7

Efekt nie był natychmiastowy — obaj przebierali jeszcze parę sekund nogami, nim powoli, zasypiając po drodze, zwalili się na ziemię. Kin ustawiła broń na minimalną moc, ale maksymalnie szeroką wiązkę, i półkolistymi ruchami kosiła wszystko, co się przed nią ruszało. Przynosiło to efekty, dopóki nie trafiła na odporniejszego od innych — co prawda zaczął śnić w marszu, ale padł dopiero na nią, rozciągając ją i przygniatając do ziemi, jako że chłop był co się zowie. Przez chwilę bała się, że odór zestarzałego potu, smród źle wyprawionych skór i cuchnący oddech ją uduszą, ale zdołała się wcześniej uwolnić. Przy zderzeniu wypuściła stunner. Zaczęła go gorączkowo szukać, ale ktoś ją uprzedził — kolejny brodacz w futrze uniósł ze zdziwieniem stunner, zajrzał w lufę i zachrapał, waląc się na podłoże jak kłoda.

Nim zdążyła dopaść broni, z tumultu wyłonił się następny, biegnąc ku niej z uniesionym mieczem. Kin odbiła się, kopiąc w górę, i z ulgą usłyszała przeraźliwy ryk. Napastnik puścił miecz i zwijając się z bólu, padł, z trudem łapiąc powietrze. Wstała, omal nie wywracając się przy tym ponownie, gdyż podłoga zrobiła się dziwnie śliska, podniosła stunner i rozejrzała się. To nie była bitwa, tylko karczemna bójka z użyciem broni siecznej — uczestnicy walili na oślep, a w samym środku zamieszania szalał Marco z mieczem w każdej z czterech dłoni, zwijając się w unikach. Za nim burczał sobie radośnie garkotłuk, a powietrze pełne było dziwnego, słodkawo-lepkiego zapachu.

Od wejścia rozległ się wściekły ryk i do środka wpadł pospiesznym kuśtykiem Eirick, młócąc na prawo i lewo kulą.

A zaraz potem zawalił się dach.

Częściowo.

Jeden z walczących cofnął się prosto na Kin, która odruchowo powaliła go ciosem pod ucho. Jedna ze ścian wpadła do środka, wpuszczając poranną szarówkę i na moment masywną, porośniętą białym włosem stopę. Stopa cofnęła się natychmiast i nim zaskoczeni kataklizmem podjęli na nowo walkę, ponownie skoczyła na dach, który tym razem puścił. Jej ryk był ostateczną zachętą — kto mógł, rzucił się czym prędzej do drzwi.

Zapadła cisza przerywana jedynie jękami rannych i dziwnym pluskiem.

Kin rozejrzała się i stwierdziła, że stoi po kostki w lepkiej, pienistej cieczy.

Przeniosła wzrok na garkotłuka i jej podejrzenia się sprawdziły: z wylotu wypływał żółtobrązowy wodospad, błyskawicznie zwiększając kałużę. Marco spojrzał na nią, spróbował z wysiłkiem zogniskować szklane oczy, poddał się z westchnieniem i zadowolony runął na plecy.

Zrezygnowana spróbowała tego, co wypluwała maszyna — jak się spodziewała, było to superpiwo: słodkie i z kopem. Tu i ówdzie kałuża była ciemniejsza, źródłem zacieków byli martwi i ranni. Wyłączyła garkotłuka, zaprogramowała odtrutkę i ponownie uruchomiła urządzenie.

Po chwili trzymała w dłoni kubek niebieskiego śmierdzącego płynu. Podeszła do kunga, złapała go za grzebień i szarpnęła w górę. Ledwie otworzył usta, wlała w nie płynnym ruchem całą zawartość kubka i puściła nieprzytomnego Marca, pozwalając mu z pluskiem opaść w błoto, w jakie zmieniło się klepisko.

Silver zeskoczyła przez dziurę w dachu i obie zwiedziły pobojowisko. Garkotłuk został zaprogramowany na maści i opatrunki, a po namyśle także w stymulat regeneracyjny. Tak zaawansowanych leków nie stosowano zazwyczaj w prymitywnych społecznościach z obawy przed szokiem kulturowym, ale dysk w ogóle był jednym wielkim szokiem kulturowym.

