ROZDZIAŁ IV

Nazajutrz poranny obchód nie należał do jego obowiązków, ale mimo to poświęcił chwilę, by zajrzeć do Marit z Grodziska. Po wizycie odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Nie mógł pojąć, skąd się one biorą, lecz gdyby się dłużej nad tym zastanowił, doszedłby do wniosku, że wypływają ze strachu przed reakcją Lise – Merete.

Do takich wniosków jednak Christofferowi było daleko. Sądził raczej, że sumienie nie daje mu spokoju, bo nie chce, by inni pacjenci uznali, że faworyzuje Marit. A wcale przecież tak nie było, on po prostu się o nią niepokoił, czuł się za nią odpowiedzialny w całkiem inny sposób niż za pozostałych.

Poranek rozpoczął się dla Marit od wstrząsu. Parawan zniknął, zewsząd padały na nią pytające, wyczekujące spojrzenia. Ale jak miała na nie odpowiedzieć? Przez ostatnie lata prawie w ogóle nie rozmawiała z ludźmi. Kiedy ktoś się do niej odzywał, prędko zasłaniała twarz ręką, a w odpowiedzi mamrotała coś niezrozumiałego.

A teraz zetknęła się z gromadką wyczekujących kobiet. I żadna z nich niczego nie mówiła.

Zwróciła wzrok ku oknu. Na parapecie w doniczce rósł kwiat, nigdy jeszcze nie widziała równie pięknej rośliny. Kwiat był czerwonożółty, nakrapiany ciemniejszymi plamkami, miał niezwykły, jak gdyby spłaszczony kształt. Przypominał delikatne kwiatki, które czasami znajdowała na bagnach, choć był o wiele od nich większy. Przez szybę zaglądała maleńka sikorka.

Na tabaczkowej ścianie wisiała szafka z rozmaitymi buteleczkami i słoiczkami, oznakowanymi etykietkami. Na pewno lekarstwa.

Ona sama leżała na żelaznym łóżku, poczuła to, kiedy ręką dotknęła krawędzi. To bardzo dziwne, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszała.

Nagle odezwała się do niej jedna z kobiet, Marit drgnęła przerażona. „Jak masz na imię?”, spytała. Powinna odpowiedzieć, ale jak to możliwe, gdy gardło miała zasznurowane, głos nie chciał jej słuchać, a ona sama pragnęła zapaść się pad ziemię?

Nie, nie wolno zasłaniać twarzy rękoma! Musisz, musisz teraz odpowiedzieć, nie ośmieszaj się, Marit, powtarzała sobie w duchu.

Wystraszona do szaleństwa odwróciła głowę w stronę sąsiedniego łóżka.

Po obchodzie przyszedł doktor Volden.

Na jego widok wychudzone oblicze Marit rozjaśniło się, a na policzkach wykwitły nieśmiałe czerwone plamki, przypominające rumieńce. Jakie to dziwne, pomyślał Christoffer, można by przypuszczać, że w jej ciele nie pozostała już ani jedna kropelka krwi.

Pielęgniarka poinformowała go wcześniej, że Marit miewa się całkiem nieźle. Oczywiście jest katastrofalnie niedożywiona, a fakt, że nie wolno jej przyjmować pokarmów, jeszcze pogarsza sprawę. Podskoczyła jej też temperatura.

To normalne, odparł Christoffer, po tak poważnej operacji zawsze rośnie gorączka.

Ale prawdę powiedziawszy, ta informacja go zmartwiła.

Przysiadł na brzegu łóżka Marit. Parawan usunięto, a pacjentki urwały przyciszone rozmowy, by lepiej słyszeć. Nie mógł temu zaradzić; uznał, że mimo to musi porozmawiać z Marit, która wydawała się zupełnie sama na świecie.

– Widzę, że idzie ku lepszemu – zagadnął najbardziej optymistycznym ze wszystkich swych lekarskich tonów i sam się tego zawstydził. Ale Marit rozpromieniła się jeszcze bardziej.

Była przeraźliwie chuda, a mimo to jej twarz miała w sobie coś pociągającego. Kręcone włosy wydawały się zaniedbane, ale siostra obiecała doprowadzić je do porządku, jak tylko Marit będzie miała dość sił. Ramiona, cieniutkie jak patyki, bezwładnie spoczywały na kołdrze. Oczy miała przygasłe, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób promienne.

