ROZDZIAŁ II

Christoffer, syn Malin, chadzał własnymi drogami.

Jego dziad Christer zmarł w roku 1893 a wdowa po nim, Magdalena, została sama z rodzinnym przedsiębiorstwem, które odziedziczyli po jej dziadku ze strony matki, Molinie. Władze oczywiście zatroszczyły się już o to, by Molinowe imperium zostało zredukowane do całkiem zwyczajnej firmy, ale Christer nieźle prowadził swoje interesy. Kiedy w roku 1895 zmarła Magdalena, zgodnie z jej testamentem majątek odziedziczył jej wnuk, dwudziestojednoletni Christoffer.

Spadek był rzeczywiście pokaźny, ale chłopak nie wiązał z nim swoich planów. Nie zamierzał zostać kapitalistą ani też nie miał najmniejszej ochoty przenosić się do Szwecji. Jego zainteresowania skupiały się na czymś zupełnie innym.

Pragnął zostać lekarzem, a rodzice gorąco popierali ten wybór. Widzieli wszak, jakie ma zdolności. Chłopiec zaczął się więc kształcić w wybranym przez siebie kierunku.

Po długich naradach rodzinnych postanowiono, że spadkiem po Molinie zajmie się ojciec Christoffera, Per Volden. Jednakże ani on, ani Malin nie mieli zamiaru wracać do Szwecji, zlecili więc kierowanie przedsiębiorstwem zaufanym ludziom. Na dłuższą metę okazało się to jednak zbyt kłopotliwe, sprzedali zatem całość poważnym zainteresowanym. Przyniosło im to wcale pokaźną sumę, mogli więc wybudować nowy dom i zainwestować w inne przedsięwzięcia w Norwegii. Per Volden miał nowe zajęcie, jak się okazało, bardzo dla niego odpowiednie.

Ze Szwecji przyjechał ogromny transport rzeczy, cały wagon kolejowy. Były to ostatnie szwedzkie ruchomości Ludzi Lodu i było ich niemało. Rodzinę czekała też inna niespodzianka. Saga, opuszczając Szwecję, pozostawiła swój majątek pod opieką Christera. Jej kapitał leżał na koncie bankowym i procentował. Teraz pieniądze i wszystkie rzeczy Sagi przypadły jej jedynej wnuczce, córce Ulvara, Vanji. Marco, rzecz jasna, także miał otrzymać swoją część, ale gdzie on mógł teraz być? Nikt tego nie wiedział.

Vanja z zachwytem przyjęła spadek. Była wtedy jedenastoletnią kokietką i bezgranicznie radowała się wszystkimi pięknymi meblami i drobiazgami, które przyjechały z domu babci. Henning pozwolił, by co nieco ustawiła w swoim pokoju, resztę rzeczy oddano do magazynu. Gdy jednak w roku 1899 zmarł Viljar, a rok później Belinda, Vanja przejęła ich część domu i pozwolono jej umeblować ją jak chciała. Miała wtedy szesnaście lat i urządzała prawdziwe orgie zakupów – kupowała głównie stroje i artykuły luksusowe. W końcu Henning i Agneta musieli ją otrzeźwić i dziewczyna z westchnieniem przyznała, że ma ubrań dość na wiele lat naprzód. A to straszne, przecież później też będzie chciała coś kupić!

Christoffer Volden ukończył tymczasem studia.

Znalazł pracę w średniej wielkości szpitalu w jednej z dolin w Norwegii. Uznał, że tam się przyda bardziej niż w Christianii, gdzie trafiała większość lekarzy.

Christoffer świetnie sobie radził. Przystąpił do pracy z gorącym pragnieniem niesienia pomocy, a jego poważnemu stosunkowi do obowiązków towarzyszyła niezwykła dokładność w ich wykonywaniu. Nie żałował czasu na rozmowy z pacjentami, traktował je bowiem jako istotny element ich kuracji, dlatego też był bardzo przez wszystkich lubiany. Nazwisko doktora Voldena z czcią wymawiane było i przez skurczone samotne staruszki, lękające się o swe życie, przerażone swą małością w obcym świecie wielkiego szpitala, i przez wstydliwych chłopaków z połamanymi nogami, którzy nie chcieli używać kaczki na mocz, a także przez wielkich panów i panie, chętnie omawiających z kimś, kto miał ochotę ich wysłuchać, niezwykłe przypadki, za jakie uznawali własną chorobę.

Osobiste życie Christoffera nie było jednak tak proste. On sam, co prawda, uważał się za nadzwyczajnego szczęściarza, ale jednak nie wszystko układało mu się idealnie, skoro postanowił spędzić urlop w samotności nad rzeką.

