ROZDZIAŁ XI

Kiedy minęła pora odwiedzin, pielęgniarki znów przystąpiły do rutynowych zajęć.

Starsza siostra w nakrochmalonym czarno – białym czepku otworzyła pokój Marit i przerażona przystanęła w drzwiach.

– Brr! Jak tu lodowato! – zawołała, jakby chcąc odpędzić zimno.

Dął wicher, okno otwierało się i zamykało, nie mogło się jednak zatrzasnąć, bo blokowała je wplątana zasłona. W łóżku leżała nieruchomo Marit z Grodziska, wyglądała na zamarzniętą.

Pielęgniarka podbiegła do okna i jak najprędzej je zamknęła. Przez moment stała w miejscu, przestępując z nogi na nogę. Nie mogła się zdecydować, czy ma okryć Marit lodowatą kołdrą, czy też raczej wezwać pomoc. Wreszcie zdecydowała się na to drugie.

Jej krzyk ściągnął do pokoju przestraszone pielęgniarki i lekarzy. Christoffer wychodził akurat z sąsiedniego pawilonu i jedna z sióstr gwałtownymi gestami dała mu znać, że natychmiast ma przyjść na górę.

Od razu pomyślał, że coś stało się z Marit, jak się okazało – słusznie. Wszyscy zbiegli się do jej izolatki. Ach, mój Boże, oby nie coś nowego, ona przecież przeszła już zapalenie wyrostka, odparła atak szpitalnej infekcji. Co się stało tym razem, to biedne stworzenie więcej nie wytrzyma!

– Przecież tu jest strasznie zimno! – wykrzyknął.

– No właśnie – odparł inny lekarz, który owijał wychudzone ciało Marit w nagrzane wełniane koce. Obok stały już przygotowane nosze, by przenieść chorą do cieplejszego pomieszczenia.

Christoffer ujął jej dłoń. Ogarnął go ogromny smutek.

– Co tu się stało?

– Okno było otwarte – odpowiedziała pielęgniarka, która znalazła Marit. W jej glosie brzmiało wzburzenie. – A kołdra leżała na podłodze. Dzwonek także, nie mogła wezwać nikogo na pomoc.

Druga pielęgniarka orzekła zdecydowanie:

– Musiała zrzucić kołdrę, a kiedy próbowała zadzwonić, dzwonek także spadł na podłogę.

– No, a okno?

Ułożyli chorą na noszach. Christoffer także ruszył ku drzwiom, nie chciał puścić ręki Marit.

– Okno? Musiało otworzyć się samo, a potem zaplątała się zasłona.

Nie brzmiało to prawdopodobnie. Która z sióstr niedokładnie zamknęła okno? I przecież Marit nie wyglądała na osobę, która jest w stanie sięgnąć do dzwonka.

– Musiała długo tak leżeć – powiedział Christoffer wstrząśnięty. – Jest całkiem sina z zimna.

– Nie wyjdzie z tego – zawyrokował ktoś szeptem.

– Sza – uciszył go ktoś inny. – Nie wiadomo, czy nas nie słyszy.

Ułożono Marit na łóżku w innej sali i natychmiast podrzucono drew do kominka. Najlepszym posunięciem byłoby zrobienie jej gorącej kąpieli, ale podgrzewanie wody trwałoby zbyt długo. Christoffer, inny lekarz i dwie pielęgniarki wspólnie starali się natrzeć Marit.

– Niewiele ciała na tych kościach – stwierdził lekarz.

– Pamiętasz chyba, jak wyglądała, kiedy do nas przybyła? Teraz to już prawdziwy cherubinek – ostro zaprotestował Christoffer, ale jego głos przepojony był strachem.

– Cherubinek? – parsknął lekarz. – Wobec tego marnie karmią w niebie.

Nadbiegły siostry z parującymi ręcznikami, którymi owinęły nogi Marit. Christoffer usiadł tuż przy chorej i przytulił ją, chcąc oddać jej nieco swego ciepła. Nie śmiał nasłuchiwać bicia jej serca, bo się bał, że niczego nie usłyszy.

Raz po raz powtarzał w duchu to samo pytanie: Jak mogło do tego dojść? Jak mogło do tego dojść?

Jego kolega najwidoczniej myślał o tym samym.

– Czy Marit ktoś dzisiaj odwiedzał?

Pielęgniarka pokręciła głową:

– Marit nigdy nie miała gości, oczywiście oprócz krewnej doktora Voldena.

– Benedikte dziś wyjechała, a przed odjazdem nie wstępowała do Marit – odparł Christoffer. – Ja sam zaglądałem do niej kilkakrotnie, ale na długo przed porą wizyt i okno z całą pewnością było zamknięte. Nie wyczułem chłodu w pokoju.

– Czy haczyk mógł się sam otworzyć?

– Nie – stwierdziła pielęgniarka. – Są dwa haczyki i nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by się same otworzyły.

