ROZDZIAŁ VII

Sanderowi Brinkowi nie wiodło się najlepiej.

Jakieś dziesięć lat temu zbytnio pospieszył się z żeniaczką i w jego małżeństwie po niedługim czasie coś zaczęło zgrzytać. Najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że ponieważ znalazł żonę w kręgach, gdzie piło się ponad miarę – elegancko i wytwornie, rzecz jasna – ciągle wystawiany był na pokusy.

Jego żona, wiecznie narzekająca i pełna współczucia dla siebie, używała łez jako broni i czyniła mu ciągłe wymówki z powodu jego wiecznego picia, jednocześnie wystawiając wino i mocniejsze trunki dla gości, którzy przychodzili często, gdyż krąg ich znajomych był niezwykle szeroki. Sama z problemem alkoholu radziła sobie całkiem nieźle, choć zdarzało się, że gdy wieczorem szła do łóżka, plątał jej się język i ledwie trzymała się na nogach.

Sanderowi jednak nie służyło takie życie. Każdego ranka budził się zawstydzony i zakłopotany i świat bawił go coraz mniej.

Jego piękna żona wielokrotnie, szlochając, wykrzykiwała słowa o rozwodzie, nawet przez chwilę nie myśląc o tym naprawdę. Kiedy bowiem Sander sam zaproponował rozstanie, wpadła w histerię i usiłowała go przekonać, że żadna inna kobieta z nim nie wytrzyma, żadna nie będzie w stanie tak się dla niego poświęcić.

Małżeństwo jakoś jednak trwało, głównie z przyzwyczajenia. Sander jakby przestał wierzyć, że istnieje jakaś inna forma egzystencji. Pociechą była mu jego praca naukowa, co rano uciekał do swego laboratorium i tam spędzał większą część dnia. Wieczorem wracał na kolejną pijatykę, do rozhulanych, hałaśliwych gości i żony, posyłającej mu jadowite spojrzenia i miłe na pozór słówka, w których kryła się nagana i użalanie nad sobą.

Właśnie podczas jednego z takich hucznych przyjęć w towarzystwie tak zwanych przyjaciół Sander wypił za dużo i stracił równowagę. Przewracając się, pociągnął za sobą stolik z kieliszkami do wina i skaleczył się w dłoń.

Rana sama w sobie nie stanowiła powodu do zmartwienia. Następnego dnia jednak nie zachował należytej ostrożności w laboratorium i do rany najwidoczniej musiały się dostać jakieś wyjątkowo zajadłe bakterie, nie chciała bowiem się goić.

Pewnego dnia, kiedy w urzędowej sprawie przyjechał do Lillehammer, dłoń, która dokuczała mu już od dłuższego czasu, rankiem w hotelu niepokojąco spuchła. W ciągu dnia nabrzmiało już całe ramię, a w stronę pachy ciągnęła się czerwona pręga. Kiedy węzły chłonne powiększyły się i zaczęły boleć, Sander uznał, że musi zwrócić się do lekarza.

W szpitalu w Lillehammer oznajmiono, że przyszedł w ostatniej chwili. Został natychmiast przyjęty i po pewnym czasie lekarzom udało się trochę zmniejszyć opuchliznę, rana jednak dalej nie chciała się zagoić, każdego ranka była tak samo rozjątrzona.

W ostatnich dniach dało się zauważyć lekką poprawę, ale wtedy zaatakowała wewnątrzszpitalna infekcja. Sander znalazł się więc znów w punkcie wyjścia.

Żona odwiedziła go raz, później nie było już więcej wizyt. Źle się czuła w otoczeniu szpitalnym, a poza tym tak długa podróż pociągiem była droga, uciążliwa i wyczerpująca. Biedulka!

A teraz stała przy nim Benedikte.

Sandera zalała fala wspomnień.

Niedługo jednak przyszło mu rozpamiętywać, bo Benedikte w pąsach zerwała się z krzesła, przepraszając, i wybiegła z pokoju.

Spotkanie z Sanderem to już było dla niej za wiele. Nastąpiło zbyt nagle, burza uczuć przytłoczyła ją, uciekła więc do toalety w korytarzu. Zamknęła się tam i gryzła palce, nie mogąc opanować drżenia całego ciała. Potrzebowała trochę czasu, by się pozbierać.

W pokoju chorych panowała przepojona zdumieniem cisza. Wreszcie przyszedł Christoffer.

– Myślałem, że jest tu Benedikte.

– Wyszła na chwilę – odparł wieśniak, nie bardzo wiedząc, jak ma rozumieć to, co się stało.

– Doktorze Volden, czy pan zna Benedikte? – spytał Sander Brink.

Christoffer zdumiony odwrócił się ku uczonemu.

– Oczywiście, to moja bardzo bliska krewna. A czy pan ją zna?

– Kiedyś znałem.

