ROZDZIAŁ XII

W szpitalu pogasły lampy. Światło paliło się tylko na korytarzach i w dyżurce pielęgniarek, a także w separatkach, gdzie leżeli pacjenci, których stan był krytyczny.

Świeciło się także u Marit. Christoffer przysiadał przy niej tak często, jak tylko mógł, ale teraz musiał już iść do domu, by trochę się przespać. Wymagała tego jego odpowiedzialna praca chirurga.

Dla Marit nic więcej już nie mogli zrobić. W rzadkich momentach, kiedy na krótko wracała jej przytomność, usiłowali podać jej trochę płynnego pożywienia, mleka ze śmietanką i żółtkiem. Na piersiach położyli jej okłady z olejków eterycznych, by umożliwić oddychanie, ale Christoffer, który ją osłuchiwał, zorientował się, że zapalenie płuc rozwija się szybko.

Tym razem Śmierć mogła być pewna swojego łupu. Wydawało się, że już stoi w najciemniejszym kącie pokoju i czeka zniecierpliwiona.

Christoffer położył się do łóżka wyzuty z myśli, ogarnięty pustką. Był już przygotowany na stratę pacjentki, której los tak głęboko zapadł mu w serce.

Lekarz powinien umieć oddzielić pracę od prywatnego życia. Nie wolno mu przesadnie angażować się w tragedii pacjentów, nie wolno mu „zabierać pracy do domu”.

Ale Marit z Grodziska gwałtownie wdarła się w jego świat. Gorąco pragnął, by przeżyła, pragnął zapewnić jej przyszłość, pomóc w znalezieniu pracy i mieszkania, i rzeczywiście miał zamiar wesprzeć ją finansowo, dokładnie tak, jak podejrzewała Lise – Merete.

Tragiczny los Marit wzruszył go do tego stopnia, że kiedy nie było już nadziei, że przeżyje, poślubił ją. W praktyce nic to dla niego nie oznaczało, i tak w kilka godzin po ślubie miał zostać wdowcem, ale wierzył, że dla niej było to bardzo ważne. Uczynił ją szczęśliwą. I wiedział, że będzie mu jej brakowało. Będzie tęsknił za tym bezbronnym, opuszczonym stworzeniem, które znalazł na pustkowiu wśród bagien, bez rodziny, bez jakiejkolwiek przyszłości. Tak bardzo się do niego przywiązała, zaufała mu. Christoffer stał się niemal jej bogiem i jasne było, że jest w nim zakochana.

On nie odwzajemniał jej uczuć. Bardzo, bardzo ją lubił, ot i wszystko.

Poza tym akurat w tym momencie jego życie przypominało jeden wielki chaos i nie mógł zaangażować się na poważnie.

Lise – Merete nie poświęcił już więcej ani jednej myśli. Skończył z nią, był tak wstrząśnięty jej postępkiem, że całkiem wymazał ją z pamięci. Nie miał innego wyjścia, jeśli chciał zająć się kolejnymi problemami, i w pracy, i w życiu prywatnym.

Oskarżenie o usuwanie ciąży! Jakież to prostackie! Musiał składać zeznania na policji, ale bardzo prędko zrozumiano, że jest niewinny. Ale i tak ta sprawa to jakby gwóźdź do trumny, kolejne obciążenie, które już do końca wyprowadziło go z równowagi.

Miał świadomość, że chociaż oczyszczono go z zarzutów, jego sława nie była już tak nieskazitelna. Plotka rozprzestrzenia się szybciej od wiatru i być może nie wszyscy powtarzając ją wspomną o jego niewinności. Na to pewnie liczyła Lise – Merete. I on, który tak się już zadomowił w Lillehammer, zaczął rozważać inne możliwości. Chirurgów wszędzie brakowało, z pewnością mógł więc znaleźć pracę w jakimkolwiek innym miejscu, ale zmiana pracy i zamieszkania jawiła mu się niczym niedostępna góra, na którą będzie musiał się wspinać. A na razie nie miał sił nawet o tym myśleć.

Był tak irytująco przytomny, a jednocześnie tak wycieńczony, tak śmiertelnie zmęczony. A przecież musi spać, po prostu musi!