Skończyły opatrywanie ran, gdy Marco dał znak życia — jęknął i siadł, rozglądając się wokół mętnie.

Kin zignorowała go.

— Chłopaki Leiva opowiedzieli im o cudownej produkcji piwa — wyjaśnił po chwili. — A potem, jak im zrobiłem mały pokazik, to chcieli więcej, a potem zaczęli się lać czym popadło.

— Pieprzony boski piec — mruknęła Kin i wróciła do pracy.

Odpowiedziało jej zachrypnięte parsknięcie z mroku panującego pod dachem, skąd po chwili opadło nie zauważone przez nikogo czarne pióro.


W południe zebrali się do odlotu, a żegnać ich wyszła cała osada — sporo mężczyzn miało nowiutkie, białe blizny, kilku miniaturowe kończyny wyrastające z zagojonych już kikutów, ale i tak populacja uległa zmniejszeniu o zabitych w nocnej popijawie. Tym razem garkotłuk okazał się aż za skuteczny.

Eirick wygłosił długą przemowę, po czym na pożegnanie sprezentował im rzadkie futro i parę łowczych ptaków.

— Powiedz mu, że nie możemy przyjąć — powiedziała pospiesznie Kin. — Powiedz mu cokolwiek… że nie możemy mieć bagaży, jeśli mamy naprawić słońce. W końcu, do cholery, to niemal prawda!

Eirick wysłuchał długiej oracji Silver i skinął głową ze zrozumieniem.

— I powiedz mu, że ja chciałabym mu coś dać — dodała Kin.

— Dlaczego? — zainteresował się Marco.

— Bo nadal się obawia, że dysk to sprawka Kompanii, i chce przeprosić. Zgadza się? — wyjaśniła Silver, ale Kin ją zignorowała.

— Poproś go o parę kawałków drewna — dodała wyjaśniająco Kin. — 1 dużo trawy, siana, kości i wszystkiego, co kiedyś żyło. Do diabła. Zaczynam mówić jak oni! Chodzi mi o śmieci organicznego pochodzenia.

Ustawili garkotłuka na produkcję desek, bo to dawało oszczędności na tartaku. Gdy z wylotu wyjechała pierwsza deska, mieszkańcy zamienili się w roboty, znosząc wszystko, co pasowało do opisu, razem z garściami alg wyrzucanymi na brzeg przez fale, dziś poruszające się jakby były z ołowiu.

— Lecimy, ile się da nad lądem — zagaiła naradę Kań, korzystając z zajęcia ciekawskich tubylców czym innym. — Jeśli wyczerpie się energia skafandrów, nim dolecimy na miejsce, wymienimy zasilacze i Marco albo ja polecimy dalej sami. W ten sposób Silver będzie zawsze w pobliżu garkotłuka.

— Jestem skłonna się zgodzić, bo nie mamy nic do stracenia. Naturalnie powinien lecieć Marco, bo ja poradzę sobie z napastnikami, a ty z samcami swego gatunku, w najgorszym razie wciągając ich w seksualne współzawodnictwo. Marco natomiast najbardziej nadaje się do penetracji środka dysku.

Była to słoniowate delikatna dyplomacja, ale Marco i tak odwrócił głowę.

— Nie nadaję się do niczego — oznajmił rzeczowo. — Pozwoliłem dać się sprowokować ludziom. Wstyd.

— Wina nie leży wyłącznie po twojej stronie — pocieszyła go Silver.

— Miałem przewagę liczebną, bo ich było tylko trzydziestu!

Wokół garkotłuka wzniesiono tymczasem wzbudzające respekt sterty desek, skończyli więc naradę i wrócili do ośrodka ogólnego zainteresowania. Kin wyłączyła urządzenie i zamocowała na nim pas antygrawitacyjny.

Nieco z dala od tłoku stali obaj kapłani Christosa, skandując cicho po łacinie.

— O co im chodzi? — zainteresowała się Kin.

— Proszą Christosa, by pozwolił nam naprawić swą planetę i słońce — przetłumaczyła po chwili Silver — albo też pokarał nas, jeśliby się okazało, tak jak podejrzewają, że jesteśmy sługami Saitana.

— Miłe z ich strony. Pożegnaj się w naszym imieniu, dobrze?

