ROZDZIAŁ III

Kiedy przemarznięci dotarli do szpitala, był już ranek, chociaż ciemny jak noc. Dochodziła siódma, szpital powoli budził się do życia. W korytarzach i pokojach, gdzie czuwano nad chorymi, nadal paliły się lampy.

Jak wszystkie inne szpitale, tak i ten składał się z oddzielnych pawilonów. Budowano tak, by zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazków. Dla każdego rodzaju chorób przeznaczono odrębny pawilon. Główny budynek był większy, ale za to parterowy.

Christoffer pospieszył na izbę przyjęć i bez zbędnych wstępów poprosił, by natychmiast przygotowano salę operacyjną.

W pół zdania przerwał mu kolega, który nadbiegał pędem, aż rozwiewały się poły fartucha.

– Och, Christoffer, dzięki Bogu, że już jesteś. W szpitalu panuje kompletny chaos, możesz mi wierzyć…

– Dobrze, ale nie mam czasu…

– Ordynator leży złożony grypą, ty więc natychmiast musisz przeprowadzić operację!

Nieobecność ordynatora oznaczała, że Christoffer jest jedynym chirurgiem w szpitalu.

– Nic na to nie poradzę, tej kobiecie należy się pierwszeństwo przed wszystkimi innymi.

Wskazał na nosze, na których leżała Marit z Grodziska, całkiem teraz nieprzytomna.

– Ale nie wiesz jeszcze, o kogo chodzi – cicho uprzedził go kolega.

Na spotkanie z nimi szedł jakiś mężczyzna. Był to ojciec Lise – Merete, rajca Gustavsen.

Lise – Merete? Ach, mój Boże, to chyba nie ona?

Ale nie, nie o nią chodziło, a nawet gdyby tak było, to Christoffer z pewnością jako pierwszej pomógłby Marit z Grodziska.

– Och, dzięki Bogu, że jesteś, Christofferze – przywitał go rajca, poczerwieniały na twarzy ze wzburzenia i strachu. – Mój syn Bernt… On… Och, Boże, chyba tego nie zniosę! Że też ordynator musiał zachorować akurat teraz! – Przyszły teść Christoffera zakrył twarz dłońmi, ale zdołał się opanować i podniósł wzrok na młodego lekarza. – Musisz natychmiast operować Bernta. Natychmiast, powiedziałem. W tej chwili.

Z poczekalni dla odwiedzających wyszła Lise – Merete.

– Christoffer, najdroższy… Zrób, co w twojej mocy.

Uścisnął ją szybko i zapytał:

– Co dolega Berntowi?

Znał swego przyszłego szwagra, ale nie mógł powiedzieć, by mieli ze sobą wiele wspólnego.

Ojciec pospieszył z wyjaśnieniem:

– Najechał na mur automobilem.

– Automobilem?

Nie był to pojazd często spotykany na drogach. Właścicieli automobili w całej Norwegii dało się zliczyć na palcach jednej ręki.

– Tak, pożyczył od jakiegoś kolegi. No i źle się to skończyło, biedny chłopiec! Obie nagi… Przywieźliśmy go przed kwadransem.

Christoffer wciągnął głęboki oddech.

– Zaraz obejrzę Bernta. Ale najpierw muszę przeprowadzić inną operację. Trzeba zająć się tą kobietą.

– Co to za jedna? – opryskliwie zapytał Gustavsen. I on, i córka ze złością spojrzeli na nosze.

– Młoda kobieta z zagrody komorników. Ze względu na nią wróciłem do szpitala wcześniej, niż zamierzałem. Trzeba ją natychmiast operować, tu liczą się minuty. Siostro, proszę powiadomić o operacji wyrostka i wezwać personel operacyjny.

Pielęgniarka się zawahała.

– Wszystko gotowe, personel już czeka na operację Bernta Gustavsena. Brakowało nam tylko pana. Co za szczęście, że pan już jest, spodziewaliśmy się pana później, doktorze.

– Proszę najpierw wydać polecenia związane z operacją wyrostka.

Pielęgniarka odeszła. Lise – Merete przyglądała się Marit z nieskrywaną niechęcią.

– Przecież to tylko szkielet! W dodatku córka komorników…?

Christoffer zacisnął szczęki. Zaczął już zdejmować – wierzchnie okrycie.

Rajca zbliżył się do niego i oświadczył cicho:

– Dostaniesz dodatkowe pięć tysięcy, jeśli najpierw zajmiesz się Berntem.

