Zanim przyszła Benedikte, Sander zdążył już wrócić do łóżka. W dalszym ciągu leżał sam w izolatce, bo wieśniak na stałe pozostał na ogólnej sali. Sandera właściwie także można było już przenieść, ale Christoffer celowo, przede wszystkim ze względu na Benedikte, zostawił go w osobnym pokoju.
Sander po oczach Benedikte poznał, że czeka na jego ocenę, lecz widział także, że się jej nie obawia.
– Benedikte – powiedział, wkładając w to słowo całe ciepło, i wyciągnął do niej ręce. – To fantastyczny chłopiec. I mój syn!
Rozpromieniła się z radości.
– Ale nie powinnaś była… – Znów musiał otrzeć oczy i zacząć od początku. – Tak, przyznaję, że uroniłem kilka łez. To takie gorzkie! Wszystkie te zmarnowane lata, które mogłem spędzić razem z moim synem!
– Wiem o tym – odparła spokojnie. – To była także moja największa troska, kiedy Andre dorastał. Nie mogłam dzielić z tobą wszystkich chwil radości, dumy z niego. Cóż jednak miałam robić? Było już za późno, odwróciłam się od ciebie, poślubiłeś inną. Zapomnijmy o przeszłości, myślmy raczej o tym, co nas czeka.
– Dobrze. Gdzie on teraz jest?
– U pielęgniarek.
– Chciałbym go znów zobaczyć. Szybko, jak najprędzej. Jak sądzisz, czy długo jeszcze będę musiał tu leżeć?
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć – roześmiała się. – Ale wyraźnie wracasz do zdrowia. Jak tam rana na ręce?
– Nie wiem, ale już tak mocno w niej nie pulsuje.
Benedikte rozpoczęła zabieg, a Sander w tym czasie nie przestawał z zapałem mówić o tej szczęśliwej chwili w przyszłości, kiedy wreszcie będzie mógł porozmawiać z synem, powiedzieć mu, kim jest, i, jak to ujął: prawdziwie zająć się rodziną.
Wymienili spojrzenia. Oboje wiedzieli, że przed nimi jeszcze długa droga. Rozwód Sandera. Dopasowanie się do siebie. Być może wcale się to nie powiedzie, runą zamki budowane na piasku. Żadne jednak tak naprawdę w to nie wierzyło. Znów odczuwali bliskość, poczucie więzi, tak jak w Fergeoset. Połączyła ich nadzieja na wspólną przyszłość, no i mieli przecież Andre, to najważniejsze.
Benedikte zakończywszy zabieg u Sandera – trwał on zdecydowanie dłużej niż u wszystkich innych pacjentów razem wziętych – postanowiła zająć się odnalezieniem źródeł infekcji.
Było to trochę jak poszukiwanie igły w stogu siana, a Benedikte nie miała wcale pewności, czy jej niezwykłe umiejętności pozwolą jej wytropić coś tak małego jak zarazek, nawet jeśli byłoby ich parę milionów.
Najpierw musiała porozmawiać z tymi, którzy do tej pory zajmowali się wykrywaniem przyczyny choroby, jak na razie bez powodzenia. Jak się okazało, był to pracownik laboratorium i jego asystentka, pielęgniarka. Przysiedli razem na krawędzi stołu w skromnym pomieszczeniu. Benedikte niełatwo przyszło wyjaśnienie, kim jest i czego od nich oczekuje, ale powołała się na Christoffera Voldena i wtedy przynajmniej jej wysłuchali.
Byli jednak nastawieni bardzo sceptycznie, nie chcieli mieć do czynienia z żadnymi szarlatańskimi sztuczkami. Benedikte postanowiła więc przekonać ich, demonstrując swoje umiejętności. Poprosiła laboranta o ołówek, który wystawał mu z kieszonki na piersi.
Podał go jej, a ona zważyła go w dłoni.
– Jesteś człowiekiem o trudnym charakterze – powiedziała, uważnie patrząc na niego. – Długo potrafisz nosić w sobie urazę. Jesteś bardzo utalentowany, choć nie udało ci się zrealizować marzeń, a mianowicie zostać chirurgiem. Jesteś żonaty, ale nie bardzo szczęśliwy w małżeństwie. To twoja wina, bo upokorzenia, jak je nazywasz, przenosisz do domu i wylewasz złość przy obiedzie. Do twoich zalet zaliczyć trzeba miłość i troskę o… dwoje… nie, troje dzieci.
