10

W górze świecił blady, czerwony księżyc, a Kin co chwilę odruchowo sprawdzała, czy Silver nadal leci tę milę za nimi. Leciała. Na jej miejscu człowiek żyłby nadzieją, że w końcu znajdzie jedzenie, ale ludzie w przeciwieństwie do shandów byli niepoprawnymi optymistami. A poza tym nie można było od obcych wymagać ludzkiego myślenia — to, że nauczyli się grać w pokera i mówili po łacinie, nie czyniło z nich ludzi. A znając shandy, Kin zastanawiała się, kiedy Silver spróbuje popełnić samobójstwo. Poinformowała też o tym kunga.

— Nic na to nie poradzimy — odparł Marco. — Już postanowiłem, że też nie będę niczego jadł, choć lokalne pożywienie jest przyswajalne.

— Uważasz, że to poprawi jej samopoczucie?

— Raczej nasze, ale nie to mnie chwilowo pochłania. Nie chciałem jeszcze o tym mówić…

— No, to powiedz.

— Spójrz na ekranik na lewym przegubie. Jest tam fluoroscencyjna pomarańczowa linia na zielonym tle. Widzisz?

Kin spojrzała na swój przegub.

— Widzę. To nie jest linia, tylko kropka.

— A powinna być linia. Kończy nam się energia. Przez chwilę lecieli w milczeniu, które w końcu przerwała Kin:

— Jak długo?

— Około sześciu godzin dla nas i godzinę mniej dla Silver. To rozwiąże jeden problem: znajdzie się na ziemi o wiele mil za nami.

— Zostanę razem z nią. Marco zdawał się nie słyszeć.

— Gdybyśmy nadal mieli garkotłuka, problem rozwiązałby się sam, bo do wyspy już niedaleko. Moglibyśmy zmusić tubylców, żeby nas tam dostarczyli, i to, zapewniam cię, bez kłopotu. Mogłoby to nawet być zabawne doświadczenie.

— Po co nam takie doświadczenie?

— Jeśli nie znajdziemy budowniczych dysku lub nie zdołamy przekonać ich do pomocy, planuję zorganizować tu imperium. Nie mów mi, że nie przyszło ci to do głowy.

Przyszło, Kin musiała to przyznać. Nie miała też wątpliwości, że Marco postawiłby na swoim, obojętne jak by się nazwał — Czyngis Marco, Marco Cezar czy duce Marco. Czteroręki władca absolutny…

— Jak sądzisz, ile czasu potrzeba, by osiągnąć etap lotów kosmicznych? — spytał przyszły władca. — Gdyby to było naszym głównym celem, rzecz jasna. Wiedzę mamy.

— Nie mamy. Wydaje nam się, że mamy, ale tak na dobrą sprawę potrafimy jedynie obsługiwać rozmaite urządzenia, a nie budować je. Naturalnie statek kosmiczny można zbudować w dziesięć lat…

— Tak szybko?! No, to nie ma…

— Jest problem, bo to, o czym mówię, to prymityw napędzany stałym paliwem, a jego prędkość wystarcza jedynie do staranowania kopuły. Można go wystrzelić, zrzucając poza krawędź, ale żeby nim gdziekolwiek dolecieć, potrzebne są wieki!

— Wpierw musimy zjednoczyć dysk. — Marco był nastawiony entuzjastycznie. — To akurat nie jest problemem. Mając pięciuset zuchów takich jak chłopcy Leiva…

— Zostaje Silver. — Kin ostudziła jego zapały. — Poza tym tę wyspę trzeba najpierw dokładnie sprawdzić.

Mimo to musiała przyznać, że w pewien sposób była to pociągająca perspektywa, o której na dodatek sporo myślała, kiedy jeszcze istniał garkotłuk. Wykorzystując go, mogli rzeczywiście podbić dysk i zająć miejsce opuszczone przez jego twórców. Zakładając naturalnie, że ich tu rzeczywiście nie ma. Bez garkotłuka mogli liczyć jedynie na wygodne życie, co dla niej było lepszym wyjściem niż dla pozostałej dwójki — byliby zawsze obcymi w obcym świecie. Ona znalazłaby się wśród ludzi, choć należało wziąć pod uwagę, że miała więcej wspólnego z Silver i Markiem niż z bandą barbarzyńców. Nie była to miła myśl.

— Skafandry powinny mieć dość energii, by przelecieć przez cały system i wylądować bezpiecznie na planecie — oświadczyła z pretensją.

