11

Podeszła do posągu konia, wsunęła stopę w strzemię, a drugą postawiła na siodle i wyciągnęła się, sięgając do drzwiczek. Koń drgnął, co wytrąciło Kin z równowagi i posadziło ją energicznie w siodle. Tak energicznie, że straciła oddech. Nim go odzyskała, stwierdziła, że nie może się ruszyć, gdyż jej nogi znalazły się w objęciach wyściełanych klamer, które wysunęły się z końskich boków i trzymały delikatnie, ale pewnie. Koń odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał na nią jasnymi, podobnymi do owadzich oczyma.

— Twoja wola jest rozkazem.

Zdanie to Kin starym zwyczajem usłyszała w umyśle, nie w uszach.

— Niech to szlag!

— To są nieprecyzyjne koordynaty.

— Jesteś robotem?

W koniu coś kliknęło i zmieniło biegi.

— Jestem słynnym mechanicznym koniem Ahmeda, księcia Trebisond.

Całkiem wyraźnie usłyszała kroki na schodach.

— Zabierz mnie stąd! — syknęła.

— Proszę złapać wodze i pochylić głowę, w razie choroby powietrznej proszę skorzystać z pojemnika.

Wewnątrz konia coś łomotnęło, ze zgrzytem przesunęły się zębatki i ruszył. Gdy przelatywali przez okno, Kin przytuliła się do szyi wierzchowca, by uniknąć ściany. Wreszcie byli wolni i galopowali w powietrzu, wznosząc się ku miedzianemu niebu.

Dopiero wtedy Kin przyjrzała się ściskanemu w dłoni mieczowi — był smoliście czarny i nienaturalnie lekki, ale z braku innego musiał wystarczyć. Wątpiła, by Abu nauczył się obsługiwać skafandry, które im zabrał, toteż jedynym latającym obiektem, jakiego musiała się obawiać, był dywan. A w razie walki powietrznej zdecydowanie wolała konia.

— Twoje życzenie jest moim rozkazem — odezwał się tenże.

— Możemy zacząć od tego, że opowiesz mi, w jaki sposób latasz — stwierdziła, spoglądając na ogród, nad którym przelatywali.

— Zbudował mnie mag Abanazzard, a latam dzięki wykorzystaniu silnika unoszącego wagę, w chwilach krytycznych wymagającego stałej interwencji Djinne imieniem Zolah.

— Wiesz, gdzie jest pałacowe zoo?

— Tak.

— To wyląduj tam.

— Słyszę i wykonuję, o Pani.

Pogalopowali po coraz ciaśniejszej i opadającej spirali. Gdy byli na poziomie pałacowego dachu, Kin kątem oka zobaczyła uniesione twarze, a potem znaleźli się już wśród pokrytych kurzem drzew, rosnących po obu stronach szerokiej alei i osłaniających rzędy niskich klatek. Kopyta dotknęły gruntu bez większych wstrząsów i znaleźli się na ziemi. Coś skoczyło na pręty najbliższej klatki, ale Kin dostrzegła tylko zęby i skrzydła, gdy przemknęli obok. Głównie zęby.

— Marco!

Odpowiedział jej jazgot, piski i ryki z większości klatek.

— Tutaj! — Kung miał trzy płuca i potrafił robić z nich godny użytek.

Podjechali już wolniej do klatki, w której między balami grubości pni połyskiwały olbrzymie oczy kunga. Od zewnątrz dawało sieją otworzyć zadziwiająco łatwo i cicho. Gdy otwór był wystarczająco szeroki, Marco wyskoczył jak z katapulty.

— Daj mi miecz! — polecił.

Kin odruchowo posłuchała, nim przyszło jej do głowy, że powinna odmówić, ale było już za późno.

— Nic lepszego nie było? — syknął Marco, oglądając broń. — Jest tępy jak pień.

— To się nazywa wdzięczność! — parsknęła wściekła na samą siebie Kin. — Powinnam cię tu była zostawić!

