2

Wiadomość zjawiła się dwadzieścia pięć dni później wraz z pierwszą falą kolonistów.

Lina główna została wcześniej zwinięta przez satelitę i załadowana na transportowiec, a na całej planecie pozostało zaledwie kilka zespołów kosmetycznych, kończących wyprawki na antypodach. Tropikalna puszcza, rozciągająca się wokół pagórka, na którym stała Kin, pozbawiona była śladów jakiejkolwiek ludzkiej obecności, choć osiem tysięcy mil pod jej stopami ostatnia ekipa zwijała ostatnią Linę, załadowując ją na ostatni transportowiec, który wyglądał niczym dwunastomilowy szkielet statku kosmicznego z wielkim silnikiem.

Mimo że wyglądało to na zamieszanie, była to planowa ewakuacja. Na samym końcu następowało zatarcie śladów na wyspie. Reklamówka firmy, którą kiedyś oglądała, pokazywała ostatniego z ekipy, wiszącego o parę stóp nad ziemią na Linie i zamiatającego własne ślady na piasku. Nie była to ma się rozumieć prawda, ale też nie było w tym dużo przesady.

Musiała obiektywnie przyznać, że to dobra planeta — lepsza niż Ziemia, chociaż ostatnio wszyscy twierdzili, że na Ziemi się poprawia. Ludność liczyła prawie trzy czwarte miliarda i nie było tam wielu robotów. O wiele lepiej niż w czasach jej dzieciństwa. Co prawda większości wspomnień z tego okresu stopniowo się pozbyła, ale zostawiła sobie kilka. Najdawniejsze wciąż wywoływało niemiłe skojarzenia.

Stała na wzgórzu i spoglądała na mroczniejącą równinę, oświetlaną promieniami zachodzącego słońca i częściowo zamgloną. Przyprowadziła ją matka i obie stały w niewielkim tłumie stanowiącym ludność prawie połowy kontynentu. Żeby lepiej widziała, robot wziął ją na barana. Miał poznaczony spawami korpus i należał do klasy ósmej. Obserwowali taniec do melodii wygrywanej przez skrzypka.

Skrzypek był człowiekiem, tancerze robotami, toteż nie mylili kroku. Tyle rozmaitych zajęć wypełniało czas nielicznym ludziom, że nie mieli głowy do tańców, ale była to tradycja, do której kiedyś, gdy będzie ich więcej, ludzie powrócą; chwilowo podtrzymywały ją roboty, skacząc w takt wygrywanej przez skrzypka melodii.

Właśnie wtedy młoda Kin Arad zdecydowała, że ludzie nie powinni zostać wymarłym gatunkiem. A niewiele do tego brakowało.

Prawdę mówiąc, gdyby nie droidy, tak właśnie by się stało.

Wówczas podjęła decyzję o zatrudnieniu się w Kompanii…

Pierwszy szybowiec transportowy przemknął nad drzewami i osiadł ciężko na trawie. Zwolnił na drzewie, okręcił się ostro i znieruchomiał.

Po paru minutach otworzyły się drzwi przedziału pasażerskiego: wyszedł z nich mężczyzna i wykopyrtnął się jak długi.

Kin spokojnie obserwowała, jak zbiera się do pionu. Z szybowca wysiadło, już bez ekscesów, dwóch następnych mężczyzn i trzy kobiety. I dopiero w tym momencie dostrzegli ją.

A było na co popatrzeć.

Skórę miała srebrną, włosy czarne z neonowymi pasmami. Do tego czerwoną pelerynę z ładunkami elektrostatycznymi, dzięki którym powiewała majestatycznie mimo całkowitego braku wiatru. Uznała, że kolonistom przybywającym na nową planetę należy się coś efektownego. Pewnie już sobie spisali konstytucję rojącą się od wolności wszelakiej maści, toteż powinni być przywitani dostojnie. Na rzeczywistość będą mieli aż za dużo czasu.

