ROZDZIAŁ VI

Benedikte Lind z Ludzi Lodu miała już dwadzieścia dziewięć lat. Trudny okres oczekiwania nieślubnego dziecka i lata upokorzeń, które po nim nastąpiły, należały do przeszłości. Nadal jeszcze musiała walczyć o prawo Andre do życia w społeczeństwie, które nie tolerowało żadnych widocznych oznak niemoralności, nadal musiała dodawać mu odwagi, by bez strachu szedł do szkoły. Ale Andre miał już dziewięć lat i lepiej radził sobie z nieprzyjaznymi uwagami starszych uczniów. Oczywiście zdarzało się, że wypłakiwał łzy goryczy, kiedy rzucała się na niego gromada większych dzieci, a jego piękne przybory szkolne lądowały w sadzawce z żabami, ale w domu nie przyznawał się do tego. Benedikte, rzecz jasna, wiedziała, co się dzieje, i starała się go pocieszać, mówiąc, że nie tylko jego spotykają podobne przykrości, a być może inne krzywdzone dzieci nie mają nikogo, kto by je pocieszył. Gdyby więc Andre zobaczył, że coś podobnego przytrafia się komuś innemu, powinien wtedy podejść do takiego dziecka i pomóc mu.

Dla małego chłopca, który czuł się wśród rówieśników niechciany, było to zadaniem prawie nadludzkim, ale Andre łkając ocierał łzy i starał się pomagać mniejszym od siebie samotnym dzieciom.

Benedikte nieustannie miała ochotę wybrać się do szkoły i porządnie wytargać dręczycieli synka za uszy, ale wiedziała, że Andre umarłby ze wstydu, a poza tym później byłoby mu jeszcze trudniej. Nie mogła też poważnie pomówić z rodzicami tych nicponi, bo przecież samotna matka właściwie nie miała nic do powiedzenia.

W ostatnim czasie jednak wszystko jakby się unormowało, nie rozumiała tylko, dlaczego. Andre wracał ze szkoły uśmiechnięty i zadowolony, mówił o kolegach, z którymi się zaprzyjaźnił. Benedikte tak bardzo się tym radowała, że z trudem powstrzymywała łzy.

Ostrożnie próbowała wypytywać syna, co spowodowało tę nagłą fantastyczną zmianę, ale Andre uśmiechał się tylko tajemniczo.

Nie pozwolono mu mówić o tym, co się naprawdę wydarzyło. A stało się to parę miesięcy temu, kiedy bał się wracać ze szkoły do domu. Siedział skulony w kącie dziedzińca szkolnego, tam gdzie nikt nie mógł go widzieć, wiedział bowiem, że zaraz za zakrętem czeka na niego czterech dużych chłopaków i jedna dziewczyna. Wcześniej tego dnia stanął w obronie pewnego pierwszoklasisty i zagrozili mu, że jeszcze się z nim policzą.

Dzień był zimny, chłopcu doskwierał chłód. Wiedział, że kochana mama czeka z obiadem i będzie się o niego niepokoić, ale bał się ruszyć. Pies dozorcy podbiegł do Andre i obwąchał go ze współczuciem. Chłopczyk zaczął głaskać zwierzę.

Wtedy właśnie usłyszał głos, łagodnie wypowiadający jego imię. Podniósł głowę i zobaczył, że stoi przed nim obcy mężczyzna.

Jaki on piękny, jak niewypowiedzianie piękny! Mały Andre w całym swym życiu nigdy nie widział tak cudownego człowieka. Czarne wijące się włosy opadały na ramiona, szare jak popiół oczy uśmiechały się do niego spod długich, jedwabistych rzęs. A uśmiech… Andre uznał, że jego uśmiech jest jak rozświetlone blaskiem słońca letnie niebo.

– Chodź, odprowadzę cię do domu – przyjaźnie zachęcił go mężczyzna.

Andre się podniósł. Chciał zapytać nieznajomego, kim jest, ale nie mógł wydusić z siebie słowa, bał się.

Jak przyjemnie było trzymać ciepłą, dorosłą dłoń! Razem ruszyli drogą.

– Jestem twoim krewnym – wyjaśnił mężczyzna. – Nie, nie, nie twoim ojcem. Ale bardzo dobrze znam twoją matkę i twego dziadka Henninga. I Malin Volden.

