12

— Może tu nikt nie zajmuje się ludźmi, którzy przypadkiem dostaną się do wnętrza dysku — wyraziła przypuszczenie Kin.

Marco mruknął coś niezrozumiale, nie przerywając jakiegoś neolitycznego zajęcia związanego z zestawem części wyrwanych z robota i półkolistym robotem naprawczym, którego używał w charakterze młotka.

— Musi być — odparł zdecydowanie po chwili. — Ten świat musi się roić od ukrytych szybów wentylacyjnych, odpowietrzeń, studzienek energetycznych i innych podobnych, a ludzie wlezą wszędzie. Poza tym sprowadzili nas, zgadza się? A teraz po chamsku ignorują. Idziesz?

— Dokąd?

— Gdziekolwiek, gdzie jest kupa kabli i coś delikatnego. To jest izolowane. — Machnął trzymanym w garści kawałem manipulatora przypominającym przerośniętą maczugę. — Spięcie można robić spokojnie.

— A tamto? — Kin wskazała na kilka połączonych ze sobą elementów zakończonych prymitywnym, acz pokaźnym ostrzem.

— To? — Marco zważył swe rękodzieło. — Też się przyda. Broń to broń.

— Spodziewasz się może spotkać tu jakiegoś robota przeciwpiechotnego?

Marco profilaktycznie wolał nie spoglądać jej w oczy.

— Robota to nie, ale Silver możemy napotkać — wykrztusił wreszcie. — Co, myślisz, że znalazła tu coś do jedzenia? Albo masz jakieś lepsze pomysły? — Ruszył w głąb głównego tunelu. — Poza tym, gdybyś nie zauważyła, te tunele są oświetlone — dodał po paru krokach. — Roboty nie potrzebują światła.

Kin wzruszyła ramionami. Zniszczenie oświetlenia było w tych warunkach rozsądnym posunięciem. Tylko że Marco wyglądał na gotowego do rozpieprzenia całego dysku. Właśnie ciął kable — to nie było zachowanie mające przyciągnąć uwagę. To był początek wojny Marca ze wszechświatem.

Swoją drogą ciekawe, jakie skutki jego działanie wywarło na powierzchni? Plagę much? Deszcz żab? Wyschnięcie mórz? Wymarcie dodo?

Ruszyła biegiem: Marco spowity w dym i tnący pęk kabli szerszy niż on sam w pasie wyglądał upiornie, lecz gorsza była charakterystyczna „skokowość” jego ruchów, świadcząca, że dostał szału. Albo przynajmniej obudził się w nim prawdziwy kung. Zatrzymała się gwałtownie, gdy ostrze przemknęło o cale od jej gardła.

— Chcą się bawić w chowanego? — wychrypiał Marco. — Doświadczenie? Żeby zobaczyć nasze reakcje, co? No, to niech patrzą!

Kolejny cios wywołał eksplozję jakiegoś układu.

— Pokażę im!

Kin cofnęła się, nie spuszczając wzroku z ostrza i nagle dojrzała jakiś ruch w prawo od jego prywatnego obłoku dymu. Marco dostrzegł wyraz jej twarzy i zawahał się, o ułamek sekundy za długo.

Silver skoczyła i oboje stali się plątaniną kończyn. Próbowała objąć go w uścisku, od którego pękały kości, lecz był zbyt zwinny. Próbowała wyposażoną w pazury nogą wypruć mu flaki, ale razem z resztą kunga były wyżej, sięgając do jej oczu. Trzy ręce Marca skupiły się na niej, czwarta zaś, trzymająca domowej produkcji pikę, wykonała krótki łuk i wbiła się w jakiś kabel przesyłowy.

Rozległ się dźwięk przypominający start sporego stada szarańczy i na sekundę wszyscy znieruchomieli. Silver przypominała olbrzymią futrzaną kulę, gdyż wszystkie jej włosy stanęły dęba. Kin rzuciła się ku broni z izolowaną rękojeścią, a i tak ledwie zdołała wybić mu pikę z dłoni. Gdy to się stało, Marco i Silver zwalili się na podłogę.