I znów Sander wspomniał tamte dni w Fergeoset, kiedy on i Benedikte tak bardzo się zaprzyjaźnili, i przypomniał sobie, jak ich miłosną przygodę zniszczyła zazdrość Adele. Pamiętał rozpacz i gniew Benedikte, wywołany jego zdradą, która wcale nie była zdradą, lecz tylko bezmyślnością. Nigdy jednak nie miał możliwości, by się jej wytłumaczyć. Benedikte zachowała się jak rozszalała furia, pobiła ich wszystkich: jego, Adele i lensmana.

Później nie chciała już mieć do czynienia z Sanderem.

Bardzo był wtedy rozgoryczony. Czy może w ramach odwetu ożenił się tak prędko? Może tak, może nie. Jego żona była olśniewająco piękna, zachwycił się jej urodą, jak zresztą miał w zwyczaju. Dla niego piękna kobieta oznaczała kobietę do zdobycia.

Z Benedikte było jednak inaczej. Ona nie skusiła go urodą. Ofiarowała mu co innego: bliską więź, łagodną przyjaźń, która przerodziła się w miłość. Na swój sposób i on także ją kochał. Nigdy nie przeżywał miłości tak głębokiej, nie będącej jedynie powierzchownym podziwem dla pięknego ciała.

Kiedy Benedikte odwróciła się od niego, bardzo to przeżył, choć, oczywiście, rozumiał ją. W owym czasie był jeszcze tak bardzo niedojrzały, jego pogoń za spódniczkami, chęć podbicia serca każdej ładnej kobiety, która tylko znalazła się w pobliżu, była bezwstydnie dziecinna.

– Czy Benedikte jest szczęśliwa? – spytał doktora Voldena.

– Chyba można tak powiedzieć. Otaczają ją ludzie, którzy ją kochają, no i ma swego małego synka, Andre.

Sander zmarszczył brwi.

– Benedikte wyszła za mąż?

– Nie, nie jest zamężna. Ale doskonale radzi sobie z opieką nad Andre. Chłopiec jest dla całej rodziny niczym ubóstwiany promyk słońca, a szczególną radość sprawia wszystkim tym, że tak świetnie radzi sobie w szkole.

– W szkole? Ile lat ma właściwie chłopiec?

– Andre? Dziewięć. A dlaczego pytasz?

Sander zacisnął szczęki tak mocno, że było to widać. W ustach nagle mu zaschło, jakby ktoś nasypał w nie piasku.

– Proszę mi powiedzieć, czy przypadkiem nie wie pan, kiedy przypadają urodziny chłopca?

– Oczywiście, że wiem. Urodził się dwudziestego ósmego kwietnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Masz zamiar wysłać mu podarunek? – uśmiechnął się Christoffer.

Sander nie odpowiedział, a to dlatego, że rachował w myślach. W tejże chwili wróciła Benedikte, już bardziej opanowana.

Uniósł się na łokciu i zawołał do niej:

– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

Benedikte podniosła pytający wzrok na Christoffera.

– O Andre.

Teraz bowiem i on zrozumiał.

Benedikte cicho odpowiedziała Sanderowi:

– Miałam zamiar poinformować cię o wszystkim, kiedy zorientowałam się, jak stoją sprawy. Ale ty byłeś już żonaty.

Sander opadł na poduszki, dłońmi zasłaniając twarz. Nikt nie wiedział, co należy powiedzieć.

W końcu kłopotliwe milczenie przerwał Christoffer:

– Będziecie mieli okazję porozmawiać później, a teraz uważam, że powinnaś skoncentrować się na swoich pacjentach, Benedikte.

– Och, tak, oczywiście – mruknęła i podeszła do łóżka wieśniaka. Do Sandera odwróciła się plecami.

Christoffer nareszcie pojął, skąd wzięła się uroda Andre. W twarzy młodego naukowca mógł odnaleźć każdy jego rys, tylko że do tej pory nie przyszło mu do głowy porównywać ich obu. Dlaczego zresztą miałby to robić?

Został z nimi, dopóki Benedikte nie zakończyła zabiegu u wieśniaka.

– Czy mogę… zaczekać z… Sanderem? – spytała nieśmiało. – Moglibyśmy połączyć zabieg z rozmową, a on nie jest chyba najbardziej chory?

– Oczywiście, możesz to odłożyć. Pokażę ci, dokąd powinnaś teraz iść.

Opuścili salę i wyszli na dziedziniec. Christoffer wskazał jej następny pawilon, gdzie w sali numer trzy pomocy Benedikte oczekiwały dwie kobiety. On sam musiał wracać do pracy, ale wyjaśnił jej, gdzie ma go potem szukać.

Benedikte odnalazła chore i zabrała się do dzieła. Przeszkadzały jej jednak rozbiegane myśli, raz po raz musiała w duchu nakazywać sobie skupienie.