W pawilonie zapadła cisza. Do Marit zajrzała właśnie nocna pielęgniarka i wycofała się do swego kącika. Marit słyszała, jak siostra wchodzi i wychodzi, ale nie miała sił otworzyć oczu, powieki miała ciężkie jak z ołowiu.

Tak bardzo chciała żyć, być dobrą żoną dla Christoffera, który okazał jej tyle serca i ożenił się z nią. Że też on, ze wszech miar doskonały, chciał poślubić kogoś takiego jak ona, takie zero.

I pomyśleć tylko, że była teraz jego żoną!

Po bolesnym ucisku w piersiach poznała, że źle się z nią dzieje. Gdyby tylko miała dość sił na dalszą walkę!

Ale od samej myśli o wysiłku zakręciło jej się w głowie. W uszach szumiało tak jak zawsze, gdy bliska była utraty przytomności. Może i lepiej, tak bardzo pragnęła zapaść w głęboki sen, czuła się taka zmęczona, tak strasznie zmęczona…

Coś jednak jej w tym przeszkadzało, nie wiedziała co, ale lękliwie wydostała się spod władzy ogarniającego ją snu. Było coś…

Bezwładne ciało odmówiło współpracy, nie chciało znów budzić się do życia, ale Marit dobyła najgłębszych rezerw i ostatkiem sił uniosła powieki. Przyszło jej to z tak ogromnym trudem, że aż zabrakło jej tchu.

Pokój pogrążony był w półmroku. Płonęła jedynie mała lampka na nocnym stoliku.

Ktoś stał w drzwiach. Wysoka postać, na pewno żadna z pielęgniarek.

Anioł Śmierci? pomyślała Marit. A więc tak wygląda? Ale ja nie chcę…

Wytężyła wzrok. Jeszcze nie, błagała w duchu. Jeszcze nie, pozwól mi jeszcze choć raz ujrzeć Christoffera!

Postać się zbliżyła. Marit szeroko otworzyła oczy.

Czy Śmierć jest taka piękna? Nie mogła w to uwierzyć. Tak miło się do niej uśmiechała, odpłynął cały jej lęk.

– Marit – powiedział cicho przybyły. – Uważam, że powinnaś żyć.

Oszołomiona, nie mogła niczego zrozumieć. Co to miało znaczyć? Mężczyzna był ciemny niczym Anioł Śmierci, ubrany w czerń, ale jego słowa nie były posłaniem Śmierci.

– Potrzebujemy cię, Marit – powiedział.

– Jacy „my”? – zapytała schrypniętym głosem.

– Ludzie Lodu. Christoffer pochodzi z rodu Ludzi Lodu, wiesz o tym. Ty jesteś właściwą osobą i dla niego, i dla nas. On jeszcze tego nie rozumie, nie wie, jak ważna dla niego jesteś, ale ty i ja możemy się postarać, byś przeżyła. Chcesz tego?

Ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Przestraszyły ją te słowa, których sensu nie mogła zrozumieć.

– Mogę ci pomóc – rzekł nadziemsko piękny mężczyzna – jeśli mi zaufasz i przestaniesz się bać.

Jeszcze raz skinęła głową.

Podszedł do łóżka i odchylił kołdrę, odsłaniając górną połowę ciała Marit.

– Nie bój się – powtórzył. – Zaufaj mi, choć to, co zrobię, może wydać ci się nieprzyjemne.

Przyłożył swe zdumiewająco ciemne dłonie do jej klatki piersiowej. Marit wiedziała, że głód sprawił, iż była płaska jak deska, ale nie zawsze tak było. Miała nadzieję, że on zrozumie.

Dłonie dotknęły jej ciała i zaczęło się dziać coś niezwykłego, coś strasznego, czego miała nie zapomnieć do końca swoich dni.

Poczuła ogromną siłę promieniującą z jego rąk w głąb tkanek. Niemal jak od Benedikte, tylko po stokroć potężniejszą. Z dłoni Benedikte biło przyjemne ciepło, dodając jej sił, a to, co działo się teraz, było wstrząsające. Zrozumiała, że mężczyzna prowadzi walkę. Toczy bój ze Śmiercią o jej życie. Tak, tak daleko już bowiem zaszła, że żaden człowiek nie mógł jej uratować.

Ale kim wobec tego, jeśli nie człowiekiem, był on?