– Panie Gustavsen, zaraz go obejrzę. Ale jeśli postanowię operować go jako pierwszego, to dlatego, że jego stan okaże się bardziej krytyczny, a nie po to, by na tym zarobić. – Sam usłyszał, jak chłodno zabrzmiał jego głos. – Chodźcie, pokażcie mi, gdzie on jest.

Sytuacja Bernta Gustavsena przedstawiała się nie najlepiej, wręcz źle, miał liczne złamania obu nóg. Bez wątpienia konieczna była szybka operacja.

Christoffer poinformował o tym Lise – Merete i jej ojca.

– Chwilowo jednak jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, natomiast Marit z Grodziska może umrzeć. Nią więc trzeba zająć się najpierw. Bernt dostał morfinę, teraz śpi.

Rajca podszedł do niego blisko, tak blisko, że Christoffer zobaczył, że jego zęby wymagają leczenia.

– Christofferze, jeśli zrobisz to, o co cię proszę, dopatrzę, aby moje datki na szpital nie ustały. W przeciwnym razie…

A więc groźby. Sytuacja zaczynała stawać się bardzo nieprzyjemna.

– Panie Gustavsen… Obiecuję, że uczynię dla Bernta wszystko, co w mojej mocy, ma pan na to moje słowo. Ale zrobię to ze względu na chłopaka i na was, jego rodzinę, a nie przez finansowy… – Na końcu języka miał już słowo „szantaż”, ale w czas się powstrzymał. – Nie ze względów finansowych.

– Mogę odciąć wszelką pomoc dla szpitala!

Christoffer odwrócił się i zaczął myć ręce.

– Ja sam dysponuję pewnymi środkami i nie zawaham się użyć ich tam, gdzie okażą się naprawdę niezbędne. Na przykład w takim szpitalu jak ten. A teraz, jeśli zechcecie mi wybaczyć, to zaczniemy. Im szybciej uporamy się z wyrostkiem, tym prędzej zajmiemy się Berntem. Nie, Lise – Merete, nie powinnaś teraz mnie dotykać, muszę unikać wszelkich zarazków.

Uśmiechnął się do ukochanej, ale dziewczyna odwróciła się na pięcie i wyszła. Ojciec bez słowa pospieszył za nią.

Christoffer westchnął ciężko. Rozmowa tak go zdenerwowała, że drżały mu dłonie, a tak teraz być nie powinno. Niedobrze też, że w nocy w ogóle nie spał. Powinien być wypoczęty.

Wydał kilka poleceń dotyczących Bernta i był już gotów do operacji Marit.

Tak chudego ciała nigdy jeszcze nie kroił. Kiedy patrzył na ten wrak człowieka, składający się z samej tylko skóry i kości, ogarnęło go gwałtowne wzruszenie. Na szczęście wyrostek robaczkowy nadal był cały, choć Christofferowi trudno było pojąć, jak to możliwe.

Wahał się w kwestii znieczulenia. Marit była tak głęboko nieprzytomna, że właściwie nie było ono wcale konieczne. Ale co będzie, jeśli się ocknie?

Wtedy nastąpiłaby prawdziwa katastrofa.

Nie był pewien, czy jej organizm w takim stanie zniesie działanie eteru, najlepszego środka znieczulającego, jakim w tamtych czasach dysponowano. Był bezpiecznym i pewnym środkiem do narkozy podawanym w otwartej masce. Na razie jednak nie odkryto, że jego zastosowanie może prowadzić do uszkodzeń wątroby i zaburzeń pracy mózgu, ale użyty jednorazowo jest absolutnie niegroźny. Clnristoffer natomiast niepokoił się o skutki uboczne. Eter wywoływał zwykle silne mdłości, a tego Marit z Grodziska mogła nie wytrzymać. Rana może się otworzyć i…

W jednej chwili jego myśli musiały zająć się czym innym.

Ledwie dotknął straszliwie obrzmiałego wyrostka, a już to wystarczyło, że pękł mu między palcami i w otwartą ranę wylała się ropa.

– Do kroćset! – mruknął pod nosem. – Siostro szybko, musimy oczyścić, zanim rozleje się dalej.

Długo w skupieniu zajmowali się wychudzonym ciałem Marit. Dobry Boże, modlił się w duchu Christoffer przez cały czas. Dobry Boże, pamiętasz, o co prosiłem, prawda? O to, byś pozwolił tej kobiecie zaznać choć trochę szczęścia na ziemi, zanim ją opuści. Nie pozostawiaj wszystkiego mnie, pomóż mi odrobinę, tak bardzo Cię proszę! Mówi się, że nawet wróbel nie spadnie na ziemię tak, byś Ty nie miał w tym udziału. Nie, nie, to nie tak. Tak, byś Ty tego nie widział, tak to brzmi, a to zmniejsza poczucie bezpieczeństwa. A maże to było: „tak, że o tym nie wiesz”? Wcale nie lepiej. Ale teraz rusz się i zrób coś! Jakiś nieduży cud, to chyba Cię nic nie kosztuje.

