powiedzieć, że nie do końca rozumiem…

– Ciiicho, później ci to wyjaśnię. Teraz powiem ci tylko, że tamta panna z elity okazała się fatalną omyłką. Na szczęście zorientowałem się na czas.

Malin pokiwała głową.

– Bardzo się z tego cieszę. Benedikte także ciepło wyrażała się o Marit.

– Benedikte ocaliła jej życie. Raz. Pierwszy raz ja ją uratowałem. Potem Benedikte. A w końcu, już naprawdę, Marco. Trzykrotnie Marit była bliska śmierci. Trzykrotnie ocalili ją Ludzie Lodu. Wydaje się, że tkwi w tym jakiś zamysł.

Malin nie słuchała go do końca, zatrzymała się na jednej informacji:

– Marco?

– Tak. Powiedział Marit, że Ludzie Lodu jej potrzebują.

W tym momencie usłyszeli jej kroki dobiegające z wąskich schodów wiodących na strych i zaczęli mówić o czym innym. Ale Malin, przez cały czas gdy przebywała z młodymi, miała na twarzy wyraz zamyślenia.

Z wybiciem ósmej stawili się w Lipowej Alei i Marit została przedstawiona pozostałym członkom rodziny.

Dowiedziała się, że rosły, dobroduszny, emanujący spokojem mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat to Henning Lind z Ludzi Lodu. Polubiła go od pierwszego wejrzenia, i nic w tym dziwnego, Henning nie miał na świecie ani jednego nieprzyjaciela. Był ojcem Benedikte. Prawdę mówiąc Marit miała sporo kłopotów z połapaniem się, jakie więzy pokrewieństwa łączą poszczególnych członków rodziny. Żoną Henninga była przemiła kobieta – córka pastora, Agneta. Benedikte i Andre już znała i bardzo się cieszyła, że znów ich widzi.

I jeszcze Sander Brink z ręką na temblaku. Christoffer obiecał, że po obiedzie obejrzy jego ranę. Sander był niezwykle czarującym mężczyzną, jak stwierdziła Marit, ale w jej oczach Christoffer był po stokroć przystojniejszy. To naturalnie rzecz gustu, a poza tym Marit patrzyła na męża przez pryzmat uczucia, a wówczas trudno jest być obiektywnym.

W Lipowej Alei mieszkała jeszcze jedna osoba, niezwykle piękna młoda dziewczyna, „młodsza siostra” Christoffera, Vanja. Córka Agnety i jednego z Ludzi Lodu, o którym Christoffer najwyraźniej nie miał ochoty mówić.

Marit nigdy nie spotkała równie zachwycającego stworzenia jak ta siedemnastolatka, krucha i eteryczna niczym promienie księżyca wśród połyskujących nitek pajęczej sieci w letnią noc. W jej oczach jednak czaił się nieopisany strach jak u ściganego zwierzęcia. Vanja miała przepiękne, bujne włosy o odcieniu ciemnej miedzi, skórę tak delikatną, że wydawała się prawie przezroczysta, a jej ruchy przywodziły na myśl taniec elfów.

Ale, ach! jakaż ona nieszczęśliwa, pomyślała Marit. Chociaż nie, nie jest nieszczęśliwa. Zmieszana, a zarazem podniecona, zdenerwowana, jakby czuła się czemuś winna, cały czas czujna. Marit bardzo się tym zdumiała, i zresztą nie ona jedna. Młodziutka Vanja rozsiewała wokół siebie niepokój, tyle Marit potrafiła wyczuć.

Wraz z nimi do Lipowej Alei przyszli także Per i Malin, a także pies Tufs, który, o dziwo, ani na krok nie odstępował krzesła Marit. (A zresztą może to wcale nie takie dziwne, Marit raz po raz podsuwała mu co lepsze kąski. Nie miała pojęcia, że psa nie powinno się karmić przy stole, ale nareszcie znalazła kogoś, komu bez skrępowania mogła okazywać swą sympatię.)