Dziwna moc, iskrząc, wlewała jej się w ciało, serce waliło jak oszalałe, płuca z trudem chwytały powietrze. Te fale wywoływały nieznośny ból, przyprawiały o nieludzkie cierpienie, ale choć próbowała krzyczeć, z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Mężczyzna wpatrywał się jej prosto w oczy, jego wzrok przytrzymywał ją oślepiającą, hipnotyczną siłą, ach, taki był piękny i tak przerażający zarazem. Krzyczała i łkała, ale nikt jej nie słyszał, bo jej głos był niemy, jakby on położył na nim swoją pieczęć.

Nie mogła zrozumieć, w jaki sposób udaje jej się zachować przytomność, bo wszystko nagle stało się mgłą i nieznośnym bólem, słyszała, jak w jej ciele coś kurczy się i prostuje, krew buzuje w żyłach i tętni ogłuszająco, przed oczami latały jej czarne płaty, całe ciało bolało tak, jak gdyby zgniatano je między dwoma kamiennymi blokami.

I nagle wszystko ustało. Wrócił spokój, zapadła cisza. Mężczyzna powoli odsunął ręce i nakrył ją kołdrą.

Spod szat wyjął maleńką flaszeczkę. Wyciągnął korek i uniósłszy jej głowę, przyłożył buteleczkę do ust. Dotyk jego dłoni na karku wprawił ją w oszołomienie, ale posłusznie upiła parę kropel.

– To pożywienie, jakiego w tej chwili potrzebujesz – rzekł łagodnie. Wyprostował się. – Witaj wśród Ludzi Lodu, Marit – powiedział, uśmiechając się ciepło. Szybko podszedł do drzwi i zniknął.

Marit wycieńczona opadła na poduszki. Oddychała, ciężko dysząc, jakby wbiegła na wysoka górę. Ale czuła się wspaniale. Ciało tętniło nową siłą, niespotykaną energią. Była to najbardziej niesamowita, najbardziej nieprawdopodobna kuracja, jaką mogła sobie wyobrazić.

Ale kim był ten człowiek, obdarzony tak niesamowitą mocą?

Czy ośmieli się opowiedzieć o nim Christofferowi? Mówił o Ludziach Lodu. Christoffer i on należeli do Ludzi Lodu. Co to mogło oznaczać?

Pielęgniarka nie wierzyła własnym oczom, kiedy rano weszła do Marit. Pacjentka spała spokojnie, ale kiedy siostra chciała poprawić jej pościel, chora otworzyła oczy i spojrzała całkiem przytomnie.

– Dzień dobry – powiedziała nieśmiało.

– Co takiego? Masz siłę mówić?

– Tak, mam siłę na więcej – uśmiechnęła się Marit wyciągając ręce. – I jestem głodna! Okropnie głodna!

– Ale co, na miłość boską…

Pielęgniarka wybiegła i powróciła z Christofferem, który właśnie przyszedł do szpitala, i z jeszcze jedną siostrą. Podniecona siostra mówiła tak prędko, że Christoffer nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. Ale wynikało z tego jedno: Marit ma się lepiej.

Niemożliwe!

Kiedy weszli do chorej, Marit siedziała na łóżku i uśmiechała się nieśmiało na swój charakterystyczny sposób. To ostatnia chwila przed śmiercią, pomyślał Christoffer. Nie wolno mi znów robić sobie płonnych nadziei!

Kiedy jednak osłuchał jej serce i płuca, obejrzał ją dokładnie i zbadał, musiał usiąść, taki był zdumiony.

– Czy Benedikte znów tu była? – spytał.

Marit potrząsnęła głową.

– Czy…

Nie mogła się zdobyć na dokończenie zdania, ale z wyrazu jej twarzy zorientował się, że prosi o rozmowę w cztery oczy. Odprawił pielęgniarki.

– Nie, nie było twej krewniaczki Benedikte. Przyszedł ktoś inny, mężczyzna, który twierdził, że obaj pochodzicie z…

Jak on nazwał ten ród?

– Ludzi Lodu?

– Tak, właśnie tak. I on mnie uzdrowił. To było… to było straszne, kiedy trwało, ale potem napłynął spokój.

Marit wiedziała, że nie potrafi mówić tak ładnie, jak wszyscy inni w szpitalu, ale Christoffer najwyraźniej wcale się tym nie przejmował. Myśli zajęte miał czym innym.