Gdy Benedikte posunęła się tak daleko, laborant wyrwał jej ołówek z ręki. Jego oblicze przypominało gradową chmurę.
– Dziękuję, to wystarczy! Co chcesz wiedzieć? Sprawiasz wrażenie, że i tak wiesz już wszystko.
– Chciałabym, abyście mi powiedzieli, jak daleko zaszliście w badaniach. Co mogę wykluczyć, by nie marnować czasu?
– Starannie przebadaliśmy kuchnię i tu nie ma na co narzekać. Wszystko przygotowywane jest czysto i porządnie, jedzenie jest zwyczajnym marnym jedzeniem szpitalnym, z ilością bakterii w normie.
– Co dalej?
– Oczywiście zbadaliśmy personel, sprawdzając, czy ktoś nie przenosi choroby. Wszyscy jednak dokładnie przestrzegają zasad higieny, nikt nie przechodzi z jednego pawilonu do drugiego, uprzednio starannie się nie oczyściwszy.
Pielęgniarka wtrąciła nieśmiało:
– Dotarły do nas wieści o tym, co zdziałałaś tu w szpitalu. Podobno rezultaty są zaskakujące. Wszyscy zarażeni wracają do zdrowia.
– To może być również kwestią czasu – surowo orzekł laborant. – Prawdopodobnie i tak by wyzdrowieli.
– Oczywiście – odparła Benedikte łagodnym tonem, który można by określić jako jej znak szczególny. Ci, którzy sami są silni, mogą pozwolić sobie na okazanie pokory.
– Ale na pewno nie ta pacjentka z zapaleniem wyrostka – upierała się pielęgniarka. – Ona by sobie nie poradziła, jedną nogą była już na tamtym świecie. Jak ona się nazywa?
– Marit z Grodziska – podpowiedziała Benedikte.
– Tak, o nią właśnie mi chodzi. Słyszałam, jak ordynator mówił, że to niepojęte.
Laborant miał bardzo kwaśną minę, Benedikte pospiesznie więc zapytała:
– Gdzie wybuchła infekcja?
– Pokażę ci – odpowiedziała jej pielęgniarka i razem opuściły laboratorium.
Po kolei wskazywała, jak rozchodziła się choroba, gdzie wystąpił pierwszy przypadek zachorowania, a gdzie następne, aż do chwili gdy nie dało się już prześledzić jej drogi. Benedikte podziękowała za pomoc i samodzielnie zabrała się za rozwiązywanie zagadki.
Najdłużej przebywała u pacjenta, od którego zaczęła się epidemia. Poprosiła o pożyczenie jakiejś części garderoby, należącej do niego, i przez długą chwilę siedziała nieruchomo trzymając ją w dłoni; siła Benedikte tkwiła bowiem w umiejętności odczytywania informacji z przedmiotów. Później obeszła inne pawilony i po trzech godzinach od chwili opuszczenia laboratorium znów tam powróciła. Uznała, że laborant i jego asystentka mają prawo dowiedzieć się o wszystkim jako pierwsi.
– Nie ma już źródła infekcji – oświadczyła. – Stafilokoki przywleczone zostały do szpitala przez jedną z odwiedzających pierwszego chorego. Prawdopodobnie umiejscowione były w gardle i poprzez kaszel lub brudne ręce przeniosły się na chorego, osłabionego i bardziej podatnego na zakażenie. Następnie zaraza bardzo szybko rozniosła się przez personel, zanim zorientowano się, że to epidemia. Później zachowywano nienaganną czystość, ale wtedy było już za późno. Zawsze upływa trochę czasu, zanim ujawnią się pierwsze objawy ataku bakterii.
– Gdzie nauczyłaś się tego wszystkiego o bakteriach i szpitalu?
Benedikte uśmiechnęła się szeroko.
– Rozmawiałam dzisiaj z wieloma osobami, również z lekarzami. Wydaje się, że choć nie wychwalają mnie pod niebiosa, to, wprawdzie niechętnie, akceptują moje poczynania. Prawdopodobnie dzięki memu krewniakowi Christofferowi Voldenowi. Tym razem jednak uporaliśmy się z zarazkami, dałam też znać, by wezwano kuzynkę pierwszego pacjenta na leczenie. Ona przecież nie powinna roznosić zarazków.