Bez względu jednak na to, jak bardzo starali się jej okazać, że traktują ją jak równą sobie, nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest jak szary wróbel wśród łabędzi. Oni nic nie wiedzieli o jej dorastaniu, o trudnym życiu na Grodzisku, o resztkach ziarna zmiatanych z podłogi w latach nieurodzaju, o ciosach i kopniakach, jakie wymierzał jej ojciec, ani o strasznej propozycji, którą jej kiedyś uczynił. Burkliwie prosił, by pomogła mu w potrzebie, od dziesięciu lat już nie miał kobiety, byli przecież sami i nikt nie musiał się dowiedzieć o tym, co robią. Tylko ten jeden raz Marit naprawdę mu się sprzeciwiła. Uciekła z domu, całą noc spędziła chodząc po lesie, czuła się chora, myślała, że jest bliska śmierci. Następnego dnia wieczorem wróciła do domu i zapowiedziała, że jeśli jeszcze raz ośmieli się o tym wspomnieć, opuści go na zawsze. A gdy będzie ją chciał powstrzymać, wbije mu nóż w ciało. Stary zrozumiał chyba, że córka mówi poważnie, bo zamknął się jeszcze głębiej w swej skorupie i od tej pory już do końca nie znalazł dla niej dobrego słowa. Nigdy zresztą nie był dla niej miły, ale dotychczas przynajmniej udawał obojętność, natomiast po tym wydarzeniu wypowiedział jej otwartą wojnę i Marit nieustannie musiała się pilnować.

Zastanawiała się, co oni by powiedzieli, gdyby poznali całą prawdę.

Mimo wszystko jednak obiad był cudownym wydarzeniem. Wydano go na cześć Marit i rzeczywiście nie przestawano jej okazywać zainteresowania. Wygłoszono mowy powitalne, w których życzono jej i Christofferowi szczęścia, częstowano winem, a wszyscy byli tacy dobrzy, tacy życzliwi, że Marit w oczach kręciły się łzy.

Byłaby najszczęśliwszą osobą pod słońcem, gdyby nie jeden szczegół: Christoffer wcale nie wyglądał na szczęśliwego. Jego myśli krążyły wokół czegoś nieprzyjemnego, nie miała co do tego żadnych wątpliwości, jej intuicja bowiem, gdy chodziło o niego, była zupełnie wyjątkowa.

Miała wrażenie, że Christoffer myśli o przyszłości. I cierpi.

Marit nie chciała zadawać sobie pytania, dlaczego. Brakowało jej odwagi.

Kiedy już siedzieli przy deserze, a miękka ciemność otuliła stary dom, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych.

Wszyscy przerwali jedzenie, popatrzyli po sobie.

– O tej porze? – zdumiał się Henning. – Oby tylko nie żadna zła nowina.

Agneta wstała i wyszła do hallu. Dobiegł ich czyjś głęboki głos i jej zdziwiony okrzyk.

Agneta wróciła do gości.

– Marco – oznajmiła bez tchu.

Kiedy przechodził przez drzwi jadalni, musiał pochylić głowę. Z wyglądu i postawy – młody bóg. Niełatwo było ocenić jego wiek, ale musiał mieć teraz czterdzieści lat. Usłyszawszy jego imię wszyscy poderwali się od stołu, rozmaicie reagując na jego przybycie.

Marit nie posiadała się ze szczęścia, że znów może zobaczyć tego, który ocalił jej życie; i nareszcie mu podziękować.

Christoffer nie widział go od czasów dzieciństwa, a Vanja nigdy go jeszcze nie spotkała. Wpatrywała się w niego z wypiekami na twarzy.

Marco przemówił głębokim, melodyjnym głosem:

– Słyszałem, że zebraliście się tu wszyscy, dlatego przybyłem, by jeszcze raz się z wami zobaczyć. Henningu, mój najdroższy przybrany ojcze, jak wspaniale znów cię widzieć! I Malin, ty przecież wychowywałaś mnie i mego brata razem z Henningiem…

Malin podeszła do gościa i mocno go uściskała. Oparła głowę na jego ramieniu i płakała ze wzruszenia.

– Dlaczego tak długo cię nie było?

Marco tylko uśmiechnął się ze smutkiem. Henning odsunął Malin i dwaj niemal równi sobie wiekiem mężczyźni serdecznie się objęli.

– Bardzo za tobą tęskniliśmy, Marco – powiedział Henning.

– A ja za wami. Widzę, że jest i Andre – ucieszył się Marco. – Poznajesz mnie?

– O, tak. – Andre zaparło dech w piersiach. Od czasu tajemniczego spotkania na drodze ze szkoły bardzo pragnął spotkać bohatera swoich marzeń.