– Nie, to prawda, Benedikte nie mogłaby sobie z tym poradzić – rzekł w roztargnieniu. – Powiedział, że jest z Ludzi Lodu?

– Tak. Czy ty go znasz?

– Chyba tak. Nie widziałem go od czasu, kiedy byłem dzieckiem, ale… Czy on był ciemny? I przystojny?

– Tak, to najpiękniejszy człowiek, jakiego widziałam. Nie sądziłam, że tacy istnieją. Powiedział… Powiedział, że… Ludzie Lodu mnie potrzebują!

Christoffer w jednej chwili powrócił do rzeczywistości. Podniósł oczy na Marit.

Mój Boże, przecież ona była teraz jego żoną! Poślubił tę kobietę, która wedle wszelkich oznak będzie żyć jeszcze przez wiele, wiele lat! I Marco powiedział, że jest potrzebna Ludziom Lodu?

Ale czy Christoffer jej potrzebował? To kłopotliwe pytanie.

Na razie na pewno nie. Nie jako żonę. Ale nie mógł jej zranić, musiał przyjąć to, co się stało, sam się w to uwikłał z własnej woli, a w jego charakterze nie leżało łamanie raz danych obietnic.

Uśmiechnął się do niej odrobinę wymuszenie i, choć serce w piersi mu zamarło, powiedział:

– To Marco był u ciebie, Marit. Mój daleki krewny. I miał całkowitą rację: potrzebna jesteś Ludziom Lodu, a przede wszystkim mnie. Możesz być tego całkiem pewna. Tak bardzo się cieszę, moja kochana, tak się cieszę! Kiedy nabierzesz sił i będziemy sami, usłyszysz całą historię Ludzi Lodu. Jesteś teraz bowiem jedną z nich.

Ach, Boże, dokąd nas to zaprowadzi? Co ja znów nawyprawiałem? Jak zdołam się wyrwać z tego małżeństwa, nie raniąc biednej dziewczyny? Dzięki Bogu, że nie muszę już myśleć o Lise – Merete, ale i tak przyszłość nie jest wcale przez to mniej skomplikowana. Ani dla mnie, ani dla Marit.

Bo przecież jej nie kochał, a już na pewno nie tak, jak powinno się kochać żonę.

Mijały dni.

Dla pewności postanowiono zatrzymać Marit w szpitalu jeszcze przez jakiś czas, ale przeniesiono ją znów na ogólną salę. Separatka potrzebna była dla innych pacjentów. Christoffer odwiedzał ją co dzień i starał się poznać swą żonę bliżej.

Marit okazała się osobą niezwykle prostą i tak nieśmiałą, że było to niemal dokuczliwe. Christoffer dostrzegał jednak w jej prostocie pewien urok. Czekało ją ogromnie dużo nauki. Nigdy właściwie nie zrozumiał do końca, co to znaczy żyć w izolacji w małej komorniczej zagrodzie, na pustkowiu, wraz z ojcem tyranem, który nie pozwalał jej otworzyć ust.

Cały czas jednak zwlekał z wypisaniem jej ze szpitala. No, bo co wtedy z nią pocznie?

Sander Brink natomiast opuścił szpital. Rana na dłoni nareszcie zaczęła się goić, mógł wracać do domu z ręką na temblaku.

Odbyli z Christofferem poważną rozmowę, którą Sander zakończył obietnicą, że wkrótce u on także stanie się jednym z członków rodu Ludzi Lodu. Z całego serca bowiem pragnął poślubić Benedikte, chciał także być ojcem dla swego syna.

Sprawa jednak nie przedstawiała się wcale tak prosto. Wiedział teraz, że jego problemy z alkoholem nie są takie dotkliwe, jak przypuszczał, udowodnił mu to długi pobyt w szpitalu. Tęsknota za mocnymi trunkami minęła szybko i przyrzekł sobie, że od tej chwili będzie okazywał umiar.

Największą przeszkodą do osiągnięcia pełni szczęścia była jego żona. Pomimo że ich małżeństwo funkcjonowało jako tako tylko przez pierwsze miesiące po ślubie, ona nie zgadzała się na rozstanie. O rozwodzie nie chciała nawet słyszeć.

Kiedy powrócił do swego pięknego domu, urządzonego według jej wyszukanego smaku, zatrzymał się przed drzwiami i głęboko odetchnął.