– Tak, Marit, udało nam się przejść pierwszy etap – powiedział. – Ale chciałbym wiedzieć, co masz zamiar robić, gdy opuścisz szpital. Zrozumiałem, że zamierzasz się przeprowadzić. Twoje rzeczy są tu w szpitalu. Dokąd zamyślałaś się udać?

Z innych łóżek dały się słyszeć szepty:

– Nie ma drugiego takiego jak doktor Volden. Pomyśleć tylko, jak troszczy się o swoich pacjentów!

– Tak, mnie pomógł znaleźć opiekę do dzieci…

– Dokąd miałaś zamiar iść? – powtórzył pytanie Christoffer.

– Donikąd – odparła cicho. – Musiałam odejść z domu, nie wolno mi było mieszkać dłużej w Grodzisku. Chciałam prosić sąsiadów o pomoc, bo tak mnie bolało. Musiałam iść do ludzi. Tak się bałam…

– A potem?

Wyglądała jeszcze bardziej żałośnie.

– Ja… nie wiem. Nikt nie napisał z Ameryki. Kiedy jeszcze byłam dzieckiem, często powtarzali, że kiedyś do nich przyjadę, ale widocznie wcale tak nie myśleli.

Marit odwróciła twarz.

Christoffer nie wiedział, co odpowiedzieć.

– A co ty byś najbardziej chciała? Zapomnijmy na chwilę o Ameryce.

Znów popatrzyła na niego.

– Chcę pracować, ale nie wiem gdzie. Niczego nie umiem, nie mam gdzie mieszkać. Boję się pytać, nie potrafię rozmawiać z ludźmi.

– Moim zdaniem rozmawianie idzie ci świetnie.

Ogarnął ją zapał, co w jej stanie nie było szczególnie wskazane.

– Tak, ale tylko z panem, doktorze. Pan jest taki miły.

– Och, nie, nie mów tak – uśmiechnął się Christoffer. Zastanawiał się przez chwilę. – A co byś powiedziała na pracę tu, w szpitalu? Jakieś mieszkanie także bez trudu da się załatwić, o ile zgodzisz się na coś skromnego. Oczywiście praca także nie będzie lekka. Szorowanie podłóg i temu podobne zadania.

Co on takiego robi? Proponuje Marit ten sam rodzaj pracy, który, jak stwierdził, był nieodpowiedni dla Lise – Merete. Albo, ujmując to jeszcze inaczej, nie pozwolił swej ukochanej na pracę na terenie szpitala, a zaproponował ją innej kobiecie?

Ale to było coś innego. Po części ze względu na rodzaj pracy, po części zaś dlatego, że Marit naprawdę jej potrzebowała. Potrzebna jej była może nie tyle sama praca, co świadomość, że ma przed sobą jakąś przyszłość. To konieczne, by w ogóle wyzdrowiała. Teraz przemawiał przez niego lekarz, a poza tym młody syn Ludzi Lodu od zawsze miał w sobie coś z psychologa.

Marit z radości zakręciły się w oczach łzy.

– Jeśli tylko będzie mi wolno, będę pracować dzień i noc!

– Wystarczą same dnie – uśmiechnął się wstając. – Teraz musisz się tylko starać, żeby wyzdrowieć i nabrać sił, ja już zajmę się resztą. A poza tym dobrze się czujesz?

– O, tak! Wszyscy są tacy mili. Rozmawiałam dziś trochę z moimi sąsiadkami z pokoju. Są takie życzliwe.

Christoffer rozejrzał się po sali i wszędzie napotkał wyrażające sympatię, przyjazne uśmiechy.

– Bardzo się cieszę, że dotrzymujecie Marit towarzystwa – powiedział wesoło.

Przechodził od jednego łóżka do drugiego, dla każdej z pacjentek potrafił znaleźć dobre słowo. Taka półprywatna wizyta zdawała się kroplami sączyć życie w chore kobiety. Aż podrywały się z łóżek, chcąc okazać mu uwielbienie i szacunek. Trwało to, dopóki Christoffer nie wyszedł.

Wielką przesadą było stwierdzenie, że Marit rozmawiała z innymi pacjentkami. Wstydziła się ludzi do szaleństwa i cała konwersacja ograniczyła się do zdawkowej wymiany zdań: „Jak się nazywasz?” „Marit” „Na co tu leżysz?” „Co takiego? Ach, tak, na zapalenie ślepej kiszki”.

Wkrótce pacjentki zorientowały się, jak bardzo nieśmiała jest Marit, i przez delikatność nie pytały o nic więcej.