Marco zważył miecz w dłoni i przyjrzał się z namysłem Kin.

— Mogłaś to zrobić — przyznał. — Dziękuję, że nie zrobiłaś. Taki miecz też wystarczy. Gdzie zdobyłaś latającego robota?

— Z magazynu czy graciarni na…

— Jak się nim steruje?

— Słucha poleceń słownych i… hej, złaź!

Marco usadowił się w siodle, ignorując ją zupełnie.

— Znasz drogę do pałacu, czworonożny robocie? — spytał.

— Tak, Panie.

— To jedź tam!

Przez chwilę stukotały kopyta, po czym koń wraz z jeźdźcem stali się malejącym kształtem na niebie. Kin poczekała, aż znikną, i zajrzała do klatki.

— Silver? — spytała cicho.

Jasny, kudłaty kształt poruszył się w rogu.

— Chodź, nie mamy na co czekać. Jak się czujesz? Silver siadła.

— Gdzie kung? — spytała niewyraźnie.

— Poleciał zarżnąć gospodarza.

— A my gdzie się udajemy? — Silver wstała.

— Za nim, chyba że masz lepszy pomysł.

— Nie mam. Poza tym wszyscy będą zbyt zajęci, żeby zwrócić na nas uwagę — oceniła Silver. — W tej klatce są jednorożce, a w tamtej syreny. Żywią się rybami.

— Abu to urodzony zbieracz, żeby go pokręciło — mruknęła Kin, ruszając żwawo w stronę pałacu.

Po drodze minęły białą kopułę wielkości małej świątyni, która z bliska okazała się jajem. A raczej jego większością, bo około jednej trzeciej zakopane było w piasku. W jednym miejscu w jaju była niewielka dziura.

— Ptasie? — zainteresowała się Silver.

— A skąd mam wiedzieć? Ale okruszków bym mu nie sypała. O, tam jest drugie… No, niezupełnie…

To, co w pierwszej chwili wzięła za jajo, było wrakiem ładownika należącego do wyposażenia sondy Terminus. W rzeczywistości wyglądał na mniejszy niż na zdjęciach. Kadłub znaczyły trzy głębokie bruzdy, jakby coś próbowało go złapać w locie, przywodząc na myśl ślady szponów… Cóż, w końcu coś musiało znieść to jajeczko, które minęły.

Wnętrze ładownika było jedną wielką ruiną.

— Teraz przynajmniej wiemy, gdzie wylądował Jalo — odezwała się Silver, wyrywając Kin z kontemplacji śladów pazurów.

— Nie zazdroszczę mu — oznajmiła Kin. — Infra to entuzjasta: niczego nie wyrzuci i nikogo nie wypuści dobrowolnie.

Za ich plecami rozległ się tupot. Odwróciły się pospiesznie i zobaczyły lekko zdyszaną parę zbrojnych z otwartymi gębami. Jeden miał pikę i próbował nią delikatnie dźgnąć Silver. Ta złapała ją za drzewce, wyjęła mu z rąk i walnęła na odlew końcem drzewca w głowę. Potem unieruchomiła nogi drugiego, który rzucił się do ucieczki. Przy tej okazji pika pękła, zmieniając się w długą pałkę. Wywijając nią, Silver pognała w stronę pałacu.

Kin poszła w jej ślady.


Odnalazły Marca, kierując się w stronę najgłośniejszych wrzasków.

Na zamkowym podwórzu kłębił się tłum walczących, a w samym jego środku był naturalnie Marco. Walczył równocześnie z pięcioma szermierzami i wygrywał. Jeden z obecnych, nie mogąc się dopchać, w pewnej chwili odwrócił się i z desperacką odwagą zaatakował Silver. Ta wpierw mrugnęła zaskoczona, a potem poczęstowała go takim prostym, że padł, nie wydawszy dźwięku.

Przez cały ten czas miecz śpiewał.