Będzie musiał go opuścić. Miał zamiar pozostawić wszystko żonie, nie miał ochoty tu dłużej mieszkać. Chciał zabrać tylko książki, i tak należące do niego.

Wzruszył ramionami, jak gdyby chcąc zbagatelizować czekające go nieprzyjemności, i wszedł do środka. W drzwiach przystanął. Chłonął atmosferę domu, zapachy, patrzył na meble…

– No, nareszcie jesteś – powitała go żona, która zastanawiała się, któż taki mógł ją odwiedzić, i pospiesznie wybiegła do hallu. – Bardzo nudne jest chodzenie na wszystkie te przyjęcia samotnie, dziś wieczorem także jesteśmy zaproszeni, ale ty fatalnie wyglądasz z tą zabandażowaną ręką. Jeszcze nie zdołali wyleczyć tej rany? Nie możesz tak się pokazać.

Patrzył na swą elegancką żonę i widział ją całkiem nowymi oczyma. Ciemne włosy były równie piękne jak kiedyś, ale twarz rozmiękła, napuchła od zbyt dużej ilości wypitego alkoholu, gdzieś się zatraciła dawna piękna figura. Ale to nie miało takiego znaczenia. Jeśli w młodzieńczej głupocie poślubił najpiękniejszą dziewczynę, jaką spotkał w życiu, powinien dojrzeć na tyle, by kochać ją także, gdy stanęła u progu upadku. Powinien był się nauczyć cenić także jej wewnętrzne zalety. Ale gdzie one się podziały?

Ku swemu przerażeniu odkrył, że nie łączą ich żadne wspólne zainteresowania. Wiedział to naturalnie od dawna, ale prawda nigdy nie objawiła mu się tak jasno i brutalnie.

Tyle zmarnowanych lat…

Ale nie miał przecież do czego odejść. Owszem, prawdę mówiąc, w pierwszych latach małżeństwa zdradzał żonę nie raz i nie dwa (w tym przejawiało się właśnie to, co Benedikte nazwała kiedyś niedojrzałością), ale wszystkie te związki były bardzo przypadkowe. Uczuciowo nigdy się nie zaangażował.

Czasami zastanawiał się, czy w ogóle potrafi pokochać kogoś naprawdę.

W takich właśnie chwilach jego myśli krążyły wokół Benedikte.

Ona jednak odwróciła się odeń plecami, a to napełniło jego serce kolejną porcją goryczy.

– Nie mam zamiaru nigdzie iść dzisiaj wieczorem – oświadczył żonie.

– Ależ musisz, tyle chyba rozumiesz! Jesteś już w domu, nie będę miała żadnej wymówki.

– Hedvig – powiedział spokojnie. – Wielokrotnie rozmawialiśmy o rozwodzie. Tym razem sprawa jest poważna, wyprowadzam się jeszcze dzisiaj.

Ze zdumienia otworzyła szeroko usta, w oczach już zakręciły się łzy. Przedstawienie znów się zaczyna, pomyślał zrezygnowany.

– Nie bądź śmieszny – mówiła Hedvig zduszonym od płaczu głosem. – A może poznałeś tam jakąś prześliczną pielęgniareczkę? Wciągnąłeś ją do łóżka?

– Przestań być wulgarna. Spotkałem moją dawną miłość. I mego syna. Pragnę się nimi zająć.

– Twego syna! – krzyknęła. – Ty przecież nie masz… Nigdy mi o tym nie mówiłeś…

– Nie, ponieważ sam nie wiedziałem o jego istnieniu. Wtedy to Benedikte mnie opuściła, a nie ja ją. Wkrótce poślubiłem ciebie, może był to wyraz sprzeciwu, a może dlatego, że tak bardzo mi się spodobałaś. To pytanie pozostawmy bez odpowiedzi. Ale najprawdopodobniej dlatego, że zostałem odrzucony przez Benedikte. A kiedy ona się zorientowała, że oczekuje dziecka, ja byłem już żonaty. Dlatego nic mi nie powiedziała, nie chciała niszczyć mojego małżeństwa. Ale z tym sami sobie poradziliśmy.

Hedvig usiadła, mechanicznie zaczęła poszukiwać chusteczki i kieliszka, który zwykle miała w pobliżu. Sander nalał jej sherry z karafki. Wypiła jednym haustem i znów podstawiła kieliszek.