Silver była zwięzła, toteż wystartowali szybko i osada zniknęła wśród śniegu i piany zajmujących, znacznie większe obszary. Zwłaszcza że morze oszalało — fale goniły się, ryczały i pryskały pianą na wysokość, na której lecieli.

Ponieważ na dysku zachód to nie kierunek, lecz umowny punkt, trzeba było go inaczej określić. Na dysku istniały zatem cztery kierunki: krążyć w prawo, krążyć w lewo, do wnętrza lub na zewnątrz. Lecieli więc do.


Ostrożnie okrążyli unoszące się na falach stworzenie, zastanawiając się, czy jeszcze żyje, czy tylko fale powodują ruchy płetw. Kin zdecydowała się zaryzykować i obniżyła lot, podświadomie spodziewając się protestów Marca, ale ten milczał od rana. Silver też się nie odezwała, korzystając z postoju, by przyciągnąć holowanego garkotłuka.

Nurkując, Kin miała wrażenie chłodu przenikającego przez dwadzieścia pięć warstw skafandra, tak lodowato błękitne było niebo. Stwór pływał stylem grzbietowym, czyli do góry brzuchem, i w większości składał się z ogona ginącego na końcu w falach. Silniejsza fala uniosła nieco długi, podobny do końskiego łeb, odsłaniając pusty oczodół. Stworzenie musiało być wiekowe, bo nic nie dorasta szybko do takich rozmiarów. Biały brzuch porośnięty był muszlami i poznaczony bliznami. Wznosząc się, Kin zdecydowała, że dobrze byłoby mieć go na stole sekcyjnym — gdyby znalazł się w okolicy stosownie wytrzymały dźwig, by go tam dostarczyć.

— Jest martwe — zameldowała. — Ma ranę, przez którą można łódką przepłynąć, i to niedawno zadaną. Myślę, że należy do tego samego gatunku co ten, którego widzieliśmy rankiem.

Tamto było zbyt daleko na prawo, by chciało im się nadkładać drogi.

— Na pewno jest martwe — oznajmiła, widząc minę Silver.

— Nie o to chodzi: właśnie się zastanawiam, co je zabiło. Zdecydowanie wolę mieć pod nogami stały ląd.

Im bardziej stały, tym lepszy, to także nie ulegało wątpliwości. Kin wolała niebo — w pasach antygrawitacyjnych było coś wzbudzającego zaufanie znacznie bardziej niż w dysku. Pasy nie psuły się bez ostrzeżenia, a dysk mógł, i to w każdej chwili.

— O parę mil stąd jest wyspa — powiedziała Silver. — Zwykłe, łagodne wypiętrzenie skał poznaczone śladami ognisk. Wylądujemy?

Kin wytężyła wzrok — daleko w przodzie i nieco z boku dostrzegła coś, co na pewno nie było wodą. Choć morze było wyjątkowo spokojne, krótki postój na stałym lądzie miał sporo zalet, choćby dlatego że skafandry nie były przewidziane do lotów w zasięgu przyciągania planetarnego, toteż ruch do przodu powodował pozostawanie w tyle nóg. Wskutek całkowitej bezużyteczności ciągnięte za tułowiem nogi czuła jak dwie bryły ołowiu i przywrócenie w nich normalnego krążenia wydawało się jej dobrym pomysłem.

— Marco? — spytała profilaktycznie. Kung unosił się spory kawał z boku, wciąż pogrążony w samooskarżeniach.

W uchu usłyszała najpierw westchnienie, potem głos:

— Nie mam użytecznych opinii, ale nie widzę też oczywistych zagrożeń.

Polecieli więc ku wyspie.

Okazała się nieduża i prawie owalna. Pokrywały ją niemal suche algi, a najwyższy punkt wystający ze trzy metry nad wodą był aż czarny od śladów po ogniskach. Kin wylądowała pierwsza i wyciągnęła się jak długa, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Przed nosem przemaszerował jej oburzony krab, a potem leciutko wylądowała w pobliżu Silver i zajęła się zwijaniem Liny holującej garkotłuka. Zajęła się następnie zbieraniem alg i pakowaniem ich do wlotu maszyny, podczas gdy Kin masowała zawzięcie nogi, przywracając w nich krążenie. W normalnych warunkach garkotłuk zbierał potrzebne do produkcji atomy z powietrza, ale warunki nie były zwyczajne, a ostatnio wymagali od urządzenia znacznie więcej niż zwykle, więc była to rozsądna profilaktyka. Po dłuższej chwili Silver wręczyła jej kubek kawy, zostawiając sobie solidną michę czegoś różowego. Prawdopodobnie syntetycznego shanda.