— Ale nie zostały opracowane z myślą o liczącym wiele tysięcy mil locie wbrew grawitacji, i do tego przy nagłych i dużych zmianach wysokości — przypomniał jej Marco. — To stresujące.

— Że co?!

— Jeśli masz poważne zażalenia, proponuję, żebyś zgłosiła się do wytwórcy. Ja ich nie produkuję.

— Jak… to był żart?!… Słodka godzino!


Świt zastał ich nad półpustynią pod bezchmurnym niebem. Przelecieli nad szlakiem karawan, widocznym głównie dzięki poszarpanemu cieniowi na piasku, i stwierdzili, że lekko ich zniosło z kursu. Według oceny Marca lecieli ku dolinie Tygrysu i Eufratu.

— Co oznacza, że jesteśmy w południowo-wschodniej Turcji — dodał i rozmarzył się. — A to jest w pobliżu Bagdadu… Powinienem chcieć zobaczyć Bagdad.

— Tak? A to dlaczego? — zainteresowała się Kin.

— Jak byłem mały, moi przybrani rodzice kupili mi książkę z opowieściami o magicznych lampach, genach czy jak im tam i innych podobnych. Zrobiła na mnie duże wrażenie.

— Ani mi się waż mówić coś o lądowaniu! — ostrzegła Kin. — Nawet o tym nie myśl!

Nad miastem złożonym z białych budynków zwieńczonych kopułami i otoczonym murem, za którym rozbito wiele namiotów, przelecieli jednak bez problemów. Przepływająca przez nie rzeka za miastem miała zauważalnie inny kolor i na tyle niski poziom, że można było mówić o suszy. Stojące już wysoko słońce powodowało drażniące oczy migotanie piasku, ale była to praktycznie jedyna niedogodność.

Milę dalej skafander Silver odmówił dalszej pracy, jeszcze tylko resztką energii łagodnie opuścił ją na powierzchnię. Pozostali wylądowali również i cała trójka spotkała się w cieniu kępy poskręcanych, słodko pachnących drzew. Kin zdjęła hełm i gorąco uderzyło ją niczym oddech piekła. Było zdecydowanie zbyt ciepło, więc nic dziwnego, że pola wyglądały na spalone, a rzeka przypominała anemicznego węża ledwie wijącego się wśród spękanych brzegów koryta.

— No… — mruknęła, nie chcąc mówić głośno niczego w stylu: „I to by było na tyle”.

— Jestem zaskoczony — przyznał Marco.

— Chcesz powiedzieć, że nie masz planu?

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nieważne. — Kin upiła łyk wody z zapasów skafandra, świadoma, że trzeba zacząć oszczędzać.

Silver siedziała wsparta o pień, przyglądając się obojętnie miastu. Za jej plecami słońce było miedzianym nitem na niebie z rozgrzanego żelaza.

— Właśnie wystartował samolot — odezwała się nagle.


Był stary, łagodnie rzecz ujmując. Twarz miał pomarszczoną niczym zasuszone jabłko, ale brodę starannie przyciętą i przyczesaną. Jego oczy zaś nie miały ani białek, ani wyrazu. Z pewnością nie wyglądał na zaskoczonego.

Kin zastanawiała się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z budowniczym dysku, obserwując, jak rozmawia z Silver ze skrzyżowanymi nogami. Co prawda ubrany był ze zwykłym barbarzyńskim przepychem, ale nie była arbitrem tutejszej mody. Za to jego pojazd był jak najbardziej nowoczesny, a on wiedział, jak nim latać. W tej chwili, złożony, mieścił się w torbie towarzysza starca, potężnego mężczyzny ubranego jedynie w przepaskę biodrową i ponurą minę.

Mężczyzna dzierżył w garści długą, zakrzywioną szablę i nie spuszczał wzroku z Marca.

Kin przysunęła się do kunga i spytała:

— Ciekawe, gdzie ma blaster? I jeszcze jedno: pamiętasz pomysł Silver, że ja przetrwam na dysku, wykorzystując seks?

— Masz tę przewagę.

— Tym razem nie mam.

— Co proszę?

— Możemy o tym zapomnieć, jeśli chodzi o tego z mieczem. To… — wściekła na samą siebie, zaczerwieniła się nagle. — Pamiętasz może jeszcze coś z tych baśni z dzieciństwa?

Marco miał przez chwilę głupią minę, po czym skrzywił się.

— Aha. To faktycznie szkoda. Całe szczęście, że to rzadkość.