Kin słyszała ten zwrot wielokrotnie, traktując go jako figurę poetycką, ale ten miecz naprawdę śpiewał: w dziwny elektroniczny sposób, podkreślany brzękiem ścierających się głowni i wrzaskami rannych. Marco trzymał go w wyciągniętej ręce, sprawiając wrażenie, jakby chciał znaleźć się jak najdalej od niego, a miecz zdawał się poruszać sam, ciągnąc jedynie jego ramię. Blok, cięcie, kolejny blok innego ostrza, parada, sztych zakończony upadkiem przeciwnika. Zdawało się, że ostrze przechodzi przez powietrze, lecz ono skakało od ciała do miecza przeciwnika, pobłyskując błękitnymi wyładowaniami.

Silver podeszła cicho do dwóch następnych zbrojnych i dwoma ciosami wyłączyła ich z walki. Trzech ostatnich przeciwników kunga nie mogło uciec, gdyż miecz im na to nie pozwolił, ale problem ten został rozwiązany trzy ciosy i dwa bloki później.

Na dziedzińcu pozostali Marco, Silver, Kin i zabici. Marco zatoczył się i wypuścił z dłoni miecz, który Kin czym prędzej podniosła i obejrzała uważnie. Ostrze powinno być zakrwawione. A było po prostu czarne, niczym dziura we wszechświecie wiodąca gdzie indziej.

— To żyje — odezwał się ponuro Marco. — Wiem, że się będziesz wyśmiewać, ale…

— To zwyczajny miecz o powłoce antyciernej i elektronicznym ostrzu, dla którego metal jest jedynie przewodnikiem — przerwała mu Kin. — Musiałeś widzieć podobne urządzenia, choćby noże rzeźnickie.

Zapadła chwila wymownej ciszy.

— Naturalnie masz rację — przerwał ją Marco.

— No, to wynośmy się stąd! — poleciła Kin, zrobiła w tył zwrot i pobiegła ku najbliższym schodom.

— A ty gdzie? — krzyknął za nią Marco.

— Znaleźć gospodarza! — odkrzyknęła, dodała w myślach: „Przed tobą, bo go od ręki zabijesz, a on jest naszą jedyną szansą”.

Przebiegła przez korytarz i kolejne schody wyglądające znajomo, a potem kolejny korytarzyk i dotarła do komnaty, w której spokojnie siedział Abu ibn Infra. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na latającym dywanie i przyglądał się wejściu (czyli Kin) ponad złączonymi palcami. W pobliżu czekał Azrifel, poza tym pomieszczenie było puste.

Abu ibn Infra wygłosił długie zdanie.

— Dlaczego Twoje Stworzenia Zaatakowały I Pozabijały Moich Ludzi? — przetłumaczył Azrifel.

— Bo spodziewały się lepszego traktowania niż klatka.

— Dlaczego? Przybyłaś Z Miejsca Kłamców I Złodziei Z Parą Demonów Renegatów I…

— To nie są demony — przerwała mu ostro Kin. — To przedstawiciele inteligentnych ras, odmiennych niż ludzie. Dobra, przejdźmy do rzeczy, a konkretnie do latającego dywanu…

— To Są Demony.

Z przeciwległego kąta pokoju nagle powiało i Kin odwróciła się, akurat na czas, by zobaczyć, jak materializują się tam dwie postaci wyglądające niczym bliźniaki Marca, choć poruszające się nieco dziwacznie. Tak, jakby ktoś wiedział, jak wygląda kung, ale nie miał pojęcia o jego anatomii. Abu przywołał demony, by sobie z nią poradziły, a ktoś gdzieś wewnątrz planety zauważył, że kung to idealna forma wojownika.

Tylko że wprowadził bezsensowne poprawki. Kung do walki używał przeważnie krótkiego miecza i niewielkiej tarczy siłowej, zostawiając sobie dwie ręce do ulubionego duszenia. Te tutaj w każdej dłoni miały jakąś broń, każda inną. Jeden miał nawet morgensterna zwanego czasem Gwiazdą Zaranną. Ogólnie sprawiały wrażenie przerośniętych kosiarek do trawników.