Kin przyklęknęła przy nich, szukając oznak życia. Coś nieśmiało działo się w piersiach Silver, natomiast jeśli chodzi o Marca, nie wiedziała nawet, gdzie zacząć szukać któregoś z jego serc. Światła przygasły do pomarańczowych, z tyłu rozległy się kroki. Dziwne, klekoczące kroki. Wciąż w przyklęku, odwróciła się i przyjrzała zbliżającej się postaci.

Najwyraźniejsza była trzymana przez nią broń, która właśnie zbliżała się do niej szerokim łukiem, toteż Kin odruchowo zasłoniła się trzymanym ciągle w garści rękodziełem kunga. Ostrze kosy z głośnym brzękiem trafiło w manipulator i rozpadło się na kawałki.

Kin zaczęła się śmiać. Bo rzeczywiście stojący przed nią szkielet w czarnym szlafroku, przyglądający się z osłupieniem drewnianemu trzonkowi, jaki mu pozostał w dłoniach, wyglądał zabawnie. W dodatku cały pomysł był kuriozalny: kogo oni próbowali nastraszyć taką jarmarczną sztuczką?!

Drewno w kościanych dłoniach zafalowało, nagle zmieniając się w coś, z czym nikt nigdy Śmierci nie widział, mianowicie w wibrokosę wyposażoną w dwa rzędy poruszanych niewielkim silniczkiem zębów. Kin niejednokrotnie używała tego narzędzia do karczowania wyjątkowo opornych krzaków na nowych planetach. Śmierć zbliżył się i gdyby pchnął, Kin by nie przeżyła; ponieważ jednak stare nawyki bywają silniejsze od rozsądku, ciął. Kin znurkowała pod ostrzami, które z łoskotem trafiły w podłogę, i też zadziałała odruchowo — rąbnęła go kolanem w krocze, ale poczuła tylko dotkliwy ból rzepki kolanowej po jej zderzeniu z kością.

Palce kościotrupa zacisnęły się na jej szyi, toteż uderzyła na odlew wierzchem dłoni prosto w twarz szkieletu i uzyskała efekt zbliżony do wybuchu w fabryce domina.

Nagle została sama. Po Śmierci pozostała jedynie czarna szata i parę odłamków kości. Kolejno zresztą znikały przy wtórze mikrogromów. W miarę normalny huk towarzyszył zniknięciu Silver i Marca.

Potem zniknęła także Kin.

Minutę później para sześciennych robotów wmaszerowała na miejsce zajścia i zajęła się sprzątaniem.


Teraz była w…

— Nie! Żadnych takich, mam dość! — oświadczyła Kin. — Wiesz, kiedy ostatnio mogłam się czegoś napić?

Przed nią, w powietrzu, zmaterializowała się szklanka wody, co Kin niespecjalnie zaskoczyło. Złapała ją delikatnie i wypiła zawartość duszkiem. Kiedy jednak spróbowała odstawić ją na miejsce, w którym się pojawiła, naczynie spadło na posadzkę i roztrzaskało się. Teraz mogła spokojnie się rozejrzeć. Znajdowała się w pomieszczeniu kontrolno-sterującym. I to sterującym dyskiem.

Było zaskakująco małe — z powodzeniem mogłoby być sterówką średniego statku, tyle że statek miałby więcej ekranów i przełączników. Tu był jeden ekran i jedna konsoleta umieszczona przed głębokim czarnym fotelem, nad którym zwisał kask komputerowego sprzęgu.

— Mowy nie ma! — oznajmiła stanowczo. — Nie włożę tego!

Na ekranie coś zamigotało i pojawił się napis:

ZAŁOŻYMY SIĘ?

Kin podeszła bliżej, by lepiej obejrzeć fotel. Miał dziwnie skomplikowany i niepokojący kształt — wyglądał, jakby był żywy.

Siedzący w nim mężczyzna był martwy. Nie nachalnie martwy — powietrze doskonale go zmumifikowało, ale niezaprzeczalnie martwy. Gdyby wierzył w reinkarnację, odrodziłby się jako zwłoki. Na ręce widać było starą ranę — nie wyglądała groźnie, ale na podłodze widniały zaschnięte plamy krwi. Mógł się wykrwawić na śmierć, co nie wydawało się stosownym końcem dla władcy dysku.