Teraz jednak te, które mogły, uniosły się na łokciach i zapragnęły dowiedzieć się o niej czegoś jeszcze. I Marit zaczęła mówić, z początku bezgranicznie zawstydzona, ale kiedy spostrzegła ich szczere zainteresowanie, opowiedziała im całą historię, jak to doktor i parę innych osób znaleźli ją w lesie.

Jej współtowarzyszki uznały opowieść za niezwykle interesującą. A potem Marit odważyła się na coś niesłychanego, nigdy nie przypuszczała, by kiedykolwiek było to możliwe. Ośmieliła się zapytać, co dolega innym.

Wywiązała się ożywiona rozmowa. Niektóre pacjentki w zapale usiadły na łóżkach, inne leżały spokojnie, uszczęśliwione, że wolno im mówić o własnych przeżyciach i doświadczeniach.

Był to jak do tej pory najpiękniejszy dzień w życiu Marit. Być wśród ludzi, być jedną z nich! Nic nie szkodziło, że rozmowy dotyczyły przede wszystkim chorób i dość drastycznych sprawozdań z sal operacyjnych i korytarzy szpitalnych.

Była jedną z nich! Czego więcej mogła pragnąć?

Ale rozmowa nadwątliła jej siły. Wieczorem pielęgniarki zganiły ją za to, że nie wypoczywała.

Nic na to nie poradzę, myślała sobie Marit. To na osłodę duszy.

Była taka szczęśliwa, taka szczęśliwa! Nawet gruba, szorstka koszula szpitalna, w której leżała, koszula, która kłuła i drapała, stanowiła dla niej źródło radości. Marit nie była bowiem przyzwyczajona do nowych ubrań. Donaszała garderobę po rodzeństwie, dopóki nie zostały z niej strzępki.

A teraz miała przyjaciół! I dane jej było spotkać tak wspaniałego człowieka, jak doktor Volden. Choć Marit odczuwała dla niego tylko dziecięcy podziw, coś jednak się w niej przebudziło, coś, do czego nie chciała się przyznać sama przed sobą i z pewnością przeraziłaby się nie na żarty, gdyby ktoś brutalnie odkrył przed nią całą prawdę. Ale kiełkujące w niej uczucie wykazywało pewne podobieństwo do głodu.

Słowo „głód” kryje w sobie tak wiele. Tęsknotę, pragnienie, potrzebę, pożądanie… Przede wszystkim jednak jest to uczucie dławiącego niezaspokojenia.

Na razie jednak było ono na tyle słabe, że Marit nie zauważyła, że coś zaczyna się z nią dziać. I tak chyba było lepiej, bo cóż innego mógł przynieść jej głód oprócz smutku?

Zwyczajem stało się już, że Christoffer każdego dnia przysiadał na kilka minut na łóżku Marit. Starał się sam siebie przekonać, że trzeba jej dodać otuchy, że to niezbędne do jej wyzdrowienia.

Prawdą jednak było, że on sam dobrze się przy niej czuł. Rozpierała go duma na myśl, że zdołał przywrócić Marit z Grodziska do życia w podwójnym rozumieniu tego wyrażenia.

Z każdym dniem pozwalano jej przyjmować coraz więcej pokarmów, najpierw tylko płynnych, aż wreszcie podano rzadki, wodnisty kleik.

A Marit stopniowo nabierała ciała, rozkwitała i ładniała. Robiła się ładniejsza, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

Rana nie goiła się tak prędko, jak życzyłby sobie tego Christoffer, ale miał nadzieję, że Marit z czasem wydobrzeje i nabierze sił, a wtedy szybciej będzie powracać do zdrowia.

Doszło wreszcie do tego, że cała doba upływała Marit na wyczekiwaniu na przyjście Christoffera. „Głód” na dobre pochwycił ją w swoje objęcia. Za każdym razem, gdy na korytarzu rozlegały się kroki, całe ciało drżało jej w napięciu. Nauczyła się już rozpoznawać jego chód. Stąpał szybko i stanowczo, świadomy celu. Czasami słyszała jego głos i serce zaczynało jej walić jak młotem, a gdy wchodził do innej sali, czuła rozczarowanie. Świadomość jego bliskości napełniała ją dręczącym niepokojem. Nie wiedziała nic o Lise – Merete, ale też i myślała o Christofferze tylko jak o dobrym przyjacielu. Prawdą jednak było, że on wypełnił całe jej istnienie, każda jej myśl miała związek z nim, a za każdym razem, gdy przychodził i uśmiechał się do niej, była tak niewypowiedzianie szczęśliwa, jakby zaraz miała wybuchnąć, i bardzo chciała móc wypłakać swą radość.