Andre nic nie powiedział, tylko mocniej uścisnął dłoń, dającą mu takie poczucie bezpieczeństwa.

– Sądzę jednak, że nie powinieneś nikomu mówić, że tu jestem – ciągnął mężczyzna. – Niech to pozostanie naszą wspólną tajemnicą.

– Ale czy nie mógłbyś pójść ze mną do domu i odwiedzić ich wszystkich? – Andre błagalnym wzrokiem patrzył na swego nowego wysokiego przyjaciela.

– Jeszcze nie – odparł nieznajomy.

Chłopiec milczał przez chwilę.

– Jak masz na imię? – spytał wreszcie.

Mężczyzna zamyślił się.

– Chyba na razie ci tego nie wyjawię. Najpierw muszę sprawdzić, czy potrafisz trzymać język za zębami. Ale kilka lat temu pomogłem twojej matce.

Wyszli za zakręt, tam za kamieniem czyhała cała piątka starszych dzieci. Kiedy ujrzeli obcego u boku Andre, stanęli jak wryci, a w chwilę później wzięli nogi za pas i uciekali tak szybko, że aż się za nimi kurzyło.

Nieznajomy nie odprowadził Andre do samego domu. W alei, przy pierwszych lipach, pożegnał się i obiecał, że wróci, jeśli dzieci nie dadzą chłopcu spokoju. Ale przypuszczał, że to się już nie powtórzy.

Okazało się, że miał rację. Następnego dnia w szkole dzieci podeszły do Andre, pytając, kim był mężczyzna, który odprowadził go do domu.

– O, to mój krewny – odparł Andre uśmiechnięty. – Mieszka w pobliżu i czasami po mnie przychodzi.

Dzieci wydawały się zamyślone. Marco – bo był to, rzecz jasna, Marco, choć Andre tego nie wiedział – musiał najwyraźniej wywrzeć na nich ogromne wrażenie. Po tym incydencie Andre miał nareszcie trochę spokoju, a nawet zyskał sobie wśród uczniów kilkoro przyjaciół.

W domu nie powiedział jednak nic o dziwnym spotkaniu, obiecał przecież, że nie puści pary z ust.

Pragnął ujrzeć swego niezwykłego krewniaka jeszcze raz, ale to się nie zdarzyło. Marco stał się dla chłopca postacią ze wspaniałego snu, najlepszym przyjacielem z marzeń.

Benedikte nic nie wiedziała o odwiedzinach Marca. Zauważyła jedynie, że synek jest spokojniejszy, i czuła się szczęśliwa jak nigdy przedtem.

Rozmowa telefoniczna z Christofferem wprawiła ją w oszołomienie.

– Któż to dzwonił? – spytała ją przybrana matka Agneta, kiedy Benedikte wróciła do domu.

– Christoffer – odparła Benedikte, stając nieruchomo na środku pokoju. – Chce, żebym przyjechała do Lillehammer.

– To bardzo miło. Ale właściwie dlaczego?

– Mają jakieś kłopoty w szpitalu. Dokładnie nie zrozumiałam, o co chodzi, ale z tego co dosłyszałam, wynikało, że jeśli czyjś syn umrze, gazety rozpętają skandal.

– To rzeczywiście straszne!

– Owszem. A co najgorsze, w szpitalu wybuchła jakaś epidemia, z którą nie mogą sobie poradzić, bo nie potrafią odkryć jej źródła. Christoffer pytał, czy nie mogłabym natychmiast przyjechać i pomóc im.

– Ale przecież ty nie jesteś lekarzem!

– To prawda – powiedział Henning, który wszedł do pokoju i przysłuchiwał się rozmowie. – Ale Benedikte ma swoje szczególne zdolności.

Dziewczyna od razu zwróciła się do ojca:

– Czy wolno mi będzie pojechać?

– Christoffer nigdy jeszcze o nic nie prosił. Sytuacja na pewno jest poważna. Uważam, że nie powinnaś zwlekać z wyjazdem.

– Oczywiście – poparła go Agneta. – A o Andre się nie bój, już my się nim zaopiekujemy.

– Wiem – odparła Benedikte zamyślona. – Ale właściwie miałam zamiar zabrać go ze sobą.

– A co ze szkołą?

