3

Kin Arad była wbrew pozorom całkiem majętną osobą — Kompania płaciła w Dniach, ale ponieważ w dzień pracy można było zarobić więcej niż jeden Dzień, nadwyżkę czasu można było zamieniać na tradycyjne waluty. Chwilowo na jej koncie znajdowało się trzysta sześćdziesiąt osiem lat, pięć tygodni i dwa dni oraz sto osiemdziesiąt tysięcy kredytów — a kredyt to kredyt.

Poza tym kredyty miały oparcie w Dniach, gdyż najrzadszych nawet pierwiastków było od dawna pod dostatkiem. Ponieważ podstawą działania każdej warstwiarki, podobnie zresztą jak garkotłuka, był transmiter, mogły one wytworzyć wszystko, toteż jedynie długowieczność była wymienialna na pieniądze. Kin mogła kupić sobie życie, czego nie byli w stanie zrobić Salomon, Hughes czy Cloritty. A więc była bogata.

Z rozmyślań wyrwał ją bipek alarmu. Na ekranie dziobowym widać było słońce Kingdom niczym czarny, otoczony płomieniami dysk, gdyż czujniki od dawna były pod wrażeniem jego jasności. Kin już wcześniej wyłączyła komputerowi pokładowemu moduł głosowy, gdyż najbardziej w lotach kosmicznych nie lubiła odliczania przed skokiem w Gdzieniebądź. Przypominało to odliczanie do egzekucji. Jeśli komputer miał rację — a nie słyszała, by kiedykolwiek było inaczej — statek skakał, gdy tylko osiągnął odpowiednią szybkość i znajdował się tam, gdzie powinien. Jeśli… (parę sekund nieważkości i przelotna agonia desperacji. Z braku lepszego określenia nazywano to kacem duszy. Wychodziło na to, że coś w ludzkim umyśle odmawiało podróżowania z prędkością większą [jak eksperymentalnie sprawdzono] niż 0,7 roku świetlnego na sekundę. Toteż każdy, nawet najkrótszy skok przez Gdzieniebądź powodował okres czarnej melancholii)…

…na ekranie dziobowym pojawił się czerwony karzeł — słońce planety Kung. Teoria głosiła, że jest mały. To kłamstwo. Z odległości czterech milionów mil był olbrzymi. Kung widoczny był jako czarny dysk na jego tle, jako że poruszał się niemal w górnych warstwach atmosfery czerwonego karła.

Kin uśmiechnęła się.

Powierzchnię planety cały czas spowijała warstwa chmur, a jej mieszkańcy i tak byli szaleni. Jaką zwariowaną religię zdołaliby wymyślić, gdyby zobaczyli niebo?!


Trzy godziny później przycumowała do górnej stacji Linii Kung.

Satelita przyozdobiony był w typowym stylu kungijskim — dominowały barwy szaro-brązowo-purpurowa z dodatkiem zawałowej czerwieni. Żadnych władz imigracyjnych nie było — mieszkańcy Kung serdecznie witali przestępców i przemytników. Jedni i drudzy byli bogaci.

Stacja łącząca monomolekularną Linę z powierzchnią planety jest oknem na galaktykę każdego cywilizowanego świata. Powinno się na niej roić od robotów, szpiegów, dziesięciookich obcych, handlarzy dziwów i tajemnych proszków, po których ludzie szaleli i rozmawiali z Bogiem. Wystarczyło tu dostać mocniejszego kopa i uciekało się przyciąganiu. Krótko rzecz ujmując, był to przedsionek do gwiazd.

Przynajmniej w teorii.

Tu była praktyka, a Kung nie było najlepszym miejscem do handlu. Kungowie skaczący po korytarzach byli rzeczywiście barwni, ale wyglądali normalnie. Co prawda samobieżny odkurzacz w jednym z korytarzy obsługiwał mackowaty ehft, ale jeśli był on szpiegiem Federacji Galaktycznej, to był też mistrzem przebrania.