Na pozór sprawy przybrały szczęśliwy obrót. już podczas pierwszego roku spędzonego w Lillehammer – tam właśnie znajdował się szpital – spotkał Lise – Merete, młodą damę, która go zafascynowała. Miała niespotykaną cerę, złocistobrązową i tak czystą, tak gładką, jak wypolerowane drewno. By jeszcze podkreślić swoją niezwykłą karnację, zaczesywała włosy do góry, układając je w wysoki wałek, fryzurę nowoczesną, ostatni krzyk mody w mieście. Wałek otaczał całą głowę, a koafiura utrzymywała się dzięki papilotom lub też – w razie konieczności – starannie ukrytym skórkom chleba, ale o tym mężczyźni oczywiście nie wiedzieli. Wałek na głowie nosiły wszystkie szanujące się damy, a kapelusze mocowano za pomocą szpilek, zdaniem wielu mężczyzn iście morderczej broni.

Lise – Merete była córką jednego z członków rady miejskiej. Poza przepiękną cerą nie wyróżniała się może szczególną urodą, ale miała nieodparty wdzięk, który zaślepiał wszystkich mężczyzn. Otaczało ją całe mnóstwo wielbicieli, ale po kilku spotkaniach z Christofferem Voldenem jemu oddała serce.

A Christoffer był po prostu szczęśliwy. Uważał, że Lise – Merete to kobieta doskonała. Łagodna, życzliwa, troskliwa, miła dla innych, inteligentna i odważna, obdarzona poczuciem humoru i własnym stylem.

Lise – Merete nie potrzebowała skórek chleba do układania włosów, nigdy nie przyszłoby jej do głowy używanie czegoś tak niehigienicznego. Poruszała się dostojnie, z godnością, ale też suknie szyte według ówczesnej mody były tak obcisłe, że kobiety po prostu zmuszone były trzymać się prosto. Lubiła pokazywać Christoffera na przyjęciach urządzanych przez szanowanych obywateli miasta, ale zawsze zachowywała się bez zarzutu. Jej czarujący uśmiech podbijał serca wszystkich.

Przez osiem miesięcy żaden cień nie mącił pełnego szczęścia Christoffera. Wspólnie snuli plany na przyszłość, wierzyli, że będą razem, spotykali się, kiedy tylko jemu pozwalał na to czas, czyli nieczęsto, gdyż szpital wiele wymagał od swego pracownika i o żadnych regularnych godzinach pracy nie było mowy.

Nie wiedział, co sprawiło, że nagłe zaczął czuć się cokolwiek nieswojo. Dopóki nie nadszedł list od Vanji.

List sam w sobie nie miał żadnego szczególnego znaczenia, ot, taki sobie zwyczajny list opisujący nowinki z domu.

Nie, to reakcja Lise – Merete zasiała ziarno niepokoju, jej ostrożne pytanie: „A kto to taki Vanja?”

Christoffer powrócił myślą do miesięcy, które spędzili razem, i powoli otwierały mu się oczy.

„Tytko ty i ja” – to stwierdzenie, ciągle powtarzane przez Lise – Merete, na początku bardzo mu się podobało. Jej dyskretne, łagodnie podejmowane próby powstrzymania go od spotkań z kolegami, kolacje dla dwojga przy świecach i kwiatach, ostrożne wypytywanie o pielęgniarki zatrudnione w szpitalu. Gdy bywali na przyjęciu u kogoś z jej znajomych, z początku nastrój bywał wspaniały i utrzymywał się taki, dopóki Christoffer zajmował się tylko i wyłącznie nią. Kiedy jednak zagłębił się w rozmowie z kimś innym… mógł to być jeden z kolegów czy też w ogóle jakikolwiek mężczyzna, Lise – Merete natychmiast zjawiała się przy Christofferze, wsuwała mu rękę pod ramię i prowadziła w drugi koniec sali. Gdy natomiast zdarzało mu się rozmawiać z jakąś kobietą…

Mój ty Boże, że też wcześniej się nie zorientował! W takich wypadkach Lise – Merete od razu nawiedzał uporczywy ból głowy i natychmiast musieli wracać do domu. Christoffer zwykle drwił z niej, że to z pewnością wymyślna fryzura przyprawia ją o cierpienie, ale ona nie chciała tego słuchać. Pozostawała chmurna i milcząca, dopóki nie zajął się nią troskliwie jak lekarz swoim ulubionym pacjentem. Samopoczucie w jednej chwili jej się poprawiało i on mógł wracać do domu. Nigdy nie nocował u niej, o, nie, to było nie do pomyślenia! Lise – Merete pragnęła pozostać białą panną młodą, a Christoffer szanował jej wolę. Otwarcie nigdy nie rozmawiali o małżeństwie, ale oświadczyny były właściwie jedynie formalnością, oboje wiedzieli, że muszą nastąpić już niedługo.

Osiem miesięcy…

Ocknął się z zamyślenia i odpowiedział na jej pytanie:

– Vanja? Przecież dobrze wiesz, kto to jest Vanja!