Jeśli to naprawdę był władca dysku… Kin jakoś nigdy nie dojrzała do tego, by o władcach dysku myśleć jak o ludziach, a nieboszczyk bez dwóch zdań był człowiekiem. Gdyby go ogolić i dać świeżą skórę, mógłby jej mówić „ciociu”.

Ekran znów zamrugał i wyświetlił jedno słowo, które pulsowało jakoś żałośnie:

POMOCY.

Przykucając w półmroku, Marco nagle usłyszał głos. Po dłuższej chwili dźwięk ten wybił się z szału bitewnego na tyle, że kung uświadomił sobie, że głos mówi do niego, na dodatek jest dziwnie znajomy. Czyżby to była ta pochodząca od małp baba?!

— Kin Arad? — chrypnął podejrzliwie.

— Marco, gdzie jest Silver?

Miliony czerwonych światełek dawały wystarczające oświetlenie, toteż bez trudu dostrzegł skulony na podłodze kształt.

— Tu. Oddycha.

— Marco, nie wiem, jak dobra w tym jestem — oświadczyło powietrze. — Będziesz musiał mi pomóc. Nie ruszaj się.

Powietrze przed kungiem zafalowało i zmaterializował się tam nóż, a raczej sztylet. Marco złapał go trójrącz, nim zdążył upaść na podłogę, i zaskoczony obejrzał wysadzaną klejnotami rękojeść.

— Nie trać czasu — ponagliło go powietrze. — Chcę, żebyś odciął kawałek Silver, tylko nie bądź nadgorliwy. Może być futro, ale lepszy byłby kawałek ciała.

Wspomnienia napłynęły falą… popatrzył na ostrze, potem na Silver i oznajmił rzeczowo:

— Ani mi się śni!

— Radzę ci, zrób, co mówię, i to szybko, bo następny nóż utkwi w tobie. Możesz mi wierzyć.

Marco ryknął wściekle, skoczył, ciął Silver w ramię i natychmiast odskoczył. Leżące na podłodze ciało mogło lekko drgnąć.

— Może być — ocenił głos. — Krew na ostrzu powinna wystarczyć. Puść nóż, Marco. Słyszysz?… Puść nóż…

PUŚĆ NÓŻ!

Marco był głodny i spragniony, a całe ciało go swędziało od ciepłego, suchego powietrza. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było oddanie broni. Jeśli w ogóle zdolny był do tak skomplikowanych operacji myślowych, bo z równym powodzeniem mogły działać odruchy.

— Dobra. Zrobimy to po twojemu. — W głosie zabrzmiało coś takiego, że Marco zwolnił chwyt.

Dzięki temu, gdy sztylet znikł, zdarł mu jedynie skórę z palców, zamiast urwać dłoń.

Marco złapał oburącz za nadgarstek, by zatamować upływ krwi, i pozwolił bólowi otrzeźwić się do reszty. Wciąż wpatrywał się w gojącą się ranę, gdy w pobliżu coś zaszumiało i łupnęło. Obok Silver na podłodze leżało coś długiego i krwawego. Ręka Silver poruszyła się sennie, wymacała ów kawał mięsa i przysunęła do ust.

A potem Silver zaczęła żuć.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Marco.

— Nie jestem całkiem pewna — przyznała Kin. — Jak się czujesz?

— Napiłbym się. I zjadł coś. Chciałaś, żebym ją ciachnął, bo potrzebowałaś próbki protein.

— Tak. Nie ruszaj się.

Coś przypominającego elastyczną butelkę wody pojawiło się obok niego i opadło, słabo się odbijając, na podłogę. Marco złapał ją pospiesznie i mało elegancko rozgryzł.

— Teraz jedzenie — ostrzegła Kin.

Inny pojemnik pełen czerwonawej mazi wylądował, podskakując na podłodze. Marco spróbował go w ten sam sposób. Smakowało niczym półpłynna nuda.

— Na razie to wszystko, co potrafię — poinformowała go Kin. — Jedyne, co naprawdę zepsułeś, to garkotłuk szefa dysku. Dopóki roboty go nie naprawią, jadłospis będzie zdecydowanie nieciekawy.