– Zdrowym nie wyrządzą żadnej szkody – mruknął laborant. – Ale chorym i osłabionym…
Rozstali się jako, powiedzmy sobie, przyjaciele, choć laborant z dużym wysiłkiem przywołał na twarz uśmiech. Nie był szczególnie zachwycony faktem, że Benedikte zdradziła przed asystentką istnienie jego trzeciego dziecka.
Marit z Grodziska miała wrażenie, że unosi się z dna głębokiej studni i nieskończenie powoli zbliża do światła.
Nie miała sił, by otworzyć oczy, lecz powracała do przytomności, myśli nabierały jasności.
Istniało coś, o czym przyjemnie było myśleć. Obudziła się w nastroju radosnym, życie wydawało się jej pełne nadziei, miała po co żyć.
Ciało wydawało się takie lekkie. Z początku nie mogła zrozumieć, dlaczego, ale wreszcie zorientowała się, że minął odwieczny ból. Co prawda kiedy się poruszyła, zakłuło ją w boku, w ranie po operacji, ale gorączka ustąpiła, i Marit czuła się… Jak to nazwać? Piękna?
Zadziwiające uczucie u kogoś, kto chory leży w łóżku! Ale Marit przez ostatnie miesiące czuła się taka zmęczona, zaniedbana, bez względu na to jak często się myła i zmieniała ubranie. Wiecznie dręczący ją ból, obawa o przyszłość, lęk przed samotnością… Widok cienkich jak zapałki ramion nie należał do przyjemnych.
Głód. Głód i zmęczenie.
Zmęczenie otulające ją niczym ciężka kołdra. Teraz także czuła się zmęczona, ale było to dobre zmęczenie. Odczuwała w sobie spokój, jakiego nie zaznała nigdy przedtem.
Co sprawiało jej taką przyjemność? Co dźwięczało w niej jak prześliczna, łagodna piosenka? Wspomnienie? Coś, co się zdarzyło? Coś, co miało się wydarzyć?
Tak, miała ujrzeć swego ubóstwianego doktora Voldena, oczywiście jeśli nadal przebywał w szpitalu…
Doktor Volden?
Serce Marit uderzyło mocniej. Christoffer! Pozwolił, by nazywała go Christofferem! I on…
Nie, nie mogła sobie tego przypomnieć, wspomnienie uciekło. Wszystko wydawało się tak niejasne, odległe jak sen, który przyśnił jej się dawno temu, sen, który czai się gdzieś w głowie, ale nie można go uchwycić.
Było to jednak coś bardzo, bardzo pięknego. Czyżby on coś powiedział?
Inne wrażenia pojawiały się i przemijały. Marit postanowiła przypomnieć sobie to jedno konkretne przeżycie.
Tym razem poszło jej lepiej.
Ktoś u niej był. Kobiecy głos wdzierał się w najgłębsze pokłady woli Marit. Monotonnie mówił o chęci życia, o przyszłości, o trosce o innych.
Troska o innych? Komu potrzebna była troska Marit z Grodziska? Nikomu!
A może?
Czy ktoś jej nie potrzebował? Czy to nie Christoffer powiedział…?
Wspomnienie znów uciekło.
Ogrzewające dłonie, świetnie je pamiętała. Należały do kobiety o zaklinającym głosie. Te dłonie dotykały Marit, trzymały jej ręce, czuła, jak płynie od nich fantastyczna siła. Moc niszcząca w ciele Marit wszystko co złe, opłukująca ją do czysta tak, jak letni deszcz zmywa kurz z kamieni i liści. Moc ta dała Marit cudowną nową wolę życia.
Ale nie tylko ona.
Było coś jeszcze, coś, co wiązało się z Christofferem Voldenem.
Och, gdyby tylko mogła sobie to przypomnieć! To jak poruszanie się w chmurach i we mgle, świadomość, że po drugiej stronie coś się kryje, ale nie można tego odnaleźć.
Powiedział jej coś, a jej sprawiło to taką radość, że płakałaby ze szczęścia, gdyby miała na to dość sił. Podobne uczucie ogarnęło ją teraz.
„Marit! Słyszysz mnie?”
Tak, tak powiedział. A później…?