Sander…

Spotkanie z nim po tak wielu latach było dla niej wielkim wstrząsem. Tak jak wtedy miała wrażenie, że rzucił na nią czar, tak bardzo ją pociągał. Postarzał się jednak co nieco, a poza tym znać było, że nie jest szczęśliwy.

Mieli porozmawiać. O czym? O Andre, rzecz jasna. Ale co więcej miała mu do powiedzenia?

Nie, musi się skupić na tym, co robi. Zawstydzona przepraszająco uśmiechnęła się do pacjentki.

Otrzymała od Christoffera wskazówki, co ma robić dalej, do którego pawilonu się udać. Ale kiedy skończyła zabiegi w tej sali i wyszła na korytarz, zza jakichś drzwi dobiegł ją głos:

– Co takiego? Poszaleliście chyba! Nikt nie wezwał księdza do Marit z Grodziska? O czym wy myślicie? Teraz jest już za późno i jej biedna dusza będzie musiała znosić cierpienia w przedsionku piekieł. Co? No, to pospieszcie się, może jeszcze zdąży! Kurze móżdżki!

Z pokoju wypadła zapłakana młoda pielęgniarka i chciała wyminąć Benedikte. Ta jednak złapała ją za ramię.

– Marit z Grodziska? Gdzie ona leży?

Siostra z oczami pełnymi łez wskazała na drzwi w samym końcu korytarza i pobiegła dalej.

Benedikte rozpoznała imię Marit z Grodziska. To o nią przecież tak bardzo niepokoił się Christoffer. To ta osoba która nigdy nie zaznała niczego innego poza smutkiem, łajaniem i harówką.

Benedikte miała teraz możność sprawienia Christofferowi przyjemności i być może podarowania nieznanej kobiecie życia.

Kiedy jednak Benedikte weszła do separatki Marit, zorientowała się, że przybywa za późno. Kobieta w łóżku szykowała się już do przekroczenia granicy dzielącej dwa światy.

Marit z Grodziska pogrążona była w głębokiej śpiączce, oddychała niezauważalnie, można się było jedynie domyślać, że jeszcze żyje.

Benedikte, chcąc odwrócić wyrok losu, musiała skoncentrować wszystkie swoje umiejętności. Przysiadła na łóżku i ujęła w dłonie wychudzoną jak szkielet, zwiędłą rękę. Skupiając swoje siły starała się przelać moc w ciało tamtej kobiety. Wyobrażała sobie, że życiodajna siła wlewa się z niej w naczynia krwionośne umierającej, w jej nerwy, w najdrobniejsze komórki ciała. Przemawiała do nieprzytomnej, starała się tchnąć w nią wolę życia, próbowała niemal zahipnotyzować Marit, by zawrócić strumień w odpowiednią stronę, z powrotem ku życiu.

Benedikte długo siedziała przy Marit. Czuła, że na czoło występuje jej pot i spływa do oczu, z wysiłku drżała na całym ciele, serce waliło oszalałym rytmem. Usiłowała dać wszystko temu biednemu stworzeniu. Przez moment przemknęła jej przez głowę zdradziecka myśl, że może wyrządza Marit niedźwiedzią przysługę, bo jej przyszłe życie okaże się równie mroczne jak przeszłość. Myśl ta w niebezpiecznym stopniu zahamowała oddziaływanie jej uzdrawiającej siły, natychmiast więc starała się ją zdławić.

Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł pastor. Benedikte wstała, nie chciała dyskutować z człowiekiem Kościoła, wiedziała, że i tak się nie zrozumieją. Poza tym nie sądziła, by mogła teraz uczynić coś więcej dla Marit, od tej chwili chora musiała sama wykorzystać to, co przelała w nią Benedikte. A ponieważ sakrament nie powinien zaszkodzić, przeciwnie, mógł nawet pomóc, skinęła tylko głową pastorowi i towarzyszącej mu pielęgniarce i wyszła.

Ruszyła dalej kursem, który wyznaczył jej Christoffer, przeszła do pawilonów, gdzie leżeli pacjenci zaatakowani zatruwającą organizm infekcją. Niektórzy oczywiście zastanawiali się, co z niej za jedna, ale gdy wyjaśniała, że ma uzdrawiające dłonie, natychmiast godzili się na zabieg. Widzieli w niej ostatnią deskę ratunku. Dwie pielęgniarki potraktowały ją bardzo niechętnie, a Benedikte cieszyła się, że nie spotkała żadnego lekarza. Na pewno nie tolerowaliby podobnych szarlatańskich praktyk.

Ale przecież miała za plecami Christoffera, jeśli ktoś zadawałby zbyt natarczywe pytania.

Wreszcie został jej już tylko Sander Brink.

W zapadającym zmierzchu stanęła na dziedzińcu szpitalnym, próbując zebrać się na odwagę. Z dyżurki pielęgniarek dobiegał radosny śmiech Andre, najwyraźniej świetnie się bawił.