Kin przyjrzała się parze pozbawionych wyrazu — by nie rzec martwych — twarzy i zdecydowała, że nie będzie uciekać. Zbieganie po schodach przed nimi nie miało szans powodzenia.

Zamiast tego trochę bezradnie uniosła miecz.

Coś drgnęło pod jej dłonią i nagle całe ramię ogarnął ból, od którego zaszczekały zęby. Kungopodobne stwory skoczyły ku niej, a miecz ożył. Nagle wszystko zaczęło się dziać niczym na zwolnionym filmie widzianym w różowej poświacie. Oba demony biegły jak w gęstym kisielu i zupełnie bez dźwięku, a Kin poczuła przyjemną nienawiść i z zainteresowaniem obserwowała poczynania miecza.

Ten bez oporu i trudu rozciął ostrze topora z trzymającym broń ramieniem składającym się z szarego, pozbawionego kości i krwi ciała, i niejako mimochodem głownię innego miecza. Kin unikiem ominęła powoli pełznącą w jej stronę włócznię i skoczyła, lądując miękko w półobrocie na ugiętych nogach. Jeszcze w locie miecz ciął jednego z przeciwników w kark, a ledwie wylądowała, zaczęła zachowywać się jak kosa. Do starcia dołączył ktoś trzeci, cofając się w czerwonej mgle, i miecz skoczył ku niemu, pociągając Kin niczym kometa swój ogon. Potem zaczęła powoli opadać ku podłodze odległej o kilka mil.

Tylko dlaczego podłoga tak ją uderzyła? Przecież nie miała prawa…


Kin miała nieodparte wrażenie, że cały jej bok jest wielkim siniakiem. Ramię wyło z bólu, a ręka niedwuznacznie sugerowała, że przepuszczono ją przez snopowiązałkę. Przez kilka błogosławionych sekund mogła analizować te wrażenia obiektywnie, spoglądając w zwariowany kalejdoskop, w jaki zamieniła się jej głowa.

A potem subiektywność ją przytłoczyła.

Za sobą usłyszała ślizg i miękkie łupnięcie o podłogę. Mimo bólu zdołała obrócić głowę na tyle, by dostrzec wpierw szeroką smugę czerwieni na ścianie, a pod nią na podłodze rozciągniętego Infrę.

Kin przez pewien czas zadowalała się chłodem podłogi, potem dopiero użyła lewej ręki, która tylko bolała ją jak jasna cholera, by przesunąć dłoń po mozaice i wydłubać z zaciśniętych palców gospodarza lampę. Przyciągnęła ją i poczekała.

Ponieważ lampa nie zachowała się, potarła palcem jej powierzchnię.

— Jestem Azrifel, Niewolnik Lampy — odezwał się znajomy głos. — Twoja Wola Jest Mym Rozkazem.

— Sprowadź mi doktora — poleciła.

Demon zniknął przy wtórze niegłośnego huku.


Pojawił się, trzymając w objęciach słabo wierzgającego i popiskującego facecika w czarnej opończy i z twarzą białą jak kreda.

— Coo… too? — spytała słabo Kin.

— Johannes Angelego z uniwersytetu w Toledo, doktor nauk…

Kin zebrała się w sobie, złapała lampę i walnęła nią o podłogę. Azrifel zawył, doktor też i zemdlał.

— To ma być prawdziwy lekarz, ty durniu, nie jakiś fałszywiec — wyjaśniła Kin, siląc się na spokój. — Odnieś to i sprowadź mi uczciwego doktora. To jest skrzynka długa na osiem stóp mająca na wieku kupę lampek i wskaźników. LEKARZ, rozumiesz? Cholera, nawet żywy lekarz może być w ostateczności…

I dla dodania wagi swym słowom jeszcze raz cisnęła lampą o podłogę.

Azrifel zawył i zniknął.