– Może sprzątaczka zapomniała rano o zamknięciu okna?

– Sprzątała wcześnie, a my podchodziliśmy do okna później i natychmiast byśmy zauważyli, gdyby coś było nie w porządku.

– Nic z tego nie pojmuję – mruknął lekarz. – Ona sama nie mogła przecież wstać.

– O nie, na pewno – powiedział Christoffer. – Upłynie sporo czasu, zanim stanie na nogi.

Jeśli w ogóle kiedykolwiek to nastąpi.

Benedikte, myślał z rozpaczą, tak bardzo jesteś tu teraz potrzebna. Ale Benedikte wyjechała.

Wydawało się, że tym razem nic poza kolejnym prawdziwym cudem nie pomoże biednej Marit. Jakby Śmierć upatrzyła sobie ją, Marit z Grodziska, na łup. Kostucha już dwukrotnie została oszukana. Po raz pierwszy trzymała swą ofiarę w szponach na bagnach. Gdyby nie przywędrowały tam dzieci i za ich sprawą Marit nie zostałaby przetransportowana na dół do wioski i dalej do szpitala, gdzie zoperowano jej wyrostek robaczkowy, umarłaby tam samotnie i jeszcze przez długi czas nikt by jej nie odnalazł. Bo przecież przeczołgała się dalej, pod świerki, a tam trudno ją było dojrzeć. Drugi raz Śmierć już prawie miała Marit, kiedy zaraziła się szpitalną chorobą. Wtedy jednak Marit nabrała już trochę sił dzięki pożywieniu, które jej podawano, i zdołała utrzymać się przy życiu do chwili, gdy przyjechała Benedikte i uzdrowiła ją swymi leczącymi dłońmi.

Ale Śmierć się nie poddawała. Mogło się wydawać, że to ona we własnej osobie weszła do pokoju Marit i otworzyła okno, zrzuciła przykrycie i dzwonek na podłogę.

Christoffera przebiegł dreszcz. Do głowy nagle wpadła mu jakaś myśl, błysnęła, ale zaraz umknęła, przegnana nerwowymi krokami pielęgniarek, biegnących wymienić wystygłe ręczniki na nowe, nagrzane.

Na chwilę zajrzał ordynator. Zapadł już wieczór, szpital gotował się na spoczynek.

Co za straszny dzień, pomyślał Christoffer. I tak nieprawdopodobnie długi! Ale na ogół złe dni bywają najdłuższe.

Przygnębiony ordynator zbadał Marit. Wszyscy wiedzieli, że otrzymał już dokładną relację. Czekali milczący, w napięciu. Christoffer niechętnie odsunął się od Marit, ułożył jej głowę na poduszce i wstał.

Ordynator osłuchał serce i płuca, ocenił też ogólny stan zdrowia Marit. Prostował się powoli. Równie wolno pokręcił głową. Kiedy pielęgniarka chciała zmienić ręczniki na nowe, nagrzane, wstrzymał ją ruchem dłoni.

Poprosił Christoffera i drugiego lekarza za sobą na korytarz.

– Jeśli przeżyje jutrzejszy dzień, to tylko dzięki niebywale silnej chęci życia. Płuca są już zaatakowane, zaczyna się rozwijać zapalenie, prawdopodobnie też zbyt długo leżała nieruchomo, czaiło się więc już wcześniej. Cóż za przeklęta historia, jutro trzeba przesłuchać cały personel!

– Czy ona jest już stracona? – wyrwało się Christofferowi, zanim zdążył się zastanowić.

Ordynator wbił w niego wzrok.

– Nikogo nie uważamy za straconego, dopóki nie przykryje się go białym prześcieradłem – powiedział odrobinę ostro. – Ale… No cóż, starajcie się utrzymać ją w cieple, to jedyne, co mażemy zrobić. No, i czekać. Dobranoc!

Czekać na koniec. O to właśnie mu chodziło, pomyślał Christoffer.

A ja będę czekał razem z nią.

Oczywiście obowiązki nie pozwoliły mu być przy Marit przez cały czas. Następnego dnia miał przeprowadzić ciężką operację, nie mógł się na nią stawić całkiem wykończony. Mimo to nie chciał zostawiać Marit samej, uważał, że nadal jest za nią odpowiedzialny.

Nie był w stanie zrozumieć, co tak mocno go z nią związało. Miał przecież pod opieką tylu innych pacjentów.

Reszta personelu udała się na spoczynek, tylko on pozostał przy chorej. Usiadł na stoliku przy łóżku, tak by cały czas móc ją obserwować. Wąskie, chybotliwe siedzenie było niewygodne, a w pokoju panował żar niczym w piecu, starali się bowiem zapewnić Marit jak najwięcej ciepła. Ale on nie miał czasu o tym wszystkim myśleć. Przez moment dostrzegł oznaki, że być może Marit przebudzi się ze śpiączki. Doskonale to rozumiał, jej także musiało dokuczać gorąco, była przecież jeszcze dodatkowo tak szczelnie owinięta.