— Z Silver udało ci się lepiej.

— Mówiłam, że nie mam czasu na subtelności: je shanda wyhodowanego z jej własnych komórek. Nie pytaj mnie, jak to zostało zrobione w tak krótkim czasie, bo nie mam pojęcia. Ja tu tylko wydaję polecenia. Aha, byłoby miłe, gdybyś jej nie informował, co zjadła.

— Jasne. Czyli zajmujesz raczej wpływową pozycję?

— Można to tak nazwać.

— Dobrze. To wyciągnij mnie stąd!!! Zapadła cisza.

— Sporo się nad tym zastanawiałam — przyznała w końcu Kin.

— Co robiłaś?!

— Myślałam o tym. Jesteście w pomieszczeniu przeznaczonym do badań. Dostać się tam i wydostać można tylko za pomocą teleportacji, a gdybyś wiedział to, co ja o tym wiem, wolałbyś zostać i umrzeć z głodu. Nie chcę ryzykować przebicia się przez ścianę, bo możecie przy okazji oberwać. Biorąc to wszystko pod uwagę…

O metr od kunga powietrze eksplodowało długim kształtem, który z hukiem opadł na podłogę. Marco przyjrzał mu się podejrzliwie.

— Wygląda jak przemysłowy dezintegrator molekularny — ocenił.

— Bo jest. Sugeruję, żebyś używał go naprawdę delikatnie.

Marco uśmiechnął się upiornie i sięgnął po dezintegrator… Spory fragment ściany zmienił się w mgłę. Marco wyłączył urządzenie i obejrzał się: Silver klęczała, trzymając się za głowę.

— Jak się czujesz? — Marco trzymał dezintegrator nie całkiem wycelowany w Silver. Przyjrzała mu się z wysiłkiem.

— Dziwne rzeczy się działy… — wymamrotała. Marco pomógł jej wstać, co było wyłącznie uprzejmością, jako że ważyła dobre dziesięć razy tyle co on, a poza tym potrzebował jednej ręki, by trzymać dezintegrator nie całkiem wycelowany w Silver.

— Możesz iść? — spytał.

Mogła głównie się zataczać, ale mniej więcej w tym samym kierunku, toteż ruch do przodu był możliwy.

Gdy dotarli do dziury w ścianie, Marco wyjrzał ostrożnie, ale oprócz pary półkolistych robotów obwąchujących kupkę pyłu, w którą zmieniła się ściana, w tunelu nie było nikogo. Marco przyjrzał się Silver i wycelował dezintegrator w bliższego robota.

— Odłóż to! — polecił robot, cofając się pospiesznie.

— KinArad?

— Marco, możesz zatrzymać dezintegrator, bo cię to uspokoi, ale jeśli go użyjesz, powyrywam ci wszystkie ręce. Po kolei. Mogę i zrobię to, lepiej mi uwierz!

Marco rozważał to przez dłuższą chwilę, podczas gdy Silver gramoliła się na korytarz. Potem wzruszył wszystkimi czterema ramionami i puścił dezintegrator, który z hukiem wylądował na podłodze.

— Małpia logika — ocenił. — Nigdy jej nie zrozumiem.

— A podobno byłeś prawie człowiekiem? — zdziwił się robot głosem Kin. — Przynajmniej tak myślałeś.

— I co z tego? Całe myślenie wszechświata nie zmieni pewnych spraw.

— Cogito ergo kung — mruknął robot. — Chodźcie za mną. No, to poszli w ślad za toczącym się robotem.


Godzinę później ciągle za nim szli.

Pokonali szerokie metalowe przepaście, przechodząc po ażurowych mostkach, i przeczekali w niszach przejazd ogromnych maszyn zajmujących całą szerokość tunelu. Skorzystali z windy mającej postać nie osłoniętej barierkami platformy, dzieląc ją z tuzinem pomrukujących i rozsiewających woń ozonu złotych cylindrów. Wędrowali wąskimi przejściami między huczącymi, zdającymi się nie mieć szczytów machinami.

— Krelle — powiedziała w pewnym momencie Silver.