Zgodnie z rozkładem lotów wywieszonym w korytarzu następny prom na powierzchnię odlatywał za godzinę. Po chwili poszukiwań Kin znalazła bar z oknem wychodzącym na terminal promów. Nazywał się „Pod Rozbitym Bębnem”.

— Dlaczego? — spytała kunga za barem.

— Bo się nie da na nim grać — odparł, spoglądając na nią ze znudzeniem oczami wielkości spodków. — Pani sobie winszuje?

— Myślałam, że nie macie poczucia humoru.

— Bo nie mamy. Z Ziemi?

— Z Ziemi.

— Której? Mam stryja-brata na Prawdziwej Zie…

— Z oryginalnej — przerwała mu ostro. Barman przyjrzał się jej uważnie, sięgnął pod kontuar i wyjął kasetę wyglądającą nieprzyjemnie znajomo.

— Tak mi się wydawało, że twarz znajoma — oznajmił tryumfalnie. — Ledwie zobaczyłem, tak mi się wydawało… to naturalnie parszywe holo, ale mimo wszystko… mogłaby ją pani zadedykować, Miss Arad? — Uśmiechnął się upiornie.

Odpowiedziała, szczerząc się jak najwdzięczniej, i wyjęła kasetę z przekładem swojej książki z jego mokrej czteropalczastej dłoni.

— Naturalnie, jak rozumiem to dla twojego siostrzeńca Sama — mruknęła złośliwie. Kung spojrzał na nią zaskoczony.

— Nie mam siostrzeńca Sama. Ale chciałem ją dedykować synowi-bratu Brtkltcowi. Skąd pani wiedziała?

— Magia — westchnęła Kin.

Po dedykacji wzięła drinka i przeniosła się pod okno, próbując nie słyszeć barmana z dużym ożywieniem gadającego z kimś przez interkom. Nagle ktoś stanął koło jej stolika. Obejrzała się i spojrzała w górę. Był to kung.

Człowiek na takiego z zasady spoglądał pod górę, gdyż średnio wysoki osobnik liczył siedem stóp wzrostu, zwieńczonych czerwonym ni to pióropuszem, ni to grzebieniem z czegoś przypominającego włosy. Twarz prawie w całości wypełniały oczy wielkości spodków.

Stojący miał je w dwóch trzecich przymknięte, gdyż barman na cześć Kin włączył pełne oświetlenie lokalu. Niżej znajdowało się szkieletowate ciało z potężnymi mięśniami wyglądającymi jak paciorki na drucie i charakterystyczną wypukłością między ramionami kryjącą trzecie oko. Postać ubrana była w kombinezon — majstersztyk sztuki krawieckiej, jak zresztą każdy ubiór noszony przez kunga i sięgający wyżej pasa. Kungowie bowiem mieli po cztery ręce.

Całość była uśmiechnięta. Sprawiało to upiorne wrażenie, bo uśmiech kunga składał się z czerwonego półksiężyca i przypominających harfę strun śliny.

— Nazywani się Marco Farfarer — przedstawił się. — I jak ci to pomoże przestać się gapić, to jestem naturalizowaną istotą ludzką. Tylko ci się wydaje, że widzisz kunga: nie pozwól, by mój niezbyt przyjemny wygląd wpływał na twoją świadomość.

— Naturalizowana… — wykrztusiła Kin i opanowała się z wyraźnym trudem. — Przepraszam, to przez drugą parę rąk.

— Przydatna. — Przybysz schylił się i spytał z wyraźnie bagiennym powiewem: — Płaski świat?

Usiadł i oboje przyjrzeli się sobie uważnie, szukając dowodów czy innych poszlak na obliczu drugiego.

— Skąd wiesz? — spytała w końcu Kin.

— Magia. Rozpoznałem cię oczywiście, bo mi się twoja książka podobała. Wiedziałem, że Kin Arad pracuje dla Kompanii, a nie spodziewałem się tutaj cię znaleźć. Nie wyglądasz, jakbyś się tu dobrze czuła. Przypomniałem sobie, że z miesiąc temu byłem na Ehftni i nie mogłem znaleźć statku, żeby stamtąd odlecieć… byłem dopiero trzecim z najlepszych dalekodystansowych pilotów w okolicy… wtedy podszedł do mnie pewien mężczyzna, który…

— Chyba wiem, o kogo chodzi.