— W tej okolicy i w tych czasach nie taka znowu rzadkość — odparła Kin, odwracając się ku Silver.

— To może być arabski — powiedziała Silver, spoglądając na Kin. — Nigdy nie słyszałam tego języka, znam go tylko w piśmie. Spróbowałam łaciny, którą jak sądzę rozumie, choć się z tym nie zdradza. Ustaliłam jedynie, że chce nasze skafandry.

Kin spojrzała na Marca — miał minę do złudzenia przypominającą radosnego ehfta.

— Powiedz mu, że są bardzo cenne — polecił. — Powiedz mu, że nie wymienimy ich nawet na jego samolot. I że szybko musimy dotrzeć na wybrzeże.

— Nie da się nabrać — zaprotestowała Kin. — Poza tym skafandry prawie nie mają energii.

— To jego problem. Poza tym on o tym nie wie. Mam plan, ale wpierw muszę zobaczyć, jak się kieruje tym latającym chodnikiem. Powiedz mu, Silver, że tu jest za gorąco, by sensownie rozmawiać. To przynajmniej jest najczystsza prawda.

Nastąpiła długa wymiana łamanych gestami wypowiedzi, w których najczęstsze były powtórzenia na różnych poziomach irytacji. W końcu stary kiwnął głową, wstał i wyciągnął rękę. Barczysty postąpił krok do przodu i wyjął… nazwijmy to… cholera, nazywając rzecz po imieniu, wyjął latający dywan, tyle że zrolowany. Kin w końcu przekonała samą siebie, by tak określić to, co widziała, nieważne jak zwariowanie by to brzmiało.

Dywan miał dwa na trzy metry, geometryczny wzorek w barwach niebieskiej, zielonej i czerwonej i był niezwykle cienki i giętki. Rozłożony na ziemi ułożył się na nierównościach zupełnie jak zwyczajny kawał materiału. Stary powiedział słowo i dywan wyprężył się, wydmuchując spod siebie trochę piasku, i uniósł się na parę cali nad powierzchnią. Kin wydało się, że słyszy słaby szum.

Dywan nie zakołysał się, nawet gdy weszła nań Silver. Zmieścili się wszyscy, z tym że stary siadł na przedzie, osiłek z szablą zaś na końcu. Stary wypowiedział inne słowo i unieśli się bez dźwięku.

— Można pokryć dolną powierzchnię elastycznymi modułami antygrawitacyjnymi. — Głos Marca prawie nie drżał. — Tylko co z zasilaniem? Istnieją tak cienkie baterie?

Kin myślała o tym samym, wpatrując się równocześnie ze skupieniem w dywan pod nogami. Skupienie brało się stąd, że za żadne skarby nie miała zamiaru spojrzeć poza krawędź dywanu. Bardziej poczuła, niż zobaczyła, jak Marco przysuwa się do niej.

— Też się denerwujesz? — spytała cicho.

— Mam świadomość, że od upadku dzielą mnie jedynie milimetry nieznanego i nie sprawdzonego urządzenia latającego, jeśli o to chodzi.

— Skafandry cię nie denerwowały.

— Bo mają stuletnią gwarancję i produkowane są od dawna. Myślisz, że producent utrzymałby się na rynku, gdyby któryś zawiódł?

— Wątpię, żeby z tego można było wypaść, nawet gdyby ktoś bardzo chciał — odezwała się niespodziewanie Silver i rąbnęła pięścią w powietrzu nad brzegiem dywanu.

Rozległ się odgłos do złudzenia przypominający boksowanie kisielu.

— Pole siłowe — wyjaśniła. — Spróbujcie sami.

Kin ostrożnie wysunęła rękę poza krawędź dywanu, powolny ruch wpierw przypominał poruszanie się w melasie, a potem ustał, napotykając twardą jak skała, acz niewidzialną przeszkodę. Emerytowany Ali Baba odwrócił się, uśmiechnął i powiedział coś długo i niezrozumiale.


Gdy dywan wrócił do spokojnego lotu po prostej, dłuższy czas panowała na nim głucha cisza.

— Silver, powiedz temu lunatykowi, że jeśli jeszcze raz spróbuje czegoś podobnego, to go zabiję — przerwał ją rzeczowo Marco.

Kin z trudem zmusiła palce, by przestały kurczowo wpijać się w pokrytą geometrycznym wzorkiem materię.

— Trochę dyplomacji — syknęła przez zaciśnięte zęby. — I delikatności! Powiedz mu, że następnym razem połamię mu osobiście ręce i trwale uszkodzę w inny sposób!