— Co?

— Nigdy nie oglądałeś Zakazanej planety? To taki ludzki film, nakręcili chyba z sześć coraz to nowszych wersji. Zanim zaczęłam studiować, statystowałam w ostatniej.

— Nic sobie nie przypominam.

— Musiałam walić w drzwi i ryczeć. I dzielić garderobę z robotem. Był człowiekiem.

— Robot człowiekiem? Co ty bredzisz?

— Aktorzy byli robotami, ale w filmie występował jeden prymitywny zresztą robot i reżyser nie mógł znaleźć robota, który potrafiłby się tak głupio zachowywać. No, to wynajął człowieka. W tym filmie jest scena wewnątrz olbrzymich maszyn zbudowanych przez wymarłą rasę, która niegdyś zamieszkiwała planetę. Nazywali się krelle, jeśli dobrze pamiętam… To wszystko było wymyślone tylko na potrzeby filmu. — Urwała, widząc jego minę.

Marco westchnął.

— Za długo przebywamy wśród ludzi — uznał. — Oboje jesteśmy skażeni ich szaleństwem.

— Przecież wychowałeś się na Ziemi i prawnie jesteś człowiekiem.

— Papiery były na statku, więc można to uznać za czas przeszły dokonany.

— To uważaj się za kosmopolitę — poradziła Silver.

— A co to naprawdę znaczy?

— Dobrowolne podporządkowanie świadomości rasowej podstawowej jedności wszystkich istot rozumnych.

— To wcale tego nie oznacza — warknął Marco. — To oznacza nauczenie się języków, którymi mogą mówić małpy, żeby dało się z nimi dogadać, i dostosowanie się do ich zachowań. Widziałaś kiedyś człowieka zachowującego się jak shand albo kung?

— Nie, ale z drugiej strony to Kin była wolna, nie my. Ludzie zawsze obejmują przywództwo i osiągają to, co chcą. Lubię ludzi, moja rasa też lubi ludzi. Może gdybyśmy nie lubili, już bylibyśmy martwi. A to co?

Przed nimi, może z pól mili nad maszynerią, górowała wieża wyglądająca jak gigantyczne kule poukładane jedna na drugiej i świecące głęboką czerwienią. Na otaczających ją podestach pełno było robotów, które widziała Silver, a których nie miał szans dostrzec Marco.

— Przerośnięty ekspres do kawy? — zaryzykował. Silver głośnym okrzykiem przywołała robota-przewodnika.

— Co to jest? — spytała, wskazując rząd kuł znikających w sklepieniu jaskini.

— W zasadzie to nieskomplikowane urządzenie służące do podgrzewania skał do stanu płynnego i wyrzucania ich w górę pod ciśnieniem.

— Po co? — zdziwił się Marco.

— Wulkan — odparł zwięźle robot.

— To wszystko po to, żeby na dysku działał wulkan?! — Marco był pod wrażeniem. — Szaleństwo!

— Tak? — Robot ruszył w dalszą drogę. — Poczekaj, aż zobaczysz maszynę do trzęsień ziemi…


Podróż we wnętrznościach dysku zajęła dwa dni, a przynajmniej tak wynikało z obliczeń Silver i Marco. Czasami jechali na lorach poruszających się z denerwującą powolnością, ale znacznie częściej szli, wspinali się czy czołgali po kratownicach. Zdarzały się też sprinty przez rozjazdy pełne samobieżnych maszyn zajętych własnymi zadaniami. Od czasu do czasu trafiali na garkotłuki wyróżniające się z otoczenia nowością. Otoczenie bowiem było zużyte. Zadbane i pieczołowicie naprawiane, ale zużyte.

Marco poruszył ten temat, gdy odpoczywali oparci o obudowę garkotłuka, spożywając kolejny posiłek.

— Gdyby mieszkańcy jakimś cudem zrobili tu rewolucję techniczną i obejrzeli sobie to, co my widzimy, byliby przerażeni — ocenił.

Silver przeżuła kawałek pieczonego shanda, przynajmniej tak to oceniał Marco.