Sander powinien zobaczyć chłopca.

Ale musiała jeszcze trochę poczekać, ze względu na Andre. Nie obawiała się szpitalnej zarazy, myślała o psychicznym zdrowiu synka. Nie wolno narażać dziecka na niespodziewane przeżycie, oświadczając po prostu: „Zobacz, to twój ojciec. Podejdź i ładnie się z nim przywitaj!”

Szczególnie gdy nie miało się pewności, czy ojciec nie odrzuci dziecka.

Benedikte odetchnęła głęboko i skierowała się do pawilonu Sandera.

Marit była w domu na Grodzisku. Przeniesiona daleko, patrzyła we śnie na stare, tak dobrze znane lasy, rozciągające się w dole pod nią. Wsłuchiwała się w głosy rozbawionych dzieci, które echem niosły się po okolicy. Z domu dobiegł gniewny głos ojca: „Marit! Marit! Gdzie ty się podziewasz, jak długo ja, biedaczysko, mam czekać na zasłużony kęs strawy?”

Jej wrażenia były wyciszone, jakby spowite mgłą, ale czuła, że przeważa w nich nienawiść. Przez cudnie ukwieconą łąkę wracała do domu, w ręku niosła skopek. Był wyjątkowo ciężki, a kiedy zajrzała do środka, zobaczyła, że do połowy wypełnia go mleko, a w białej cieczy kolebie się ludzka głowa. Widziała tylko jej czubek porośnięty włosami, ale natychmiast rozpoznała postrzępione szare kosmyki ojca.

Ktoś szedł u jej boku. Jakiś miły człowiek, który patrzył na nią łagodnie i mówił: „To tylko twoja nienawiść, Marit, nie przejmuj się tym!” Tym człowiekiem był doktor Volden. Ubrany w nieudolnie zrobioną na drutach dziwaczną kamizelę i spodnie do kolan, w dłoni trzymał kosz, który zabrała ze sobą do szpitala.

Nagle znów siedzieli na osobliwym wózku, który on nazywał drezyną, i zaraz sen przemienił się w prawdziwy koszmar. Wjechali w mroczny las, wszędzie widzieli zmarłych. Z drzew zwieszali się wszyscy jej krewni, rodzeństwo i ich małżonkowie i dzieci, a kiedy popatrzyła na doktora Voldena, okazało się, że to wcale nie jest on, lecz jakaś upiorna istota o rysach twarzy ojca, zanosząca się diabelskim, złośliwym chichotem.

Nie wiedziała, co stało się z tym snem, bo nieco później znalazła się wśród wełnistych chmur, gdzie wszystko wydawało się nierzeczywiste. Miała wrażenie, że nareszcie zmierza do ostatecznego celu, zdawała sobie sprawę, że umiera, ale to uczucie wcale nie było przykre, przeciwnie, cudownie obojętne, za nic już nie czuła się odpowiedzialna.

Przed nią zapłonęła wielka jasność, a z niej wyłonił się doktor Volden, wyciągający ku niej ręce.

Ona jednak nie mogła do niego dotrzeć. On stał, delikatnym ruchem palców wabiąc ją ku sobie, ale przez cały czas pozostawał taki daleki. Powiedział: „Już wkrótce, Marit, już wkrótce będziemy razem na zawsze!”

Razem, na zawsze? Połączeni w śmierci?

Miała wrażenie, że coś ją odciąga – nie dosłownie, lecz jakaś siła starająca się nakłonić jej wolę. Mówiła o życiu. Ale przecież ona nie miała za czym tęsknić?

Chyba że…? Chyba że to doktor Volden kusił ją, by zawróciła? Może o to mu chodziło? Może chodziło mu o jej powrót do życia, które będzie dzielić razem z nim?

Ale nie miała siły. Tak bardzo czuła się zmęczona, taka wycieńczona. Pragnęła jedynie odpoczynku.

Lecz czy w dzieciństwie nie słyszała o sąsiedzie, który „umarł” i którego przywrócono do życia? On także opowiadał o wielkiej jasności i zmarłym krewniaku, który wyszedł mu na spotkanie, ale jakaś siła ściągnęła go z powrotem do łóżka i wyzdrowiał.

Marit również ujrzała światłość, a najpierw wszystko spowite było mgłą podobną do waty. A potem pojawił się doktor Volden – Christoffer.

A jeśli on czeka na nią w świecie żywych? Co będzie, jeśli ona przekroczy granicę, odejdzie od niego?

Wszystkie te myśli, delikatne, ulotne jak pajęczyna, wprawiły ją w oszołomienie. Ale wola, przenikająca w jej świadomość, rozpaliła w niej pragnienie, które z każdą chwilą, choć niezmiernie powoli, nabierało mocy.

Chyba jednak mimo wszystko chcę żyć. Pragnę walczyć o życie. Oby tylko nie było za późno!