Na trawę opadały kolejne szybowce, uważniej omijając drzewa, a mężczyzna, który pierwszy wysiadł, wspiął się do niej na szczyt wzgórza. Miał pionierską brodę i był blady jak mgła na cmentarzu. Srebrny dysk na jego czole połyskiwał w promieniach wschodzącego słońca. Dotarł do niej ani trochę nie zmęczony, co wskazywało na autokontrolę, typową dla wielowiekowych, i uśmiechał się, ukazując spiłowane na ostro zęby.

— Kin Arad?

— Bjorn Chang?

— Dotarliśmy — oznajmił, jakby nie było widać. — Dziesięć tysięcy… Dobre powietrze zrobiliście, co tak pachnie?

— Puszcza. Grzyby, rozkładające się pumy i purpura z kwiatów ukrytych orchidei.

— Opowiadasz?! Cóż, i tak sami sprawdzimy. Roześmiała się radośnie.

— Przyznaję, że mnie zaskoczyłeś. Spodziewałam się jakiegoś młodzieńca potykającego się o własną szczękę…

— …z projektem konstytucji w garści — dokończył. — Jakiegoś półgłówka w stylu szefa kolonistów z Landsheer. Słyszałaś o Landsheer?

— Widziałam film.

— A wiesz, że oni stracili tydzień na kłótnie, jakiego rodzaju rządów chcą? A potem wybudowali kościół. No, a potem już była zima. Byłem na północnym kontynencie zimą. Ostre je robicie.

Kin powoli ruszyła w dół zbocza.

— Nie chcieliśmy, żeby umarli — powiedziała cicho. — Mieli pełną informację o warunkach klimatycznych i przybliżone daty zmian pór roku.

— Ale nie powiedzieliście im, że wszechświat jest niesprawiedliwy. Byli za młodzi, żeby stać się odpowiednio paranoidalni.

— A ty?

— Ja?! Doszedłem do etapu, że podejrzewam samego siebie o chęć zrobienia mi krzywdy. Dlatego oni mnie wynajęli: ponieważ mani sto dziewięćdziesiąt lat i nie zamierzam umierać, będę obserwował pogodę z uporem godnym lepszej sprawy, pływał tylko tam, gdzie płytko, i jadł wyłącznie to, co będzie miało dołączoną kompletną analizę laboratoryjną. Mogę też kucać regularnie na okoliczność nisko latających meteorytów. Mam pięcioletni kontrakt i zamierzam go przeżyć.

Kin uśmiechnęła się — pewność siebie Changa nawet na niej wywarła wrażenie.

Choć z drugiej strony wiedziała, że tylko w teorii jest to proste. Teoretycznie bowiem im kto stawał się starszy, tym był ostrożniejszy i starał się przebywać w pobliżu Kompanii, gdzie mógł wymienić Dni na kurację przedłużającą życie. (Gwarantowany przelicznik: dwadzieścia cztery godziny dodatkowego życia za jeden Dzień.) Jedynie Kompania płaciła w Dniach i jedynie ona potrafiła przedłużać życie. Podręczniki do ekonomii dowodziły, że Kompania z wyżej wymienionych powodów jest właścicielem wszystkiego i wszystkich.

Ale ekonomiczna teoria głosiła także prawo ubywających powrotów. Chodziło o to, że w wieku dwudziestu lat nikt nie ryzykował, gdyż pracując dla Kompanii, miało się przed sobą wieki życia, toteż szkoda je było marnować wariacką jazdą czy innymi ekscesami. Jak się miało dwieście lat, nikomu na ostrożności już nie zależało. Po trzysetce prawdopodobnie umierało się z nudów, więc żeby tego uniknąć, jeździło się coraz szybciej, wspinało na coraz wyższe góry czy wędrowało przez ciemną stronę Merkurego. Prędzej czy później coś się musiało nie udać. Śmierć była skutecznym i jedynym sposobem na nudę.

Dlatego właśnie Chang zdecydował się przewodzić niedoświadczonym kolonistom — nie miał do stracenia nic poza nie kończącym się życiem.

— Nie budujemy rozrywkowych światów — przypomniała mu. — Ten też będziecie musieli podbić.

Nad ich głowami przeleciał kolejny szybowiec, niknąc za drzewami.