Opanował się i poprosił Boga o wybaczenie za te zuchwałe słowa. Jestem zbyt zmęczony i wzburzony, nie wiem, co mówię, próbował się tłumaczyć.

Nareszcie, starannie sprawdziwszy, czy nic nie zostało zapomniane, mógł zaszyć Marit. Zastanawiał się, ileż to razy w czasie operacji zadawał pytanie: „żyje jeszcze?”, na które odpowiadano mu skinieniem. Nigdy jednak nie było ono energiczne, lecz wahające się, pełne zatroskania.

No, skończone. Oddał Marit w sprawne ręce pielęgniarek i poszedł się umyć.

Na miłość boską, jakiż był zmęczony! A czekała go jeszcze jedna operacja, być może nawet bardziej skomplikowana. Nigdy nie lubił operować złamań, zawsze było tyle nieprzewidzianych okoliczności. Idealne zrośnięcie złamania było w zasadzie niemożliwe. Na kości zawsze tworzyła się wypukłość albo nierówność, której nie dało się wyprostować.

Kiedy wyszedł do poczekalni, Lise – Merete i jej ojciec natychmiast poderwali się z miejsc.

– To trwało – burknął rajca.

– Komplikacje – mruknął Christoffer, uścisnąwszy Lise – Merete.

– Komplikacje? To mogło kosztować mego syna życie!

– Nie sądzę. Przed chwilą dowiadywałem się o jego stan. Jest zadawalający. Muszę teraz napić się kawy i…

– Kawy? Masz zamiar jeszcze coś jeść, zanim zabierzesz się do roboty?

– Muszę. Nie spałem przez całą noc.

Rajca zacisnął szczęki.

– Lepiej dla ciebie, żeby z Berntem obyło się bez komplikacji. Jeśli nie, to będziesz musiał rozejrzeć się za innym zajęciem.

– Ależ, ojcze!

– Milcz, Lise – Merete! Nie mam zamiaru tolerować takiej nonszalancji, jaką okazał ten Christoffer.

Wyszedł do poczekalni, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że pobudzili się wszyscy pacjenci.

– Nie przejmuj się ojcem – łagodnie powiedziała Lise – Merete. – Jest nieswój, bo tak bardzo niepokoi się o Bernta.

– Świetnie to rozumiem – uśmiechnął się do niej.

Lise – Merete odgarnęła kosmyk włosów z czoła Christoffera.

– Ale to było bardzo niemądre z twojej strony zajmować się najpierw tamtą kobietą. Zwykłą komornicą!

– Lise – Merete, to do ciebie niepodobne. Zawsze jesteś taka wielkoduszna. Ta kobieta przez dwadzieścia lat żyła w piekle. Zasłużyła na to, by wreszcie ktoś potraktował ją jak pełnowartościowego człowieka.

– I to musiałeś być koniecznie ty?

W jej łagodnym głosie znów wyczuwał chłód.

– Tak, ja i wszyscy ci, którzy uratowali ją od pewnej śmierci. Dwoje dzieci znalazło ją wycieńczoną, nieprzytomną z głodu i bólu, na bagnach.

– To doprawdy wzruszające – oświadczyła Lise – Merete, odchodząc od niego. Zaraz jednak wróciła. – Christofferze, taka jestem z ciebie dumna! Wszyscy mówią, że zdobyłam najatrakcyjniejszego kawalera w mieście.

Te słowa bardzo go zawstydziły.

– Muszę już iść, najmilsza. Za kilka minut Bernt znajdzie się na stole operacyjnym, powiedz o tym ojcu.

Wystudiowanym ruchem posłała mu w powietrzu pocałunek, Christoffer odchodząc poczuł, jak robi mu się cieplej na sercu.

Złamanie nóg Bernta Gustavsena okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż Christoffer przypuszczał, operacja trwała więc bardzo długo. Christoffer był odpowiedzialnym i zdolnym chirurgiem, choć wcale nie gwiazdą w swej specjalności. Jego największą zaletą była dokładność i precyzja.

Z pewnym niepokojem Christoffer musiał przyznać, że Bernt Gustavsen czekał zbyt długo. Jego obrażenia wyglądały groźnie. A gdyby bakterie przypuściły atak, byliby całkowicie bezbronni. Mogli z nimi walczyć tylko jodyną.