— Zadziwiające, że budowniczowie dysku pozwolili na takie uwstecznienie — zgodziła się po namyśle. — Zauważyłam zaskakującą liczbę uszkodzonych i nie naprawionych urządzeń. Przecież można je naprawić, więc dlaczego tego nie zrobiono?

— A kto naprawi maszynę, która wykonuje naprawy? — spytał w odpowiedzi Marco. — Takie urządzenie jak dysk musiało przez sto lat zużyć od cholery albo i więcej bezpieczników. A co zrobisz, jeśli nawali robot naprawiający maszynę produkującą części do fabryki wytwarzającej roboty obsługujące linię robiącą bezpieczniki? Jeżeli nie ma okresowej naprawy wykonywanej przez ekipę z zewnątrz, dysk jako całość stopniowo się niszczy i będzie się niszczył i zużywał.

— Możemy spytać robota — zasugerowała Silver.

Był to płaski dowcip, bowiem robot mógł odpowiedzieć na każde bezpośrednie pytanie związane z otaczającą ich maszynerią — wysłuchali na przykład dziesięciominutowego wykładu o urządzeniu regulującym przypływy, za to zbywał kompletnie jakiekolwiek inne pytania. Marco miał ochotę otworzyć go i wtedy zacząć pytać, ale tym razem ostrożność wzięła górę.

— To miejsce z czerwonymi światełkami musi znajdować się w pobliżu krawędzi — odezwała się Silver. — Mam wrażenie, jakbyśmy ponownie zbliżali się do środka dysku.

Robot czekający dotąd spokojnie parę metrów od nich podjechał i spytał radośnie:

— Wypoczęliśmy? To ruszamy. Oboje wstali sztywno i poszli za nim.


Metalowa ścieżka z barierkami prowadziła do dużego, okrągłego i jasno oświetlonego pomieszczenia. Większość światła pochodziła ze świecącej mgły pod sufitem, ale sporo wypromieniowywało niewielkie sztuczne słońce unoszące się około stu metrów nad szczegółowym modelem powierzchni dysku. Model liczył kilkaset metrów średnicy i wyposażony był w miniaturowe chmurki rzucające cień na ziemię. I w aktywne wulkaniki. Otaczająca go galeria nie miała poręczy, a powierzchnia aż nazbyt realistycznie wyglądającego morza znajdowała się ledwie o metr poniżej.

Marco długą chwilę przyglądał się modelowi, w końcu stwierdził:

— Poddaję się. Ładne, fakt, ale po co to jest?

— Projekt architektoniczny nasuwa się jako pierwsza odpowiedź — zadudniła Silver. — Ale przeczy temu pewna rzecz… widzisz, o tam, za wewnętrznym morzem.

Marco wytrzeszczył oczy, potem je zmrużył:

— Nie widzę. Ci budowniczowie albo mieli cholernie dobry wzrok, albo to jest tylko na pokaz.

Miał zamiar spytać o to robota, ale ten gdzieś sobie pojechał.

— Chcielibyśmy z bliska obejrzeć mapę dysku — oświadczyła niespodziewanie Silver, kierując te słowa do pustego powietrza.

Z przeciwnej strony mapy nadleciało w odpowiedzi coś, co wyglądało jak latająca tafla szkła, i znieruchomiało tuż przed nią. Silver ostrożnie weszła na to, ale nawet nie drgnęło pod jej ciężarem.

— Widzę i nie wierzę — sapnął Marco. — Jak to zrobiłaś?

— Normalnie, chyba zaczynam rozumieć, jak to wszystko tu działa. Lecisz czy zostajesz?

Marco naturalnie wsiadł za nią, a szklany dywan posłusznie wykonał polecenie Silver, przelatując o centymetry ponad chmurami. Marco miał nieodpartą ochotę sięgnąć i wywołać tam coś w rodzaju cyklonu. Mapa była tak realistyczna, że zaczai się zastanawiać, czy gdyby dotknął powierzchni na prawdziwym dysku, pojawiłaby się gigantyczna ręka. Z marzeń wyrwał go głos Silver, toteż posłusznie spojrzał w dół — pod nimi była spalona i zniszczona ziemia, a w samym centrum zniszczeń ziała okrągła dziura.