— Właśnie poleciały zapasy, koce i cała reszta — poinformował ją radośnie Chang. — Kazałem chłopakom z kontroli lotów wylądować o jakieś dziesięć mil stąd. Dzień jest akurat w sam raz na spacer. Zobaczymy, która z moich owieczek lezie, nie patrząc. Tu, zdaje się, są jadowite pająki?

— Są. Co będziesz robił, gdy skończysz ten pięcioletni kontrakt?

— Nie wiem. Może zostanę tu Patriarchą… Chociaż wątpię. Wtedy tu już będzie zbyt cywilizowanie, żeby było przyjemnie.

— Zbyt cywilizowanie? Nie od razu Rem zbudowano, jakbyś zapomniał.

— Bo nie nadzorowałem tej budowy.

Koloniści obserwowali ją w milczeniu. Na planecie nie było chirurgii genetycznej, placówki Kompanii czy dostępnej długowieczności, a mimo to wszyscy byli ochotnikami. Nawet co dziesiąty nie dożyje setki. Ale będą mieli dzieci i w efekcie geny przetrwają, a warunki tej planety same już załatwią kwestię doboru. Inne słońce i księżyc też dołożą swoje i za tysiąc lat mieszkańcy nadal będą ludźmi, ale trochę innymi. Tak jak przewiduje Plan.

— Tu się pożegnamy — powiedziała, sięgając do torby przy pasie. — Oto gwarancja na pięć tysięcy lat i akt własności.

Chang wsunął dokumenty za koszulę.

— Myśleliście już, jak ją nazwać? — zainteresowała się Kin.

— W głosowaniu wygrało Kingdom.

— Ładne. Proste i wymowne. Może kiedyś tu wrócę zobaczyć, jak wam leci.

Ostatni szybowiec był motorowy i wielokrotnego użytku, w przeciwieństwie do jednorazówek z ekologicznie czystych surowców, jakimi przywożono pionierów. W otwartych drzwiach czekał robot z logo Kompanii na piersiach, pilnując statku.

— Kiedy ostatni raz poddałaś się przedłużeniu? — spytał niespodziewanie Chang.

— Osiem lat temu, a o co chodzi?

Chang przysunął się bliżej, by inni nie mogli go usłyszeć.

— Kompania ma kłopoty. Może nasze Dni są policzone.

— Kłopoty?

Autopilot zarejestrował, że Kin wsiadła, odczekał przepisowe trzy sekundy i zamknął drzwi. Przez duże tylne okno widziała spokojnie obserwującego ją Changa, który podszedł do samego szybowca i wyjął z niego megafon. Włączyły się silniki strumieniowe, gdy dotarli na odpowiednią wysokość, a tłum stał się wpierw smugą, potem kropką, w końcu zgubił się w dżungli. Kin siadła prosto i zastanowiła się: Kompania była właścicielem sześćdziesięciu procent nieskończoności; to jakie kłopoty?!


Wyprzedzili słońce i wylądowali na niewielkiej, piaszczystej wysepce otoczonej fosforyzującym morzem. W blasku księżyca wyglądała na idealnie białą. Była tu zakotwiczona ostatnia Lina, a na piasku czekała niewielka kapsuła, o którą opierał się mężczyzna.

— Joel!

— Cześć, Kin — uśmiechnął się jak neandertalczyk.

— Myślałam, że zostałeś szefem sektora na Cifradorze.

— Rozmyśliłem się. Wsiadaj. Robot!

— Massa?

— Przyczep szybowiec i jedziemy.

— Już robić, Massa!

— I przestań gadać jak niewolnik, bo ci głos odłączę!

Wspięli się do niewielkiej kabiny, siadając po obu stronach szybu, w którym poruszała się Lina. Joel Cheng westchnął i uruchomił napęd. Lekko szarpnęło i ruszyli w górę.

— Jestem tu obserwatorem — wyjaśnił.

— A co ci się stało? — Kin miała wrażenie, że z wszechświata właśnie odpadło dno.

— A nic mi się nie stało. Tak między nami to ten pomysł całkiem mi się podoba. A tobie?

— Jakoś nie mogę sobie… — Kin przerwała nagle.