W pewnym momencie przyszła nocna pielęgniarka i pozdrowiła go szeptem.

– Widzę, że tym razem tu ciepło. – Uśmiechnęła się wymuszenie. Christoffer odwzajemnił uśmiech i kiwnął głową. Potem znów został sam. Sam z Matit, która w pewnym sensie spowodowała zerwanie zaręczyn z Lise – Merete.

Akurat to go cieszyło. Po raz pierwszy tego wieczoru miał czas, by pomyśleć o Lise – Merete, i odczuł jedynie ulgę. Był wolny, to wspaniałe uczucie.

Ledwie słyszalny jęk Marit wyrwał go z zamyślenia. Uważnie przyjrzał się jej twarzy.

Bez wątpienia, było w niej teraz więcej życia.

– Marit – szepnął serdecznie.

Skurcz przebiegł po twarzy chorej, która nawet teraz, mimo skrajnego wycieńczenia, wydawała się pociągająca. Zmęczona, rozpalona od gorączki i ciepła panującego w pomieszczeniu, pokryta kroplistym potem, a mimo to niewypowiedzianie piękna. Tak, niewypowiedzianie, bo tej urody nie dało się opisać słowami. Była tak delikatna, tak ulotna, aż trudno ją pochwycić. Dlatego fascynowała w dwójnasób. Uroda Lise – Merete od pierwszego wejrzenia uderzała niczym cios pięści i on, typowy mężczyzna, padł przed nią na kolana. Spostrzegł teraz, w jak banalny sposób zareagował na zewnętrzną ułudę.

W napięciu obserwował Marit. Czy się przebudzi, czy też skurcze przebiegające po twarzy są zapowiedzią śmierci?

Prawdopodobnie to drugie. Już tyle razy wydawała się bezpowrotnie stracona, ale jakoś dochodziła do siebie, tym razem jednak nie było żadnych wątpliwości. Uratować mógł ją jedynie cud.

A Benedikte wyjechała.

– Marit – szepnął. – Kocham cię, wiesz o tym.

Mógł to teraz powiedzieć, niczego się nie obawiając. Nie miał żadnych zobowiązań wobec Lise – Merete, a Marit wierzyła w jego wyznanie miłości. Nie wolno jej zawieść w ostatniej godzinie.

I wtedy otworzyła oczy. Patrzyły na niego, spokojne i przytomne.

– Dziękuję, Christofferze – szepnęła słabym głosem. – Dziękuję za wszystko, czym dla mnie byłeś! Ja także cię kocham, na pewno o tym wiesz.

– Najdroższa, moja najdroższa Marit – powiedział wzruszony.

Powieki z wolna opadły na błękitne oczy, chora znów pogrążyła się w otchłani snu.

– Marit? – spytał na próbę.

Odpowiedziała mu tylko cisza. Przyłożył lusterko do jej ust, by sprawdzić, czy w ogóle oddycha. Po długiej chwili stwierdził, że jeszcze żyje.

Musiał odejść. Polecił nocnej pielęgniarce, by dbała o Marit, regularnie do niej zaglądała i natychmiast posłała po dyżurującego lekarza, gdyby zaszła jakaś zmiana.

Zmiana? Mogła jedynie oznaczać przekroczenie granicy świata żywych…

Tragedia Marit zajmowała jego myśli w znacznie większym stopniu niż troska o Lise – Merete. Ona na pewno sobie poradzi, czego nie można powiedzieć o Marit.

Gdyby tylko mógł coś dla niej zrobić! Coś, co naprawdę by ją uradowało.

Ale naturalnie było już na to za późno, na wszystko za późno. Zdążył powiedzieć jej, że ją kocha, i z tego się cieszył, bo choć nie miał o sobie wygórowanego mniemania, wiedział, że jest jedyną wielką miłością jej życia. Nie żałował więc, że pokusił się o drobne kłamstwo.

Kiedy szedł do swego mieszkania, zaświtał mu w głowie pewien pomysł.

Jeśli nazajutrz w Marit pozostanie jeszcze ta odrobina życia… Czy mu wolno?

Po krótkiej chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że to jedyne, ostatnie i najpiękniejsze, co może zrobić dla Marit z Grodziska.

A kiedy w myślach posunął się już tak daleko, gorąco zapragnął, by dożyła jutra i choć na chwilę się przebudziła. Bo nagle tak bardzo chciał zrealizować swój zamysł, mieć możliwość sprawienia jej radości.

Jego także to ucieszy. Zrekompensuje całą gorycz, jaką napełnił go związek z Lise – Merete.

Po raz trzeci zwrócił się do Boga w sprawie Marit. „Pozwól jej żyć, proszę! W każdym razie dopóki nie zrealizuję swego planu, tylko o to Cię proszę! Rozumiem, że ona jest bezpowrotnie stracona, ale daj jej choć jeden dzień, jeden jedyny dzień! Czy naprawdę proszę o wiele?