– Nauczyciel na pewno go zwolni. Andre nigdy jeszcze nie wyjeżdżał z domu, podróż byłaby dla niego wielkim przeżyciem, jechałby pociągiem, zobaczyłby kawałek Norwegii. Zatrzymamy się u Christoffera; prawdę mówiąc to on pytał, czy Andre mógłby przyjechać ze mną. Chciałby spotkać się ze swym chrześniakiem i pokazać mu Lillehammer.

– Moim zdaniem to wspaniały pomysł – ucieszyła się Agneta.

– Moim także – zawtórował jej Henning. – Pamiętaj tylko, żeby ciepło ubierać chłopca!

– Dobrze, dobrze, tatusiu. – Benedikte uśmiechnęła się ukradkiem. Nikt tak nie martwił się o zdrowie i dobre samopoczucie Andre, jak jego dziadek Henning.

Tej nocy Christoffera wezwano do szpitala. W jednym z drewnianych rozpadających się domków w mieście wybuchł pożar i Christoffer musiał zająć się ofiarami, jedną osobą poparzoną, drugą – zaczadzoną.

Ratując chorych rozbudził się tak bardzo, że kiedy skończył, nie w głowie było mu wracać do domu, do łóżka. Skierował się więc bezpośrednio do pawilonu, w którym leżała Marit z Grodziska.

Sam sobie zadaję dodatkowe cierpienia, myślał. Wiem przecież, że ona już nie żyje. To pewne.

Ale Marit żyła. Wbrew wszelkim przewidywaniom w trawionym gorączką ciele tlił się jeszcze płomyk życia. Nocna pielęgniarka czuwająca przy jej łóżku starała się utrzymać ranę w czystości, przemywając ją płynem dezynfekującym. Marit dostała środek przeciwbólowy i wzmacniający, a na wszelki wypadek jeszcze sole trzeźwiące z domowych zapasów pielęgniarki.

Nie wiadomo, czy to one podziałały, czy też lek na wzmocnienie, ale w każdym razie pewne było, że Marit nadal oddycha. Christoffer wiedział jednak, że to tylko odsuwanie w czasie tego, co nieuniknione. Nic na ziemi nie mogło pomóc Marit z Grodziska. Infekcja najprawdopodobniej zaatakowała już wątrobę, nerki i inne organy. Tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy przestanie bić jej przeciążone serce.

A mimo to stał, wpatrując się w jej piękną twarz. Pielęgniarka zapytała go wzrokiem, czy ma odejść, kiwnął głową, więc wyszła. Cichutko zamknęła drzwi.

Tylko mała lampka oświetlała izolatkę, w której zmarło już tyle osób. Ciemna listopadowa noc wciąż czaiła się za oknem, choć wkrótce powinna przemienić się w poranek.

– Marit – szepnął Christoffer.

Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, było drgnięcie powiek. Kobieta oddychała szybko i tak płytko, że ledwie to słyszał.

– Marit, to ja, Christoffer – powiedział, siadając przy niej. Ujął jej zniszczoną od pracy dłoń, bezwładnie leżącą na kołdrze.

Nie bardzo wiedział, co chce jej powiedzieć. Odczuwał jedynie ogromną potrzebę, by dać jej piękną i szczęśliwą śmierć – jeśli w ogóle można znaleźć coś pięknego w konieczności rozstania się z życiem, którym nigdy nie dane było się cieszyć.

– Jeśli mnie słyszysz, to daj mi znak, uściśnij mnie lekko za rękę.

Natychmiast poczuł ledwie zauważalny ucisk palców.

– Doskonale!

Teraz ważne było, by okazał się dobrym aktorem. Musiał znaleźć słowa, które przyniosłyby jej radość.

– Marit, wczoraj rozmawialiśmy o tym, że się kochamy, pamiętasz?

Leciuteńko poruszyła palcami.

– I z mojej strony to najprawdziwsza prawda.

Drżenie palców musiało starczyć za całą odpowiedź.

– Z twojej także? Dziękuję, Marit, bardzo chciałem to usłyszeć. Bardzo cię kocham, najdroższa. Twoja twarz, jej zmieniający się wyraz, ciepło w oczach, twój głos. Kocham wszystko, co jest tobą, bardziej, niż wydawało mi się to możliwe.