Tym razem nie było go dłużej, ale gdy się pojawił, okrakiem na nim jechał mężczyzna w zielonym kombinezonie Centrum Medycznego Kompanii. W objęciach trzymał znajome pudło. Ledwie demon stanął, mężczyzna zeskoczył z niedbałą gracją kogoś, kto ma nieograniczony dostęp do środków odmładzających.

Kin ze zdumieniem stwierdziła, że był to Jen Teremilt, za którego omal nie wyszła sto czterdzieści lat temu, a potem ból przyćmił wszystko. Łącznie ze wspomnieniem, że Jen doszedłby wysoko w hierarchii służby medycznej, gdyby nie zginął na Sister, polując na chaque.


Choć dywan mógł spokojnie pomieścić całą trójkę — Azrifel w lampie nie zajmował miejsca, a poza nią nic nie ważył — Marco uparł się, by towarzyszył im latający koń.

— Jesteśmy gotowi? — spytał, gdy słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo barwiła już perłowa poświata.

Kin, siedząca wraz z Silver na dywanie rozłożonym na wyjątkowo chłodnym dachu, zadrżała lekko.

— Jesteśmy — odparła, pocierając lampę. Obok niej pojawił się Azrifel.

— No? — spytał. — Czego?

— A gdzie uprzejmość?! — zdziwiła się Kin. Marco parsknął pogardliwie.

— Dobra, Tylko Się Nie Irytuj. Myślałem, Że Taka Gładka Gadka Odpowiadała Jemu, A Ty, O Pani, Jesteś Bardziej Demokratyczna. Każdy Może Się Pomylić.

Kin przypomniała sobie lekcję etykiety sprzed stu dziewięćdziesięciu lat: dżentelmen to ten, kto zawsze mówi robotowi „dziękuję”.

— Załóżmy, że dałabym ci tę lampę — zmieniła dyplomatycznie temat.

Demon mrugnął i zastanowił się. Potem oblizał zielonym językiem wargi i powiedział ostrożnie:

— Wyrzuciłbym Ją Za Krawędź Świata, Pani. I Miałbym Wreszcie Spokój.

— Doprowadź ten dywan do centrum tego świata, a dam ci lampę — obiecała Kin, a widząc radosny grymas Azrifela, dodała: — Widzisz, że kung na latającym koniu ma magiczny miecz? Dam mu lampę i gdybyś zdradził nas w jakikolwiek sposób, nie wątpię, że uszkodzi on lampę…

Demon zadrżał.

— Rozumiem — oświadczył ponuro. — Azaliż Nie Ma Już Zaufania Na Świecie?

— Nie — odparł rzeczowo Marco.

Dywan uniósł się łagodnie i pomknął nad ciemnym o tej porze miastem. Marco podążył wierzchem w ślad za nim, a Kin, obserwując mijane w dole budynki, zastanawiała się nad anomalią, na którą wcześniej nie zwróciła uwagi:

Coś mogło czytać w ich myślach, czego najlepszym dowodem były rozmowy z demonami czy produkujący żywność stolik. Kiedy zażądała lekarza, Azrifel został przysłany z konkretnym lekarzem, o którym pomyślała, ale nie potrafił odnaleźć zwykłego automeda. Dlaczego?

Demon wciąż kucał koło niej, a siedząca z przodu Silver wpatrywała się tępo przed siebie.

— Azrifel, dostarcz mi kompletny napęd MFTL razem z matrycą i ostatni model garkotłuka — poleciła Kin. Śmiech Marca był wyraźnie słyszalny.

— Nie — oznajmił demon.

— Odmawiasz?! Zapomniałeś o lampie?

— Nie Odmawiam, Tylko Stwierdzam Fakt. — Azrifel potrząsnął głową. — Ostrygi Nie Latają, Ja Nie Mogę Spełnić Twego Życzenia. Jeśli Musisz, Zniszcz Lampę.

— Jakoś przestał się silić na anachronizmy — zauważył Marco. — Prawda?

Demon zamilkł, jakby nasłuchując jakiegoś wewnętrznego głosu. Z bliska także był z lekka rozmazany, niczym trójwymiarowa fotografia w ostrym słońcu.