– Widzę, że Benedikte i Sander nareszcie się odnaleźli – uśmiechnął się Marco. – Wiedziałem, że tak będzie. Miło widzieć was razem. A tu mamy… moją najbliższą krewną, moją bratanicę, Vanję.

Dziewczyna drżała na całym ciele. Wszyscy mieli wrażenie, że Vanja ucieknie z pokoju, ale z najwyższym trudem udało jej się nad sobą zapanować. Matco ujął jej twarz między ciemne dłonie.

– Jakaś ty piękna – szepnął łagodnie. – Ale też i jesteś wnuczką Sagi i… mego ojca.

Przyglądał jej się długo, badawczo, ale ona nie była w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Wreszcie ją puścił.

Wszyscy po kolei witali się z Markiem, Marit także podziękowała za ostatnie spotkanie, a on ucieszył się, że widzi ją wśród rodziny. W końcu fala podniecenia opadła, mogli znów usiąść i spokojnie pogawędzić. Agneta pospiesznie przyniosła nakrycie dla Marca, podając mu przystawkę i główne danie, choć i ją także dręczyła ciekawość.

– Ale gdzieś ty się podziewał? – dopytywała się Malin.

Marco dyskretnie otarł usta serwetką, a potem uśmiechnął się ujmująco i odrzekł:

– Bardzo daleko, a jednocześnie bardzo blisko.

Więcej nic nie chciał powiedzieć na ten temat, Henning jednak nie dawał za wygraną.

– Pomogłeś już trojgu z nas. Pojawiłeś się jakby znikąd i uratowałeś Benedikte, Andre i Marit. Skąd wiedziałeś, że oni cię potrzebowali?

Marco spojrzał na nich ze smutkiem w oczach.

– Nie zapominajcie, kim jest mój ojciec. Mam swoich pomocników, zwiadowców.

– Czarne anioły? – cicho zapytał Henning.

– W tym przypadku nie. Marit, pamiętasz sikorkę, która przylatywała do twego okna?

– Ach, oczywiście – Marit ożywiła się na to wspomnienie.

– Andre, a ty pamiętasz, że tego dnia, kiedy się spotkaliśmy, krążył wokół ciebie pies?

– Przy bramie szkoły? Tak.

– Ty, Benedikte, pewnie tego nie zauważyłaś, ale w pobliżu Fergeoset biegał łoś…

– Ależ tak, nawet go widzieliśmy – wtrącił Sander.

Marco kiwnął głową.

– To moi pomocnicy, wybrani specjalnie po to, by was strzec. Każde z was ma zwierzę, które przekazuje mi wiadomości.

Malin podniosła głowę.

– Tufs?

– Oczywiście! On jest „strażnikiem” twoim i Pera. Na ogół jednak korzystam z pomocy ptaków, im najłatwiej się przemieszczać.

– Mną opiekuje się kruk – powiedziała zamyślona Vanja. – Prawie codziennie widzę, jak krąży nad domem.

– To prawda, a wy, pozostali, jak się dobrze zastanowicie, na pewno także potraficie powiedzieć, jakie zwierzę troszczy się o was.

– Stary Siwek i ja wyjątkowo dobrze się rozumiemy – powiedział Henning.

– Tak, ty masz konia. Często korzystam z pomocy przypadkowych zwierząt, tak jak na przykład w Fergeoset. Właściwie nie powinienem wam tego mówić, ale być może miło to wiedzieć. Proszę tylko, nie myślcie o tym zbyt wiele, pozwólcie zwierzętom swobodnie się poruszać tak jak przedtem, tak będzie najlepiej. Otrzymacie pomoc, kiedy będziecie jej potrzebować, ale od tej pory to nie ja będę przychodził…

– Naprawdę? – zakrzyknęli chórem rozczarowani.

– Niestety, ale i tak możecie czuć się bezpieczni. No, i macie przecież Benedikte. Ona także gwarantuje bezpieczeństwo, potrafi więcej, niż komukolwiek z was się wydaje. Nie wykorzystywaliście jej tak jak mogliście, zastanówcie się teraz nad tym.

Benedikte uśmiechnęła się uradowana.

– Właściwie przychodzisz więc po to, by się pożegnać? – spytała Malin zasmucona.

– Tak.

– A twoje dziedzictwo?

– Przeznaczcie je na utrzymanie Lipowej Alei! Ale przybyłem tu także, by pomówić z jednym z was. Sądzę, że wszyscy wiedzą, o kogo mi chodzi.