Silna wola napływająca z zewnątrz gdzieś się rozproszyła. Jej miejsce zajął monotonny głos, ale dobiegał z tak daleka, że nie potrafiła rozróżnić słów, słyszała jedynie dźwięk.

Nie miała już sił. Chciała jedynie spać, spać…

Nie… Nie wolno spać! Muszę…

Nie pamiętała już, co musi.

Christoffer miał gościa.

Pielęgniarka powiadomiła go, że w pokoju przyjęć czeka panna Gustavsen. Nie chciała wchodzić do środka przyniosła tylko trochę smakołyków dla brata i życzyła sobie porozmawiać z doktorem.

Lise – Merete tutaj? Zwykle nie przekraczała progów szpitala. Twierdziła na ogół, że nie chce przeszkadzać mu w pracy, ale czasami Christoffer nabierał niesprawiedliwych z pewnością podejrzeń, że to strach przed zarazkami odpędza ją od szpitala.

No cóż, oczywiście poświęci jej nieco czasu, skoro już raczyła się tu pofatygować.

Prawdą było natomiast, że Lise – Merete poraził strach. Czuła się rozdzierana między niezachwianą pewnością siebie a lękiem, że Christoffer wymyka jej się z rąk. Na tę myśl naprowadziła ją matka. „Christoffer ostatnio wydawał się bardzo zamyślony, Lise – Merete. Pewna jesteś, że panujesz nad nim jak należy?” „Oczywiście – odparła urażona. – Je mi z ręki.”

Kiedy jednak głębiej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że wcale tak nie jest. Już nie. Matka miała rację, ostatnio był okropnie roztargniony, twierdził, że to infekcja w szpitalu tak zajmuje jego myśli, ale zastanawiająco często mówił o innych kobietach. O swoich dwóch „siostrach”, z których przynajmniej starsza była całkowicie niegroźna, i o umierającej komornicy. Z nich trzech należało się wystrzegać tylko najmłodszej, Vanji. Ale alarmujące było już samo to, że nie poświęcał swej uwagi wyłącznie Lise – Merete.

Będzie musiała ściągnąć mu cugli.

Dał jej do zrozumienia – co prawda nie bezpośrednio, ale mimo wszystko – że jest zazdrosna. Zazdrosna, ona? Śmieszne, wszak to on powinien być zazdrosny! Musi dostarczyć mu powodu.

Dlatego właśnie w pokoju widzeń szpitala wyszła mu na spotkanie z promiennym uśmiechem i obdarzyła długim, gorącym uściskiem. (Och, byle tylko zapomnieć na ten czas o bakteriach, znów by się obraził, tyle zrozumiała już nawet Lise – Merete.)

– Co się takiego stało, najdroższa? – dopytywał się Christoffer.

– Mam… mam ci coś do powiedzenia.

– Przejdźmy wobec tego do biura, akurat w tej chwili jest puste.

W progu zaparła się jak uparty osioł, ale Christoffer pospiesznie jął ją przekonywać, że do tego pomieszczenia nigdy nie wchodzą chorzy.

Lise – Merete usłyszała jednak odrobinę irytacji w jego głosie. Musi bardzo uważać!

– Mój drogi – zaczęła, kiedy już usiedli obok siebie na kozetce. Demonstracyjnie mocno trzymała go za ramię. – Mój drogi, otrzymałam pewne zaproszenie i nie wiem jak mam się do niego ustosunkować…

– Co to za zaproszenie? – Christoffer nie okazywał szczególnego zainteresowania, spoglądał na nią przyjaźnie i już to było niepokojące.

– Moi dawni znajomi z klasy zapraszają mnie do Gjsvik na przyjęcie. Mogłabym pojechać, gdyby nie…

Zrobiła sztuczną pauzę.

Jego „Tak?” padło zbyt późno. Niedobrze!

– Gdyby nie to, że będzie tam również jeden z moich dawnych wielbicieli.

Christoffer pozostawał wręcz nieprzyzwoicie niewzruszony.

– No i co z tego? Przecież możesz po prostu powiedzieć, że za kilka miesięcy wychodzisz za mąż.

– Myślisz, że jemu to wystarczy? Kochał się we mnie do szaleństwa.

– Wobec tego zostań w domu.

– To dość kłopotliwe. Gospodarze mogą się obrazić.

– Czy chcesz, żebym z tobą pojechał?

Cóż za głupstwa on wygaduje! Odpowiada całkiem nie tak, jak się spodziewała!

– Nie, przecież ty nie możesz wziąć teraz wolnego! – wykrzyknęła przerażona, bo, rzecz jasna, całe zaproszenie do Gjovik było przez nią wymyślone. Podjęła niby to niechętnie: – Dobrze, pojadę więc. Ale to wcale nie będzie zabawne. Wiesz, on był bardzo przystojny…

Namiętny wielbiciel również nie istniał, ale uznała, że Christofferowi dobrze zrobi chwila tortur.