Jak łatwo napływały słowa! Najwidoczniej był urodzonym aktorem, tylko do tej pory o tym nie wiedział.

– Wiesz, co zrobimy, kiedy wyzdrowiejesz?

Znieruchomiała, wyczekując.

– Chciałbym, abyśmy się pobrali, Marit. Będziemy razem we dnie i w nocy, ty i ja. Tak świetnie się rozumiemy, nawet bez słów.

Teraz słyszał jej przyspieszony oddech.

– Chcesz tego, Marit?

Jej palce mocno uścisnęły jego dłoń.

– Dziękuję – powiedział. – Sprawiłaś mi wielką radość.

Gdzieś z innej części pawilonu dobiegał przytłumiony płacz kobiety, nieszczęśliwej w nocnej samotności. Czuł, że od parapetu ciągnie chłodem. Znalazł ręcznik i usiłował zatkać nim szparę w oknie, ale to było tak, jakby próbować zatrzymać wiatr. Na dworze zrobiło się zimniej, na szybie mróz wymalował kwiaty, przepiękne, lecz śmiertelnie niebezpieczne wzory. W wysokim kominku płonął ogień, ciepło nierówno rozchodziło się po pokoju, w jednej połowie było gorąco, w drugiej panował lodowaty chłód.

Christoffer długo siedział u Marit. Spokojnym głosem mówił o tym, co będą robić, kiedy Marit wyjdzie ze szpitala: znajdzie wygodne mieszkanie, bo jego obecne jest dla nich dwojga za małe, no i oczywiście urodzą im się dzieci, to konieczne.

– Pomyśl tylko, jakie piękne będziemy mieć dzieci, ty i ja – roześmiał się. – My przecież jesteśmy najpiękniejsi na świecie. Maluchy z twoimi kręconymi włosami i nogami długimi jak moje, Z moim roztargnieniem i twoją wieczną potrzebą przepraszania za wszystko. Biedactwa! Nie, wcale nie, poważnie mówiąc, to jestem pewien, że będą prześliczne.

Spostrzegł, że spod jej przymkniętych powiek spływają łzy, a ponieważ leżała na plecach, kapią prosto do ucha. Otarł je delikatnie, z czułością.

– Nie chciałem cię tak poruszyć – przepraszał skruszony.

Najwyraźniej starała się coś powiedzieć, ale nie starczyło jej sił. Musiał zgadywać.

– Ucieszyłaś się? To dobrze. Ale teraz musisz zasnąć, sen doda ci sił. Ja też pójdę się położyć, bo przez całą noc operowałem, ale wrócę.

Do czego? Do martwego ciała, może wyniesionego już do kostnicy?

Och, życie, jakieś ty niesprawiedliwe! Wzrok mu się zmącił. Mocno uścisnął rękę chorej.

– Kocham cię, Marit.

Schylił się nad nią i pocałował w policzek. Kolejne łzy spłynęły jej z oczu, a on znów je otarł.

Odszedł, z trudem rozpoznając drogę.

Andre nie posiadał się z radości na wiadomość, że wolno mu będzie towarzyszyć matce. Jego uczestnictwa w pakowaniu trudno nazwać pomocą, bo chciał zabrać ze sobą najbardziej nieprawdopodobne rzeczy i zadawał tysiące pytań. Wszystko go interesowało, a dotychczas jedyna jego podróż to wyprawa do dentysty w Sandvika kolaską dziadka, a nie była to wcale przyjemna wycieczka, bo dentysta wyrwał mu uparty mleczny ząb, który nie chciał sam wylecieć.

Tym razem Andre wybierał się dużo, dużo dalej, w dodatku pociągiem z przesiadką.

Dobrze, że mama z nim jedzie. Podróż wydawała mu się taka zawikłana.