Christoffer nie najlepiej znał Bernta. Młodszy brat Lise – Merete miał osiemnaście lat i podobno jako dziecko był wyjątkowym nicponiem. Christoffer nie mógł powiedzieć, że młodzieniec z wiekiem się poprawił. Był rozpieszczany przez rodziców, często widywano go na mieście, wiedziano o jego licznych nocnych wypadach i w miarę możliwości wyciszanych wizytach na posterunku policji, gdzie nieprzytomny musiał trzeźwieć do rana. Rozbicie automobilu należącego do przyjaciela – to było idealnie w jego stylu.

Jednak zasługiwał na uczciwe leczenie, zarówno przez wzgląd na jego rodziców, jak i na niego samego, mógł przecież jeszcze wyrosnąć na porządnego człowieka. A poza tym był młodszym bratem Lise – Merete. Już sam ten fakt powinien mu zapewnić szczególne traktowanie.

Ale szczególne traktowanie kogokolwiek nie leżało w zwyczaju Christoffera. Gdy w zatroskaniu składał, kawałek po kawałku, zmiażdżone kości lewej nogi chłopaka, wiedział, że mimo wszystko ustalił odpowiednią kolejność zabiegów. Życie ludzkie miało dla niego jednakową wartość, ale szanse na przeżycie Marit z Grodziska były znacznie mniejsze, gdyby to jej zabieg odłożono na później.

Operacja głęboko uśpionego Bernta trwała wiele godzin. Pod koniec Christoffer był już tak zmęczony, że zaszycie i prace kończące musiał pozostawić swoim współpracownikom. Lepiej było, by on sam tego nie robił.

Zajrzał jeszcze tylko do Marit z Grodziska, gdzie czuwająca pielęgniarka oznajmiła mu szeptem, że kobieta nadal pozostaje nieprzytomna, lecz gorączka przestała rosnąć.

– To świetnie – stwierdził Christoffer.

Potem nigdzie już nie wstępując poszedł do swego mieszkania, położonego tuż poza ogrodzeniem szpitala. Rozmowa z Lise – Merete musiała poczekać, teraz pragnął jedynie snu.

Następnego dnia rano Christoffer wybrał się na obchód. Wypoczęty i energiczny, a przygotowany na mającą się odbyć wieczorem rozmowę z Lise – Merete. Co prawda teraz nie bardzo wiedział, a czymż to tak niezwykle ważnym miał z nią mówić. Ona była przecież prawie chodzącą doskonałością, a zresztą on chyba nie chciał mieć idealnej żony? Czy nie powinien być wyrozumiały wobec tej jednej jedynej jej słabości?

Choć czy można nazwać to słabością? Czy ta jej niepewność, ten strach przed utraceniem go nie był wzruszający?

Tak, ale właśnie o tym musiał z nią porozmawiać, przekonać ją, że w pełni może na nim polegać. Jej i tylko jej oddał całe swe serce. Nie będzie nawet musiał wspominać o tym, co w niej zauważył, swoją mowę obrończą miał już gotową.

Mowa obrończa? A cóż to za dziwnego sformułowania używa w tych okolicznościach!

Christoffer zdążył już się zapytać o stan dwojga swoich nowych pacjentów. Przełożona pielęgniarek oznajmiła, że oboje, stosownie do swojego stanu, czują się dobrze.

Tak, tak, pomyślał z gniewem. Już z daleka dochodziło żałosne zawodzenie Bernta Gustavsena. Nikt najwidoczniej nie cierpiał bardziej niż on.

Ból trudno określić. Ludzie mają różne progi odporności na ból i niejednakową potrzebę skarżenia się na cierpienia. Bernt Gustavsen najwidoczniej należał do tych, którzy lubią wszem i wobec głosić o swoich mękach. Christoffer nie wątpił wcale, że biednego chłopaka musi straszliwie boleć, lecz inni, odczuwający równie silne dolegliwości, potrafili zacisnąć zęby i milczeć.

Christoffer bardzo pragnął, by ordynator jak najprędzej powrócił do pracy. Odpowiedzialność za Bernta i jego rodzinę ogromnie go przytłaczała.

Ponieważ pawilon, w którym leżał Bernt, usytuowany był najbliżej, od niego rozpoczął obchód.

Najpierw Christoffer przywitał się z wieśniakiem, którego przywalił ładunek gruzu. Człowiek ten od dawna przebywał w szpitalu, ale przez cały czas nie opuszczał go dobry humor.