Uścisnął ją.

– Jedź, kochana! Ale sprawuj się dobrze, nie zaglądaj zbyt głęboko w oczy przystojnym kawalerom!

Czy w tym człowieku nie było ani odrobiny namiętności? Spodziewała się, że wpadnie we wściekłość, że za nic na świecie nie będzie chciał jej puścić. Co ona ma teraz zrobić? Wyjechać do Gjovik? Przecież w tej dziurze nie ma żadnych atrakcji!

– Wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim, Christofferze.

– A ty dla mnie.

– Będę dla ciebie najlepszą żoną, jaką tylko możesz sobie wyobrazić…

Obrzuciła go aksamitnym spojrzeniem. Delikatnie pieszcząc jego szyję, wsunęła rękę pod fartuch lekarski.

– Christofferze, moi rodzice w sobotę wyjeżdżają. Przyjdziesz?

Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, od jej bliskości i delikatnych eleganckich perfum zakręciło mu się w głowie.

– Moglibyśmy… tylko spróbować… jak to będzie, kiedy już… będziemy małżeństwem – szepnęła.

Ogarnęła go słodka tęsknota.

– Przyjdę – uśmiechnął się.

Odsunęła rękę.

– To świetnie. Nie będę cię już dłużej zatrzymywać.

– Skłoniła się przed nim głęboko. – Wasza uniżona pokorna, wierna i wszystkowidząca służebnica.

Christoffer roześmiał się. Lise – Merete była czarująca, kiedy żartowała w ten sposób. Rozradowany, odczuwając ulgę, wyszedł z pokoju wizyt. Wspaniale, Lise – Merete nareszcie zobaczyła, że nie ma powodów do zazdrości. Teraz wszystko między nimi ułoży się jak najlepiej.

Minął pawilon, w którym leżała Marit, i nagły smutek rozdarł mu duszę. Nigdy nie będzie jej dane przeżyć takiego szczęścia jak moje, pomyślał i poczuł wyrzuty sumienia, a raczej potrzebę, by podarować jej choć odrobinę swojej radości. W zamian gotów był przyjąć trochę jej szarych chwil.

Ale na wszystko było już za późno. Z pawilonu wychodził właśnie pastor, zasmucony i przybity. Zakończył ostatnią posługę Marit z Grodziska.

Christoffer na moment przymknął oczy. Nie miał sił, by oglądać jej martwe ciało, nie miał sił na rozpacz nad jej zmarnowanym życiem.

Bezradnie rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu Lise – Merete, chcąc zaczerpnąć od niej nieco radości, ale niestety opuściła już teren szpitala.

Zanim Benedikte zajęła się Sanderem Brinkiem, zajrzała do pokoju Bernta Gustavsena. Jak mogła dopuścić, by taki drań psuł jej humor! Przyjechała właśnie po to, by go uzdrowić i tym samym uratować dobre imię szpitala.

Czy Bernt wart był całego zamieszania, powstałego wokół jego osoby, to zupełnie inna sprawa.

Kiedy weszła do pokoju Bernta, okazało się, że siedzi przy nim jego matka, i wywiązała się między nimi wszystkimi długotrwała dyskusja. Benedikte chciała wyjść, co w pełni popierała matka, Bernt natomiast nalegał na wykorzystanie swego prawa do niekonwencjonalnego zabiegu. Po poprzedniej wizycie Benedikte znacznie mu się polepszyło.

Mój ty Boże, pomyślała Benedikte, jeśli Christoffer naprawdę ma wejść w tę rodzinę, to serdecznie mu współczuję. Ale dziewczyna jest z pewnością o wiele milsza, musi tak być, skoro ją wybrał. W końcu nie poślubia rodziny swej wybranki!

W końcu matka ustąpiła, ale nie przestawała zwracać im uwagi i wypowiadać obraźliwych komentarzy. Wreszcie Benedikte poprosiła panią Gustavsen, by wyszła, inaczej, zagroziła, ona sama opuści pokój.

A ponieważ Bernt domagał się przeprowadzenia zabiegu, matka musiała się wynieść. Urażona do głębi postanowiła, że pomówi o tym z mężem, wszak ostatnie słowo jeszcze nie padło.

Kiedy odeszła, Bernt znacząco zachichotał do Benedikte, jak gdyby byli parą sprzysiężonych. Benedikte z największym trudem zdołała zmusić się do krzywego uśmiechu, nie chciała bowiem wszczynać kolejnej słownej potyczki.

Kiedy już zrobiła co mogła dla Bernta Gustavsena, przeszła pogrążonym w wieczornym mroku korytarzem do pokoju Sandera.

Wieśniaka przeniesiono z powrotem do ogólnej sali, tak by Sander i Benedikte mogli porozmawiać w spokoju. Zrozumiała, że maczał w tym palce Christoffer.