Christoffer nic o tym nie wiedział. Dostrzegał jedynie, że Marit jest weselsza i swobodniejsza niż dawniej i poczytywał to za dobry znak.

Natomiast jeśli chodziło o brata Lise – Merete, Bernta, to zanosiło się na to, że jego pobyt w szpitalu potrwa długo. Odmawiał wykonywania poleceń, nie chciał leżeć spokojnie, wiercił się w łóżku i próbował siadać, a to było niewskazane dla jego precyzyjnie poskładanych nóg.

Ponieważ dotykał i drapał rany, wywiązała się w nich zupełnie niepotrzebna infekcja. Ojciec Bernta stale przebywał w szpitalu, ciągle krzycząc i pomstując na złą opiekę, bo Bernt oczywiście skarżył się na wszystko, byle tylko usłyszeć choć parę słów współczucia. Personel szpitalny zaciskał zęby i milczał. Wiedzieli, że rajca ma wielką władzę i jeśli coś mu się nie spodoba, jest w mocy zmniejszyć wsparcie finansowe dla szpitala.

Ordynator wrócił do pracy i nareszcie Christoffer mógł podzielić się z nim odpowiedzialnością. Przyjął to z wielką ulgą.

Niestety, jak się okazało, nie udało im się powstrzymać ataku zarazków. Powoli, lecz nieubłaganie infekcja rozszerzała się na cały szpital. Lekarze byli bardzo zaniepokojeni, zaangażowano wszystkie siły, byle tylko uchronić pacjentów, ale któż zdoła wykryć bakcyle i zwalczyć je, dysponując tak skromnymi środkami?

Pewnego wieczoru Christoffer przyszedł z wizytą do domu rajcy.

Lise – Merete w ostatnich dniach wprost kipiała energią. Układała plany związane ze ślubem, weselem i wyprawą, szczebiotała i ćwierkała, aż Christofferowi trudno było zebrać myśli.

Oskarżał samego siebie, że nawet w wolnym czasie nie potrafi zapomnieć o pracy, ale w szpitalu tak wiele się teraz działo. Nie mógł też zwierzyć się Lise – Merete z tego, co go dręczy, gdyż panna panicznie bała się zarazków i być może, gdyby opowiedział jej o epidemii stafilokoków, nie zgodziłaby się na spotkania. A jeśliby usłyszała, że jej brat znalazł się w samym środku tych okropności, ani chybi wpadłaby w histerię. Lise – Merete była dziewczyną wspaniałą pod każdym względem, ale dla chorób miała niecodzienny respekt. Często żartowała, że właśnie po to, by uchronić się przed najrozmaitszymi paskudztwami, wybrała sobie lekarza. Dobrze mięć kogoś takiego w rodzinie!

A tego ranka jedna z pielęgniarek oznajmiła mu, że podejrzewa, iż zarazki przypuściły atak na pawilon, w którym leżała Marit!

– Muszę oczywiście mieć sześć druhen – oświadczyła Lise – Merete. – Wybrałam już sześć średnio ładnych przyjaciółek…

Christoffer ocknął się z zamyślenia.

– Dlaczego? – uśmiechnął się.

– Jasne chyba, że muszę mieć druhny?

– Owszem, ale dlaczego średnio ładne? To dość dziwne kryterium. Czy po prostu nie powinnaś poprosić najbliższych przyjaciółek?

– Och, naprawdę tego nie rozumiesz? Druhny nie mogą być brzydkie, to zakłóci całą uroczystość. I nie mogą też być za… No cóż, w każdym razie wybrałam już dla nich materiał na suknie. Woal w rozmaitych pastelowych kolorach. Stać nas chyba na to, ukochany?

– Co takiego? Ależ tak, oczywiście!

Obrzuciła go spojrzeniem pełnym wyrzutu.

– Nie da się od ciebie uzyskać żadnej rozsądnej odpowiedzi! Nad czym tak dumasz?

– Nie, nic, ja… – Musiał natychmiast coś wymyślić. – Zastanawiałem się tylko nad tym, czy nie powinniśmy poczekać, aż twój brat wyjdzie ze szpitala i będzie mógł być na ślubie?