Metodą prób i błędów Silver odkryła, że podnosząc nieco platformę, powoduje powiększenie obrazu terenu znajdującego się bezpośrednio pod nią. Powiększenie na dobrą sprawę wydawało się nieograniczone, gdyż zobaczyć można było nawet mikroskopijne sylwetki ludzkie, prawie nieruchome. Prawie, gdyż mniej więcej co sekundę obraz migał i postaci zajmowały nieco inne pozycje. Marco skoncentrował się w pewnym momencie na homunkulusie rąbiącym drewno. Sekwencja wyglądała tak: siekiera w powietrzu — mig — wbita w pień — mig — znów w powietrzu, i z pnia zniknął kawałek drewna.

— To wykonalne — mruknął na wpół do samego siebie. — Trzeba tylko spójnego napływu danych i ciągłej reprojekcji jako hologram.

— Do tego potrzeba mnóstwa danych — wtrąciła Silver.

— Albo jeszcze więcej. Praktycznie wymagane są informacje o każdym żywym stworzeniu.

— Zauważyłeś puste obszary?

— Może akurat nie było pod ręką wolnego ptaka? Silver przytaknęła ponuro i rozejrzała się po mapie-modelu.

— Ta mapa powinna także zawierać miniaturę mapy dysku — powiedziała powoli i uśmiechnęła się.

Zgodnie z jej poleceniem platforma zawisła nad środkiem makiety — żadne z nich nie wątpiło, że pomieszczenie, w którym byli, znajduje się w centrum dysku. Pod nimi ukazała się kopuła i Silver po serii prób, które niczego nie dały, w końcu obniżyła platformę. W dole zobaczyli znikający metal i rozstępującą się ziemię, z której wyszły maszyny, by następnie zniknąć po bokach i ukazać mały okrągły dysk. W jego centrum widać było dwa punkty — szary i biały, które powiększyły się w dwie postaci, jedna była duża i kudłata, druga chuda i wieloręka. Obie wpatrywały się z natężeniem w coś pod stopami…

Mig… Chuda spoglądała teraz w górę ku miniaturowej galerii otaczającej mapę mapy… Mig… na galerii stała nowa postać… Mig… postać uniosła rękę… Mig…

— Cześć — powiedziała Kin.

Silver nie była specjalistką od ludzkich zachowań i wyrazów twarzy, ale była pewna, że Kin od dawna nie spała. Prawdę mówiąc, chwiała się lekko na nogach.

— Cieszę się, że tu dotarliście. Nie mogłam komputerom kazać was teleportować, gdyż istnieje trzydziestoprocentowy margines błędu energetycznego, zwłaszcza w fazie synchronizacji. Chodźcie, nie zostało nam zbyt wiele czasu.

— My… — zaczął Marco.

— Robimy, co mówię — przerwała mu Kin. — Chodźcie!

Marco już miał ponownie zacząć protestować, ale Silver złapała go za dwa ramiona i poprowadziła w ślad za znikającą już w tunelu Kin. Tunel nie był długi i prowadził do stalowej jaskini mniej więcej o połowę mniejszej od tej, którą opuścili. W jej wnętrzu, na podłodze, stał statek kosmiczny. A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.

Przede wszystkim nie miał silników poza odrzutowymi, służącymi jedynie do lotów w atmosferze. Poza tym składał się głównie z kabiny, i to tak przeszklonej, że można by w niej hodować winogrona. A na dodatek wciąż kręciły się wokół niego przypominające kości do gry roboty różnych wielkości. Jeden właśnie kończył malować wspornik podwozia, a dwa inne montowały coś na krótkim skrzydle.

Kin podczas tych obserwacji zdążyła znaleźć się na pokładzie, toteż Marco, nie mając wyjścia, wszedł po krótkiej drabince i wpadł do kabiny. Kin siedziała przy konsolecie w kształcie podkowy, z której pęki różnokolorowych kabli biegły do najwyraźniej przypadkowo rozmieszczonych we wnętrzu metalowych skrzynek.

Na samym środku podłogi grupa minirobotów gorączkowo miotała się wśród pęku przewodów i jakichś metalowych kształtów. Jeden tak długo trącał go w stopę, aż Marco go przesunął.