Musiała kilkakrotnie głęboko odetchnąć, zanim podjęła rozmowę, a i tak głos wyraźnie jej drżał.

– Ciebie także powinnam próbować uleczyć. Czy możemy rozmawiać podczas zabiegu?

– Możemy przynajmniej spróbować.

Sander wyglądał bardzo źle. Na linii włosów pojawiły się owe paskudne wrzody, które widziała już u innych chorych, zaatakowane miał także dziąsła, tak opuchnięte, że prawie nie było widać zębów, oczy przekrwione i błyszczące od gorączki.

Ale bez wątpienia należał do najzdrowszych wśród chorych, a poza tym to był Sander. Bohater jedynej historii miłosnej jej życia. Benedikte nie miała żadnych złudzeń, że spotka kiedyś jakiegoś innego mężczyznę, który się nią zainteresuje, ani też że ona kogoś pokocha, a przede wszystkim: nie miała żadnych, złudzeń co do Sandera.

– Przypuszczam, że nadal jesteś żonaty?

– Tak – odparł z taką goryczą w głosie, że musiała popatrzeć mu w oczy. Do tej pory koncentrowała się na jego ciele, starając się wypędzić z niego infekcję.

– Powinnaś była powiadomić mnie o chłopcu, o Andre – powiedział zgnębiony.

Przerwała zabieg i usiadła na stołeczku dla odwiedzających.

– Nie chciałam wdzierać się w szczęśliwe małżeństwo – odparła spokojnie. – A jeszcze mniej zmuszać cię do poślubienia mnie.

– Zmuszać? – zdumiał się Sander. – Zmuszać? Czy ty nie rozumiesz… No, cóż, przyznaję, że wina leżała po mojej stronie. Miałaś wtedy całkowitą rację, byłem bardzo niedojrzały. W pewnym sensie nadal taki jestem. Ale miałem prawo wiedzieć o moim dziecku!

Benedikte pochyliła głowę.

– Tak, Sanderze. Właśnie ten problem dręczył mnie przez pierwsze lata. Pozbawiłam was obu możliwości poznania się. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak wielki sprawiało mi to ból.

– Wtedy jednak to ty zerwałaś.

– Owszem – powiedziała. – I tysiąc razy żałowałam. Ty przecież nie popełniłeś żadnego przestępstwa. Miałeś romans z Adele, ale zanim związałeś się ze mną. Ale ja tego wówczas nie rozumiałam. Sądziłam, że uwodziłeś nas obie równocześnie.

– Wiem, wiem, wyrzuty mogę czynić tylko sam sobie. I tej przeklętej Adele. Choć ona była zwyczajną głupią gąską, zapomnijmy o niej, nie możemy jej obwiniać. To ja postąpiłem jak idiota.

Benedikte przerwała zabieg, bezwiednie opuszczając ręce.

– Marco powiedział, że powinnam pozwolić ci odejść, bo jestem dojrzalsza od ciebie. Trudno mi w to uwierzyć.

– Marco miał przeklętą rację – wyrzucił z siebie Sander, krzywiąc się. – Daleko mi było do dorosłości. Gdybym wtedy dowiedział się o dziecku, najprawdopodobniej wpadłbym w panikę. Ewentualne małżeństwo między tobą a mną nie zdołałoby się utrzymać. Bo wiesz, nawet po ślubie nie przestawałem zerkać na każdą ładną dziewczynę, która stanęła mi na drodze.

Benedikte słuchała go jak zaczarowana. Nagle przypomniała sobie o swym zadaniu. Znów podniosła ręce i prowadziła je wzdłuż jego ciała, nie dotykając go przy tym.

– A teraz? – szepnęła bezdźwięcznie.

– Teraz piękne dziewczęta nie obchodzą mnie ani trochę. Jest ich na pęczki, a im są piękniejsze, tym trudniej jest je znieść. Te, które za darmo otrzymały piękny wygląd, na ogół nie starają się nawet wyrobić w sobie innych zalet.

– Ale jesteś żonaty – stwierdziła. – Masz dzieci?

– Nie, nie mamy dzieci. Na szczęście! Benedikte, chcę zobaczyć mego syna!

Zawahała się.

– On jest tutaj, w szpitalu. Ale muszę go przygotować.

– Czy on musi wiedzieć, kim jestem?

Popatrzyła na niego w zamyśleniu, Sander zrozumiał jej spojrzenie.

– Wybacz! Najwyraźniej jestem jeszcze bardziej niedojrzały, niż mi się wydaje – mruknął. – Poza tym… nie chcę, by się narażał na chorobę. Benedikte… przez te lata wiele myślałem o tobie, to nie jest żadne łgarstwo. Czy wiesz, że… Nie, nie mam prawa tego mówić.

– Chciałabym to usłyszeć – powiedziała cicho.

Westchnął. Był zirytowany swoim własnym zachowaniem, tyle Benedikte zrozumiała.