— Gdzie Marco? — spytała Kin, starając się zignorować zawartość michy.

— Wyłączył nadajnik — poinformowała ją Silver. — Wiesz, on ma problemy…

— Żartujesz?! On myśli, że jest człowiekiem, wiedząc, że jest kungiem, więc za każdym razem, gdy zachowuje się jak kung, jest mu wstyd.

— Kungowie i ludzie to wariaci — oceniła uprzejmie Silver. — A on jest największy. Gdyby się przez chwilę zastanowił nad swoją sytuacją, zrozumiałby, że jest ona niemożliwa logicznie.

— Wiem, nie jest fizycznie człowiekiem. — W głosie Kin słychać było rezygnację. — Tylko że kungowie wierzą, że istota jest zdeterminowana przez…

Kin urwała nagle.

A Silver uśmiechnęła się zachęcająco.

— Dalej, bo prawie doszłaś do sedna. Kung wierzy, że w nowo narodzonego wnika pierwsza wolna dusza, ale Marco teoretycznie jest człowiekiem, a ludzie nie wierzą w takie przesądy. Ergo: musi być kungiem, skoro tak uważa.

W uchu Kin rozległo się westchnienie — Marco może i wyłączył nadajnik, ale był wystarczającym paranoikiem, by nie wyłączać odbiornika. Kin uniosła głowę i dostrzegła odległy kształt na niebie, ale kątem oka zauważyła, jak Silver mówi bezgłośnie:

„Ignoruj go”.

Tak też zrobiła.

— Pewnie ludzie Leiva rozpalili te ogniska — zmieniła temat. — Musimy być na uczęszczanym szlaku.

— A zauważyłaś zmienności w strukturze morza?

Tylko ślepy by nie zauważył.

Z powierzchni dysku wylewały się stale miliardy ton wody, które jakoś musiały na nią wracać. Zakładając, że budowniczowie nie byli cudotwórcami i nie parali się magią, woda łapana była pod dyskiem w molekularne sito połączone z teleporterem. Proste, choć niewiarygodne. Odbiorniki teleporterów podłączono do pomp umieszczonych na morskim dnie i wszystko funkcjonowało bez wzbudzania podejrzeń.

Dopóki funkcjonowało prawidłowo.

W ciągu ostatniej półtorej doby kilkakrotnie przelatywali nad kolistymi połaciami gotującego się dosłownie morza — albo wpompowywano zbyt dużo wody, albo nie wszystkie pompy działały i funkcjonujące przeciążono.

— Ciągle zapominam, że to tylko wielka maszyna — powiedziała cicho Kin.

— Chyba zbyt ostro oceniasz budowniczych. Jeśli nie liczyć groźby uszkodzeń, to w takim kosmosie jak ten można całkiem wygodnie żyć. Można tu nawet rozwinąć nauki.

— Pewnie, tylko jakie? Nauka to narzędzie do rozkręcenia wszechświata, ale tutejsza z założenia musi być pokrętna, bo pasować będzie wyłącznie do kosmosu dysku. Spróbuj sobie wyobrazić miejscowego astronoma usiłującego się domyślić, jak wygląda normalny wszechświat. Nie: dysk jest dobry wyłącznie dla religii.

Silver zaprogramowała kolejną miskę różowego, w którego naturę Kin wolała się nie zagłębiać. Kin zaczęła się rozbierać.

— Myślisz, że to rozsądne? — spytała Silver.

— Prawie na pewno nie. — Kin zachwiała się lekko, gdy wyspą zakołysała fala. — Ale prędzej mnie cholera weźmie, niż bez kąpieli będę się pociła w skafandrze. Oddałabym ładnych parę Dni za gorącą kąpiel.

I goła powędrowała w stronę wody. Stanęła, gdy kolejna fala silniej zakołysała wyspą, omal nie zwalając jej z nóg.