Doskonale bowiem sobie wyobraziła go zahibernowanego na pokładzie satelity krążącego po najwyższej orbicie wokół planety i nigdy się nie zbliżającego. Automaty utrzymywały jego ciało w gotowości do wybudzenia się i obserwowały powierzchnię planety, by zrobić to we właściwym momencie. Czyli gdy zauważą użycie energii atomowej i loty kosmiczne. Najlepiej zimną reakcję i lot pozasystemowy.

Niektóre planety na pierwszym miejscu stawiały loty kosmiczne, mając nadzieję na szybsze rozpoznanie i dopuszczenie do międzygwiezdnej społeczności, ale na dłuższą metę to się nikomu nie udało. Nawet wewnątrzsystemowe loty stanowiły szczyt piramidy opierającej się na takich podstawach, jak na przykład nowoczesne rolnictwo. Nikt nie może regularnie latać na Księżyc, nie jedząc wpierw do syta.

Joel wybrał na konsolecie menu i powierzchnia zmieniła się w zastawiony stół. Widząc jej zaskoczoną minę, uśmiechnął się szeroko. Joel w ogóle często się uśmiechał, głównie dlatego, żeby ludzie przestali się go bać. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności wybiły u niego paleolityczne geny i wyglądał raczej przerażająco. Za to gdy się uśmiechnął, wszystko jaśniało — tak musiało wyglądać spotkanie Człowieka z Rozumem.

We dwójkę mieli ponad czterysta lat i nie musieli dużo mówić, by się dobrze zrozumieć.

— Znajomo wygląda… — oceniła, przyglądając się posiłkowi. — To było sto trzydzieści lat temu, jak byliśmy małżeństwem… na Tynewaldzie. Tam panowała ta szalona religia… Ikar Powstały! Przepraszam… a ty nawet pamiętałeś, co jedliśmy. To naprawdę romantyczne.

— Prawdę mówiąc, musiałem sprawdzić — przyznał, nalewając wino. — Tylko nie zapisałem kolejności: byłaś moją piątą żoną?

— Trzecią. Ty byłeś moim piątym mężem. Wybuchnęli śmiechem.

— To były trzy szczęśliwe lata, Kin.

— Dwa.

— Niech będzie dwa. Pamiętasz na Plershoorr jak…

— Nie zagaduj mnie. Dlaczego zostałeś obserwatorem?

Temperatura spadla na łeb na szyję. Za oknami King-dom z krajobrazu zmieniła się w dysk, oświetlony promieniami słonecznymi na równiku.

— Bo na samym przedłużaniu nie pożyję tak długo jak obserwator. Bo miło jest popatrzeć, jak się rozwija nowy świat, i jestem ciekaw, co niesie przyszłość. To tak jak odwiedzać nowy wszechświat…

— Może byś przestał pieprzyć? — zaproponowała uprzejmie. — Znam cię, zapomniałeś? Nigdy nie zauważyłam, żebyś się nudził. Jeśli dobrze pamiętam, dwa lata uczyłeś się, jak zrobić drewniane koło. Mówiłeś, że nie spoczniesz, dopóki się wszystkiego nie nauczysz. Ostatnio, zdaje się, chciałeś się nauczyć odlewać miedź i zamierzałeś napisać kompletną monografię o pornografii robotów. Jeszcze jej nie napisałeś.

— Dobra. Chowam się, bo jestem tchórzem. Wystarczy? Tu się niedługo zaczną dziać różne rzeczy i zdecydowałem, że najlepiej będzie przeczekać je w lodówce.

— Jakie rzeczy?

— Kłopoty.

— Kło… Chang mówił to samo.

— Rozmawiałem z nim wczoraj, gdy byli na orbicie. Też chce przeczekać burzę.

— O czym ty do diabła mówisz?!

— Kompania dokładnie sprawdziła banknot, który im wysłałaś po wizycie tego Jala.

— Fałszywy?