– Rzeczywiście może ci to teraz być potrzebne – rzekł nie bez współczucia. – Hedvig, będziesz mogła zatrzymać prawie wszystko. Zabieram tylko niektóre osobiste rzeczy. I, proszę, uważaj na alkohol! Zawsze mnie to powtarzałaś, a tymczasem problem picia stał się twoim problemem. Jesteś na najlepszej drodze, by stać się alkoholiczką, i w dodatku zaczyna to już być po tobie widać.

– Przestań wygłaszać mi kazania – oświadczyła drżącym głosem. – Nawet jeśli udało ci się sprawić sobie bękarta, mnie to i tak nie obchodzi. Będziesz łaskaw pozostać w małżeństwie, które ze mną zawarłeś. Musisz mieć jakieś poczucie przyzwoitości.

– Nazywasz nasze niby – małżeństwo przyzwoitym? Lepiej chyba, bym nareszcie mógł zająć się moim synem i jedyną kobietą, która mnie kiedykolwiek obchodziła. A poza tym spotkałem ją, zanim poznałem ciebie, nie oskarżaj mnie więc o niewierność i brak moralności! To nieprawda!

Hedvig zaczęła płakać.

– Ale przecież nie możesz zostawić mnie samej! Co powiedzą…

– Co powiedzą sąsiedzi? To miałaś na myśli? Na pewno nie zostaniesz całkiem sama.

Odwrócił się, żeby odejść. Jasne było, że Hedvig pragnie jego pocieszenia, kiedy jednak nie zbliżył się do niej, zerwała się z krzykiem i złapała go wpół, potem rzuciła się na kolana i mocno się go uczepiła. Było to tak melodramatyczne, że Sander aż się zawstydził.

– Nie odchodź, Sanderze, nie opuszczaj mnie! Zostań ze mną!

– Hedvig, takie zachowanie nie jest ciebie godne.

– Tylko dziś wieczorem. Proszę, tylko na dzisiaj. Przekonasz się, jaka potrafię być miła, dobra i ciepła. Tylko ten jeden jedyny wieczór.

– Kochana Hedvig – powiedział łagodnie, ale stanowczo. – Nie pozwolę się omotać, jest już na to za późno, czy ty tego nie rozumiesz? O wiele, wiele lat za późno. A poza tym możesz powiedzieć gospodarzom, że jeszcze nie wróciłem.

– Ktoś mógł cię widzieć.

Westchnął zmęczony.

– No, to powiedz, że muszę leżeć w łóżku. Bo pewnie chodzi ci o skandal? Nie potrafisz myśleć dalej niż jeden wieczór? Jutro udaję się do naszego adwokata.

– Nie! – zawyła niczym zranione dzikie zwierzę. – Nie idź do niego, on jest naszym przyjacielem! A poza tym ja nigdy nie zgodzę się na rozwód, nigdy!

– Ale ja i tak wychodzę powiedział Sander spokojnie. – Nie mam tu nie do roboty, rozdzieram tylko swoje serce, i twoje też. Żegnaj, Hedvig. I dziękuję, że tyle ze mną wytrzymałaś! Zabiorę swoje rzeczy wieczorem, kiedy ciebie nie będzie.

Odszedł. Jej krzyki przez łzy niosły się na podwórze:

– Nigdy nie dostaniesz rozwodu! Do śmierci będziecie żyli w grzechu, aż wreszcie ci się to znudzi! A twój syn przez całe życie pozostanie bękartem!

No cóż, Hedvig nie ma racji, pomyślał Sander. Dostanę rozwód, ale to może potrwać. Nic na to nie poradzę, muszę być wolny.

Sander odszedł. Hedvig, ochrypła od krzyku, miała wrażenie, że nogi nie chcą jej już dłużej nosić. Osunęła się na kolana. Siedziała na podłodze i, zanosząc się od płaczu, szeptała:

– Przecież ja cię kocham, Sanderze, czy ty tego nie rozumiesz? Ale nigdy nie udało mi się do ciebie dotrzeć, zawsze byliśmy sobie obcy. Nigdy nie śmiałam ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham, bo wtedy zyskałbyś nade mną przewagę, a ja tego nie chciałam. Ten, kto bardziej kocha, jest zawsze stroną przegraną. A teraz jest już za późno. Za późno na okazywanie pokory.