Zakołysała wyspą?!

Rzuciła się ku skafandrowi, gdy Marco zanurkował, wyjąc coś po kungijsku. Fala obmyła jej stopy, następna sięgnęła pasa i przewróciła. Przez pianę dostrzegła Silver i garkotłuka startujących pionowo w górę, a potem przykryły ją zielone fale, dokładnie w chwili gdy złapała skafander. Który znowu zaczął ściągać ją w dół, obciążony zasilaczem i resztą sprzętu.

Tuż obok woda eksplodowała chmurą bąbelków, wśród których przemknął Marco, i po długiej niczym wieczność sekundzie skafander pociągnął ją gwałtowniej, ale tym razem w górę. Z wody wyskoczyli w następującej kolejności: Marco-skafander-Kin.

W górze czekała Silver, ale kung nie zwolnił — zrobił to dopiero na jakichś dwustu metrach i tam też rozegrała się dzika pantomima i w końcu udało im się wsadzić zamarzającą Kin do skafandra. Gdy włączyło się wewnętrzne ogrzewanie, Kin tak szczękała zębami, iż nie mogła mówić. Kiedy przestała szczękać na tyle, by dało się ją zrozumieć, wewnątrz skafandra panowała temperatura jak w saunie.

— Dziękuję, Marco, sama bym nigdy nie…

— Popatrz w dół — przerwał jej Marco.

Pod powierzchnią morza przesuwał się olbrzymi, wyraźnie widoczny kształt — żółw o skorupie wielkości wyspy i łbie niczym dom oraz czterech płetwiastych odnóżach. Przez chwilę płynął jeszcze pod powierzchnią, po czym zaczął się leniwie zanurzać.

— Widziałem, jak się budzi — wyjaśnił Marco. — Zwróciłem uwagę na regularny kształt płetwy i gdy ją obserwowałem, poruszyła się. Musi mieć zwyczaj wypływania i czekania, aż ktoś wyląduje i rozpali ognisko na skorupie, a potem ma duży, zaskoczony posiłek.

— Skorupa długości co najmniej stu metrów — oceniła Silver. — Zadziwiające. Podobne okazy istnieją na Ziemi?

— Na szczęście nie. — Kin ponownie zaszczekała zębami.

— Skończcie te naukowe pogawędki — przerwał im Marco. — Musimy lecieć do najbliższego dużego lądu. Silver, popatrz no trochę w prawo, gdzieś na naszej wysokości. Ja widzę tylko punkcik.

Silver wraz ze skafandrem wykonała zwrot.

— Ptak. Czarny. Może być kruk — powiedziała zwięźle.

— A, to nie możemy być daleko od lądu — ucieszył się Marco. — Już się bałem, że to smok.

Przełączyli pasy na najszybszy ruch w poziomie i ruszyli w trójkątnym szyku prowadzonym przez kunga. Nikt tego nie uzgadniał, ale jakoś tak wyszło, że obie — Kin i Silver — przekazały mu dowództwo. Po chwili Marco zaczął się wznosić. Poszły za jego przykładem, a pod nimi…

…rozwinęła się panorama dysku. Na poprzedniej wysokości można było jeszcze wierzyć, że to normalna kulista planeta, teraz wyraźnie było widać dziwaczną mapę w formie koła. Widoczność ograniczały jedynie chmury. Kin widziała przeciwległy skraj dysku — ciemną linię między niebem a morzem — i otaczający całość wodospad podobny do gigantycznego węża.


Zafascynowana obserwowała, jak w pobliżu brzegów Afryki rodzi się huragan. Widziała już z przestrzeni wiele planet, lecz dysk był inny. I wielki — nawet dla niej, przyzwyczajonej do myślenia w skali milionów kilometrów. Wirował przez kosmos w swym własnym, prywatnym wszechświecie i wydawał się mały, ale oglądany z wysokości kilku mil był wielki i rzeczywisty, a to zupełnie wystarczało, by gapić się weń w niemym urzeczeniu.

— Widzicie te koliste zakłócenia w oceanie? — odezwał się Marco.

— Kin sądzi, że coś się popsuło w cyrkulacji wody morskiej — wyjaśniła Silver.

— Logiczne. Ale czuję coraz większy podziw dla ludzi, którzy wypuszczają się nań w małych łodziach z drewna i bez możliwości lotu.