— To by wszystko wyjaśniało. On w pewien sposób jest autentyczny, tyle że nie jest naszej produkcji. Numery i kody nie są właściwe, bo jeszcze nie zostały wykorzystane, ale gdyby nie to, jest jak najbardziej prawdziwy. A to znaczy, że istnieje sposób podrabiania, nie, raczej duplikowania pieniędzy Kompanii. Pomyśl, jakie mogą być następstwa, Kin.

Pomyślała i wnioski nie były wesołe.

Banknoty były tak zabezpieczone, że niemożliwością było je sfałszować — każde fałszerstwo musiało być powieleniem. A jednodniowego banknotu nie dało się powielić nawet warstwiarką, ponieważ Kompania była właścicielem wszystkich maszyn tego typu, a jedno z zabezpieczeń banknotu uruchamiało program niszczący całą wielokilometrową machinę. Nikt nie mógł duplikować tych pieniędzy. Ale gdyby potrafił to zrobić…

Wielowiekowi ucierpieliby na tym pierwsi. Jeśli pieniądze Kompanii przestałyby być wiarygodne — gdyby na przykład na rynku znalazło się ich dziesięć czy dwadzieścia razy więcej, Kompania przestałaby istnieć, gdyż podstawą jej majątku była wiarygodność — najtwardsza waluta.

Chirurgia genetyczna powstrzymywała proces umierania i bez przedłużania, które kupowały Dni, można było żyć, ale człowiek się starzał. W efekcie miało się do czynienia z nieśmiertelnymi sklerotykami. Toteż nic dziwnego, że każdy z nich kombinował, jak mógł — Joel złapał taką formę nieśmiertelności, jaką potrafił znaleźć, Chang zaszył się tam, gdzie krach będzie najmniej odczuwalny. Mniej rozsądni prawdopodobnie robili równie sensowne rzeczy jak przechadzka w próżni bez skafandra.

A takich jak ona musiało już być miliony. Co prawda narzekali, że wszystko już jedli i życie staje się coraz bardziej bezbarwne, ale nikt z nich nie zamieniłby się z ludźmi, którzy woleli mieć dzieci zamiast długowieczności. Życie wciąż było słodkie, a śmierć pozostawała zagadką. Jak zwykle tym, czego człowiek najbardziej się obawiał, była starość.

— Szukali go? — spytała.

— Wszędzie. Wiadomo tylko, że był na Ziemi, bo wszystkie dane o programie Terminus zostały skasowane z archiwum Muzeum Kosmicznego.

— Więc nic o nim nie wiemy?

— Nic. Dlatego radzę ci znaleźć jakąś dziurę i przeczekać. Kompania przynajmniej w jednej sprawie miała rację: te planety długo wytrzymają.

— Jeden człowiek nie może spowodować upadku cywilizacji!

— Tak? A gdzie tak jest napisane? — Joel rozluźnił się. — Ten płaszcz… rzeczywiście jest niewidzialny?

— Jeśli spoglądasz na niego w określony sposób, to, co jest za nim, wygląda na rozmyte, ale nie zauważysz tego, jeśli nie wiesz, na co zwrócić uwagę.

— Użyteczny drobiazg w szpiegostwie, szkoda że nikt się w to od dawna nie bawi. Wątpię, abyśmy mogli coś takiego zrobić. Potrzebna byłaby naprawdę wysoko rozwinięta technika, wówczas niewidzialność nie na wiele się przydaje, bo można cię wykryć na sto różnych sposobów.

— Też się nad tym zastanawiałam — przyznała Kin.

— No i teleportacja… wszystkie teorie twierdzą zgodnie, że to niemożliwe. Podwójny efekt Wasbile’a daje ją prawie dokładnie, tak samo jak prawie można zbudować perpetuum mobile.

Satelita, z którego spuszczono Linę, stał się już jasną gwiazdą.

— Chciałbym go spotkać — westchnął Joel. — Czytałem o sondach Terminus, jak byłem gówniarzem. A kiedy byłem na Nowej Ziemi, odwiedziłem farmę Ripa Van LeVine’a. To on wylądował na tej planecie i znalazł…

— Wiem, co znalazł — przerwała mu Kin. Mimo jej tonu kontynuował beztrosko:

— Kilka lat temu oglądałem nagrania T-4 i T-6, które nadal lecą. Ta fundacja z Nowej Ziemi co dziesięć lat wysyła statki, używając migotliwego przyspieszenia…

— Wiem, jak to się robi — przerwała mu ponownie.