Następnego ranka pierwsze kroki skierował do Marit.

Żyła jeszcze, ale jej życie przypominało dogasający płomyk. Często widywał ją w tym stanie i bardzo się tego bał. Czy ów nikły płomyk się utrzyma, rozpali, czy też po prostu zgaśnie?

Jeszcze trochę, Marit, błagał. Przebudź się, mam dla ciebie niespodziankę!

W sali operacyjnej wraz z asystującym sztabem zoperował starszego mężczyznę. Starał się skoncentrować na swym zajęciu, ale zauważył, że myśli o czym innym. Operacja przebiegała normalnie, rutynowo, a kiedy po trzech długich godzinach została skończona, Christoffer poczuł się niezmiernie zmęczony. Nie miał jednak czasu na długi odpoczynek. Wypił filiżankę kawy i zjadł kilka kanapek, przygotowanych przez zapobiegliwą pielęgniarkę, a potem poszedł prosto do pastora, który mieszkał niedaleko i często odwiedzał szpital. Christoffer wyłożył mu swój plan i obiecał dać znać, gdy tylko Marit odzyska przytomność.

W niedużym pokoiku lekarzy spotkał przygnębione zgromadzenie.

– Co się z wami dzieje? – spytał Christoffer swoich trzech kolegów. Więcej lekarzy w szpitalu nie było.

– Nic szczególnego – odparł ordynator. – Po prostu w końcu człowieka ogarnia zmęczenie. Słyszałem, że operacja się udała?

– Taak – odparł Christoffer niepewnie. Miał nadzieję, że wszystko odbyło się jak należy, pomimo że taki był roztargniony. Niewybaczalna rzecz dla chirurga.

Ordynator głęboko wciągnął powietrze. Można to było nazwać westchnieniem.

– Czasami zastanawiam się, czy w ogóle istnieją zdrowi ludzie. Mam wrażenie, że zajmujemy się całą ludnością ziemi. A poza tym wyznaczyłem nasze przesłuchanie na drugą, wezwałem wszystkich, którzy mogą mieć jakiś związek ze sprawą Marit. Spodziewam się, że ty także przyjdziesz, Christofferze!

– Tak, oczywiście. Jak obchód? To znaczy…

– Chodzi ci o twą szczególną protegowaną? – Ordynator skrzywił się, pocierając dłonią górną wargę. – Muszę ci powiedzieć, że była nawet przytomna.

– Ca takiego? – Christoffer skoczył w kierunku drzwi. – Przepraszam…

– Niczego nie oczekuj! – zawołał za nim ordynator. – To tylko krótkotrwały nawrót sił, widywałeś to już wcześniej. Jakby ostatni bunt.

Ale Christoffer był już daleko.

Najpierw pognał do pawilonu, by sprawdzić, czy Marit nadal jest przytomna. I rzeczywiście, kiedy wszedł, rozjaśniła się na jego widok.

– Proszę nie pozwolić jej zasnąć – gorączkowo polecił pielęgniarce. – W jakikolwiek sposób, byle tylko jeszcze przez jakiś czas zachowała przytomność. Ja niedługo wrócę.

Sprowadzono pastora, a dwie pielęgniarki były świadkami, kiedy Marit z Grodziska została poślubiona bohaterowi swoich snów, Christofferowi Voldenowi z Ludzi Lodu. Z początku leżała z otwartymi oczami, oddychała z trudem, co jakiś czas powieki jej się osuwały, ale przytomnie szeptała w odpowiednich momentach, a jej twarz wyrażała tak upojne szczęście, że pastor musiał chusteczką wytrzeć nos, a pielęgniarkom ciurkiem płynęły z oczu łzy.

Pastor dał, rzecz jasna, wyraz swemu zdumieniu, jakimże sposobem osoba, której zaledwie przed kilkoma dniami udzielił ostatniego namaszczenia, może teraz brać ślub. Oczywiście trzeba to było nazwać ślubem w potrzebie, należało ominąć zapowiedzi, ale pastor uznał, że spełnienie ostatniego życzenia umierającej jest uczynkiem na tyle chwalebnym, że można przymknąć oczy na pewne formalne uchybienia.

Christoffer całkiem zapomniał o sobie. Myślał jedynie o tym, by sprawić radość Marit; dać jej do zrozumienia, że ona także jest jedną z ludzi, że jest ktoś, komu jest bliska i kto zajmie się nią przez całe życie. Nie wiedział, na ile ona sama zdaje sobie sprawę ze swej sytuacji, ale pełne smutku spojrzenie, jakim go obdarzyła, powiedziało mu, że nie miała przesadnych iluzji co do swej przyszłości.