– Owszem – odparła Lise – Merete łagodnym głosem. – Wiem, że to twoja krewna. Ale kim jest w stosunku do ciebie? Jak wygląda? A twoja druga przybrana siostra, jak je obie nazywasz? Ta Benedikte? Jaka ona jest? Zawsze, kiedy o niej mówisz, w twoim głosie słychać jakieś ciepło. Taka jest piękna?

Christoffer roześmiał się.

– Benedikte? Tak, dla mnie ona jest piękna jak mało kto.

Uśmiech na twarzy Lise – Merete zamarł. Usta wykrzywiły się jak do płaczu. Christoffer pospieszył z wyjaśnieniem:

– Ale w oczach innych ludzi absolutnie nie jest pięknością. Jest bardzo topornie zbudowana, wysoka jak ja, a poza tym ma pozamałżeńskiego syna.

– Czy to ten Andre, o którym mi mówiłeś? – dopytywała się Lise – Merete, zmarszczywszy brwi. – Jeśli ona rzeczywiście wygląda tak, jak ją opisujesz, to jak, na miłość boską, zdołała dorobić się syna – bękarta? Bo to chyba nie ty…?

– Bardzo proszę, nie nazywaj Andre bękartem! Ależ, doprawdy, ja nie jestem ojcem dziecka! Nigdy się nie dowiedziałem, kto jest ojcem Andre, w tamtym czasie byłem małym chłopcem, a zresztą w domu nikt o nim nie wspominał. Nie, Benedikte jest dla mnie jak starsza siostra, Vanja natomiast jest rzeczywiście niespotykanie piękna.

W tej samej chwili zorientował się, że palnął głupstwo, nigdy nie powinien był wypowiedzieć tych słów. Lise – Merete zerwała się gwałtownie i przez następną godzinę w jej głosie pobrzmiewał chłodny ton, który, jak Christoffer nagle zdał sobie sprawę, słyszał już wiele razy wcześniej. Przypomniał sobie, że kiedyś jeden z kolegów lekarzy ze śmiechem wyznał mu, że Lise – Merete wypytywała go o życie Christoffera w szpitalu, o jego stosunek do zatrudnionych tam kobiet. Christoffer czuł się wtedy mile połechtany, teraz nie był już wcale pewien, czy to takie przyjemne.

Postanowił przeprowadzić eksperyment. Lise – Merete w końcu odzyskała humor. Christoffer przeprosił ją więc na chwilę i wyszedł do swej maleńkiej kuchenki, żeby nastawić kawę. Zaraz jednak na palcach przekradł się z powrotem na korytarz i przez szparę przy zawiasach, między ścianą a drzwiami, obserwował Lise – Merete. Panna stała przy biurku, otworzyła list od Vanji i bardzo była zajęta czytaniem.

Zatopiony w myślach wrócił do kuchni.

Ponieważ i tak czuł się bardzo zmęczony długą, nieprzerwaną pracą w szpitalu, poprosił o kilka dni urlopu, podczas których miał zamiar przemyśleć swoje postępowanie.

Przecież tak bardzo kochał Lise – Merete, to ona zmieniła jego życie w ciekawą przygodę. Będzie jednak musiał odbyć z nią poważną rozmowę, to nieuniknione. Oczywiście rozumiał, że ona nie jest go pewna, biedna dziewczyna, właśnie dlatego zdecydował się na wyjazd. Pragnął się zastanowić, jak mógłby pozyskać jej zaufanie. Wiedział bowiem na pewno: pragnął Lise – Merete, to ona była kobietą jego życia i przyszłości bez niej nie potrafił sobie wyobrazić.

Powiedział jej, że musi się na trochę oderwać od pracy, wyrusza więc na ryby dalej w dolinę, i wtedy dostrzegł w jej oczach błysk podejrzliwości. Od nowa zaczął się zastanawiać. A kiedy odkrył, że ukochana dokładnie sprawdziła bilet, chcąc przekonać się, czy rzeczywiście chodzi o wyjazd na północ, a nie na południe w rodzinne strony, poczuł, że sytuacja naprawdę jest nieprzyjemna. Dłużej nie może tak być, musi dobrać odpowiednio piękne słowa, może nawet napisać wiersz, by zrozumiała, że nikt inny, tylko ona sama ma całą jego miłość.

Ale pisanie poezji nigdy nie należało do mocnych stron Christoffera. Kiedy próbował swoich sił w tej dziedzinie, czuł się po prostu śmiesznie.

Nie mógł pojąć, jak taka śliczna młoda dziewczyna, do której należał cały świat, mogła być tak niepewna siebie!

Biedne ukochane dziecko!

Był to ostatni dzień, jaki miał zamiar spędzić w wiosce. Zdołał już ułożyć przepiękną mowę, którą miał zamiar wygłosić Lise – Merete. Taktowną, lecz na pewno przekonującą. Był pewien, że gdy dziewczyna ją usłyszy, nigdy już nie zwątpi w jego miłość.