Powracało słowo po słowie, każde, które wymówił. Może nie wszystko dokładnie, ale w każdym razie pamiętała sens wypowiedzi. Z każdym przypominanym sobie zdaniem oddychała coraz gwałtowniej, na granicy szlochu, serce waliło jej tak mocno, że sama się przestraszyła, ale to, co teraz wyłuskała z pamięci, było tak niesamowite, tak intensywne, tak niebiańsko cudowne!
Doktor Volden, jej ukochany doktor Christoffer Volden, którego uwielbiała ponad życie, powiedział, że chce się z nią ożenić. Najwspanialszy człowiek na świecie pragnął poślubić ją, Marit z Grodziska, takie nic, z którym nikt się nie liczył. Bez wykształcenia, nie umiejącą zachować się wśród ludzi, głupią i biedną jak mysz kościelna!
Jak to możliwe?
Mówił także o dzieciach. Wtedy uczucie bezgranicznego szczęścia sprawiło jej taki ból, była pewna, że już umiera. Ciało nie mogło znieść burzy uczuć.
A potem powiedział, że ją kocha. Wymówił te słowa rzeczywiście, nie był to wcale sen, wiedziała o tym. Pocałował ją w policzek, a nie zrobiłby tego, gdyby jego miłość nie była prawdą.
Marit nikt nigdy jeszcze nie pocałował.
I to w dodatku Christoffer Volden!
Czym zasłużyła sobie na takie szczęście?
Otworzyły się drzwi. Marit przemogła zmęczenie i uniosła powieki.
Do pokoju weszła nieznajoma kobieta.
Ale czy naprawdę był to ktoś obcy? Kiedy zaczęła mówić, Marit rozpoznała jej głęboki, nieco szorstki głos, który krył w sobie tyle ciepła.
– Ależ, Marit, ty płaczesz? Co się stało?
– Nie mogę… przestać. Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa! Nie wiedziałam, że radość może tak boleć!
Tak, tak, pomyślała Benedikte. Nigdy jeszcze nie zaznałaś radości. Dziwne, że w ogóle znałaś samo słowo „radość”!
– Ona wie.
Christoffer wbił wzrok w Benedikte.
– Co to znaczy?
– Marit z Grodziska pamięta każde słowo, jakie powiedziałeś. A jeśli zabijesz jej bezgraniczną radość, ja zabiję ciebie!
Christoffer ukrył twarz w dłoniach. Opadł na krzesło, stojące w dyżurce lekarzy.
– Ale co ja mam zrobić?
Nie odpowiedziała, ale ze ściągniętej twarzy można było wyczytać, co myśli.
Nagle Christofferowi przyszedł do głowy pewien pomysł.
– Benedikte… Benedikte, czy nie mogłabyś…
– Co ty próbujesz powiedzieć?
– Nie znam wszystkich twoich zdolności, ale czy nie mogłabyś sprawić, by Marit zapomniała? Może ją zahipnotyzować?
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, cały czas mając na twarzy ów wyraz przygnębienia. Potem nagle obróciła się na pięcie.
– Nie stać mnie na to – odparła krótko i wyszła.
Christoffer siedział nieruchomo; nie był w stanie podjąć jakiegokolwiek działania. Był całkiem załamany.
Ale jego słowa podsunęły pewną myśl Benedikte.
Wiedziała już, co zrobi.
Najpierw jednak musiała pożegnać się z Sanderem Brinkiem, albowiem był to ostatni dzień, jaki miała spędzić w szpitalu, nazajutrz ona i Andre wyruszali w powrotną podróż do domu.
Sander nie chciał jej wypuścić. Pragnął, by została do czasu, aż on zupełnie wyzdrowieje, bo tak bardzo chciał zamienić bodaj parę słów z Andre, nawiązać jakiś kontakt z synkiem. Na razie było to niemożliwe, po co narażać chłopca na kontakt z zarazkami.
Benedikte jednak nie mogła tak długo czekać. Musiała wracać do domu. Sander obiecał więc pisać tak często, jak tylko będzie mógł, i załatwić sprawę rozwodu, gdy tylko wróci do domu. Tym razem nie miał zamiaru ulec napadom histerii żony. Z drogi, którą obrał, nie było powrotu.
Przyciągnął Benedikte do siebie i długo tulił, zanim wreszcie pozwolił jej odejść.