Na wpół oślepiona przez łzy podniosła się do stołu w poszukiwaniu kieliszka. Sięgnęła po niego, ale chybiła, rozbił się na podłodze.

Trzask tłukącego się szkła otrzeźwił ją. Przez chwilę jeszcze siedziała, wpatrując się z przerażeniem w szklane okruchy. Potem wstała i podeszła do lustra.

Drżącymi palcami dotykała twarzy, gładziła, naciskała.

– Mój Boże, jak ja wyglądam – szepnęła przerażona, nie myśląc wcale o śladach pozostawionych przez płacz. Widziała teraz siebie taką, jaką musiał ją widzieć Sander i wszyscy inni. – Boże… – szepnęła.

Tego dnia utraciła bardzo wiele. Ominęła potłuczone szkło, nie patrząc nawet na karafkę z sherry, chwiejnym krokiem przeszła do sypialni i padła na łóżko. Długo leżała, spoglądając w sufit. Nie była pijana, a przynajmniej nie bardziej niż zwykle, lecz po prostu wstrząśnięta tym, co powinna była zrozumieć już bardzo dawno temu: że obrała w życiu złą drogę.

Dwa dni później Sander Brink przybył do Lipowej Alei.

To Benedikte nalegała, by nie zwlekał z przyjazdem. On sam miał wątpliwości, pragnął najpierw przeprowadzić rozwód, by nie zaszkodzić sławie jej i Andre.

Ale Benedikte opowiedziała już o Sanderze całej rodzinie i wszyscy jej bliscy ciepło go przyjęli. Ojca Benedikte, Henninga, Sander miał okazję spotkać już kiedyś wiele lat temu, gdyż ich ojcowie byli dobrymi przyjaciółmi. Sander poznał teraz Agnetę, która nie była prawdziwą matką Benedikte, i córkę Ulvara i Agnety, Vanję, młodziutką piękność o najdziwniejszym charakterze, z jakim się kiedykolwiek zetknął. Co też ta dziewczyna ukrywa? Taka była jego pierwsza myśl, gdy zobaczył Vanję.

Najwięcej jednak czasu spędzał z Andre. Chłopiec wkrótce się zorientował, że gość szczególnie się nim interesuje, i prędko zostali bliskimi przyjaciółmi. Do Sandera mógł się zwrócić z każdym problemem.

– On jest dla mnie jak ojciec – powiedział pewnego dnia Andre, kiedy stał gotowy do wyjścia do szkoły.

– Bo to jest twój ojciec – spokojnie odparła Benedikte, nie przerywając nakładania synkowi rękawiczek. – Twój prawdziwy ojciec, który do nas wrócił. Do tej pory nie wiedziałam, gdzie on jest. Ale znów się odnaleźliśmy i pobierzemy się, jak tylko będzie to możliwe. A teraz pospiesz się, bo spóźnisz się do szkoły.

Tego dnia Andre miał nad czym rozmyślać. Na lekcjach był milczący, nie słuchał, co mówi nauczyciel i bardzo powoli wracał do domu.

Sander, któremu Benedikte powiedziała, że chłopiec wie już o wszystkim, czekał na niego na podwórzu przy pierwszych lipach. Rozłożyste gałęzie nagich drzew czarnym wzorem rysowały się na tle szarego zimowego nieba. Chłopiec nadchodził z drugiego końca alei. Sander obserwował, jak szedł coraz wolniej, coraz wolniej, aż wreszcie stanął w miejscu.

Sander także nie ruszył się ani o krok.

Wreszcie Andre znów zaczął iść, teraz bardziej zdecydowanie. Kiedy znalazł się już dostatecznie blisko, Sander wyciągnął ręce, zrobił kilka kroków, ale decyzję pozostawił chłopcu.

Andre był już tuż przy nim. Sander widział, że błyszczą mu oczy. Chłopiec z najwyższym wysiłkiem utrzymywał spokój; widać to było po jego twarzy. Ale potem i on wyciągnął rękę i Sander ruszył w jego stronę. Nic do siebie nie powiedzieli, trzymając się za ręce poszli, by porozmawiać na osobności.

Benedikte obserwująca ich przez kuchenne okno westchnęła głęboko. Otarła oczy i dalej obierała ziemniaki na obiad.

Загрузка...