Wreszcie siedzieli już w pociągu do Lillehammer, robili się coraz bardziej zakurzeni i coraz brudniejsi od sadzy, unoszącej się wraz z dymem z lokomotywy, ale świetnie się bawili. Andre wyglądał przez okno, dopóki twarz nie zrobiła mu się całkiem czarna, śpiewał i śmiał się do wiatru, z zachwytem obserwował drzewa i wody migające w pędzie, aż wreszcie Benedikte, która także marzła przy otwartym oknie, wciągnęła go do środka na wpół zesztywniałego z zimna. A kiedy okno zostało zamknięte, zrobiło się całkiem cicho, jak gdyby uszy mieli zatkane watą. Słychać było jedynie stukot kół o złącza szyn, a zdaniem Andre brzmiało to jak najcudowniejsza muzyka. No i kanapki, wypakowane przez mamę, kiedy znaleźli się w pół drogi! Musiał też iść do maleńkiego pomieszczenia, żeby się umyć, a akurat wtedy pociąg szarpał tak niemiłosiernie, że Andre o mały włos się nie wywrócił. Tak samo zresztą było, gdy wracał na miejsce, mocno się wtedy musiał trzymać krawędzi ławek po obu stronach, a z jego twarzy zwróconej do innych pasażerów biło szczęście. Nie wolno mu było jednak wyjść na platformę, bo mama stwierdziła, że to niebezpieczne. Pociąg od czasu do czasu się zatrzymywał, pasażerowie wsiadali i wysiadali, jakiś człowiek gwizdał, wymachując chorągiewką, i zaraz pociąg znów zaczynał się toczyć z ciężkim sapaniem.

Andre ani słowa nie powiedział matce o niewidzialnym przyjacielu, który towarzyszył mu przez całą podróż. Wysoki, przystojny mężczyzna o czarnych lokach i ciepłym spojrzeniu dzielił z Andre wszystkie nowe wrażenia i trzymał go za rękę, kiedy przeżycia stawały się zbyt silne.

Christoffer miał wyjść po nich na dworzec.

W drodze na stację spotkał Lise – Merete, która akurat wybrała się na zakupy. Pannę bez reszty pochłaniały przygotowania do zamążpójścia.

– Spójrz tylko, co znalazłam w sklepie z porcelaną, Christofferze! Komplet przyborów do fajki, dokładnie taki sam jak ma ojciec!

– Ależ, moja droga, przecież ja nie palę!

– Ale może nasi goście będą palić, że też tego nie rozumiesz! A poza tym taki komplet wygląda bardzo elegancko, chyba sam to widziałeś u nas?

I cuchnie, miał już na końcu języka, ale pozwolił, by słowa pozostały niewypowiedziane. Lise – Merete była taka wzruszająca w swym entuzjazmie. To przecież ich dom urządzała, od tej myśli zrobiło mu się cieplej na sercu.

Ujęła go pod ramię, upewniwszy się najpierw, czy jest całkiem wolny od zarazków.

– Christofferze, myślałam o tym, o czym mówiliśmy ostatnio. I wiem, że mogę ci w pełni ufać. To wszystko przez to, że jesteś tak nieludzko przystojny i dziewczęta uganiają się za tobą. A kobiety umieją zarzucić sieci na mężczyznę, chyba o tym wiesz? Ty tego nie chcesz, ale one potrafią być naprawdę podstępne.

– Możesz być całkiem spokojna, Lise – Merete – uśmiechnął się. – Świata poza tobą nie widzę.

– To bardzo dobrze – odparła zadowolona. – A jak się miewa Bernt? Słyszałam, że lepiej.

Od kogo mogła to usłyszeć? Niestety nie było w tym ani odrobiny prawdy. Stan Bernta stale się pogarszał.

– Zajmują się nim – odparł Christoffer nie chcąc kłamać.

Pokiwała głową.

– A twoja komornica?

– Umiera. Prawdopodobnie już nie żyje.

Czy Lise – Merete usłyszała, jak dziwnie zduszonym głosem to powiedział? Chyba nie, bo oświadczyła beztrosko:

– I tak nie miała przyjemnego życia. Odprowadzisz mnie do domu?

Wyjaśnił, że właśnie zmierza na stację kolejową po swoją „starszą siostrę” Benedikte.

Gładka buzia Lise – Merete na moment się zachmurzyła, ale dziewczyna zaraz zaszczebiotała:

– No, ja muszę wracać do domu. Czy ona na długo przyjeżdża?

– Nie wiem, przypuszczam, że zostanie kilka dni. Musisz poznać ją i chłopca.

– I on także tu będzie? Ależ on jest przecież…

Urwała. Co miała zamiar powiedzieć? Że Andre jest uczniem? Najprawdopodobniej. Christoffer nie chciał uwierzyć, że Lise – Merete zamierzała nazwać go bękartem i miała coś przeciwko obcowaniu z nieślubnym dzieckiem. Nie, oczywiście, że nie, Lise Merete nie była taka.