– A cóż to za zarzynany wieprzek przyszedł się leczyć? – zaśmiał się. – Trudno mi przychodzi uwierzyć takim, co bez przerwy wrzeszczą: „Och, rak mnie boli! Jak boli, jak strasznie boli!”

Christoffer stłumił śmiech i odparł życzliwie:

– Ten młody chłopak naprawdę cierpi, ale mógłby przynajmniej spróbować trochę się pohamować z uwagi na innych pacjentów. No, a jak ty się czujesz?

– Chcę wrócić do domu.

– Słyszę to już od dwóch tygodni. Ale poczekamy jeszcze parę dni.

– To z kolei ja słyszę już od dwóch tygodni. Muszę wracać do domu na świniobicie.

– Poradzą sobie bez ciebie. Ale mogę cię pocieszyć, że idzie ku lepszemu.

Christoffer odwrócił się do sąsiedniego łóżka. Leżał na nim młody naukowiec, któremu w ranę na ręce wdała się paskudna infekcja. Nie chciała ustąpić, choć zakładali sączki i bez końca zmieniali opatrunki.

– Oczywiście ty także chciałbyś wrócić do domu?

– Jasne – odparł młody człowiek. – Niemniej jednak rozumiem, że moja wolność jest na razie ograniczona.

– Robimy, co możemy. Z pewnością wkrótce nastąpi poprawa.

O tym jednak Christoffer nie był wcale przekonany. Zwalczenie uporczywych infekcji należało do rzeczy prawie niemożliwych.

Wędrował po niewielkiej sali od łóżka do łóżka, ale większość pacjentów wyrażała na ogół tylko dwa życzenia: po pierwsze, móc wrócić do domu, a po drugie, zatkać gębę temu szaleńcowi z sąsiedniego pokoju.

Christoffer przeszedł więc prosto do Bernta Gustavsena. Kiedy chłopak dostrzegł lekarza na horyzoncie, okrzyki bólu przybrały na sile.

– Dobrze już, dobrze – uspokajał go Christoffer miłym, acz stanowczym głosem. – Jak się czujesz?

– Umieram! Wiem, że umrę, bo nikt nie wytrzyma takiej męki!

Christoffer zerknął na kartę Bernta i powiedział beznamiętnym tonem:

– Wiem, że cię boli, bo tak być musi. Ale zaraz dostaniesz trochę morfiny, zobaczysz, że ci to pomoże. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, teraz musimy czekać, co przyniesie czas.

– Czy mama z ojcem przyjdą niedługo?

– Przyjdą w porze odwiedzin, jestem pewien. Do tego czasu musisz odpocząć.

A raczej dać odetchnąć innym, pomyślał Christoffer, głośno jednak tego nie powiedział.

Kontynuował obchód.

Wreszcie dotarł do Marit z Grodziska. Leżała w całkiem innym pawilonie.

Po drodze jedna z pielęgniarek szepnęła mu na ucho alarmującą wiadomość:

– W jednym z pawilonów wybuchła jakaś epidemia, doktorze! Kilku pacjentów ma już wysoką gorączkę.

Christoffer mruknął coś przez zęby. Epidemii wewnątrzszpitalnych obawiały się wszystkie tego rodzaju placówki. W tym czasie, w roku 1901, nie bardzo było czym się bronić. Pozostawało jedynie szorowanie ścian, podłóg i łóżek karbolem oraz surowe obostrzenia.

– Proszę natychmiast odizolować ten pawilon – polecił. – I nie muszę chyba przypominać o przestrzeganiu jak najsurowszych zasad higieny.

Po raz kolejny pomyślał: Oby ordynator wrócił jak najszybciej! Spoczywa na mnie zbyt wielka odpowiedzialność!

Marit z Grodziska rozejrzała się dokoła ze zdumieniem. Zrozumiała, że leży w sali razem z wieloma innymi pacjentkami, ale przy jej łóżku ustawiono parawan, niczego więc nie widziała, słyszała tylko przytłumione, wyrażające rezygnację głosy leżących kobiet.

W jednym rogu zauważyła, że ściany pomalowano na szarobrązowy kolor. Sufit był kiedyś biały, teraz przybrudził się i poszarzał ze starości, pokrył go kurz i popstrzyły muchy.

Jak się tutaj znalazła? Próbowała sobie przypomnieć.

Dziwne… Ten nieznośny, rozsadzający ból w prawym boku ustał. Zamiast niego pojawił się inny, wyraźniej umiejscowiony, czysty i kłujący, jakby od rany. Spróbowała się poruszyć, ale nie udało jej się, tak mocno zapiekło.