– Ależ to oczywiste! Ja także potrzebuję czasu na uszycie osiemdziesięciu ręczników, czterdziestu par prześcieradeł z monogramem, rzecz jasna, obrusów, serwetek i…

Christoffer poczuł się nagle ogromnie zmęczony. Wstał z krzesła.

– Naprawdę jesteś słodka, Lise – Merete, ale muszę już iść, bo jutro czeka mnie ciężki dzień. Zaplanowano dwie operacje, a dziś też od rana pracowałem.

– Ależ oczywiście, mój drogi. Czy napisałeś już do domu o naszych planach?

Nie zrobił tego jeszcze, nie miał czasu, ale nie mógł się do tego przyznać.

– Tak, tak, napisałem wczoraj.

Musi wysłać list jak najprędzej, aby kłamstwo nie było aż tak ciężkie.

– Jak myślisz, co oni na to? Czy już o mnie wiedzą?

– Tak, sporo im o tobie opowiadałem. Ich zdaniem to świetnie, że taki zatwardziały stary kawaler jak ja nareszcie znalazł sobie dziewczynę.

Bardzo jej się spodobało, że o niej wspominał.

– Ale przecież ty wcale nie jesteś jeszcze taki stary – roześmiała się.

– Mam dwadzieścia siedem lat. Najwyższy czas, by się ustatkować.

A Marit z Grodziska ma dwadzieścia dziewięć, pomyślał bez żadnego związku. Agneta także jest nieco starsza od Henninga. No a różnica wieku między Solveig a Eskilem…

Wrócił do swego mieszkania z osobliwym uczuciem niespełnienia w sercu. Mam tyle szczęścia, myślał z desperacją. Lise – Merete zgodziła się mnie poślubić. Takie z niej słodkie, kochane stworzenie. Taka spontaniczna! Przygotowania do ślubu sprawiają jej tyle radości!

Na pewno będzie doskonałą żoną, o lepszej nie można nawet marzyć!

Następnego dnia tragedia stała się faktem.

Kiedy Christoffer wraz z ordynatorem i kilkoma pielęgniarkami przyszli do męskiego pawilonu na rutynowy obchód, natychmiast dostrzegli przerażające oznaki choroby. Młody uczony z zainfekowaną raną na ręce poprzedniego dnia wydawał się już prawie zdrowy. Teraz brzegi rany płonęły ognistą czerwienią, a oczy błyszczały od gorączki. Wesoły wieśniak, na którego zwalił się ładunek kamieni, również nie wyglądał lepiej, tego ranka nie miał ochoty na żarty.

A w sąsiednim pokoju leżał półprzytomny Bernt Gustavsen. Kiedy zdjęli bandaże, ujrzeli, że jedna noga od stopy do kolana była niepokojąco spuchnięta. Na twarzy i szyi pokazały się wrzody.

Nikt nic nie mówił, wszyscy i tak wiedzieli, co się stało. Pomimo starannego przestrzegania zasad higieny ktoś musiał zakazić i to pomieszczenie.

Ale kiedy nazajutrz weszli do kobiecego pawilonu, w którym leżała Marit, Christoffera ogarnął nagły strach. U Marit nastąpił nawrót gorączki, dręczącej jej biedne, wychudłe ciało przez pierwsze dni po operacji. A ciała dwóch innych kobiet pokryły się paskudnymi wrzodami.

Sytuacja była naprawdę rozpaczliwa. Rajca Gustavsen nie polepszył jej wcale, publikując zjadliwy artykuł w gazecie:

Skandaliczne warunki w naszym szpitalu.

Co ma począć biedna rodzina, kiedy jej drodzy najbliżsi są atakowani przez choroby nawet w szpitalu? Ośmielamy się twierdzić, że to zakrawa na skandal!

Czy lekarze nie mają za grosz poczucia odpowiedzialności?

I tak dalej, i tak dalej w podobnym tonie. Tak zwana szpitalna zaraza nie była właściwie niczym niezwykłym, ale tym razem pod opieką lekarzy znajdował się syn rajcy, a to od razu zmieniało sytuację. Łatwiej o dramatyczny ton w prasie. Gustavsen nigdy nie wybaczył Christofferowi, że zoperował ubogą komornicę przed Berntem, nie przejmował się więc, że jego niezwykle ostry artykuł dotknie także przyszłego zięcia. Lise – Merete była wzburzona. Nie podobało jej się wcale, że Christoffera zaatakowano w gazecie, a jeszcze mniej, gdy usłyszała o epidemii w szpitalu. Dlaczego narzeczony nic nie powiedział? Czy nie rozumiał, że mógł przywlec zarazę do innych?