Rozstali się. Christoffer przypadkiem odwrócił w pewnym momencie głowę i dostrzegł elegancką postać narzeczonej skręcającą w jedną z bocznych uliczek. Wcale nie w stronę domu, raczej ku… stacji? Tak, zniknęła za rogiem, a uliczka, w którą się zagłębiła, wiodła na dworzec, tak jak ulica, którą on szedł.

Niezwykłe! Ale może przypomniała sobie o jakiejś sprawie, którą musiała załatwić w tej okolicy.

Znów jednak poczuł się dziwnie nieswojo.

Kiedy pociąg wjechał na stację, Christoffer czekał już na peronie. Andre w oknie z daleka wykrzykiwał coś do niego, gwałtownie machając rękami. Odnaleźli się w tłumie podróżnych, wynieśli bagaże.

– Witaj, Benedikte, jak wspaniale znów cię widzieć – śmiał się Christoffer, ale Benedikte natychmiast spostrzegła, że twarz miał pooraną ze zmęczenia i troski. – A czy to przypadkiem nie Andre? Aleś ty wyrósł! Mmm, ale mocny, przyjemny uścisk! – I do Benedikte: – I jak świetnie wygląda!

– Prawda, że jest śliczny? – odszepnęła. – Trudno mi pojąć, że to mój syn.

Prawdę mówiąc, można się było temu dziwić, ale Christoffer, który znał Benedikte przez całe swoje życie, nauczył się lubić jej wygląd, ponieważ był nieodłącznie związany z nią, osobą obdarzoną tak niezwykle gorącym sercem.

Przez moment wydawało mu się, że przy budynku dworcowym dostrzega płaszcz Lise – Merete, rdzawy, z szarym obramowaniem, ale to nie mogła być prawda. Przecież podeszłaby do nich, aby się przywitać!

Ale to była Lise – Merete. Elegancka panna z wyższych sfer szybko skryła się za węgłem, zanim ją dostrzegli. Zdążyła już obejrzeć tak zwaną starszą siostrę swego narzeczonego i była bardzo zadowolona. Benedikte niczym nie mogła jej zagrozić. Co za niezgrabna, brzydka krowa! Lise – Merete nie bardzo mieściło się w głowie, jak ktoś taki jak ta Benedikte może mieć tak urodziwego synka. Na pewno był adoptowany, a ona tylko udawała, że to jej własne dziecko. A zresztą nie miało to żadnego znaczenia.

Christoffer, Benedikte i Andre udali się prosto do szpitala, nie mieli bowiem czasu do stracenia. Christoffer wyjaśniał wszystko po drodze:

– Mamy więc do czynienia z tak zwaną chorobą szpitalną. To jest…

– Tak, tłumaczyłeś mi to już przez telefon. Ale nie do końca zrozumiałam tę historię z czyimś umierającym synem, którego śmierć może doprowadzić do straszliwego skandalu.

Christoffer powtórzył jej wszystko od początku, teraz już nie przeszkadzał trzeszczący aparat telefoniczny. Benedikte kiwała głową i wreszcie powiedziała:

– A cóż to za dureń, ten przeklęty rajca?

– Mój przyszły teść – odparł sucho Christoffer.

– Oj, przepraszam – mruknęła spłoszona. – No cóż, obejrzę syna, zobaczę, czy będę mogła coś zrobić.

– Bardzo byłbym ci za to wdzięczny.

– Czy ktoś jeszcze?

– Zachorowało wiele osób, osiem, może dziesięć. A ta, którą najbardziej chciałem uratować, nie zniosła choroby. Najprawdopodobniej już nie żyje.

– Przykre. Po głosie poznaję, że się zaangażowałeś?

– Tak – odparł Christoffer, a potem opowiedział całą historię Marit: o jej samotnym życiu, o ich spotkaniu na bagnach, o tym, jak walczył, by ją uratować i prawie mu się to udało, gdyby nie zaatakowała nagła infekcja. Jej wycieńczony organizm nie miał jak się przed nią bronić.

– Naprawdę smutne – mruknęła Benedikte. – Szkoda, że nie dane jej było poznać radości w życiu. Gdzie może zaczekać Andre, kiedy ja będę u chorych?