— Nachronizmów Nie Ma — zgodził się.

— Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat… wiele, wiele mil stąd — poprawiła się Kin. — W jaki sposób?

— Nie wiem.

— Statek Jala nadal jest na orbicie — przypomniał Marco. — Moglibyśmy zaadaptować system podtrzymujący życie, wykorzystując części z naszego ładownika, i wrócić do domu.

— To za długo potrwa! — zaprotestowała Kin.

— Może nie.

— A skąd weźmiesz energię?

— Tysiąc takich latających dywanów połączonych brzegami?

— A nawigacja?

— Mamy trafić w sferę o średnicy pięćdziesięciu lat świetlnych z odległości stu pięćdziesięciu lat. Żaden problem.

— Pięknie. A co z Silver? Odpowiedziała j ej cisza.

Słońce, gdy wzeszło, miało zdecydowanie zielonkawy odcień.


Przelecieli nad wysoką na pół mili burzą piaskową mknącą przez wioski niczym śnieżyca. Marco mówił niewiele, a Silver w ogóle przestała się odzywać — leżała zwinięta w kłębek, wpatrując się w niebo. Przelecieli nad portem zwanym Basra, którego ulice pełne były szczątków rozbitych statków, a oszalałe morze, po zdemolowaniu nabrzeży, zabrało się do metodycznego niszczenia budynków.

— Coś lśni na horyzoncie — odezwała się Silver.

Kin nic nie widziała, ale nauczona doświadczeniem, postanowiła poczekać.


Dziesięć minut później dostrzegła słaby blask prosto przed nimi.

Silver poruszyła się nagle.

— Zostaw mnie! — rozkazała. — I przyślij kunga. Z bronią.

— Marco…

— Słyszałem. Zatrzymaj dywan i przesiądź się na koma.

— Przecież… przecież wiesz, o co jej chodzi.

— Jasne. Mam ją zabić, jak zacznie szaleć.

— Jak możesz tak obojętnie do tego podchodzić?!

— A jak mam podchodzić? Lepszy martwy rozumny niż żywe zwierzę. Całkowicie się z nią zgadzam.

— A co będzie potem? Marco zmarszczył brwi.

— Odrodzi się na dysku, jak sądzę — powiedział niepewnie. — Lepszy żywy człowiek od martwego sha…

— Przestań gadać w ten sposób!


Blask bił od wysokiej kopuły wtopionej w skały pokaźnej wyspy składającej się głównie z czarnego piasku, w którym można było rozróżnić częściowo stopione wraki kilku statków. Okrążyli ją wpierw, nie zbliżając się bardziej niż na milę. Kin dostrzegła znajomy czarny kształt, sfruwający z nieba i siadający na szczycie błyszczącej powierzchni.

— To załatwia sprawę! — zdecydowała. — Marco, lecimy.

Odpowiedziało jej zduszone stęknięcie. Gdy odwróciła się w siodle, zobaczyła, że parę metrów obok Silver właśnie szykuje się do ataku. Jedno ramię miała jasno-pomarańczowe od krwi — tam trafiło pchnięcie miecza, drugim obejmowała Marca w pasie. Ten dusił ją, używając dwóch rąk, a między nimi wył miecz, nie mogąc włączyć się do walki. Dywan wyprzedził konia i Kin dostrzegła wykrzywioną wściekle twarz Silver i otwarte, pełne śliny usta.

Złapała lampę i potarła ją energicznie. Azrifel stanął w powietrzu i przyjrzał się z zainteresowaniem walczącym.

— Rozdziel ich! — poleciła.

— Nie.

Marco wyśliznął się z uchwytu, odskoczył i złapał rękę Silver w trzy swoje, po czym przerzucił ją przez ramię, co ledwie mu się udało przy tej różnicy wag. Silver znalazła się poza dywanem, lecz nie spadła: wisiała pod niemożliwym kątem w polu siłowym, warcząc i miotając się zaciekle.