Efektem były dwie beczki i potrójna pętla.

Kontrola głosowa, półkoliste pole ochronne i maniak akrobacji powietrznej na latającym dywanie — to ciężko strawna mieszanka.

Dla uspokojenia Kin zaczęła się zastanawiać, jak Marco zamierza ukraść dywan.

Przelecieli nad płaskimi dachami miasta, którego mieszkańcy tłoczący się w ciasnych uliczkach zaszczycali ich jedynie przelotnymi spojrzeniami, nie przerywając wykonywanych czynności. Najwyraźniej latające dywany były tu na porządku dziennym. Kierowali się w stronę jednego z pałaców — białej, kwadratowej budowli zwieńczonej kopułą fiankowaną dwiema ozdobnymi wieżami. Całość otoczona była też ozdobnym, ale solidnym murem, za którym rozciągał się ogród. I to dopiero było dziwne…

— Budynek musi mieć własne źródło wody — powiedziała głośno Kin.

— Dlaczego? — zdziwił się Marco.

— Bo wszędzie wokół jest susza, a ten ogród w najlepsze się zieleni.

— Nie jest to dziwne, jeśli stary rzeczywiście jest budowniczym dysku. W co wątpię.

— Ja też — dodała Silver. — Mimo że steruje dywanem dobrze, a nasze skafandry wzbudziły w nim chciwość, nie podziw. Być może istnieje tu jakieś hermetyczne bractwo przekazujące z pokolenia na pokolenie urządzenia, które potrafią obsługiwać, ale budowy czy zasady ich działania nie rozumieją. Coś jak dzikus doskonale kierujący samochodem i przekonany, że napędzają go małe konie zgromadzone pod maską.

Ali Baba wylądował, idealnie wręcz prowadząc dywan przez balkon i łukowato sklepione wejście do wysokiej komnaty. Dywan zawisł o cale nad mozaikową podłogą i opadł łagodnie, zmieniając się w zwykłą dekorację. Gospodarz zeskoczył zeń żwawo i zaklaskał. Nim pozostali zwolnili kurczowe chwyty i rozplatali kończyny, co było trochę czasochłonne, szczególnie w wypadku kunga, do komnaty wszedł służący z ręcznikami i misami.

— Lepiej, żeby to była czysta woda — warknął Marco. — Bo zamierzam ją wypić.

Wsadził głowę do najbliższej misy, wywołując konsternację wśród służby. Silver zakończyła ją, biorąc inną michę i po obwąchaniu wlewając jej zawartość w otwarte usta. Kin napiła się bardziej kulturalnie, a w tym, co zostało, umyła twarz i dłonie, rozglądając się przy okazji.

Pomieszczenie było prawie pozbawione mebli, jeśli nie liczyć niskiego stolika o grubym, kryształowym blacie i kilku parawanach pod jedną ze ścian. Najbardziej przypominało ozdobne pudełko o ścianach i posadzce zdobionej geometrycznymi i roślinnymi wzorami. Kiedy skończyła, Ali i służba wyszli.

— Woda była lodowata — oznajmiła Silver, rozglądając się — i pływały w niej kryształki lodu. Woda z lodem oznacza cywilizację.

— W każdym normalnym miejscu oznaczałaby lodówkę — zgodziła się Kin. — Ale tu może oznaczać lodowego demona.

Marco stanął na dywanie, obejrzał go dokładnie i powiedział słowo.

— Pewnie jest zaprogramowany na głos właściciela. — Silver nawet nie odwróciła głowy.

Marco zaklął i zszedł z dywanu.

Zza parawanu wymaszerował Ali, niosąc na czerwonej poduszce niewielkie, czarne pudełko. Towarzyszyło mu dwóch służących z dobytymi szablami. Ali spojrzał zezem na Silver i powiedział z trudem parę słów po łacinie.

— Zamierza przywołać hm… tego-który-mówi-wszystkimi-językami — przetłumaczyła. — Przynajmniej tak mi się wydaje.

Delikatnie położył poduszkę na podłodze i otworzył pudełko. Kin zaskoczona obserwowała, jak wyjmuje niewysoki, pękaty czajniczek do herbaty wykonany ze starego złota.

Wytarł go rękawem i odstawił.

— Nie Dasz Mi Spokoju, Czarnoksiężniku?