To znaczy konkretnie do niej?

Cała ta sytuacja ogromnie zasmuciła Chsistoffera, ale smutek utonął w prawdziwych kłopotach wewnątrz szpitala. Oczywiście nie wszyscy pacjenci zachorowali, ale trudno było przewidzieć, w kogo uderzą panoszące się zarazki. Najczęściej jednak atakowały tych o najmniejszej odporności.

A Marit z Grodziska nie miała absolutnie nic, czym mogłaby się bronić.

Z Berntem Gustavsenem sprawy także miały się nie najlepiej i rajca zaczął wpadać w histerię. Obawa o życie syna była rzeczą naturalną, ale on groził konsekwencjami, które mogły zaważyć na dalszym istnieniu szpitala. Na posiedzeniu rady miejskiej wygłosił mowę, w której żądał ograniczenia dotacji, dopóki lekarze nie zwalczą epidemii. Poparł go inny członek rady, którego krewniak także leżał w szpitalu, i we dwóch zdołali przekonać radę, że osoby odpowiedzialne za sytuację w szpitalu należy trochę postraszyć. A nic nie dokucza mocniej niż bojkot ekonomiczny, stwierdził rajca z niezachwianą pewnością siebie.

Christoffer, gdy się o tym dowiedział, odbył bardzo niemiłą rozmowę ze swym przyszłym teściem. Powiedział mu wprost, że rozsądniejszym posunięciem byłoby zwiększenie dotacji, tak by mogli zatrudnić dodatkową osobę, która zajęłaby się zbadaniem źródła epidemii. Rajca posiniały z gniewu wrzaskiem oznajmił, że spóźnione badania w niczym nie pomogą Berntowi, i tak już zarażonemu dzięki staraniom niezguł, którym gmina wypłaca bezwstydnie wysokie pensje. Uratujcie go, a otrzymacie nagrodę w postaci zwiększonych dotacji.

Christoffer, słysząc to, zaniemówił, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Nie chciał, by wyrwały mu się jakieś gwałtowne słowa pod adresem ojca Lise – Merete.

Nie mógł dopuścić, by jego biedna ukochana cierpiała tylko dlatego, że jej ojciec i jej narzeczony nie mogą dojść do porozumienia. Przecież nie miało to żadnego związku z nią!

Marit z Grodziska zrozumiała, że jej stan znacznie się pogorszył. Była już taka wesoła i silna, a teraz znów nie mogła nawet unieść ręki: Co dzień przychodziła pielęgniarka, by zdrenować ranę, którą trzeba było ponownie otworzyć, gdyż na nowo wdało się zapalenie.

Wraz z dwiema pozostałymi zarażonymi kobietami umieszczono ją w osobnym pokoju, by zaraza nie przeniosła się na inne pacjentki.

Ale Marit zdawała sobie sprawę, że jest z nich wszystkich najsłabsza.

Doktor Volden zaglądał do niej codziennie. Oczy miał pełne smutku, wydawały się suche jak piasek od braku snu, przepracowania i ciągłego zdenerwowania.

Brakowało jej sił, by dłużej z nim rozmawiać, ale była jej wielką pociechą, że może przez chwilę trzymać go za rękę i słyszeć, jak mówi, że wszystko na pewno będzie dobrze, że musi być silna i myśleć o przyszłości. Cały personel szpitalny robił, co w ludzkiej mocy, by znów wydobrzała, i jej także nie wolno tracić woli walki.

I Marit kiwała głową, szepcząc, że i ona chce walczyć, nie wie tylko, skąd ma brać na ta siły.

Pewnego ranka Christoffer usiadł przy niej. Ledwie go widziała; była rozpalona i spocona od gorączki, z trudem chwytała oddech. Czuła jednak jego dłoń na czole, czuła, jak zsuwa się niżej, gładzi ją po policzku, powoli i z czułością. Marit przekręcała głowę tak, by mogła spocząć na jego dłoni. Nie cofnął ręki, poczekał, aż zmęczenie weźmie górę i dziewczyna zaśnie.

Tego dnia ocknęła się raz jeszcze. Christoffera już przy niej nie było, ale trwał obchód i przy jej łóżku stali inni lekarze.

Usłyszała głos ordynatora:

– Proszę przenieść ją do separatki, siostro!

Nie! błagała Marit bezgłośnie: Nie, och, nie!

Загрузка...