– Pozdrów Andre – szepnął. – Przekaż mu pozdrowienia od człowieka, który kocha go najbardziej na świecie, od jego własnego ojca. Ach, Benedikte, tak dobrze będzie nam razem!
Benedikte leżała spokojnie, otoczona jego ramionami. Kiedy wychodziła od niego, jej twarz promieniała radością.
Tego wieczoru Benedikte musiała dość długo czekać, aż Christoffer zaśnie na swej niewygodnej kanapie. Najwidoczniej nie mógł dojść ze sobą do ładu, a ona milczała. W sytuacji, w jaką się wplątał, każdego dręczyłyby wyrzuty sumienia.
Wreszcie jednak usłyszała głęboki, spokojny oddech. Wysunęła się z łóżka, nie budząc Andre, i stanęła w drzwiach do saloniku. Światło ulicznej latarni przenikało do pokoju na tyle, by mogła widzieć twarz Christoffera. Ostrożnie, bardzo ostrożnie przysiadła na brzeżku kanapy i wyciągnęła ręce kilka centymetrów nad jego głową, tworząc z nich jak gdyby ochronną kopułę.
– Drogi Christofferze, wybacz mi to, ale sam mnie naprowadziłeś na ten pomysł. Bo widzisz, rzeczywiście potrafię narzucić innym swoją wolę, i tak właśnie teraz zrobię dla dobra wszystkich. Wszystkich!
Szepcząc niemal bezgłośnie starała się wszczepić słowa w jego podświadomość:
– Oddaj serce Marit! To nie będzie trudne, ono jest już przy niej, tylko ty nie zdajesz sobie z tego sprawy. Dałeś się zwieść pozorom, a to nie jest ciebie godne, mój drogi krewniaku i przyjacielu. Zobacz prawdziwą Lise – Merete. Zrozumiesz, że ona także należy do tej strasznej rodziny i nie jest ani odrobinę lepsza, raczej gorsza. Płytka, pusta, rozpieszczona, wyrachowana, sam to stwierdzisz, kiedy tylko z oczu spadnie ci zasłona. Myślę poza tym, że sam już sporo dostrzegłeś. Już opuszczasz ją dla Marit, ale to odbywa się zbyt powoli, jesteś zaślepiony.
Zauważyła, że w jej sugestywnym tonie pojawił się odcień gniewu, zakończyła więc swój seans hipnotyczny, czy jak to nazwać. „Oddziaływanie” byłoby chyba słowem właściwszym.
Przy ostatnich gniewnych słowach Christoffer niespokojnie się poruszył, spiesznie więc wróciła do łóżka, nie chcąc, by się przebudził i zobaczył ją pochyloną nad nim w dziwnej pozycji.
Zrobiła już, co mogła. Reszta należała do opatrzności.
Christoffer obudził się z bólem głowy. Zły początek trudnego dnia, jaki miał przed sobą.
Westchnął ciężko, użalając się nad sobą. Benedikte miała wyjechać. Musiał pomówić z Marit. Jak, na miłość boską, miał to zrobić? Wcześniej jednak obiecał Lise – Merete obejrzeć dom, który wystawiono na sprzedaż.
Dom na sprzedaż? Co ona właściwie myśli? Że młodego lekarza stać na to? Powiedziała, że jej ojciec nie poskąpi grosza, jeśli tylko wytargują rozsądną cenę.
Ta myśl wcale nie nastroiła Christoffera weselej.
Plany jego zostały jednak cokolwiek zmienione, ordynator bowiem prosił, by poszedł zobaczyć, jak cudownie ozdrowiała Marit z Grodziska. Był też czas, by zmienić jej opatrunek i sprawdzić, czy tym razem rana dobrze się goi.
Christoffer westchnął. Chciał, by towarzyszyła mu jedna z pielęgniarek, ale wszystkie były zajęte porannymi zabiegami u chorych i żadna nie była akurat wolna. Ostatnia nadzieja, że jakaś siostra będzie u Marit, również okazała się płonna.
Był z Marit sam na sam. Nie miał czasu, by przygotować sensowną obronę. Oczywiście mniej więcej wiedział, co powinien powiedzieć: prawdę. Wyzna, że chciał jej tylko pomóc, sprawić radość w ostatnich chwilach życia albo dodać otuchy i zachęcić do dalszej walki. To ostatnie nie było prawdą, śmierć naznaczyła ją już swym znamieniem.