Ale była uradowana i szczęśliwa. Christoffer siedział przy niej aż do drugiej, kiedy to musiał iść na przesłuchanie. Marit oczywiście bardzo prędko znów zapadła w śpiączkę, a życzenia szczęścia, wypowiadane przez wszystkich obecnych, dochodziły do niej gdzieś z bardzo daleka, jeżeli w ogóle je słyszała. Kiedy od niej odchodził, leżała nieprzytomna. Delikatnie ucałował jej śliczne, gładkie czoło i na palcach wysunął się z pokoju.

Zupełnie wyjątkowo skromny Christoffer pozwolił sobie poczuć się dumnym z własnego postępku.

Pokój lekarzy był pełen ludzi, siedzieli i stali gdzie się dało.

Przesłuchiwano wszystkich po kolei: sprzątaczkę, dozorcę, pielęgniarki i lekarzy. Poza kucharką w szpitalu nie było personelu kuchennego, pielęgniarki same roznosiły jedzenie.

Nikt nie miał nic nowego do dodania. Cała sytuacja była niepojęta. Sprzątaczka szlochała, zalewając się łzami. Miała wrażenie, że wszystkie podejrzenia skierowane są na nią, bo przecież to do jej obowiązków należało codzienne otwieranie i zamykanie okien. Ale teraz, zimą, nie przesadzano z wietrzeniem, i okno w pokoju Marit nie było otwierane od ładnych kilku dni. Wszyscy czuli się bardzo niezręcznie. Każdy obawiał się, że jest podejrzanym. W pokoju rosło napięcie i trudno się temu dziwić, zdarzyło się bowiem coś wyjątkowo groźnego, i to w tak tajemniczych okolicznościach. Niedbalstwo, to nie mogło być nic innego jak tylko niedbalstwo, ale to niedopuszczalne w szpitalu, kiedy ma się pod opieką bezbronnych chorych ludzi.

– Ale ktoś przecież musiał to zrobić – stwierdził ordynator. – A więc: Okno było otwarte, a ponieważ zasłona dostała się między skrzydło a ramę, nie mogło się zamknąć. Marit z Grodziska próbowała dosięgnąć dzwonka i zrzuciła go ze stolika, a jednocześnie zsunęło się z niej przykrycie, kiedy odwróciła się w stronę dzwonka.

Christoffer, jego kolega i wszystkie pielęgniarki przysłuchiwały się temu z niedowierzaniem.

– Ja też w to nie wierzę – oświadczył ordynator. – Marit nie była w stanie się odwrócić ani tym bardziej sięgnąć do stolika. A już na pewno nie mogła wstać i sama otworzyć okna!

– Nie, to wykluczone – pielęgniarki mówiły jedna przez drugą. – Ona nie ma siły nawet unieść głowy z poduszki.

– Musiał tam być ktoś inny – stwierdził Christoffer. – My tutaj wiemy, że tego nie zrobiliśmy, ale kto mógł tam wejść? Czy pacjentów od czasu do czasu nie odwiedzają diakoni, przedstawiciele rozmaitych sekt i pastorzy?

– Owszem – powiedział ordynator. – Ale nie wczoraj, tak mi się wydaje… chociaż właściwie nie wiem tego na pewno.

– Poczekajcie – jednemu z lekarzy nagle rozjaśniło się w głowie. – Jest ktoś, kogo zapomnieliśmy spytać.

– Kto taki?

– Stary Johannes.

– Ale on przecież prawie nie może się ruszać, ma sparaliżowane nogi. I dlaczego on miałby…? Pacjent?

– Nie, nie o to mi chodzi. Ale on niemal stale siedzi przy łóżku i wygląda przez okno.

Christoffer także skojarzył:

– I ma widok na pawilon Marit! Mógł widzieć, kto wchodził i wychodził tamtędy wczoraj!

– O ile, rzecz jasna, sam nie był zajęty gośćmi.

– Nonsens! Johannesa nikt nie odwiedza. Chodźmy go zapytać.

Ordynator, Christoffer i jedna z pielęgniarek poszli do drugiego pawilonu. Pozostałym pozwolono się rozejść.

Johannes był bystrym staruszkiem, który nie mógł opuszczać szpitalnej sali i cierpiał z tego powodu straszne męki. Słysząc ich pytania natychmiast się ożywił.

– Pozwólcie, że się zastanowię… Wiele osób wchodziło tam wczoraj i wychodziło. Na przykład doktor Volden.

– To wiemy – odparł ordynator. – Skoncentrujmy się raczej na popołudniu, bo tuż przed porą wizyt wszystko było w porządku. Przypomnij sobie porę odwiedzin, Johannesie, oczywiście przyszło wielu gości do innych sal, ale wymień wszystkich, których pamiętasz.

– Dobrze… Najpierw przyszedł mężczyzna, prowadząc za rękę dziewczyneczkę.

– To Karlsen, w odwiedziny do żony – powiedziała pielęgniarka. – Przychodzi co dzień.