Elegancka dama, cała w bieli i czerni, w dziwnym czepcu na głowie, natychmiast poderwała się z krzesła stojącego tuż przy jej łóżku.

– Spokojnie, tylko spokojnie – przemówiła anielsko łagodnie. – Nie możesz się ruszać, bo puszczą szwy po operacji.

Operacja?

– Czy ja jestem w szpitalu? – szepnęła przerażona.

– Tak. Zostałaś zoperowana i wszystko jest jak najlepiej. Niedługo wrócisz do zdrowia.

Marit, która wyrosła w zagrodzie komornika, pamiętała o twardych wymogach życia.

– Ale ja nie mam czym zapłacić!

– To na pewno da się jakoś załatwić – uspokoiła ją miła kobieta. – Nie możemy przecież odkręcić tego, co już zostało zrobione.

Marit aż jęknęła na myśl o pieniądzach, jakie na pewno była teraz winna.

Z wolna nasuwały się wspomnienia.

Moczary… Zimno… Boleści i słabość.

Ludzie, którzy nagle znaleźli się przy niej. Czyjaś twarz…

Przez jej ciało przepłynęła fala gorąca. Widziała twarz samego archanioła, trzymała go za rękę.

Życzliwy, pełen zrozumienia, zawsze cierpliwy głos.

Czy on nie był przypadkiem doktorem?

Otworzyła usta, żeby zapytać, ale natychmiast znów je zamknęła. Nie, to zbyt osobiste, jej nie wypadało zadawać pytań.

W ustach jej zaschło, wargi także miała suche. Pielęgniarka natychmiast była przy niej i zwilżyła jej usta kilkoma kroplami wody.

– Pić – szepnęła Marit ochryple.

– Nie wolno ci nic pić. Ale possij to.

Wsunęła jej do ust patyczek owinięty watą nasączoną wadą. Marit ssała zachłannie, ale było tego za mało.

Pielęgniarka wyglądała na zatroskaną. Marit nie mogła odczytać jej myśli, które niezmiennie zatrzymywały się na westchnieniu: „Mój Boże, jeśli ta kobieta wkrótce nie dostanie czegoś do jedzenia, to może się okazać, że cała operacja nie na wiele się zdała:”

Do sali w pośpiechu zajrzała inna siostra.

– Obchód!

Za parawanem rozpoczęła się jakaś gorączkowa krzątanina, poprawiano pościel, przesuwano łóżka. We wzroku pielęgniarki czuwającej przy Marit także pojawiła się jakaś nerwowość, ułożyła inaczej kołdrę, stanęła na baczność i nasłuchiwała.

W sali rozległo się szuranie nowych kroków i szmer głosów. Marit rozpoznała głos, który zdawał się przewodzić całemu orszakowi.

To był on, mogła przysiąc. A jeśli przyjdzie także do niej? Ale dlaczego miałby to zrobić?

Bezradnie zaczęła się zastanawiać, jak też wygląda, ale i tak nie mogła zrobić nic, po cóż więc niepotrzebnie się dręczyć?

Zbliżali się. Usłyszała, jak doktor mówi do kogoś, że może już wracać do domu, a ktoś inny musi jeszcze parę dni poczekać.

– Bardzo chętnie! – rozległ się kobiecy głos. – Z przyjemnością zostanę u doktora!

Po sali poniósł się śmiech.

Potem głosy przycichły. „Przenieść do izolatki”. „Dobrze, doktorze”, stłumionym głosem odparła pielęgniarka. Z ich tonu Marit zorientowała się, że nie oznaczało to nic przyjemnego. Pacjentka także nie odpowiedziała, inaczej niż inne. Może nie mogła? Pozostałe chore także umilkły.

Ale Marit już zdążyła zauważyć radość i zadowolenie w ich głosach. Najwidoczniej jej doktor był tutaj ogromnie lubiany. Ogarnęło ją niemądre poczucie dumy, jakby i ona miała w tym swój udział.

I nagle on stanął za parawanem! Serce w piersi Marit gwałtownie podskoczyło. Jakiż on niebywale wysoki!

Po części było to złudzenie, bo przecież patrzyła na niego od dołu, ale Christoffer Volden był rzeczywiście mężczyzną rosłym i przystojnym, przyjemnie było na niego patrzeć.

– Jak się czujesz, Marit?

Wiedział, jak ona się nazywa, zwracał się do niej po imieniu!

– Bardzo dobrze, dziękuję – zachrypiała w odpowiedzi. Odpowiedziałaby tak, nawet gdyby jedną nogą stała już w grobie.

– Obejrzymy ranę, sprawdzimy, czy nie ropieje – oznajmił, a pielęgniarka odsunęła przykrycie.