— A ja czuję coraz większe zdenerwowanie na myśl, że mam chodzić po tym dysku. Jest tak cienki i tak sztuczny, że zaczynam pierwszy raz w życiu rozumieć, co to takiego zawrót głowy — skomentowała Silver.

— Ja mam wrażenie, że stoję na grzędzie sto pięter nad ziemią — zgodził się Marco.

— Zaczynam rozumieć, dlaczego spindle lubią mieć pod stopami parę tysięcy mil solidnej planety, jak napisała Kin. To psychiczna kotwica, jako że podświadomie boimy się spaść na dno wszechświata. Ciekawe, czy ten strach nie jest pochodną imperatywu spindli?

— Mówi się, że pomogli nam w ewolucji, więc to niewykluczone. Co o tym sądzisz, Kin?… Kin?

— Eee? Coo?

— Słuchasz nas?

— Przepraszam, zapatrzyłam się. Silver, co to za smuga, tam w dole? Tam, gdzie powinna być Europa Środkowa?

— Widzę. Podejrzewam, że tam właśnie uderzył wrak naszego statku.

Przyjrzeli się uważniej, ale z tej odległości był to ledwie widoczny ślad dymu.

— Wygląda na obszar pozbawiony życia — zauważyła Silver.

— Teraz na pewno — mruknęła ponuro Kin.


Parę mil niżej zawzięcie machający skrzydłami kruk też zauważył dym. Skupił na nim wzrok i coś za jego oczyma kliknęło.


Księżyc był w pełni, ale dziwnie czerwonawy, jakby brakowało mu energii. Mimo to nieźle oświetlał krajobraz, nad którym przelatywali — głównie puszczę, tu i ówdzie naznaczoną spłachetkiem uprawnych pól i światłami jakiejś osady. Gdy znaleźli się nad wyjątkowo długim kawałkiem dziewiczej puszczy, Marco zarządził przystanek.

— Lądujmy — zaproponowała zmęczona Kin.

— Najpierw musimy spenetrować teren!

— Przecież pod nami nie ma nic oprócz drzew — warknęła Silver i wylądowała pierwsza, wychodząc ze słusznego założenia, że najmniej prawdopodobny jest atak drapieżnika właśnie na nią.

Ponieważ nic jej nie zaatakowało, wyłączyła skafander, rozpięła hełm i przez chwilę węszyła w ciszy. W końcu odwróciła się, pociągnęła nosem raz jeszcze i oceniła:

— W porządku: wyczuwam jedynie stary zapach wilków i dziki, ale daleko. Sądzę, że w rzece, o dwie mile ku brzegowi dysku, są też jakieś bobry, ale ludzi w okolicy nie ma na pewno. — Jeszcze raz pociągnęła nosem i dodała z wahaniem: — Jest jeszcze jakaś woń, której nie potrafię zidentyfikować… dziwna… trochę insektopodobna…

Zdecydowali, że i tak wylądują. Kin już drzemała w locie i stacją było jedynie na tyle koncentracji, by nie łupnąć o zbocze pagórka. Wyłączyła skafander, rozpięła hełm i opadła w pachnącą trawę.


Obudził ją Marco, delikatnie wsuwając w jej dłonie miskę z zupą.

Oboje z Silver rozpalili ognisko, którego płomienie oświetlały rosnące o trzydzieści metrów drzewa, otaczając polanę kręgiem pokrzepiającego blasku połyskującego matowo na obudowie garkotłuka.

— Doskonale wiem, że to wbrew regułom bezpieczeństwa — wyjaśnił Marco, widząc jej zaskoczenie — ale postanowiliśmy zaryzykować. Silver pierwsza ma wartę, potem twoja kolej, więc lepiej się wyśpij.

— Dzięki. Marco… jeśli chodzi o tę pływającą wyspę…

— Nie będziemy o niej mówić. Większość czasu i tak będziemy lecieć nad lądem.

— Możemy niczego nie znaleźć…

— Naturalnie, ale co byłoby warte życie bez podróży ku środkowi?

— Bardziej martwi mnie zasilanie skafandrów. Skąd możemy być pewni, że energia nie wyczerpie się po drodze?