Dziś także przejdzie się nad rzekę. Nie należał, co prawda, do zapalonych wędkarzy, a prawdę powiedziawszy, wcale nie łowił ryb. Odbieranie życia nie leżało w jego naturze, nawet jeśli chodziło „tylko” o ryby. Zwykle odkładał wędkę gdzieś na brzegu rzeki i wędrował nad wodą, zatopiony w rozważaniach, albo też rozmyślał przysiadłszy na zwalonym pniu. Nic nie zakłócało mu spokoju, w szumie rzeki rozpływały się wszelkie odgłosy z wioski, tutaj był tylko on, rzeka i pokryty szronem brzozowy las. Tu do woli mógł rozmyślać o swoim stosunku do Lise – Merete, czuł się niemal chory z tęsknoty za nią. Nazajutrz znów ją zobaczy, obiecała, że wyjdzie po niego na stację, jak żywa stanęła mu przed oczami, i…

Akurat skończył jedzenie, był gotów do wyprawy nad rzekę, kiedy wszedł młody chłopak, międląc w rękach czapkę, i zapytał, czy doktor nie zechciałby wybrać się z nimi na wzgórze.

Gdy Christoffer usłyszał, w czym rzecz, natychmiast się zgodził. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby odmówić. Człowiek w potrzebie oznaczał dla niego człowieka, któremu należy pomóc. Rzeka tego ostatniego dnia poradzi sobie i bez niego, tym bardziej ryby.

Doszedł do grupy zgromadzonej przed sklepem. Dwoje dzieci – wielki Boże, ile nędzy było wśród komorników w Norwegii? Christoffer wypytał dzieci o staruszkę. Czy miała jakieś rany? Nie, ale ona prawie już nie żyła, wyjaśnił chłopiec. I była bardzo chuda.

Chyba nie chudsza od ciebie, chłopczyku, pomyślał Christoffer ze współczuciem. Chciałbym zabrać cię ze sobą do zagrody, w której mieszkam, żebyście mogli z siostrzyczką porządnie się najeść. To by było jak spełnienie najpiękniejszego marzenia.

Na marzenia nie było jednak czasu. Zamiast tego Christoffer wszedł do sklepu i kupił kilka dużych pszennych ciastek, świeżych i miękkich, takich, w jakie aż przyjemnie wbić zęby. Rozdzielił je w grupie, której miał towarzyszyć, kupił też bańkę mleka do popijania. Nikt nie odmówił poczęstunku, a już na pewno nie dzieci.

Białe kłębki chrobotka reniferowego najlepiej wskazywały drogę. Jeden z chłopów zabrał konia i wóz, żeby zwieźć chorą na dół. Niełatwo jechać wozem wąską ścieżką, ale popychając go jakoś posuwali się pod górę. Mieli też siekierę, by w razie potrzeby rąbać cieńsze drzewka.

Grupka składała się z czterech dorosłych mężczyzn i wszyscy pomagali dzieciom zbierać rozsypane porosty, aby malcy nie wrócili do domu z pustymi rękami.

Dzieci wędrowały przestraszone. Nie bały się już, że nie trafią, kępki porostów dokładnie wskazywały drogę. Pozostawało jednak pytanie, czy kobieta nadal tam będzie? Czy nie okaże się, że na próżno fatygują tych wszystkich ludzi, a na dodatek pana doktora? A jeśli ona była nie z tego świata? Czarownica lub coś jeszcze straszniejszego?

Dotarli wreszcie na szczyt wzgórza i tam było już łatwiej iść. Kępki chrobotka nadal wyznaczały kierunek i doprowadziły ich na brzeg bagnisk.

Szli już blisko dwie godziny, dzień miał się ku końcowi, zaczęło się zmierzchać. O tej porze roku wcześnie zapadał zmrok.

Co powiedzą rodzice? ze strachem myślały dzieci. Jeśli nie wrócimy na czas, czy znów czeka nas lanie?

Ale czy mogły postąpić inaczej?

Brak poczucia bezpieczeństwa był nieodłącznym towarzyszem wszystkich dzieci biedaków. Czuły się niepewnie w świecie niepojętych reguł dorosłych czy też raczej braku jakichkolwiek zasad. Trudno było przewidzieć, kiedy zostanie wyciągnięta rózga, bo nie miało to związku ze staraniami, jakich dokładały, by postępować właściwie.

Na razie jednak dzień jeszcze się nie skończył, ale czy zdążą wrócić przed zapadnięciem ciemności?

Niepewnie posuwały się wśród moczarów. Niedługo już chyba będą na miejscu…

Mężczyźni prowadzący konia z wozem szli za nimi. Słychać było tylko skrzypienie nie naoliwionych kół.

Dzieci stąpały coraz wolniej i wolniej.

W końcu się zatrzymały. Białych kulek chrobotka nie było już nigdzie widać.

– To tutaj – oznajmił chłopczyk, nie śmiał podnieść oczu na mężczyzn.

Wyraźny ślad na ziemi wskazywał, że ktoś na niej leżał. Na dywanie szarobiałego szronu rysowała się ciemniejsza plama wielkości ludzkiego ciała.