— Silver, zamknij drzwi! — poleciła Kin. — I módl się do jakiegoś boga.

Po czym odwróciła się i oznajmiła takim tonem, że jasne było, iż nie zwraca się do pozostałej dwójki:

— Jesteśmy gotowi. Odpowiedź napłynęła zewsząd: UMOWA STOI?

— Stoi — potwierdziła Kin.

Przez chwilę nic się nie działo, potem statkiem lekko zatrzęsło. Marco wyjrzał: ściany jaskini przesuwały się w dół.

— Nie mówcie nic bez zastanowienia — ostrzegła Kin. — Najlepiej nic nie mówcie. I nie myślcie, jeśli chcecie wrócić do domu. Po prostu mi zaufajcie, dobrze?

Kabinę nagle zalało światło słoneczne. Marco zadarł głowę i dostrzegł złociste niebo w rozsuwającym się fragmencie dachu. Statek wraz z kawałkiem podłogi unosił się wprost ku temu otworowi. W kabinie mały robot ciągnął uparcie kawał rurki z pęku wystającego w podłodze. W pewnym momencie przystanął, zawahał się i złapał rurkę innym manipulatorem, przecinając ją natychmiast.

Silver nerwowo potrząsnęła głową, bo coś ją połaskotało w ucho. Gdy się ostrożnie obejrzała, znalazła się oko w receptor z małą metalową kostką zwisającą z sufitu dzięki trzem manipulatorom. Kostka co prawda nie miała twarzy, ale wyglądała na zawstydzoną. W czwartym manipulatorze robot trzymał suwmiarkę.

Marco syknął i strącił innego, próbującego wdrapać się na jego nogę. Robot wylądował na pokładzie na plecach, gorączkowo usiłując wstać za pomocą sześciu ramion.

Kin zaczęła się histerycznie śmiać.

— Nie bądźcie dziecinni — zaproponowała, łapiąc oddech. — Podczas skoku w nadprzestrzeń chcielibyście być w fotelach kompensacyjnych, i to jeszcze odpowiedniego kształtu, tak? To nie przeszkadzajcie im brać miary.

Marco już miał zaprotestować, gdy coś dotknęło jego twarzy. Spoglądając w dół, dostrzegł metalową taśmę sięgającą pokładu. Spoglądając w górę, dostrzegł zwisającego z sufitu robota, który ją właśnie rozwinął. Westchnął i nie odezwał się słowem.

Wokół statku był dzień — wynurzyli się na powierzchnie na plaży, spory kawał od miedzianej kopuły. O parę metrów od burty pluskało leniwie morze, a roboty kończyły rozpylać pianę na trzech konstrukcjach z dziwnie powyginanych rur przytwierdzonych do podłogi. Piana zastygła w kształty generalnie odpowiadające kształtom człowieka, kunga i shanda.

— Mamy chwilę czasu do startu. — Kin wstała. — Ma ktoś jakieś pytania?… tak też sądziłam, niestety. Dobra, ale najpierw przypnijcie się do foteli.

— Nie chcesz chyba skakać w nadprzestrzeń z powierzchni dysku? — odezwał się Marco. — To się nie może udać!

— Zrobiłeś tak na twojej planecie — przypomniała Kin, siadając w fotelu.

— Kung nie jest otoczony przezroczystą kopułą!

— Nie chcę skakać już teraz i stąd. Fotele będą jednak niezbędne do pierwotnego startu.

— A kto będzie za sterami? Nie sięgnę do nich z fotela!

— Nikogo nie będzie za sterami, zresztą nawet nie ma startowych. Zaufajcie mi.

— Nie ma sterów i chcesz, żeby ci zaufać?!

— Tak, chcę, żebyście mi zaufali. Marco zaniemówił. Po chwili położył się i zapiął pasy, co Silver bez gadania zrobiła już jakiś czas temu. Po chwili ciszy odezwała się Kin:

— Marco, widzisz okrągły ekran?

— Widzę.

— To radar. Jak zobaczysz coś na nim, daj znać. A teraz jestem wam chyba winna wyjaśnienia…

Загрузка...