Pokiwali głowami.

– Vanju, idź do swego pokoju – spokojnie rzekł Marco. – Zaraz tam przyjdę.

Kiedy dziewczyna powolnym krokiem opuściła jadalnię, Marco zwrócił się do pozostałych:

– Musicie zostawić ją w spokoju – oznajmił. – Może wam się wydawać, że ona ma jakieś kłopoty, lecz w rzeczywistości toczy bohaterską walkę przeciwko naszemu najzagorzalszemu wrogowi.

– Tengelowi Złemu? – jęknął Henning.

– Tak, ale nie jest to walka bezpośrednia, on nie jest w nią osobiście zaangażowany. Jeśli Vanja będzie dzielna i mądra, może uda jej się odnieść nad nim ogromne zwycięstwo. Nie mieszajcie się więc w to, co robi, możecie tylko pogorszyć sprawę.

– Ale przecież jej trzeba pomóc! – wykrzyknęła Benedikte.

– Niestety, nie możecie. Vanja musi poradzić sobie z tym sama. I sądzę, że da radę. Jest przecież taka piękna…

Trudno im było pojąć, jaki związek ze sprawą ma uroda dziewczyny.

– Pójdę z nią teraz pomówić – oświadczył Marco. – Ja także nie mogę jej pomóc, bo to, w co się wplątała, jest zbyt fundamentalne…

Marco długo rozmawiał z Vanją. Kiedy wreszcie wrócili do jadalni, członkowie rodziny, ku swemu zdumieniu, ujrzeli na ustach Vanji uśmiech szczęścia. Wydawało się także, że wyraża on niemałą ulgę i wielki triumf.

Ale oczywiście to była niemożliwe.

Marco pożegnał się z nimi wkrótce potem. Jego odejście wywołało wśród zebranych wrażenie niezmiernej pustki. Andre rozpłakał się i chciał go zatrzymać, ale Marco tylko potrząsnął głową i delikatnie uwolnił się z uścisku malca.

Zniknął. Był tylko postacią ze snu, z marzeń, czy też kimś jeszcze?

Rozeszli się do domów. Niedługo później Christoffer i Marit stanęli w swojej sypialni. Sami. Oszołomieni wydarzeniami wieczoru. Marit onieśmielona, Christoffer zakłopotany, nie potrafiący zapanować nad sytuacją, w jakiej się znaleźli.

Muszę, powtarzał sobie w myśli. Muszę dzielić z nią łoże, nie mogę już dłużej wymawiać się jej słabością. Muszę, jak się to pięknie nazywa, spełnić swój małżeński obowiązek. Z kobietą, która jest bardzo wyjątkowa, bardzo urodziwa na swój subtelny, szczególny sposób, i która jest mi bardzo bliska. Ale od tego do miłości jest tak daleko jak stąd do nieba.

Bo moje uczucia dla niej nie wybiegają poza współczucie i sympatię.

Marit palcami przebierała tasiemki u dekoltu.

Christoffer starał się wziąć w garść.

– Rozbierz się – powiedział z wymuszoną życzliwością. – Ja zaczekam w salonie.

– Christofferze – szepnęła tak cicho, że ledwie ją usłyszał.

– Tak?

– Dlaczego mnie poślubiłeś?

Drgnął gwałtownie. Tego pytania się nie spodziewał.

– Dlaczego…? Ależ, moja droga, dlaczego właściwie ludzie się żenią?

– Czy to dlatego, że myślałeś, że ja umrę? Czy uczyniłeś to z litości?

– Jak możesz tak myśleć? – odparł nieco zbyt szybko. – Nigdy nic takiego nie przyszłoby mi do głowy. Ożeniłem się z tobą, bo chciałem tego. A bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem, abyś przeżyła.

Przysiadła na brzegu łóżka. Rozwiązywała tasiemki i z powrotem je zawiązywała.

– Kim jest Lise – Merete? – spytała powoli.

Christoffer znów drgnął. A więc usłyszała gdzieś to imię, tak, to było nieuniknione. Ale, doprawdy, dziwna pora na zadanie takiego pytania! A zresztą, może to i nie takie dziwne.

– To pewna zła kobieta, którą znałem w Lillehammer. Próbowała cię zabić, kiedy powiedziałem, że chcę się z tobą ożenić.