Po dość długiej chwili wymownego milczenia jeden z mężczyzn rzekł wreszcie cierpko:

– No, cóż. Ale teraz już jej tu nie ma. Może po prostu tylko spała? A potem na własnych nogach ruszyła dalej?

Policzki dzieci zapłonęły wstydem.

– Ona była bardzo chora – nieśmiało rzekł chłopczyk.

Siostrzyczka z zapałem pokiwała głową.

Mężczyźni podnieśli głowy i rozejrzeli się dokoła. Przed nimi rozciągały się moczary, puste i zimne. Dwóch z nich przeszło kilka kroków w bok.

– Jest! – zawołał nagle jeden, wskazując ręką. – Jest tam, leży między drzewami!

– To znaczy, że mogła się poruszać – mruknął inny. – Nie jest więc całkiem bezradna.

Odwołał jednak te słowa, gdy podeszli bliżej kobiety.

– Ach, mój Boże – szepnął ktoś.

Christoffer poczuł, jak wzruszenie ściska go w gardle. W szpitalu widział wiele nędzy, ale z trudem przyszło mu uwierzyć, że ktoś może być tak zabiedzony jak ta kobieta.

– To przecież istny szkielet – stwierdził jeden z mężczyzn.

– Ale to nie jest żadna staruszka! – zdziwił się inny. – To dość młoda kobieta!

– Czy to nie Marit z Grodziska? – z niedowierzaniem zapytał trzeci. – Gdyby nie te jasnobrązowe włosy, nigdy bym jej nie poznał. Ale, na miłość boską, co się z nią stało?

Christoffer już klęczał u boku leżącej i stwierdził, że kobieta jeszcze żyje, choć trudno było mu zrozumieć, jak to możliwe.

– Marit z Grodziska? – powtórzył pytająco, pragnąc uzyskać więcej informacji.

Człowiek, który ją znał, odpowiedział jakby się tłumacząc:

– To kobieta z jednej z komorniczych zagród w okolicy. Od dzieciństwa zajmowała się swym złym ojcem. Reszta rodziny wyjechała na zachód, do Ameryki. Ona nie przywykła do ludzi, widziałem ją ze dwa razy we wsi, mruknęła tylko, co miała do powiedzenia, i od razu umknęła chyłkiem. Właściwie szkoda mi jej.

– Tak, można tak powiedzieć – mruknął Christoffer.

– Była nawet dość ładna – ciągnął mężczyzna. – Ale nikt jej nie chciał ze względu na tego okropnego ojca. No i też była z niej dziwaczka.

W głosie Christoffera zabrzmiało przerażenie.

– Ona ma trawę w ustach!

– Listki moroszek – poprawił go ktoś, kucając przy kobiecie. – Naprawdę to jadła?

– Nie, wygląda na to, że natychmiast wypluła – stwierdził Christoffer. Był tak wstrząśnięty, że ledwie mógł mówić.

– Na pewno była niedożywiona – stwierdził najroztropniejszy z wieśniaków. – Umarła z głodu. To znaczy jeszcze nie umarła, ale…

– Jest coś jeszcze – odparł Christoffer. – Kiedy jej dotykam, kuli się cała jakby z bólu.

– Ale chyba jedno z drugim ma związek? Głód i boleści?

– Nie do tego stopnia, że reaguje się na dotyk nawet przy omdleniu. Zobaczcie!

Delikatnie musnął wychudzone ciało i wszyscy zobaczyli grymas bólu na twarzy kobiety i gest, jak gdyby chciała obronić się przed dotknięciem.

Christoffer wyprostował się i westchnął zamyślony.

– Oczywiście musi jak najprędzej znaleźć się w szpitalu. Ale przecież jest całkowicie wyczerpana, potrzeba jej czegoś na wzmocnienie. A jeśli prawdą jest, że ma chory żołądek, nie powinna niczego jeść.

– A bez tego umrze – sucho podsumował jeden z mężczyzn. – To ci dopiero kłopot.

– No cóż, spróbujmy – zdecydował Christoffer. – Czy zostało jeszcze trochę mleka?

Ktoś podał bańkę. Dzieci, którym po odnalezieniu kobiety wróciła odwaga, nie wyglądały już na takie zalęknione. Na buziach z wolna zaczęła malować się duma. Może zdołały uratować komuś życie?

Niestety, za wcześnie jeszcze było, by mieć taką nadzieję.

Ku radości Christoffera kobieta nagle otworzyła oczy. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, nie chcąc jej przestraszyć, bo okoliczności, w jakich się budziła, były doprawdy niecodzienne.

– Proszę – powiedział łagodnie. – Spróbuj wypić odrobinę mleka. Chciałbym też się dowiedzieć, gdzie cię boli.