Ale jakimi słowami powinien się posłużyć, by wyłożyć jej to w jak najdelikatniejszy sposób?
Zwłaszcza gdy z twarzy Marit wprost biła radość? Oczy, wypełnione bolesnym wstydem, szukały u niego potwierdzenia. Czy mówił poważnie? Czy to, co jej powiedział, to prawda?
Och, Marit z Grodziska była taka prosta. Kątem oka dostrzegł wychudzone ręce, poprzez skórę widać było żyły i ścięgna. Pomimo iż tak długo leżała bezczynnie, nadal znać było po nich trud codziennego dnia od rana do wieczora. Przez moment pomyślał o miękkich, wypielęgnowanych dłoniach Lise – Merete. Ramiona Marit wciąż były tak chude, że łokcie zdawały się dziurawić skórę, można było policzyć wszystkie kości. Włosy miała wzburzone i potargane od leżenia, ale zęby jaśniały bielą, a twarz, jak zresztą od początku, kusiła, by przyjrzeć jej się z bliska, odkryć, co w niej tkwi.
Ale żadną miarą nie dawało się jej porównać z Lise – Merete.
Myśli jak błyskawice przemykały mu przez głowę. Co, na litość boską, ma jej powiedzieć?
„Jeśli zabijesz jej radość, ja zabiję ciebie.”
Oczywiście słów Benedikte nie należało rozumieć dosłownie, ale teraz pojmował, o co jej chodziło.
Nie, nie mógł się na to zdobyć! Nie wobec tych wzruszających oczu, patrzących na niego tak ufnie, w których głębi czaił się strach, rozdzierająca serce wątpliwość. Czy miał spytać: „Marit, nie uwierzyłaś chyba w to, co mówiłem?”
Nie teraz, kiedy nadal była taka słaba. Musiał wstrzymać się do czasu, aż nabierze sił.
Miał wrażenie, że bezradny stoi tak od wielu lat, choć w rzeczywistości upłynęły zaledwie sekundy. Przysiadł na brzegu łóżka jak wiele razy wcześniej i uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
– Witaj, Marit! Cudownie widzieć, że wracasz do zdrowia, nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę.
To nie było kłamstwo, mógł tak powiedzieć. Ale co dalej…?
Ujął ja za rękę.
– Musisz teraz odpocząć i nabrać sił, a później czeka nas długa rozmowa.
Westchnęła przeciągle, z drżeniem, jakby w uniesieniu.
Co on wygaduje? Owszem, będą musieli odbyć rozmowę, ale jej może ona sprawić śmiertelny ból.
Nic nie mógł poradzić na to, że oczy wypełniły mu się łzami. Czy to on musi zadać jej morderczy cios?
Marit dostrzegła jego wzburzenie i podniosła rękę. Delikatnie pogładziła go po policzku dłonią, która kiedyś tak samo głaskała wilgotne nosy cieląt i sierść starych kóz. Christoffera przeszył nagły smutek, przytulił mocno jej dłoń do swego policzka. W tym momencie poczuł coś, czego nie potrafił opisać. Bliskość? Zrozumienie? Potrzebę czynienia dobra innemu człowiekowi? To ostatnie było uczuciem dobrze znanym Christofferowi, przyjacielowi wszystkich ludzi, ale tak silnie nigdy go nie przeżywał.
– Muszę iść dalej – szepnął. – Ale jeszcze porozmawiamy. Teraz chciałem zajrzeć do ciebie na moment.
– Dziękuję – powiedziała bez tchu. Ale strach nadal czaił się w jej oczach. On przecież nic nie powiedział, nie nawiązał do tego, o czym mówił poprzednim razem…
Christoffer pochylił się i odruchowo ucałował ją w policzek. Nie potrafił znaleźć żadnych słów, ale może Marit to wystarczy?
Rzeczywiście tak chyba było. Kiedy odchodził, w jej oczach kręciły się łzy.
A Christoffer czuł się bardziej rozdarty i nieszczęśliwy niż kiedykolwiek w swoim życiu.
Dopiero dużo później zorientował się, że całkiem zapomniał o obejrzeniu rany, nie pamiętał też o zmianie opatrunku.