– Zostawimy go w dyżurce u pielęgniarek. Na pewno będą go rozpieszczały. A najlepiej by było, gdyby udało ci się odkryć źródło infekcji.

– Postaram się.

Byli już na terenie szpitala i kiedy rozradowanego Andre oddano pod opiekę równie rozradowanych adeptek pielęgniarstwa, a Benedikte starannie umyła się po podróży, zabrali się do roboty.

Zaczęła od Bernta Gustavsena, którego życie miało tak kolosalne znaczenie dla przyszłości całego szpitala. Był rozpalony, na twarzy wykwitły mu niezdrowe rumieńce.

Jęczydusza, pomyślała Benedikte, wodząc dłońmi nad jego ciałem w niewielkiej odległości od skóry, tak by elektryzujące promienie mogły przenikać z jej dłoni w głąb tkanek. Czasami określa się to jako energię kosmiczną.

Czuła instynktowną antypatię do przyszłego szwagra Christoffera. Okazał się egocentrycznym młokosem, który w pierwszej chwili zirytował się jej obecnością, następnie zdziwił, a wreszcie obudziło się w nim coś na kształt nadziei.

– Przypuszcza panna, że to pomoże?

A więc za pewnik przyjął, że Benedikte jest niezamężna. Benedikte nie nastroiło to wcale ani trochę lepiej.

– Owszem, jeśli zechcesz sam choć odrobinę pomóc – oświadczyła. – Przestaniesz rozdrapywać rany i nie będziesz wyciskać wrzodów.

– Kiedy to przeszliśmy na ty? – spytał uszczypliwie.

Popatrzyła na niego zdumiona.

– U nas wszyscy są ze wszystkimi na ty.

– Nie mam ochoty obcować z kimś o tak prostackich manierach.

Benedikte rozgniewała się nie na żarty. Odezwała się w niej krew dotkniętych z Ludzi Lodu. Lekko uderzyła go w chorą nogę, wyprostowała się i oświadczyła:

– W takim razie radź sobie sam, ty arcysnobie! – powiedziała i wyszła.

– Nie, chwileczkę, zaczekaj! – zawołał za nią Bernt, który zaczynał się bać. Choć leżał w izolatce, daleko mu było do stanu Marit z Grodziska. Świtało mu jednak w głowie, że nie umieszczano ludzi w separatkach, aby było im tam wygodniej. Trafiali tu umierający.

– Proszę poczekać, proszę wracać! – zawodził Bernt. – Nie może pani zostawiać biednego pacjenta samemu sobie!

Christoffer, który był w innym pokoju i spotkał rozzłoszczoną Benedikte na korytarzu, pozwolił mu dalej krzyczeć, przynajmniej dopóki rozmawiał z kuzynką.

– Po prostu nie mogę – powiedziała Benedikte, starając się odzyskać panowanie nad sobą. – Okazał mi tak nieznośną pogardę, że nie wytrzymałam.

Nigdy dotąd nie widział jej rozgniewanej, zawsze traktował ją jako uosobienie dobroci. Teraz zobaczył, kim była naprawdę: jedną z dotkniętych z Ludzi Lodu.

– Wobec tego wstrzymaj się z nim – mruknął. – W pokoju obok leży dwóch mężczyzn, nimi więc się zajmij, a ja spróbuję przemówić Berntowi do rozsądku.

Weszli do pokoju swego przyszłego szwagra.

– Co ty znowu nawyprawiałeś? – spytał zniecierpliwiony.

– Ja? To ona zachowała się bardzo niegrzecznie. Nakaż tej czarownicy wrócić tu i kontynuować to, co zaczęła. Bo to naprawdę pomogło, czuję w nodze!

– Głos masz w każdym razie jeszcze donośniejszy. Ale nie wolno ci nazywać Benedikte czarownicą! To najlepszy człowiek, jakiego znam.

– Ale wygląda jak prawdziwa wiedźma.

– Wcale nie! A jeśli już o tym mówimy, to ty wyglądasz jak rozpieszczony smarkacz. Teraz będziesz musiał poczekać, aż skończy zajmować się innymi. Jeśli, oczywiście, w ogóle zechce do ciebie wrócić.

– Nie jest chyba aż tak obrażalska!