Kobieta była krańcowo wycieńczona, skóra na jej głowie naciągnęła się niczym na trupiej czaszce, ale mimo to Christoffer dostrzegł, że jej twarz zachowała jeszcze resztki urody. Nawet jej zgasłe, naznaczone piętnem śmierci oczy były w jakiś patetyczny, wzruszający sposób piękne. Na myśl o tym, jak bardzo musiała cierpieć w samotności, znów poczuł wzruszenie ściskające go za gardło i uśmiech stał się o wiele bardziej niepewny.

Marit ocknęła się, znów czując dojmujący ból. Gdzie ona jest? Otaczało ją zimno, marzła, całe ciało drżało. Nie widziała wyraźnie, ale dostrzegała wokół siebie wielu ludzi.

Ktoś zadawał pytania, ale jej umysł nie był w stanie przyjmować słów, były całkiem pozbawione znaczenia.

Wreszcie zdołała skupić wzrok w jednym miejscu. Jaki piękny mężczyzna! Ale taki surowy! Nie, to tylko ostre wyraziste rysy twarzy sprawiały wrażenie surowości, on sam wcale nie był taki srogi.

Taki przystojny! Jak anioł dnia sądu. Czyżby znalazła się w niebie? Nie, to niemożliwe, przecież nigdy nie mogła znieść ojca. Może więc jest w tym drugim miejscu?

– Przepraszam – wymamrotała i przymknęła oczy.

Prośba o wybaczenie najlepiej charakteryzowała nastawienie Marit do życia i całego świata.

Głos jednak był uparty. Mówił o mleku, teraz nareszcie dotarło to do niej. Mleko? Wiele miesięcy upłynęło już od czasu, gdy…

Dotknął jej? Akurat w tym miejscu, gdzie najmocniej bolało. Marit zgięła się wpół, chciało jej się krzyczeć z paraliżującego zmysły bólu, ale z ust wydostał się jej ledwie pisk.

– Tak jak przypuszczałem – stwierdził głos. – To najprawdopodobniej zapalenie ślepej kiszki. Może już pękła, a to znaczy, że nic nie da się zrobić. Ale musimy natychmiast przewieźć ją do szpitala.

Do szpitala? To tam, gdzie się umiera. Zapalenie ślepej kiszki? Nic nie da się zrobić?

Nie chcę, boję się, próbowała powiedzieć, ale Marit nigdy jeszcze nikomu się nie sprzeciwiła, milczała więc.

Przyłożono jej coś do ust.

– O, tak. A teraz spróbujemy się napić.

Kiedy płyn wypełnił jej usta, odruchowo przełknęła.

Mleko! Jakie cudowne, chciała pić jeszcze, ale naczynie natychmiast zabrano. Dostała zaledwie kilka kropel, to okrutne, prawdziwa tortura!

Żołądek zareagował natychmiast, skurczył się boleśnie. Widać ten człowiek wiedział, co robi. Ale udało jej się zatrzymać tę odrobinę, którą wypiła, miała wrażenie jakby spłynęło w nią samo życie.

Mężczyzna zwrócił się do kogoś innego, stojącego w pobliżu.

– Będę jej w równych odstępach podawał po parę kropel, inaczej to może źle się skończyć. Ale ona musi przyjąć jakieś pożywienie, żeby nabrała choć trochę sił.

– Czy będzie pan operował, doktorze? – zapytał ktoś z szacunkiem.

Mężczyzna odparł:

– O tym zadecydują w szpitalu, ale osobiście zadbam by miała jak najlepszą opiekę.

– W to nie wątpię – odparł ktoś z takim samym szacunkiem jak wcześniej. – Tutaj leży jej kosz, chyba także go zabierzemy.

Doktor? A więc ten piękny mężczyzna jest doktorem? Marit uniosła powieki i spojrzała nań innymi oczami. Owszem, od razu zrozumiała, że jest on wysoko urodzonym człowiekiem, ale żeby doktor? Tu, w tej głuszy?

Przez moment spokoju, kiedy bóle nieco przycichły, miała wrażenie, że zapada się w miękkie posłanie życzliwości i poczucia bezpieczeństwa. Wiedziała, że temu człowiekowi może zaufać. Szpital już jej tak nie przerażał.

Marit po raz pierwszy poczuła, że chciałaby jeszcze żyć. Byle tylko nie zasmucać doktora. Dla niego gotowa była podjąć walkę, aby on nie starał się na próżno.

W tym momencie Marit, z Grodziska była bardziej pokorna niż kiedykolwiek, a to wcale nie znaczyło mało. I tak ogromnie wdzięczna! Tak wdzięczna, że gdyby miała dość sił, wybuchnęłaby płaczem.

– Spróbujmy ułożyć ją na wozie – powiedział jej doktor. – Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie! Najmniejszy ruch sprawia jej nieznośne cierpienie.

Tak wiele wiedział! Jak to możliwe, że zna jej ból?