– Tak, wiem. Potem Per – Rybak i Bjorn z Lasu, i dwie starsze damy, ich nie znam, ale na pewno szły z wizytą do pani Madsen, a potem Amanda spod Latarni, i… Tak, przyszła jeszcze młoda, elegancko ubrana dama, a później Petter, ten, co ma szklane oko, i…

– Poczekaj, nie tak szybko, wyliczasz gości jednym tchem – powstrzymała go pielęgniarka. – Prawie wszystkich potrafię połączyć z konkretnymi pacjentami, ale powiedz mi coś więcej o tej młodej damie, nie wiem, do kogo szła.

– Jak ona wyglądała? – spytał Christoffer, niczego nie podejrzewając.

– Pięknie, bardzo pięknie. Miała rudy płaszcz, obramowany futrem, na pewno prawdziwym, bo od razu było widać, że dobrze jej się powodzi. Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie córka rajcy? Co prawda nie widziałem dziewczyny od ładnych paru lat, ale była do niej podobna.

Christoffer, usłyszawszy opis, poczuł, jak lodowacieją mu nerwy czy naczynia krwionośne, czy co tam może lodowacieć. Zauważył błysk zdumienia w oczach ordynatora i pielęgniarki.

– Jak długo ta dama przebywała w środku? – spytał ordynator sucho.

Pozostali pacjenci nadstawili uszu. Niewiele jednak mogli z tego pojąć, nikt z nich bowiem nie wiedział, o co chodzi.

– No, długo nie siedziała – odpowiedział Johannes, nie zauważając ich zdumienia. – Jeśli to miała być wizyta, to było to tylko dzień dobry i do widzenia.

Znów popatrzyli na siebie. Christoffer pobladł straszliwie, twarz w jednej chwili bardzo mu się postarzała, rysy wyostrzyły.

Rzekł z ogromnym wysiłkiem:

– Tu z okna widać tamten pawilon. Czy widziałeś, by w porze odwiedzin ktoś otwierał jakieś okna? Chodzi mi o tamto, najbliżej rogu?

Johannes wyjrzał i kiwnął głową.

– Trudno mi powiedzieć, czy ta było akurat w porze odwiedzin, ale pamiętam, że widziałem rękę, która je otwierała. Pomyślałem sobie, że ktoś ma chyba nie po kolei w głowie, by otwierać okno w taką wichurę! Ale doszedłem do wniosku, że w środku nie ma pacjentów, inaczej zamarzliby na śmierć!

– Ale w środku ktoś był – rzekł Christoffer powoli. Poczuł mdłości, tak był wzburzony i zdenerwowany.

Pielęgniarka umiała myśleć bystro, chciała wiedzieć jeszcze więcej:

– Widziałeś rękę, która otworzyła okno?

Johannes nie dał po sobie znać, że uważa pytania, jakie mu zadają, za dziwaczne.

– Tak, rękę. – W skupieniu zmarszczył brwi, starając się sobie przypomnieć szczegóły. – Zaraz, zaraz… Mmm… Jakby w czymś brązowym? A może czerwonym? Nie pamiętam, ale tak mi się wydaje.

Christoffer oparł się o ścianę, nie mógł już o własnych siłach utrzymać się na nogach.

Nikt nic nie powiedział. Zdumione myśli w szalonym tempie krążyły po głowach, nikt nie potrafił ich uporządkować.

– Zerwałeś z nią wczoraj, prawda? – spytał bardzo cicho ordynator.

– Tak.

– I ona wiedziała o twojej szczególnej trosce o Marit?

– Tak.

Starali się rozmawiać szeptem, by nie usłyszeli ich pacjenci.

Christoffer wreszcie zdołał się poruszyć.

– Idę do Marit, posiedzę przy niej. Zajmiesz się tym?

– Oczywiście – odparł ordynator.

Podziękowali Johannesowi i wyszli na korytarz. Ordynator powiedział:

– Tak, Christofferze, oczywiście, że się tym zajmę. To paskudne cieszyć się z cudzego nieszczęścia, ale teraz rajcy dostanie się za to, że nie przyznał szpitalowi dodatkowych funduszy!

Christoffer nie był w stanie radować się z triumfu. Czuł się wręcz fizycznie chory ze wstydu. Nie potrafił zapanować nad emocjami, nie potrafił także ich nazwać.

Wieczorem Lise – Merete postanowiła bardziej bezpośrednio uderzyć w Christoffera. Zaprosiła do domu najlepsze przyjaciółki, ojca i matkę powiadomiła już wcześniej o tym, że „zerwała z Christofferem”. Kiedy przyszli goście, opowiedziała im, nie ukrywając swej dezaprobaty, o tym, jak to Christoffer nadużywał zaufania szpitala i w wolnym czasie dokonywał aborcji, pobierając od zepsutych ladacznic sowite wynagrodzenie. Powiedziała, że wie nawet o mężatkach, które dopuściły się niewierności i musiały za wszelką cenę pozbyć się owocu grzechu.