Ach, przecież mężczyzna nie może patrzeć na jej ciało, to nie uchodzi! Marit uczyniła gest, jakby chciała się zasłonić, ale on natychmiast mocno chwycił ją za ramię i rzekł stanowczo:

– Ostrożnie, nie rób żadnych gwałtownych ruchów!

Jej pełne rozpaczy oczy musiały zdradzić wszystkie myśli.

– Droga Marit, to ja cię wczoraj operowałem. Miałem więc już okazji cię oglądać.

On? Operował… Ach, mój Boże, co za wstyd, czy on widział ją… całą?

Zaraz jednak, kiedy delikatnie uniósł bandaż, z Marit coś się stało. Nie było to nic niezwykłego, właściwie dość typowa reakcja dla wielu pacjentek. Marit pokochała swego lekarza. Nawiązała się między nimi intymna więź. On miał autorytet i siłę, której ona mogła się poddać, ona zaś była tą oddaną, uwielbiającą.

Uczucie to napłynęło gwałtownie, zalała ją ogromna fala szczęścia. Nie wiedziała, że wiele pacjentek doktora Voldena przeżywało to samo, choć nie tak intensywnie. Ona bowiem była bardzo samotną małą dziewczynką, która wyrosła na równie samotną kobietę.

Marit nosiła w sobie głębokie pokłady niewykorzystanej miłości.

Nie przeszkadzało jej już, że on jej dotyka. Ciało Marit należało do niego, ta myśl podniecała ją, jednocześnie sprawiała przyjemność i przerażała.

– Tak, całkiem nieźle to wygląda – powiedział, nakrywając ją kołdrą. Uśmiechnął się do niej uśmiechem, któremu trudno się było oprzeć. – Teraz będziesz tu sobie leżeć i odpoczywać, a my już zadbamy o to, byś nabrała trochę ciała. Potem będziesz mogła wrócić do domu.

Nie mam już domu, chciała odpowiedzieć, ale nie miała sił na tak żałosne wyznanie.

On jednak jakby mimo to zrozumiał, poznała to po jego nagle posmutniałej twarzy. Ach, oczywiście, widział przecież jej kosz z tymi paroma rzeczami, które ze sobą zabrała. I na pewno zorientował się, że na zawsze opuściła dom.

Doktor nieoczekiwanie wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. Dla Christoffera Voldena był to gest całkiem naturalny, ale dla Marit równał się rewolucji, był wielkim krokiem do świata ludzi. Nie pamiętała, by kiedykolwiek obdarzono ją pieszczotą. Rozkazy i połajania, to jedno spotykało ją od czasów, do których zdolna była sięgnąć pamięcią.

Zanim zdążyła się pozbierać, wszyscy odeszli, kierując się ku następnej sali.

A Marit została w podniosłym nastroju. Wiedziała, że nie wolno jej płakać, bo może się to okazać szkodliwe dla rany, a tak wielką miała ochotę uronić choć parę łez szczęścia! Pierś rozsadzała jej radość, zadowolenie i błoga nadzieja.

Christoffer zaprosił Lise – Merete na kolację. Gdy się spotkali, dziewczyna uśmiechnęła się ciepło, a jej uśmiech trafił mu prosto do serca. Taka była pociągająca, taka śliczna, aż trudno było od niej oczy oderwać.

Gdy szli do restauracji, Christoffer powiedział:

– Twój brat miewa się lepiej.

– Słyszałam, że bardzo cierpi?

– O, to całkiem normalne – sucho odparł Christoffer. – Tak wiele pozrywanych nerwów, to musi sprawiać ból!

Ujęła go pod ramię. Lise – Merete zawsze ogarniało szczęście, kiedy mogła wejść do pełnej sali mając u boku Christoffera. Nie było drugiego młodzieńca, który byłby tak przystojny, tak pociągający, tak wyróżniający się w swoim zawodzie i na dodatek tak bogaty!

– I poskładałeś Bernta! – zawołała. – Taka jestem z ciebie dumna!

Zawsze, gdy mrucząc tuliła się do niego, napawała go to cudownym uczuciem szczęścia. Roześmiał się zawstydzony.

Kiedy prowadzono ich do stolika, Lise – Merete oświadczyła impulsywnie:

– Właściwie to chciałabym dzielić z tobą szpitalne życie. Zawsze podziwiałam Florence Nightingale. Czy nie znalazłaby się tam dla mnie jakaś praca?

Christoffer roześmiał się. Usiedli, ujął ją za ręce nad stolikiem.

– Chyba nie, najdroższa. Na dłuższą metę raczej by ci to nie odpowiadało.