— Nie?!

— Nie Odważę Się Bardziej Zbliżyć Do Kopuły.

— Mam lampę — przypomniała mu Kin.

— Sugeruję, Abyś Jej Nie Używała.

Marco podniósł miecz, Silver zaś znalazła oparcie w powietrzu i doskoczyła ku niemu.

W tym momencie oboje zniknęli wraz z dywanem.

Zaskoczona Kin wpatrywała się w pustą przestrzeń, pod którą ryczało morze. Oprócz morza, nieba i kopuły nie było nic. No i naturalnie wiszącego w powietrzu demona.

— Słuchaj no — odezwała się w końcu. — Co się stanie, jeśli wrzucę lampę do wody? Tylko nie łżyj!

— Czasami Ryba Lub Krab Otrze Się O Nią. Ich Życzenia Są Łatwe Do Spełnienia.

— Co się stało z dywanem?

— Zniknął? — zasugerował demon.

— To sama wiem. Dlaczego?

— Tak Dzieje Się Ze Wszystkimi, Którzy Za Bardzo Zbliżą Się Do Środka Świata.

— Nic o tym nie mówiłeś.

— Nie Pytałaś.

— Gdzie oni zniknęli?

— Nigdzie. Oni Po Prostu Zniknęli. To Wszystko, Co Wiem.

— Zaraz się dowiesz więcej — obiecała, chowając lampę w kieszeń i dźgając konia piętami. Ruszyli w stronę kopuły. Azrifel zajęczał. Kin zniknęła.


Kin ocknęła się w rubinowym sercu galaktyki. Dotyk informował ją, że leży na płaskiej metalowej powierzchni, a inny, stary, choć dotąd nie nazwany zmysł, iż znajduje się wewnątrz czegoś. Budynku albo jaskini.

Wokół paliły się miliony czerwonych światełek układających się w skomplikowane konstelacje niewidocznych ścianek odległych o dziesiątki metrów i łagodnie przechodzących w sufit. Na suficie zresztą też były masy czerwonych punkcików. Wzory czasami zmieniały się błyskawicznie, ale kolor i stopień złożoności pozostawały te same. Wyglądało to niczym wizja piekła neoimpresjonisty.

Kin poruszyła się.

Wywołała popłoch — czerwone światełka spłynęły ze ścian i zebrały się wokół niej. Wstała i doświadczalnie tupnęła. Doświadczenie było najwłaściwszym określeniem: należało postępować racjonalnie i nie dać się zwariować. Wydawało jej się, że jest przygotowana na wszystko: roboty, lasery, obcych w srebrzystych skafandrach, inteligentne glisty i inne podobne. Na te światełka nie była przygotowana, tym bardziej że one niczego poza sobą nie oświetlały.

— Chcę się stąd wydostać! — warknęła.

Błysnęło, łupnęło i stała w łukowo sklepionym tunelu, czując ozon, rozgrzany metal i smar maszynowy. Tunel był jasno oświetlony przez pas lamp ciągnący się przez całą długość sufitu, a wzdłuż ścian biegły rury, kable i przewody różnych grubości i barw. Podłoga stanowiła liniowy labirynt torów, gdzieś z oddali dobiegały stuki i dźwięknięcia. Powietrze pełne było spieszących się gdzieś elektronów.

Wybrała kierunek i ruszyła do przodu, starannie omijając wszystko, co wyglądało choć z lekka elektrycznie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że znajduje się we wnętrznościach maszynerii umożliwiającej funkcjonowanie tego wszechświata. Wszystko tu wyglądało staro i mechanicznie, co było trudne do pojęcia. Pogrążona w podziwie zmieszanym ze zgrozą minęła alkowę wydrążoną w ścianie i dopiero wtedy zauważyła w niej jakiś ruch. Odruchowo zaczęła szukać ukrycia, nim dotarło do niej, że postępuje bez sensu. Zbliżyła się i zajrzała do wnętrza.