Nie miała zamiaru brać udziału w podobnym bezeceństwie, jej nieskazitelna moralność nie ma litości dla kobiet, które nawiązują pozamałżeńskie stosunki z mężczyznami. Dała więc Christofferowi kosza. Uznała to za jedyne właściwe posunięcie. Owszem, zgłosiła całą sprawę na policję, przestępstwo nie ujdzie mu więc bezkarnie.

Rodzice, wstrząśnięci i urażeni, nie przestawali chwalić swej ukochanej córki za odwagę, jaką wykazała w obronie moralności, nie zważając na skandal i upokorzenia, na jakie może się narazić, zrywając zaręczyny i odwołując ślub. Przyjaciółki zżerała ciekawość, które to panie zmuszone były do zabiegu usunięcia ciąży, ale usta Lise – Merete zamknięte były, jak sama powiedziała, na siedem pieczęci. Plotkowanie to nie w jej stylu. Cała historia jest tak oburzająca i napawa takim wstrętem, że nie chce o niej więcej mówić. Rodzice nie posiadali się z radości, że mają taką wyjątkową córkę.

Przyjaciółki jednak nie dały za wygraną, chciały wiedzieć, jak Christoffer przyjął zerwanie. Lise – Merete stanowiła centrum zainteresowania gości zgromadzonych w salonie Gustavsenów, wszyscy słuchali z rosnącym napięciem. To dopiero historia, będzie co opowiadać na mieście!

Lise – Merete przekrzywiła głowę i uśmiechając się łagodnie powiedziała:

– Oczywiście bardzo to przeżył, biedny chłopiec, taki był do mnie przywiązany…

– Ale co powiedział na to, że doniosłaś na niego na policję? – dopytywała się jedna z dziewcząt.

Lise – Merete skarciła ją wzrokiem.

– Akurat w tamtej chwili nie bardzo go to obchodziło – odparła. – Ledwie słyszał, co mówię, bo na kolanach, dosłownie na kolanach błagał mnie, bym go nie opuszczała. Ale ja byłam konsekwentna. Nie ma mowy o tym, by w mojej rodzinie znalazł się przestępca, a już zwłaszcza dopuszczający się takich ohydnych czynów. Kobiety, które niemoralnie się prowadzą, muszą ponieść zasłużoną karę, nie może im to uchodzić na sucho!

Wszystkie przyjaciółki uroczyście pokiwały głowami.

Nagle do drzwi rozległo się pukanie.

– Któż to przychodzi o tej porze? – oburzyła się pani Gustavsen. – Czy nie ma tam pokojówki?

Pokojówka była na miejscu i zaraz wprowadziła dwóch jegomościów w policyjnych mundurach.

– Ależ moi panowie – poderwała się Lise – Merete. – Nie prosiłam, byście tu przychodzili. Doktora Voldena tutaj nie ma!

– Tego już za wiele! – gardłował rajca. – Są pewne granice! Czy nie możecie pojąć, że kompromitujecie nas w oczach sąsiadów? Proszę natychmiast opuścić mój dom, inaczej źle się to dla was skończy, już ja się o to zatroszczę.

Policjanci najwyraźniej czuli się zakłopotani. Pochrząkiwali, zaciskając dłonie.

– Wiemy, gdzie przebywa doktor Volden, i to wcale nie jego przychodzimy aresztować.

– Doprawdy? – zdziwiła się pani Gustavsen. – Czyżby ktoś ze służby…? Aresztować? To jakaś poważna sprawa! O jakie przestępstwo chodzi?

– To nie dotyczy nikogo ze służby. – Policjant nerwowo rozejrzał się dokoła. – Czy możemy porozmawiać na osobności?

– Cóż to znowu za głupstwa? My nie mamy nic do ukrycia – wykrzyknął rajca. – Nie chcecie chyba powiedzieć, że ktoś z naszych gości… To ci dopiero! Natychmiast mówcie, co macie do powiedzenia, i opuśćcie mój dom!

Obaj policjanci zwrócili się do gromadki młodych dziewcząt.

– Panno Lise – Merete Gustavsen, w imieniu prawa aresztujemy panią za usiłowanie morderstwa na pannie Marit z Grodziska. Oskarżenie może zostać zmienione na zarzut morderstwa, ponieważ ofiara najprawdopodobniej nie przeżyje.

Zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem. W drzwiach stanęła służąca i przysłuchiwała się z niedowierzaniem, rozdziawiwszy usta ze zdumienia. Pani Gustavsen odprawiła ją gestem dłoni.

Lise – Merete cała krew napłynęła do twarzy. Powieki jej drżały, jakby nie mogła patrzeć na policjantów. Wreszcie jednak zdobyła się na odpowiedź.

– To najśmieszniejsze oskarżenie, jakie słyszałam. Czy to sprawka doktora Voldena? Powiedział tak, by ratować własną skórę.

– Oczywiście, wszystko jasne – zawtórował jej ojciec. – Nie mógł znieść, że nasza córka go odrzuciła.