To, co powiedziało te słowa, pojawiło się o parę stóp od gospodarza w chmurze purpurowego dymu i dla Kin stało się oczywiste, dlaczego wygląd Marca nie wywarł na starym żadnego wrażenia.

Przybysz był ludzkiego wzrostu — albo raczej byłby tego wzrostu, stał bowiem zgięty prawie wpół, opierając się na pokrytych złotą łuską i przerośniętych rękach służących za dodatkową parę nóg. Z karku wyrastał mu pęk macek, łeb miał długi i wąski, podobny do końskiego i zakończony parą spiczastych uszu, a gębę przyozdobioną wąsami, których końce ciągnęły się po podłodze. Między uszami znajdowała się niewielka, stożkowata czapeczka.

— Wiedzcie Wszyscy Żem Jest Azrifel, Djinnee Pustyni, Postrach Tysięcy I Bicz Milionów — oznajmił śpiewnie. — I Muszę Przyznać Uczciwie, Sługa Lampy. Czego Pragniesz Tym Razem, O Panie?

Gospodarz wygłosił dłuższą przemowę, po której Azrifel obrócił się ku Kin i pozostałym i przetłumaczył:

— Pan Mój Abu Ibn Infra Pozdrawia Was I Wita W Swym Skromnym Domu Oraz Inne Uprzejmości Prawi. Jeśli Chcecie Jeść, Powiedzcie Stoliczkowi, Wasze Życzenie Jest Jego Rozkazem. Tu Jest Wiele Podobnych Sprzętów.

Kin kucnęła obok jedynego mebla w pomieszczeniu i przyjrzała mu się uważniej. Blat rzeczywiście wyglądał jak blok kryształu, ale w jego wnętrzu było jeszcze coś, co przypominało smugę dymu. Pomyślała, sama nie wiedząc dlaczego, o ogórkach i sałatce, ale zaraz przypomniało jej się coś innego: cynamonowe lody kupowane w Grnh’s Olde Drugge Store w Wonderstrands, których przepisu stary Grnh nie sprzedał programistom garkotłuka. Zawsze na czubku miały wiśnię z Treale, a na ich wspomnienie nieodmiennie ciekła jej ślinka.

Lody wyłoniły się z kryształu, czemu towarzyszyło wrażenie spiralnego ruchu i mroźna mgiełka. Zwyczajowa czarna wisienka była na miejscu, podobnie jak wizytówka antropomorficznego pingwina w kucharskiej czapie i czarno-biały napis:


„MROZIMY Z PRZYJEMNOŚCIĄ.

The Olde Drugge Store,

róg Skrale i High,

Upperside, Wonderstrands 667548.

Tregin Grnh and Siblings, reg”.


Marco przyjrzał się wizytówce i wpatrzył w wirujący kształt w blacie.

— Nie wiem, jak to zrobiłaś — powiedział ostrożnie. — Ja chcę Niebieski Talerz, specjalność zakładu pod nazwą „Henry Horse’s Kung Food Bar” w Nowym…

Zamilkł, ponieważ na blacie znalazła się ciężka porcelanowa miska zawierająca coś targanego wewnętrznymi eksplozjami i pokrytego pomarańczowożółtym, zapieczonym panierem.

— Telepatia — ocenił Marco niezbyt pewnie. — Telepatyczny garkotłuk… to nie może być nic innego. Chodź, Silver, jestem głodny.

— Ty jesteś głodny?! — parsknęła Silver, zabębniła po blacie i zdecydowała: Ceremonialny truduc. W krysztale coś zawirowało i zniknęło. Silver zabębniła ponownie.

— Wędzony guaracuc z grintzami? — zaproponowała. Na mgnienie oka pojawił się nad blatem niewyraźny kształt i także zniknął.

— Dadugi w brinie? Słodkie chaque? Xiqua? Suszone qumqumy? Kin westchnęła z żalem i odsunęła lody.

— Jakiś Problem? — spytał Azrifel.

— Stolik nie potrafi stworzyć protein przyswajalnych przez shandy — warknęła Silver, siadając ciężko i obejmując kolana dłońmi.

— Co To Protein?

Abu ibn Infra siadł wygodnie z drugiej strony mebla, trzymając w dłoni kryształową szklankę jakiegoś różowawego płynu, która właśnie się zmaterializowała, i znów coś długo mówił.

— Pan Mój Pragnie Rozmawiać O Latających Przyodziewkach I Temu Podobnież — przetłumaczył Azrifel. — Mój Pan Gratuluje Warn Jako Zbieraczom I Proponuje W Zamian Za Wszystkie Trzy Odzienia Lustro-widzące-wszystko-z-bliska I Dwa Bezdenne Mieszki.