Kiedy jednak zaczęli ją podnosić, wszystko rozpłynęło się w bezkresnym morzu nieznośnego cierpienia, które rozlało się po ciele. Wreszcie znalazła się w wozie, a doktor i jeszcze jeden mężczyzna siedzieli obok i przytrzymywali ją, chcąc złagodzić najsilniejsze wstrząsy, kiedy wóz kołysał się na nierównościach.

Marit niewiele zapamiętała z tej podróży. Jedynie jakieś urywki.

Słabość. Straszliwe boleści. Od czasu do czasu kilka orzeźwiających kropel mleka na języku. Życzliwe, pełne współczucia oczy doktora. Dłoń, którą mogła trzymać, kiedy męka stawała się nie do zniesienia.

I rozmowę mężczyzn.

– Ciągle jeszcze znać po niej urodę, biedactwo.

– Ile może mieć lat?

– Marit z Grodziska? Zaraz, zaraz… Koło trzydziestu. Tak, chyba dokładnie trzydzieści.

Jeszcze nie skończyłam, chciała wtrącić, ale nie była w stanie.

Mężczyzna mówił dalej:

– Ale widzi pan, doktorze, nikt nigdy się z nią nie zadawał. Powiadają, że pomieszało jej się w głowie. Boi się rozmawiać z ludźmi. To przez ojca zwariowała, tak mówią. Straszny był z niego łajdak. Strzelał do chłopaka, który chciał się zaznajomić z córką, ale to już było całe wieki temu.

I znów kilka kropel mleka na języku. Żołądek już tak strasznie od nich nie bolał.

Niewyraźne obrazy z wioski. A więc nareszcie zjechali na dół. Rozmowa o pociągu. Dopiero następnego dnia.

„Wozem to potrwa za długo”, to głos doktora. „Konieczny jest pośpiech.”

Powtarzało się jakieś nowe słowo, drezyna. Marit nigdy wcześniej go nie słyszała, nie wiedziała, co znaczy.

Ale przeniesiono ją, co trwało długo i było bardzo bolesne, do innego pojazdu. Miejsce u jej boku zajął jakiś obcy mężczyzna w mundurze.

Wieśniacy i dzieci życzyli jej powodzenia. Marit uśmiechnęła się z wysiłkiem, podziękowała zduszonym głosem.

Doktor wręczył coś dzieciom, tyle pieniędzy, każdemu! Najwidoczniej jest bardzo bogaty!

Nie mijała się z prawdą. Christoffer Volden był w istocie zamożnym człowiekiem. Jeszcze jeden walor który nie umknął uwagi Lise – Merete.

Doktor miał jej towarzyszyć w podróży tym dziwacznym wózkiem. Wspaniale! Z nim Marit czuła się bezpieczna. Znalazło się też miejsce na jej koszyk i na cały bagaż doktora, bo i on miał zamiar opuścić już wioskę.

Kiedy drezyna zaczęła się toczyć, Marit gwałtownie drgnęła. Jak szybko jechali! I jak równo! Choć, co prawda, w regularnych odstępach następowało szarpnięcie. Rozlegało się stuk – stuk, a każde „stuk” niczym ostrze noża wdzierało się w jej obolałe ciało. Mężczyzna w uniformie pompował drągiem w przód i w tył.

Czy to właśnie jest pociąg? Nie, kiedyś z daleka widziała pociąg. Ten wagonik był o wiele mniejszy i całkiem otwarty.

Zapadł już głęboko zmrok, ale ciemność nie była gęsta. Z przodu wagonika wisiała latarnia.

Jechali szybko, Marit owiewał chłód, marzła okropnie. Doktor zdjął płaszcz i owinął nim jej żałośnie wychudzone ciało. Niechcący brzegiem płaszcza zawadził o jej prawy bok, krzyknęła z bólu.

– Najbardziej boli z prawej strony, prawda? – spytał doktor.

– Tak – odszepnęła.

– To dobrze.

Choć ojciec zabronił jej zadawania pytań, z wysiłkiem jęknęła:

– Dlaczego dobrze?

– Bo gdyby cały brzuch bolał cię tak samo, mogłoby to oznaczać, że ślepa kiszka już się rozlała.

Zastanawiała się nad tym, pomagała sprawdzając, czy wszędzie boli ją równomiernie. Chyba nie.

Miała wrażenie, że wracają jej siły, mleko najwidoczniej dobrze jej zrobiło.

– To kara boża – oświadczyła nagle.

Christoffer drgnął.

– Nonsens – odparł. – Za co miałabyś zostać ukarana?

– Nie lubiłam ojca. Teraz, kiedy mam stanąć twarzą w twarz przed Bogiem, najlepiej będzie, jeśli oczyszczę moje sumienie.

– Gdybyś wiedziała, ilu ludzi nie może znieść jednego lub nawet obojga swoich rodziców, ilu nie potrafi się z nimi pogodzić, nigdy byś tego nie powiedziała. Miałaś pewnie swoje powody, by go nie lubić?