– A kimże jest ta Marit z Głodu? – drwiącym tonem dopytywała się matka Lise – Merete.

Przyjaciółki zachowały milczenie. Rozpalona ciekawość bijąca z ich oczu niewiele miała wspólnego z przyjaźnią. Wyrażała tylko żądzę sensacji.

– Marit z Grodziska – poprawił policjant. – To pacjentka, którą doktor Volden zajmował się ze szczególną troską. Poza tym ona już się tak nie nazywa. Doktor poślubił ją dzisiaj rano, nosi więc nazwisko Volden. Dopóki jeszcze żyje, pozostały jej zaledwie godziny.

Na słowa o małżeństwie przez pokój przebiegło westchnienie. Kiedy przetrawiono już sensacyjną wiadomość, głos zabrał rajca:

– Na czym dokładnie opiera się oskarżenie? Chciałbym poznać dowody, jakie macie przeciwko mojej córce. Dla wszystkich bowiem jest chyba jasne, że to doktor Volden pragnie się na niej zemścić.

– Przykro mi, panie rajco, ale muszę stwierdzić, że jest odwrotnie. Przedstawię Fakty. Wczoraj przed południem doktor Volden zerwał zaręczyny z panną Lise – Merete Gustavsen. To on zerwał, rozmowa była podsłuchana przez przypadkowego przechodnia, mającego powiązania z policją.

– To nieprawda! – krzyknęła Lise – Merete. – To nieporozumienie, to ja zerwałam, to ja…

Zorientowała się, że wpada w histerię. Wszystkie przyjaciółki przysłuchiwały się relacji o tym, jak to ona została odrzucona, postarała się więc uspokoić, odetchnęła głęboko kilka razy i mówiła dalej:

– Jeśli chodzi o zarzut usiłowania morderstwa, to jest on tylko podstępną próbą zemsty ze strony mego narzeczonego, ponieważ doniosłam o jego kryminalnej działalności: Nielegalnym usuwaniu ciąży. Czy jeszcze tego nie zbadaliście?

– Oczywiście, zbadaliśmy. I nie znaleźliśmy na to ani jednego dowodu.

– O, tak, to da się ukryć.

– Na pewno nie w tak małym mieszkaniu jak jego.

– On zajmował się tym w szpitalu! Wieczorami.

– Dlaczego więc powiedziała nam pani, że to było u niego w domu? – spokojnie spytał policjant i odwrócił się do rajcy. – Jeśli wolno mi kontynuować Wyjaśnianie zarzutów, to pannę Gustavsen widziano wczoraj na terenie szpitala w porze wizyt. Mamy na to świadka.

– Nie ma w tym nic dziwnego – powiedziała Lise – Metete. – Odwiedziłam brata!

– Brat pani nie leży w pawilonie kobiecym.

Na piękną złotobrązową twarz wystąpiły czerwone plamy.

– Być może poszłam więc zobaczyć się z narzeczonym.

Policjant udawał, że nie słyszy jej słów.

– Panna Gustavsen przedostała się do pokoju Marit z Grodziska i otworzyła okno, choć na dworze hulał lodowaty północny wiatr. Ściągnęła z chorej kołdrę i położyła dzwonek na podłodze, tak by pacjentka nie mogła go dosięgnąć. I na to jest świadek.

– To absolutnie niemożliwe! – histerycznie krzyknęła Lise – Merete.

– Owszem – odparł policjant. – Johannes Martiniussen obserwował wszystko z zewnątrz, widział, jak pani wchodziła i wychodziła, widział też pani rękę, otwierającą okno. Tym samym naraziła pani chorą na śmiertelne zimno.

– Johannes – parsknął rajca. – Słuchacie takiego starucha? I czy pacjentka nie mogła zwyczajnie okryć się kołdrą?

– Nie, nie mogła. Była nieprzytomna.

– A jaki powód miałaby Lise – Merete, żeby pozbawiać życia całkiem obcą sobie osobę? – dopytywała się matka.

– Zemsta – odparł policjant. – zemsta i zazdrość, ponieważ doktor Volden szczególnie zajmował się tą chorą. Jak wiele do niej czuł, możemy lepiej zrozumieć, pamiętając o tym, że poślubił ją na łożu śmierci.

Drugi policjant delikatnie ujął Lise – Merete pod ramię.

– Najlepiej, jeśli pani pójdzie teraz z nami, panno Gustavsen.

– Nie dotykaj mnie! – wyrywając się krzyknęła Lise – Merete. – Nigdzie z wami nie pójdę!

– Drogo za to zapłacicie! – wrzasnął rajca.

Policjanci nie odpowiedzieli, tylko mocno uchwyciwszy Lise – Merete, wyprowadzili ją. Przyjaciółki stały jak sparaliżowane.

Z hallu dobiegały krzyki Lise – Merete:

– Nie chciałam jej zabić! Nie chciałam zabić, tylko trochę przestraszyć!

Загрузка...