Marco i Silver spojrzeli na Kin, toteż zabrała głos:

— Może odłóżmy na chwilę jego złodziejską propozycji i wyjaśnijmy coś. Pochodzimy z terenów odległych i nie w pełni rozumiemy, kto to są zbieracze. Co oni właściwie zbierają?

Abu ibn Infra wysłuchał tłumaczenia ze zmarszczonymi brwiami i wypluł z siebie odpowiedź. Kin dotąd sądziła, że nie da się wypluć kilku długich zdań, ale gospodarzowi nie sprawiło to kłopotu.

— Pan Mój Zaskoczony Jest. Posiadacie Dary Boga, A Nie Wiecie O Zbieraczach. Jak To Możliwe?

— Posłuchaj, demonku: on może nie wie, ale ty wiesz.

Jesteś projekcją tak jak Sphandor, nieprawdaż? — spytała słodko Kin.

— Obawiam Się, Że Zabroniona Jest Mi Odpowiedź Na To Pytanie W Obecnej Chwili. Mogę Zaś Rzec, Że Siedzicie W Gównie, Bo To Wszystko, Co Wiem. Jeśli Sądzicie, Że Ujdziecie Żywi, To Ogarnia Mnie Śmiech Pusty.

— Zatłukę to — zaofiarował się Marco. Wartownicy stojący za Infrą drgnęli.

— Siadaj! — syknęła Kin. — A ty, pozłacany cwaniaczku, mów, kto to jest ten cały zbieracz?

— Mój Pan Mówi, Że To Żaden Sekret. Sam Był Kiedyś Skromnym Rybakiem, Aż Patrosząc Rybę, Znalazł W Niej Dar Boga. Mój Pech, Że Była To Lampa, W Której Jestem Uwięziony. Jam Jest Bowiem Azrifel Z Dziewiątego Dominium Demonów Przeklętych I Mogę Znaleźć Wszystko, Nawet Mam Moc, By Z Wami Gadać. Taki Już Mój Dar. Przez Pięć Lat Pracowałem Ciężko Dla Tej Starej Świni Nowobogackiej, Przynosząc Do Tej Rudery Zwanej Pałacem Dary Nie Będące Własnością Innych Zbieraczy Albo Te, Których Właściciele Mieli Pecha Posiadać Demony Słabsze Niż Ja. Przeszukałem Ci Głębiny Wód I Wnętrzności Wulkanów Oraz…

— Stop! — poleciła mu Kin. — Latający dywan, stolik i te cholerne portfele produkujące pieniądze to są dary boga?

— W Rzeczy Samej: Dywan Wyzwoliłem Z Rąk Kupca Z Basry, A Stolik Porośnięty Muszlami Znalazłem Na Dnie Morskim…

— I ten twój cały czarnoksiężnik pojęcia nie ma, jak to działa, tak? Dla niego to tylko magia?

— Azaliż Nie Są One Magiczne? — wyszczerzył się demon.

— Tak jak myślałem! — warknął Marco. — Głupi, czarny tubylec nie mający o niczym pojęcia, tak jak cała reszta. Zajmę się strażnikami, a potem przekonamy go, żeby nas zawiózł, dokąd chcemy.

— Poczekaj chwilę — sprzeciwiła się Kin.

— Na co? On wie tylko, jak używać zabawek, które dostarcza mu ta kreatura.

— Może raz byśmy spróbowali dyplomacji, zamiast zaraz walić w łeb? — zaproponowała Kin i zwróciła się do demona: — Powiedz swemu panu, że nie jesteśmy zbieraczami i że damy mu te skafandry, jeśli przewiezie nas swoim latającym dywanem na okrągłą wyspę leżącą na południowym wschodzie.

Ledwie skończyła mówić, wiedziała, że powiedziała coś niewłaściwego, tylko nie bardzo wiedziała co. Gdy Infra usłyszał przekład, pobladł niczym wapno. Marco westchnął i wstał.

— Dyplomację uznaję za zakończoną — ocenił i skoczył.

Azrifel też skoczył i w powietrzu w połowie drogi powstała dynamiczna plątanina złota i szarej zielem zakończona niewielką eksplozją. Gdy dym się rozwiał, demon był na miejscu, Marco zaś zniknął.

— Co z nim zrobiłeś? — spytała Kin.