– To znaczy, że mnie nie znasz. Pragnę być z tobą, czy tego nie rozumiesz? Czy nie mogłabym na przykład przecierać czoła tym nieszczęśnikom albo robić coś podobnego?

– Taki ktoś nie jest nam potrzebny. Musiałabyś raczej opróżniać baseny albo szorować podłogi. Albo też kształcić się przez wiele lat.

Skrzywiła się ze śmiechem.

– No, to chyba zrezygnuję.

Przestudiowali menu i złożyli zamówienie. Kiedy czekali na jedzenie, Christoffer odetchnął głęboko i zaczął:

– Lise – Merete, chciałbym, żebyś wiedziała, że zawsze możesz na mnie polegać.

Natychmiast wzmogła czujność.

– Nie uważasz chyba, że chciałabym rozpocząć pracę w szpitalu dlatego, że wątpię w twą wierność?

Ta myśl nie przyszła mu do głowy, ale teraz ziarno niepokoju zostało zasiane.

– Nie, oczywiście, że nie – odparł prędko. – Ale czasami wydajesz mi się taka delikatna, taka bezbronna i niepewna jak mała dziewczynka. Tak bardzo chciałbym cię chronić, Lise – Merete! Na całą przyszłość.

Nie były to dokładnie te same słowa, których uczył się na pamięć siedząc nad rzeką. Ale cała ich rozmowa od samego początku potoczyła się inaczej niż zakładał.

– Wcale nie jestem niepewna – uśmiechnęła się Lise – Merete. Jej uśmiech był taki cudowny, taki łagodny. – Po prostu lubię być blisko ciebie, zawsze!

– To wspaniale. A nawet kiedy jesteśmy daleko od siebie, możesz być pewna, że moje myśli są przy tobie, zawsze i na wieki. Wiesz o tym, prawda?

Popatrzyła na niego niemal w uniesieniu.

– Tak, Christofferze, dziękuję ci za te słowa! I za te które powiedziałeś wcześniej, o przyszłości. Czy mam je rozumieć jako…?

– Oświadczyny? Tak, tak właśnie myślę.

– Ach, Christofferze – szepnęła, ściskając go za rękę. – Kocham cię, wiesz, jak bardzo cię kocham!

Nie zdążył odpowiedzieć, bo zjawił się kelner. Czekali aż skończy ich obsługiwać i odejdzie.

Lise – Merete pochyliła się do przodu.

– O czym myślisz? Wydajesz się taki szczęśliwy.

Christoffer wziął do ręki sztućce.

– Myślałem o tym, jak świetnie udała mi się operacja tej biednej dziewczyny z leśnych pustkowi.

Dłoń Lise – Merete zatrzymała się w pół ruchu, ale zaraz znów zabrała się za dzielenie mięsa. Powiedziała lekko:

– Wydawało mi się, że dopiero co twierdziłeś, że twoje myśli zawsze będą tylko przy mnie.

Potraktował to jako żart. Zaśmiał się perliście.

– Bo tak też jest. To były tylko przechwałki.

Lise – Merete zrobiła się jednak niezwykle milcząca. Gdy Christoffer podniósł wzrok, spostrzegł, że wokół jej ust rysuje się wyraz napięcia, ale nie przerywała jedzenia wpatrzona w stół.

Chwilę jedli w milczeniu, a potem Lise – Merete rzekła:

– Ona była przerażająco chuda. Jak trup.

– Kto taki?

– Twoja komornica. Ona musi być o wiele starsza od ciebie.

– Aha, mówisz o Marit z Grodziska – odparł Christoffer ze spokojem, starając się stłumić uczucie irytacji. – Owszem, ona ma dwadzieścia dziewięć lat, sprawdzałem to w karcie. I najwidoczniej w całym życiu nie przeżyła jednego szczęśliwego dnia.

– Tak dokładnie orientujesz się w wieku swoich pacjentów?

– To konieczne. Muszę wiedzieć, na ile są odporni. A Marit z Grodziska wygląda na o wiele starszą, niż jest w rzeczywistości.

Nie było to do końca prawdą, lecz intuicyjnie wyczuwał, jaka odpowiedź uspokoi i zadowoli Lise – Merete.

Mój Boże, pomyślał. Chyba nie będę zmuszony do kłamstw, wtedy wszystko legnie w gruzach. Muszę znaleźć jakiś sposób na uwolnienie się od tej ciągłej nieuzasadnionej…

Pierwszy raz świadomie nazwał rzecz po imieniu: od tej nieuzasadnionej zazdrości.

Загрузка...