Nie była to do końca prawda. Nie wspominał przecież Lise – Merete o planowanym małżeństwie z Marit. Ale w zasadzie to, co mówił, niewiele odbiegało od prawdy.

Marit pokiwała głową. Siedziała na łóżku zasmucona, z pochyloną głową. Christoffer ostrożnie przysiadł obok i otoczył ją ramionami. Starał się pochwycić jej wzrok.

– Uwierz mi, Marit, naprawdę tego chciałem. Gdybym nie chciał, nie byłabyś teraz moją żoną.

Podniosła głowę, jej twarz ściągnęła się do płaczu.

– Bardzo chciałabym w to uwierzyć – pisnęła żałośnie. – Ale wydajesz się taki… taki… nie umiem tego nazwać.

– Już dobrze, dobrze – uspokajał ją wzruszony. – Czy mogę pomóc ci się rozebrać?

Pozwoliła mu na to, bo doktor Christoffer Volden już wielokrotnie widywał ją rozebraną i wiedział, że jest płaska jak… nie, już nie, zaczęła nabierać kształtów, nieznacznie, ale wyglądała trochę lepiej. Położył ją do łóżka, okrył i zgasił światło. Słyszała, jak po ciemku zrzuca z siebie ubranie i zaraz potem wsuwa się do niej pod kołdrę.

Serce waliło jej jak oszalałe. Boże, spraw, aby nam się udało. Spraw, bym robiła wszystko tak jak trzeba i abym mu się spodobała. I spraw, by było mu ze mną dobrze, tak bardzo tego chcę!

Christoffer ledwie miał śmiałość oddychać, zupełnie nie wiedział, jak powinien się zachować. Podsunął ramię pod jej kark, sądził bowiem, że tak będzie się czuć bezpieczniej, ale zorientował się, że ta pozycja nie jest wygodna jako punkt wyjścia.

A przecież gra wstępna nie była mu wcale obca. Z Lise – Merete lubili tę zabawę, próbowali, jak daleko potrafią się posunąć, nie przekraczając zakazanej granicy, wiedział więc, co rozpala kobiety i czego one chcą. Rozumiał, rzecz jasna, że każda reaguje inaczej, ale podstawowe reguły nie mogły się zmieniać.

Uf, ależ z niego teoretyk! Ale kiedy brakuje uczuć, trzeba podeprzeć się teorią.

Usłyszał, że Marit śmieje się cichutko.

– Co się stało? – zapytał, uwalniając ramię.

– Och, to takie niemądre. Moja starsza siostra zawsze mi mówiła, że mężczyźni są po to, by rozgrzewać kobietom stopy. I coś w tym chyba jest. Mam zlodowaciałe stopy, a ty jesteś taki gorący.

To pomogło. Spletli nogi, by Marit miała jak najwięcej ciepła, a rzeczywiście była zmarznięta. Leżała teraz na plecach, a on na boku, zwrócony w jej stronę. Westchnąwszy, zdecydowanie uniósł się troszeczkę i pocałował ją. Uczynił to po raz pierwszy, wyczuł, że na moment zesztywniała, ale zaraz się rozluźniła i miękkim gestem zarzuciła mu ręce na szyję.

Myślał o krótkim przyjacielskim pocałunku, ale kiedy ich wargi się zetknęły, a skóra przylgnęła do skóry, spodobało mu się to. Marit nie miała żadnego doświadczenia i mocno zacisnęła usta, ale jego nagle ogarnęła chęć, by pokazać jej, jak powinno się to robić, rozsunął jej wargi i nagle stał się bardzo namiętny. I… ze zdumienia ciarki przebiegły mu po grzbiecie, bo poczuł, że jest gotów. Mój Boże, pomyślał, czy mężczyzna jest tak prymitywną istotą, że reaguje na wszystko? A gdyby leżała tu ze mną stara, tłusta, bezzębna baba, czy też tak samo bym się zachowywał?

Och, oczywiście, że nie. Ale nie mógł zaprzeczyć, że ciało mu rozkosznie drży, skóra uwrażliwiona na dotyk wibruje, a jego ogarnia niecierpliwość, jakiej nigdy nie doznał z Lise – Merete. Ich wspólnie spędzane gorące chwile przynosiły jedynie wyrzuty sumienia. Teraz nie musiał się ich obawiać i już ta myśl oddziaływała na niego podniecająco.