– Zawsze uważałem cię za dziewczynę, z którą kiedykolwiek byłem najmocniej związany. Och, jak ja mówię, mój nauczyciel zakreśliłby to zdanie na czerwono!

Zaśmiał się nerwowo. Benedikte zrozumiała, że podobnie jak na niej ich ponowne spotkanie wywarło wielkie wrażenie także na nim.

Pozbierał się i ciągnął:

– Jak już ci mówiłem, potrzebowałem tych lat, aby dorosnąć.

Benedikte czekała w milczeniu.

Sander zamyślony wpatrywał się w sufit.

– Wiesz, prosiłem już kiedyś żonę o rozwód. Wtedy nie chciała się zgodzić, a ja nie nalegałem. Nie chcę powiedzieć, że teraz w ciągu paru dni się rozwiodę i ożenię z tobą, i koniec bajki, żyli długo i szczęśliwie aż do kresu swoich dni. Nie, życie nie jest takie proste. Ale chcę rozwiązać małżeństwo, które nic dla mnie nie znaczy. W stu procentach jestem przekonany, że właśnie tego chcę. Potem możemy zacząć rozmawiać i zobaczymy, co będzie.

– To brzmi bardzo rozsądnie, Sanderze.

Popatrzył na nią.

– Oczywiście jeśli w ogóle będziesz chciała mnie jeszcze widzieć. Na pewno nie myślisz o mnie dobrze.

– W moim życiu nigdy nie było innego mężczyzny – rzekła powoli. – Ale to nie powinno mieć żadnego wpływu na twoją decyzję.

Nie odpowiedział na to, myślał już o czymś innym.

– Ale muszę zobaczyć mego syna, muszę!

– To zrozumiałe. I ja bardzo chciałabym ci go pokazać. On jest taki wspaniały, Sanderze! Taki do ciebie podobny.

– Czy wobec tego naprawdę jest wspaniały? – roześmiał się sztucznie. Ujął Benedikte za rękę. – Kiedy mogę się z nim spotkać?

Zastanowiła się.

– Dziś wieczorem jest już za późno, zapadł już zmrok, a poza tym Andre jest zmęczony i nie powinien stykać się z tą chorobą. Ale jutro rano… Wrócę tutaj. Jak myślisz, będziesz miał siłę, żeby wstać z łóżka?

– Już czuję się znacznie lepiej.

– W każdym razie nie mówisz jak ciężko chory

– uśmiechnęła się. – Przyjdę więc pod okno dokładnie o dziesiątej. Andre nie będzie wiedział, że tu jesteś i go obserwujesz, postaram się czymś go zająć tuż pod twoim oknem. Czy tak będzie dobrze?

– Fantastycznie! Ale chciałbym także…

Benedikte dłonią zakryła mu usta.

– Z osobistą prezentacją jeszcze się wstrzymamy. Andre wiele razy pytał o swego ojca. Chciałabym, aby był przygotowany na to spotkanie. Naprawdę przygotowany.

– Oczywiście, rozumiem. Wydaje mi się, że jesteś rozsądną matką.

– Staram się. Musisz wiedzieć, że jemu nie zawsze było łatwo. Nie, wcale nie chcę cię oskarżać, skąd mogłeś wiedzieć.

Sander trzymał jej rękę w swych rozpalonych gorączką dłoniach. Patrzył na nią ze smutkiem.

– Wiesz, Benedikte… Spotkanie z tobą wydaje mi się takie dziwne. Jakbym był statkiem, który pomimo porwanych na strzępki żagli zawinął bezpiecznie do portu. To porównanie może wydać się śmieszne, ale tak właśnie czuję. A ty?

– Muszę się zastanowić… Tak, po pierwszym wstrząsie mogę się wreszcie odważyć na nieśmiały uśmiech. Ciągle jeszcze nie śmiem w nic wierzyć ani mieć nadziei ale spotkanie z tobą wzburzyło mnie bardziej niż się tego spodziewałam. Muszę się do tego przyznać, bo chciałabym, abyśmy byli wobec siebie szczerzy.

– Oczywiście – kiwnął głową. – To teraz ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Dotyczy przyszłości wielu ludzi, twojej i mojej, chłopca i mojej żony… Mów dalej!

– Tak – uśmiechnęła się leciutko. – Dopiero teraz rozumiem, jak mocno mimo wszystko jestem z tobą związana. To chyba dość szczere wyznanie?

– Wspaniale – orzekł Sander. – Wiemy więc, na czym stoimy. Teraz chodzi o to, by delikatnie posuwać się naprzód, ostrożnie czynić kolejne kroki.

Benedikte uśmiechnęła się, tym razem szeroko.

– Ależ, Sanderze, ty naprawdę dorosłeś!

Z nową energią, czując przepełniającą jej serce radość, ponowiła próby przywrócenia go do zdrowia.

Загрузка...