— …Statek zyskiwał przyspieszenie, nurkując w słońce Nowej Ziemi, potem skakał z powrotem parę milionów lat, ponownie nurkował, skakał itd., aż wyskakiwał kilkaset lat świetlnych o parę mil od którejś z sond. Terminus 4 nie zaczął zwalniać na półmetku, a Termi6 wskutek awarii prymitywnego komputera leciał ku gwieździe, której w ogóle nie ma. Gdyby sprawy pozostawiono zwykłemu biegowi, piloci przestaliby się rozkładać parę wieków temu, jako że hibernacja w chwili ich startu była na naprawdę prymitywnym poziomie. Ale maszyny wymieniano po kawałku, dodając rozmaite unowocześnienia w miarę rozwoju techniki.

Było to upiornie drogie, trudne i pracochłonne. Znacznie wygodniej byłoby ewakuować pilotów i zapewnić im życie w luksusie, ale Rip Van LeVine, który po tysiącletniej podróży wylądował na planecie skolonizowanej trzysta lat wcześniej, dzięki nowemu rodzajowi napędu (zwanego Gdzieniebędziem) dorobił się znacznego majątku, nim popełnił samobójstwo. Założył fundację mającą na celu zrobienie wszystkiego co możliwe dla ostatnich dwóch pilotów — oprócz obudzenia ich — i wynajął wystarczająco dobrych prawników, by tego dopilnowali.

— Pierwsze, o czym Kompania pomyślała, to obudzić pilota T-4 i spytać o Jala: trenowali wszyscy razem, to musi go znać. O mało nie wywołało to powstania na Nowej Ziemi, tak że propozycja upadła.

— A tobie jak się ten pomysł podoba?

— W ogóle, a bo co?

— Bo mnie też nie.


Kin pozostała na satelicie, dopóki Joel nie skończył ostatnich przygotowań i nie przerwał łańcucha molekularnego Liny. Kingdom naprawdę zostało pozostawione samo sobie.

Odleciała, nim zaczął się przygotowywać do hibernacji.

Jej statek przycumowany był do satelity, a teoretycznie rzecz biorąc, była na urlopie, dopóki nie dołączyła do reszty ekipy na Trenchert, gdzie oczyszczono już atmosferę i wzmocniono jądro. Od miesięcy planowała wstąpić po drodze do Momremonn-Spitz, by obejrzeć nowe wykopalisko spindli, gdzie — jak głosi plotka — znaleziono kolejną, sprawną warstwiarkę. Teraz już nie wydawało jej się to istotne.

Zamknęła za sobą wewnętrzne drzwi śluzy i usłyszała:

— Witamy panią na pokładzie, łóżko zaścielone, paliwa pełne baki. Przygotować kąpiel?

— Uhm.

— Kurs mamy obliczony. Mamy odliczać?

— Podarujemy sobie część oficjalną — zdecydowała Kin. — Przygotuj kąpiel.

O tym, że są w drodze, świadczyło jedynie lekkie zafalowanie wody.

— Zgrabnie ci poszło — pochwaliła, gdyż wpojono jej uprzejmość dla maszyn.

— Dziękuję. Pięć godzin i trzy minuty do flickoveru. Kin starannie namydliła ramię i po chwili odezwała się:

— Statek?

— Tak, proszę pani?

— Gdzie my właściwie lecimy?! Bo nie przypominani sobie, żebym ci wydawała jakieś polecenia.

— Lecimy na Kung, zgodnie z pani poleceniem, łaskawie wydanym trzysta trzydzieści osiem godzin temu.

Kin powstała niczym dobrze namydlona Wenus Anadyomene z piany morskiej, choć znacznie szybciej, i biegiem dopadła fotela pilota, znacząc bąbelkami ślad przez pół statku.

— Powtórz no to polecenie — powiedziała dziwnie cicho, gotowa natychmiast uruchomić połączenie ze stacją.