Ruszał się robot, duży i w najbardziej funkcjonalnym kształcie — kwadratowym. Gmerał manipulatorem w niszy w metalowej ścianie, której panel osłaniający leżał na podłodze. Też był kwadratowy. Manipulator cofnął się, trzymając coś małego, czego Kin nie zdążyła obejrzeć dokładniej, nim zniknęło w pojemniku przytwierdzonym do boku robota. Z tegoż boku, nad pojemnikiem, wysunęła się szuflada i tym razem Kin mogła się dokładnie przyjrzeć zawartości jej wyściełanego wnętrza. Manipulator przez chwilę unosił się niepewnie nad szufladą, potem wybrał jeden z obiektów i delikatnie przeniósł go do niszy. Kin podeszła i wyciągnęła z szuflady inny. Był wielkości jajka, na jednym końcu miał setki wystających styków, a wewnątrz znajdowała się plątanina drutów, rurek i siatek.

Widziała już coś podobnego. W muzeum. Była to lampa elektronowa, czyli coś w rodzaju neolitycznego obwodu scalonego. Ta lampa wyglądała na wytwór kogoś, kto zadał sobie sporo trudu, by udoskonalić istniejącą technikę, ale nigdy nie wynalazł tranzystora. Przypominało to komputery ehftów, które nigdy nie odkryły elektroniki, ale potrzebowały komputerów do skomplikowanych operacji religijno-bankowych. Toteż ich komputery składały się z tysięcy wyszkolonych ehftów, z których każdy zajmował się niewielkim fragmentem działań matematycznych. A najciekawsze, że to działało. Natomiast Kin prędzej walczyłaby z wiatrakami, niżby uwierzyła, że dysk został zbudowany przez kogoś, kto zatrzymał się w rozwoju technologicznym na etapie lampy elektronowej z termokatodą.

Robot zainstalował lampę, zamknął panel i z zadziwiającą szybkością ruszył dalej tunelem. Kin musiała dobrze wyciągać nogi, by za nim nadążyć. Wiedziała już, że nie ma się czego obawiać — gdyby chcieli ją zabić, to już by to zrobili. A to oznaczało, że przeżyje. Z tym że nie na pewno.

Minęli innego skrzyniopodobnego robota zajętego lutowaniem. Kin wolała nie sprawdzać, czy lutuje druty, czy obwód drukowany. A potem jej robot dotarł do kwadratowej wnęki-gniazda i wszedł tam tyłem, z delikatnością dzika w rui, po czym wyłączył się, uzupełniając energię.

Kin stanęła i zaczęła się zastanawiać, co zajęło jej trochę czasu. Tunel, a podejrzewała, że jest ich więcej — zdawał się nie mieć końca, czyli mogła nimi wędrować wiele dni. I umrzeć. Była jednakowoż alternatywa… Zamyślona wróciła do robota lutującego i z pewnym trudem wyrwała mu w końcu manipulator, którym waliła go tak długo, aż znieruchomiał i przestał brzęczeć. Potem cisnęła manipulator na odsłonięte obwody. Zaiskrzyło aż miło.

I czekała.


Kiedy po paru minutach podjechał mały robot naprawczy, przypominający samobieżną półkulę, przewróciła go. Obzyczał ją z wyrzutem.

Następny miał kształt kropli, wiele obiektywów i poruszał się po szynie pod sufitem. Próbowała go strącić manipulatorem, ale uciekł.

Teraz wiedzieli, że tu jest, a ktoś musiał naprawiać roboty naprawcze. Wystarczyło tylko poczekać.


Po kilku godzinach nadjechało urządzenie przypominające czołg. Było pogięte i częściowo pozbawione osłony, zamiast części delikatnych manipulatorów miało jedynie kikuty. Najwyraźniej czas mu nie służył, jeśli był ostatecznym naprawiaczem. Choć z drugiej strony bezpośredni wpływ na jego stan mógł mieć Marco, siedzący na kadłubie z manipulatorem w każdej dłoni.

Загрузка...