– Benedikte nigdy nie była obrażalska. Poza tym przyjechała aż z Asker tylko po to, by uratować życie tobie i innym pacjentom. A ty znów postąpiłeś jak dureń, i tyle.

Christoffer wyszedł, z hałasem zatrzaskując za sobą drzwi. Od dawna nie był tak wzburzony.

Benedikte przeszła do sąsiedniego pokoju.

Leżało w niej dwóch pacjentów, wyraźnie udręczonych chorobą szpitalną. Jeden, najwidoczniej pogrążony we śnie, leżał zwrócony twarzą do okna, drugi, kiedy weszła, podniósł głowę.

Twarz rozjaśniła mu się w życzliwym uśmiechu. Benedikte wytłumaczyła, że jej zabiegi nie sprawią mu żadnego bólu, i zaraz zaczęła stosowanie swojej terapii u tego sympatycznego pacjenta. Był to wesoły wieśniak, na którego zwalił się gruz, i choć Benedikte miała ochotę posłuchać jego zabawnych powiedzonek, poprosiła, by milczał, gdyż musi się skoncentrować.

Niełatwo było wygnać zarazę z ciała, zwłaszcza komuś tak nie wprawionemu jak Benedikte. Wypróbowywała swe zdolności tylko na członkach rodziny, na nikim innym, nie chciała bowiem zyskać sobie sławy „mądrej babki”, do której płynie strumień ludzi potrzebujących pomocy. Nie miała na to czasu, przynajmniej dopóki Andre nie dorósł, a poza tym była zbyt nieśmiała i obawiała się komentarzy obcych na temat swojego wyglądu. Do pewności siebie było jej doprawdy daleko. Tylko w rodzinnej parafii, gdzie wszyscy ją znali, ośmielała się pokazywać wśród ludzi, a gdy w grę wchodziło dobro Andre, potrafiła walczyć jak lwica. Pragnęła ochronić go przed złośliwościami, których jej jako dziecku nie szczędzono. Niestety, nie mogła czuwać nad nim przez cały czas, a przecież w bezlitosnej ocenie ogółu i tak wykazał się dostateczną bezczelnością, przychodząc na świat bez ojca!

Benedikte wiedziała jednak, że w jej dłoniach kryje się tajemna moc. Odchyliła kołdrę wieśniaka, ale pozwoliła mu pozostać pod prześcieradłem; nie chciała, by oboje czuli się skrępowani. Biło od niego gorąco, nie pachniał też najlepiej, choroba bowiem niosła ze sobą specyficzny odór, ale Benedikte starała się nie zwracać na to uwagi, był bowiem dobrą duszą i zasługiwał na pomoc. Prosty wieśniak miał o wiele więcej kultury niż chłopak z wyższych warstw społecznych, leżący w sąsiednim pokoju.

Zerknęła na drugie łóżko. Te plecy, z tego co mówił Christoffer, należały do młodego uczonego. Zastanawiała się, czy on także okaże się nadętym pyszałkiem, jak często bywało z ludźmi z wyższych sfer.

Wieśniak wodził oczyma za jej dłońmi, podczas gdy starała się przelać weń siłę i uzdrowić udręczone ciało.

– Czuję, że bardzo cierpiałeś, gdy zwaliły się na ciebie kamienie – powiedziała.

– Tak – zachichotał. – Można tak powiedzieć. Ale ty masz niezwykłe dłonie, dziewuszko, mam wrażenie, jakby spływała z nich we mnie siła. I takie są gorące! Choć trzymasz je w powietrzu, prawie parzą.

– Tak, obdarzono mnie niezwykłymi zdolnościami – przyznała. – Powinnam je wykorzystywać, ale z natury jestem nieśmiała, nie zdarza się więc to zbyt często.

– Nie masz się czego wstydzić, moja kochana. Taka jesteś słodka!

– Dziękuję, ale…

Przerwał im okrzyk:

– Benedikte?

Drugi pacjent przebudził się i zwrócił w ich stronę. Gdy zawołał, i oni popatrzyli na niego.

– Sander – szepnęła Benedikte, otwierając oczy coraz szerzej. W tym momencie zapomniała o wielu latach goryczy, w pamięci miała jedynie spędzone razem cudowne chwile. – Sanderze Brink, czy to naprawdę ty?

Загрузка...