Ale przede wszystkim nie chciał zostawiać Marit samej, nie był brutalnym samcem. Delikatnie przesunął dłonią po jej skórze, z koniuszków palców strzelały mu niemal elektryczne iskry, musnął jej pierś, której brodawka natychmiast się ściągnęła, słyszał gwałtowny, przerażony oddech Marit: próbowała go wyrównać, ale nie zdołała. Pochylił się nad nią i ucałował jej pierś, a jego dłoń przesuwała się coraz niżej, kolistym ruchem gładziła jej brzuch z zagojoną już blizną po operacji, krążyła wokół punktu, którego naprawdę poszukiwała, lecz którego jeszcze nie śmiała dotknąć.

Marit jęknęła cicho, paznokcie wbiły się w skórę na jego ramieniu. Ujął jej rękę i poprowadził ją w dół swego ciała. Dotknąwszy go, krzyknęła wystraszona, cofnęła rękę, ale on mocno ją trzymał. Powoli, powoli wyprostowała rękę i dotknęła go śmielej, zachłystując się powietrzem. Christoffer był już tak podniecony, że nie mógł czekać dłużej. Kolanem rozsunął jej nogi, ona objęła go i przytuliła się mocno, bardzo mocno, jakby szukając u niego ratunku.

Christoffer, jak przystało na mądrego mężczyznę, z początku zachowywał dużą delikatność. Przez cały czas miał na uwadze jej dobro i w jakiś sposób udało się im osiągnąć nową więź, nowe wzajemne zrozumienie.

Nie było to, rzecz jasna, najdoskonalsze ze zbliżeń, jakie można sobie wyobrazić, ale czy ktoś kiedykolwiek uznał swój debiut w tej dziedzinie za udany? Później jednak wszystko wydawało się wspaniałe i Marit czuła, że jemu było z nią dobrze, że wcale nie jest z niej niezadowolony.

– Teraz wierzę w to, co powiedziałeś – szepnęła. – Dopiero teraz jestem pewna twojej miłości.

Moja droga, pomyślał. To nie jest wcale takie proste. Ale zgadzał się z nią, że bardzo się do siebie zbliżyli, także duchowo.

Ujął jej dłoń, spoczywającą na jego ramieniu. Podniósł ją do ust i ucałował wszystkie palce po kolei.

– Będzie nam dobrze ze sobą, Marit, wiem o tym. – szepnął. – Bardzo się cieszę, że cię znalazłem.

Teraz bowiem miał większą nadzieję na to, że jego sympatia kiedyś przerodzi się w miłość do tego stworzenia, które powierzono jego opiece. Do Marit, tak bezlitośnie potraktowanej przez los, wyrwanej ze szponów śmierci i tak samotnej – a teraz on był za nią odpowiedzialny.

Ta myśl spodobała się Christofferowi, nawet bardzo. Uznał, że z czasem dorośnie do tego zadania.

Kłopoty Christoffera, jakie spotkały go w ostatnich miesiącach, należy uznać za nic nie znaczące w porównaniu z problemami innego członka rodziny.

Vanji.

Jej życie bardzo wcześnie zaczęło toczyć się niewłaściwym torem, bo na nią właśnie Tengel Zły przypuścił tym razem atak, chcąc zemście się na swych zbyt zuchwałych potomkach. Przy jej pomocy miał zamiar zniszczyć ich dom, Lipową Aleję. Kiedyś, o poranku czasów, zanim Tengel Zły pogrążył się we śnie, odwiedził siedzibę koszmarów. I tam właśnie on, który panował nad światem ludzi, a także nad sporymi częściami tego drugiego ze światów, stał się panem władczyni siedziby złych snów.

I to ona właśnie, na rozkaz Tengela, wysłała pewną istotę w życie Vanji. Vanji, najsłabszego ogniwa w łańcuchu Ludzi Lodu.

Marco nie miał władzy nad czymś tak fundamentalnym jak złe sny. Poradził Vanji, by przystąpiła do walki na swój sposób. Przeciw koszmarom sennym, Demonom Nocy, walczyć nie mogła. Ale mogła podjąć wyzwanie Tengela Złego.

I Vanja zgodziła się na to.

Dlatego historia Ludzi Lodu cofnie się teraz do straszliwego dzieciństwa Vanji, do momentu, kiedy po raz pierwszy nawiązała kontakt z istotą, która towarzyszyła jej przez cały okres dorastania. Z istotą wysłaną przez samą władczynię Demonów Nocy.

Загрузка...