— Dostarczyłem Do Bezpiecznego Miejsca. Jest Nie Uszkodzony, Nie Licząc Paru Drobnych Osmaleń.

— Aha. A skafandry są okupem? Abu Infra zabrał głos.

— Nie, Powiada Mój Pan — wyjaśnił po chwili demon. — Mówi, Że Wie Już, Iż Pochodzicie Z Innego Świata. Był Tu Inny Taki Podróżnik Jakiś Czas Temu I…

— Jago Jalo? — spytała Kin, zyskując potwierdzenie w postaci nieżyczliwego spojrzenia Infry.

— Szalony kretyn! — syknęła Silver.

— Tak Się Nazywał — potwierdził Azrifel. — Szaleniec Ten Nadużył Gościnności I Okradł Mego Pana Z Części Zbiorów. On Też Chciał Dotrzeć Na Zakazaną Wyspę.

— Co się z nim stało?

— Uciekł, Zabierając Dywan, Bezdenny Mieszek I Płaszcz O Niezwykłych Właściwościach. Nawet Ja Nie Zdołałem Go Odszukać. Mój Pan Uważa Jednak, Że Nie Wszystko Stracone.

— Cierpliwy jest — przyznała Kin. — A dlaczego tak uważa?

— Bo Wzbogacił Się O Trzy Latające Ubiory, Parę Demonów I Ciebie.

Kin rozejrzała się — na balkonie pojawili się nowi zbrojni łucznicy. Przez moment zastanawiała się, czy nie zaryzykować, ale wątpiła, by tutejsza służba zdrowia była skuteczna, a rany po strzałach potrafią być paskudne. W dodatku nie rozwiązywałoby to problemu Silver.

Wybuchnęła płaczem.


Po krótkiej konferencji między Infrą a demonem zjawiły się dwie służące i gdy ją wyprowadzały (wciąż w towarzystwie uzbrojonych strażników), puściła oko do Silver, mając nadzieję, że ta zna ten zwyczaj. Następnie znalazła się w labiryncie ozdobnych sal, korytarzy, przejść i parawanów. Wędrówce towarzyszył nieprzerwany dialog obu niewiast, ale gdy dotarli do kolejnego łukowato sklepionego wejścia, pozostali przy nim wszyscy zbrojni — jeden stanął na warcie, reszta gdzieś poszła.

Za drzwiami Kin stała się obiektem zainteresowania grupy szczupłych, czarnowłosych kobiet w skąpych, przezroczystych strojach. Starsza z eskortujących ją niewiast rozgoniła jednak szybko to zbiegowisko, za co Kin była jej wdzięczna, przeprosiła więc cicho, nim celnym ciosem pozbawiła ją przytomności, po czym pognała przed siebie.

Przebiegła przez kilka sporych i przestronnych sal z fontannami, ćwierkającymi ptaszkami i znudzonymi kobietami zajmującymi wygodne, miękkie posłania. Te obserwowały ją obojętnie, dopóki nie wpadła na służącą z jakąś tacą — wtedy podniosły wrzask.

Dobiegające z tyłu krzyki świadczyły, że wartownik zebrał się na odwagę i wkroczył na zakazany teren haremu. Nie tracąc czasu, Kin dopadła najbliższego balkonu i wyjrzała. Na dół było niedaleko, toteż wspięła się po delikatnej i nawet pod jej ciężarem trzeszczącej kracie na dach. Był płaski jak patelnia i równie przytulny w blasku południowego słońca.

Krzyki w dole oznaczały, że strażnik dotarł na balkon. Kin rozpłaszczyła się na dachu, mając nadzieję, że zmyli tamtego i uda się on na dziedziniec. Niestety, pełną napięcia ciszę przerywało jedynie zbliżające się posapywanie, po czym rozległ się trzask pękającego drewna, krzyk i odgłos, jaki wydaje człowiek, padając na kamienne płyty ze sporej wysokości.

Kin wstała i nie spiesząc się, podbiegła do bliższej wieży. Nie była to zbyt rozsądna decyzja, ale nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Prowadziło do niej zwieńczone łukiem wejście pozbawione drzwi, a dalej przyjemne, lodowato zimne kręcone schody pogrążone w miłym dla oka półmroku. I pomyśleć, że na otwartym słońcu spędziła jedynie sekundy…

Schody kończyły się okrągłym pomieszczeniem z licznymi, choć pozbawionymi szyb oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata. Z każdego zresztą widać było miasto. Kin rozejrzała się po pomieszczeniu i stwierdziła, że znalazła się w magazynie albo raczej w graciarni.