Kolejny atak bólu przeszył jej ciało. Poszukała dłoni doktora, jak chyba wielokrotnie się zdarzało podczas jazdy ze wzgórza. I zawsze tę dłoń znajdowała.

Tym razem także dodała jej sił.

– Czy on był dla ciebie niedobry? – spytał doktor.

– To ja nie potrafiłam radzić sobie ze wszystkim, nic więc dziwnego, że musiał się na mnie gniewać – odparła wymijająco. – Trzeba zrozumieć…

– A więc nie był dobry – orzekł doktor.

– To prawda – odparła Marit, wzdychając ciężko, jak gdyby nagle zelżał jakiś ogromny ucisk. – Nie był dobry, lubił… mnie dręczyć. Robił wszystko, co sprawiało mi przykrość. Kopał psa, zamykał mnie w domu. Dokuczał mi mówiąc, że jestem brzydka. I głupia.

Niespodziewany wybuch odebrał jej siły. Przymknęła oczy i oddychała szybko, wycieńczona.

– Proszę mi wybaczyć – poprosiła.

– Nie możesz czuć się odpowiedzialna za błędy innych ludzi. I nie jesteś ani brzydka, ani głupia. Nie powinnaś też mieć wyrzutów sumienia dlatego, że go nie lubiłaś. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, żeby jemu było dobrze. A co on zrobił dla ciebie?

Zastanowiła się.

– Nic.

Ach, jak cudownie wszystko z siebie wyrzucić! Całą długo skrywaną gorycz… Rozpaczliwie starała się zwalczyć wyrzuty sumienia, bo ojciec naprawdę był niedobry. Oczywiście wina leżała po jej stronie, ale…

– Tak właśnie myślałem, że on nic dla ciebie nie zrobił – życzliwie odezwał się doktor. – Nie mów więc o karze boskiej. Twojemu ojcu nieźle się żyło, prawda?

– Tak, w każdym razie…

Nie bardzo wiedziała, jak ma się wyrazić, doktor jej pomógł:

– Przynajmniej na zewnątrz? Tak, tak, nikt nie wie, jak radził sobie z sobą samym. Ale tobie na pewno było bardzo trudno, prawda? W jakiego ty właściwie Boga wierzysz? Takiego, który nagradza zło, a karze tego, kto niesie pomoc? To przecież nijak się nie składa!

Próbowała zrozumieć jego punkt widzenia, ale umysł miała teraz zamglony, myśli wirowały jej w głowie jak szalone.

– Miałam zamiar pojechać z nimi.

– Za ojcem?

– Nie, nie. Za moim rodzeństwem. Do Ameryki. Ale oni nie odpowiadali.

– A więc masz rodzeństwo aż w Ameryce! Dawno wyjechali?

– Dwadzieścia lat temu.

Christoffer milczał przez chwilę.

– Byłaś bardzo samotna, prawda?

Nie powinien był tego mówić! Nie powinien był wypowiadać tych słów tak serdecznym tonem. Lodowa bryła łez w przemarzniętej duszy Marit stopniała, a głęboki szloch sprawiał jej okrutny ból. Miała wrażenie, że ciało rozsypuje się na kawałki, krzyczała z bólu, a Christoffer Volden przerażony starał się powstrzymać to, co sam poruszył. Za te nierozważne słowa gotów był odgryźć sobie język.

Gorączkowo próbował naprowadzić ją na inne myśli, opowiadał o tym, co nastąpi w szpitalu, o tym, jak będzie mogła odpocząć, nabrać sił, nie będzie się musiała niczego bać, bo on się nią zajmie.

Świadomość odpływała z wirującym prądem myśli, co tłumiło ból.

– Nie odchodź ode mnie – szepnęła. – Tak się boję, nie zostawiaj mnie!

Wydawało jej się, że odparł: „Nie odejdę”, ale równie dobrze mogła sobie to tylko wyobrazić. Miała wrażenie, że otaczający ją mrok gęstnieje, światło latarni gdzieś się rozpłynęło, jakby zapadła się w ból, przytępiony teraz, lecz dławiący niczym wata w ustach.

Christoffer przymknął oczy w poczuciu bezsilności. Zdawał sobie sprawę, że życie tej kobiety wisi na cieniusieńkim włosku.

– Dobry Boże – szepnął ledwie słyszalnie. – Jeśli znane Ci jest pojęcie „sprawiedliwość”, to pozwól jej pożyć jeszcze trochę. Pozwól, by żyła dla siebie, nie dla innych. Ona nie powinna teraz umrzeć, nie mając nic, żadnej radości z życia.

Ale tu Christoffer się mylił. W ciągu ostatnich godzin bowiem Marit zetknęła się z czymś, czego do tej pory los jej poskąpił: z poczuciem więzi z innym człowiekiem, z życzliwością i troskliwością. Jej bezwładna dłoń nadal spoczywała w jego ręce, która była niczym kotwica utrzymująca ją na bezpiecznych wodach.

Загрузка...