Joel jeszcze do końca się nie zamroził, bo trwało to ładnych parę godzin, a gdyby nawet, to można go było bez trudu odmrozić. A tylko stacja miała wystarczająco silny nadajnik, by połączyć się z siedzibą Kompanii. Cała sprawa śmierdziała robotą Jaga.

Na ekranie wyświetliło się krótkie i jasne polecenie, poprzedzone kodem statku, a zakończone jej własnym. Nadano je z powierzchni planety, gdy trwały tam jeszcze prace wykończeniowe i działało kilkanaście nadajników. Na końcu widniało zdanie:

„Płaski świat. Jesteś ciekawską osóbką, Kin Arad. Jeśli mnie oszukasz, wiecznie będziesz się zastanawiać, czego się nie dowiedziałaś”.

Opuściła dłoń, nie wywołując stacji. Nie można zbudować płaskiego świata. Podobnie jak nie można wrócić, pilotując sondę Ter-minus.

I podrobić banknotu Kompanii.

— Statek?

— Tak?

— Lecimy na Kung. I otwórz połączenie do mojego gabinetu.

— Zrobione, proszę pani.

To co robiła było złe. Prawdopodobnie było też głupie. I prawie na pewno skończy się wylaniem z pracy.

Ale nie miała ochoty wiecznie zastanawiać się, czego nie zobaczyła.


Czas wypełniło jej przypomnienie sobie podstawowego kungijskiego i odświeżenie informacji o samej planecie. Wyszło na to, że dorobili się Liny, ale nikomu jakoś nie przyszło do głowy zakazać lądowań na samej planecie. Na Kung zresztą niewiele rzeczy było zabronionych. Morderstwa też nie były. Była to obecnie jedyna planeta w znanej przestrzeni, gdzie statki mogły lądować, używając pokładowych silników. Zresztą czy to było ważne?

Mieszkańcy planety potrzebowali twardej waluty, a ponieważ Kung w zasadzie nie produkował niczego, co ludzie mogliby wykorzystać (nie licząc szerokiej gamy chorób zbliżonych do zapalenia płuc), robili co w ich mocy, by przyciągnąć turystów. Było bowiem naprawdę dużo rzeczy, które chcieli mieć…

Kin była już na powierzchni Kung i najbardziej zapamiętała deszcz. Kungijski posiadał czterdzieści dwa różne określenia deszczu, ale i tak żadne nie oddawało potopu lejącego się z nieba przez pięćdziesiąt pięć minut każdej godziny. Planeta miała niewielką grawitację. Nie było na niej gór, bo choć sporo ich wyrosło, latające w powietrzu oceany wody niesione wiatrem skutecznie je zniwelowały. Żałosne resztki najczęściej zmieniły się w wyspy. Zalewane niesamowicie silnymi przypływami powodowanymi przez przerośnięty księżyc. Całości dopełniało nie dające zbyt wiele ciepła słońce i roślinność: albo grzybowata, pospiesznie owocująca podczas odpływu, albo pozbawiona złudzeń podwodna.

To, że w takich warunkach pojawiali się turyści, było kolejną niezgłębioną zagadką wszechświata. A pojawiali się, mimo że cały czas musieli nosić kamizelki ratunkowe na okoliczność przypływów. Rybacy, miłośnicy mgieł, mykofile i opętani wanderjachrem studenci biologii. Co się tyczyło samych kungów…

Wyłączyła czytnik i siadła wygodniej.

Następnie przeprowadziła ze sobą następującą rozmowę:

„Powinnaś zawiadomić Kompanię. Jest jeszcze na to czas”.

„Wiesz, co się stanie: on może jest wariat, ale idiota na pewno nie i będzie się czegoś takiego spodziewał. Poza tym Kung nie jest światem ludzi i Kompania ma tu niewiele do powiedzenia. Wyśliźnie się, odleci i tyle go będziesz widziała”.

„Masz obowiązki: nie możesz pozwolić, żeby ktoś tak niebezpieczny latał samopas tylko dlatego, że chcesz zaspokoić własną ciekawość”.

„A dlaczego nie?”

Загрузка...