Pod ścianami stały zrolowane dywany i piętrzyły się bezładnie sterty jakichś pudeł i skrzyń. O trójnogi stół wsparta była brązowa rzeźba mniej więcej w stylu śród-morskim. Stół wyglądał na pobojowisko po potężnej pijatyce. Pod ścianą dalej stało kilka mieczy, w tym jeden do połowy wtopiony w kowadło. To ostatnie Kin sprawdziła z czystej ciekawości i niedowiarstwa. Na środku podłogi stał posąg konia odlany z jakiegoś ciemnego metalu. Muskulaturę oddano dobrze, ale pozycja była nienaturalna — stał na czterech nogach z opuszczonym łbem, spoglądając w podłogę niczym zajeżdżony dyszlowy.

— Złom — oceniła, próbując przesunąć okutą skrzynię, by zablokować nią wylot schodów.

Skrzynia okazała się cięższa, niż sądziła, toteż Kin tylko siadła na niej i nasłuchiwała; na dole panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby mieć jedzenie i picie, można by tu przeżyć parę tygodni. Myśl o jedzeniu nie była miła, o czym natychmiast dał jej znać żołądek, a przecież nie mogła nic zjeść, gdy okazało się, że Silver będzie mogła tylko patrzeć. I tak w ciągu dwóch dni przedstawicielka rasy shand zmieni się w głodną, szalejącą bestię.

— Marco? — powiedziała cicho. — Silver? Po piątej próbie odezwał się Marco:

— Kin! Gdzie jesteś?

— Jestem w… kto jest razem z tobą?

— Kupa zwierząt: jesteśmy w zoo! Musisz nas wydostać!

— Jestem w jakimś składzie muzealnym na strychu. Muszę poczekać do zmroku. Gdzie właściwie jesteś?

— Gdzieś na terenie pałacu, tylko lepiej się pospiesz, jestem w jednej klatce z Silver.

— A co ona robi?

— Miny.

— Aha.

— Co?!

Kin westchnęła i podeszła do okna.

— Zrobię, co będę mogła — obiecała i przerwała połączenie.

Ktoś gdzieś w oddali coś wykrzykiwał, ale dach był gorący i pusty. Niebo też, jeśli nie liczyć jednego czarnego punktu. Cholerne Oko Boga, kimkolwiek by on był. Podeszła do sterty mieczy — ledwie zdołałaby unieść którykolwiek, i to oburącz, więc nie bardzo nadawały się na broń. Poza tym prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, jak zorganizować i przeprowadzić bohaterską akcję ratowniczą — była w tej kwestii debiutantką. I wiedziała, że nie ma wyjścia, bo tego właśnie po niej oczekiwano. Inteligentne rasy galaktyki traktowały ludzi jako absolutnie szalony element.

Cofając się od okna, potknęła się o stolik, z którego spadł dzbanek, rozlewając na podłogę czerwony, śmierdzący octem płyn. Kin metodą organoleptyczną doszła do tego, że płynem jest podłe wino, i ostrożnie postawiła dzbanek.

Wewnątrz coś zaszumiało.

Zajrzała ostrożnie do wnętrza: poziom wina powoli się podnosił. Odczekała, aż dzban się napełni, wylała z rozmachem zawartości z całych sił rąbnęła jego dnem o blat. Coś syknęło, zadymiło i zapachniało ozonem. Na podłogę posypały się fragmenty obwodów drukowanych.

— Pięknie, pięknie — ucieszyła się ponuro Kin. — Dopóki to nie krasnoludki, to pół biedy.

Z drugiej strony Kompania nie wierzyła w teleportację… ale to mógł być prosty, jednoczynnościowy garkotłuk zbierający molekuły z powietrza i produkujący z nich wino. Zdecydowana była uwierzyć we wszystko prócz magii. I krasnoludków.

U dołu schodów ktoś się poruszył.

Nie miała gdzie się ukryć. A raczej miała aż za wiele kryjówek, tylko żadna nie rokowała nadziei na przetrzymanie solidniejszej rewizji. Odruchowo złapała pierwszy z brzegu miecz, gotowa odciąć pierwszą głowę, jaka wysunie się nad podłogę. Zdecydowała, że niewielkie drzwiczki w suficie dają lepsze szansę obrony. Jeśli prowadzą na dach, to może przy okazji dostrzeże ją kruk… choć nie bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłoby jej to pomóc.

Загрузка...