— Znikąd. Ale one mają wbudowane zabezpieczenie antyhisteretyczne: jeżeli energia opadnie poniżej określonego poziomu, opuszczą się łagodnie na powierzchnię lądu.

— Albo wody — dodała Kin.

— Albo wody, ale przynajmniej nie spadniesz jak kamień. Wiem, martwi cię, że to twoja Kompania zbudowała ten świat. Tylko po co mieliby to robić?

— Dlatego że mogli. Albo dlatego że chcieli.

— Nie rozumiem.

— Kompania może od dawna budować smoki czy tworzyć ludzi równie łatwo co wymarłe wieloryby. Ma wystarczającą wiedzę, lecz nie robimy tego z uwagi na Kodeks. Mogli zbudować ten dysk, ale nikt nie odważyłby się na to w znanej i uczęszczanej przestrzeni. Tutaj to zupełnie inna sprawa.

Marco przyjrzał się jej współczująco.

— Silver przekonała mnie — oznajmił. — Jestem kungiem i cieszę się, że nie jestem już człowiekiem.

Kin zjadła zupę i położyła się z błogim uczuciem wypełniającego ją ciepła.

Marco, położywszy cztery miecze w zasięgu rąk, zwinął się w kłębek.

Silver natomiast stanęła bez ruchu na zboczu pagórka. Widok, jak zawsze, budzący otuchę.

Dopóty, dopóki działał garkotłuk.


Nie śniło się jej nic.

Silver obudziła ją przed północą i beznamiętnie obserwowała ziewnięcie, po którym Kin omal nie przeskoczyła szczęka.

— Coś się wydarzyło?

— Godzinę temu odezwała się sowa. — Silver zastanowiła się. — Kręciło się też w pobliżu kilka nietoperzy. Poza tym cisza i spokój.

Położyła się, a po chwili donośne chrapanie oznajmiło Kin, że jest zdana sama na siebie. Księżyc wciąż był zbyt czerwony, za to gwiazdy świeciły owym głębokim blaskiem charakterystycznym dla środka nocy. Trawa, ciężka od rosy, szeleściła cicho w rytm jej kroków, gdy odchodziła od dogasającego ogniska.

Nawet o tak późnej porze widać było zielonkawą granicę między dyskiem a niebem lekko podświetloną od dołu przez niewidoczne słońce. Poza tym czuć było rozdeptany tymianek, a wokół latały sobie ćmy.

Później parokrotnie zastanawiała się, czy nie zasnęła na stojąco, ale gdy na szczycie wzgórza rozległa się cicha muzyka, wszystko wokół wyglądało tak samo, nawet zielonkawa granica na umownym zachodzie. A muzyka sprawiała dziwne wrażenie, jakby brzmiała od zawsze.

Była prowokująca i urokliwa, zupełnie jakby mówiła o tym, czego nigdy nie było, a co być powinno. Można by rzec, iż była to wydestylowana muzyka.

Nie budząc towarzyszy, Kin zaczęła wspinać się na wzgórze. W mokrej trawie zostawiała ciemne ślady. Oczyma wyobraźni widziała tę muzykę jak coś żywego, opływającego wzgórze i ginącego w ucichłym nagle lesie. Powiedziała sobie, że zawsze przecież może zawrócić, i szła dalej.

Dopiero gdy znalazła się w pobliżu szczytu, dostrzegła elfa siedzącego na porośniętym mchem kamieniu. Siedział podświetlony zielonkawą poświatą, ze skrzyżowanymi nogami, pochylony i skupiony nad piszczałkami. Stanęła jak wryta, niezdolna do ruchu, mimo że resztki zdrowego rozsądku wyły rozpaczliwie, że to, co siedzi, to olbrzymi insektoid przypominający skrzyżowanie człowieka z karaluchem, a to, co wygląda jak ostro zakończone elfie uszy, w rzeczywistości jest czułkami.

Muzyka nagle się urwała.

— Nie… — jęknęła.

Trójkątna głowa odwróciła się ku niej i przez chwilę Kin spoglądała w parę wąskich, błyszczących oczu bardziej zielonych niż poblask na horyzoncie. Potem rozległ się syk i cichy tupot stóp po trawie zakończony szelestem liści. Noc zamknęła się ponownie niczym jedwab.

Загрузка...