— Opowiedział mi co nieco i złożył pewne propozycje. Co tobie zaoferował?

— Między innymi płaszcz-niewidkę.

Kung wytrzeszczył oczy, co było denerwującym przeżyciem dla oglądającego.

— Mnie zaoferował niewielki mieszek ze zwierzęcej skóry, który zrobił między innymi to tu — i wyłożył na blat asortyment walut.

Były wśród nich banknoty stu- i tysiąc dniowe, ceramiczny ehftnicki walec o nominale stu czterdziestu czterech pjumów, gruby plik kredytów, kilkaset tokenów Gwiezdnej Jaskini i karta komputerowa.

— Niektóre natychmiast spieniężyłem w ehftnickim kantorze. Przyjęli je bez wahania, co najlepiej dowodzi ich prawdziwości. Wiesz o tym, jeśli kiedykolwiek robiłaś z nimi jakiekolwiek interesy. Karta jest najprawdopodobniej kluczem do autobanku, chyba na Ehftni. Były jeszcze ehftnickie dolary, ale potrzebowałem dość gwałtownie gotówki — dodał wyjaśniająco.

Kin trąciła paznokciem walec i obserwowała, jak toczy się po stole.

— I to wszystko wyprodukowała skórzana torba? — spytała cicho.

— Raczej torebka, bo mieściła się w dłoni. Myślałem, że on też jest z Kompanii. Chciał kupić moje usługi.

— Jako pilota?

— Mogę pilotować wszystko, co lata, i to nawet bez taśmy z matrycą. Jestem najlepszy… a ci czego chcą?

Do stołu zbliżył się barman, niechętnie ciągnąc za sobą duży, kudłaty dzwon podskakujący na jedynej nodze. Na górze dzwon miał przypiętą skrzyneczkę autotłumacza.

— To Zielony-przechodzący-w-indygo — przedstawił go barman. — Jest ehftem i głównym specjalistą sanitarnym stacji.

— Miło poznać — odparła Kin.

Ehft wyciągnął skądś przezroczyste pudło i podsunął jej pod nos, czemu towarzyszyło podejrzliwe syknięcie Marca.

— Voila! Regardez! — zawył głośnik autotłumacza. — Ziemski! Myślący! Pytanie!

Siedzący w pudle czarny ptak przyjrzał się kaprawo Kin i wrócił do czyszczenia piór.

— Uległo się wczoraj nie wiadomo skąd — wyjaśnił kung-barman. — Powiedziałem mu, że to zwierzę z Ziemi. Ptak. Tylko że on gada. Sprawdziliśmy w Atlasie istot rozumnych, ale tam był tylko jeden latający i na pewno nie on.

— To wygląda jak przerośnięty kruk. — Kin wzięła pudło i przyjrzała mu się z namysłem. — Rozumiem, w czym problem: chcecie wiedzieć, czy go aresztować, czy zniszczyć. Tak w ogóle to skąd on się tu wziął?

— Puzzle!

— Nie wiemy. Powiedziałem, że się ulągł. Kierowana impulsem otworzyła pudło. Kruk wskoczył na brzeg ścieżki i przyjrzał się jej przychylniej.

— Jest niegroźny — oceniła. — To pewnie czyjaś maskotka.

— Ma… co?

— Mentalny symbiont — warknął Marco. — Ludzie to wariaci.

Ehfb przysunął się niepewnie ku Kin i nieśmiało wyciągnął ku niej mackę z grubym zwojem dziwnie i kunsztownie powiązanego sznurka. Zrezygnowana rozpoznała ehftnicką książkę dotykową.

— Jak mu powiedziałem, kim jesteś, to poszedł aż do swojej kapsuły po twoją książkę — wyjaśnił z zadowoleniem właściciela barman. — Chce żebyś…

Kin już zawiązywała osobisty węzeł na początku zwoju.

— Rozumieć! Nie! Się! — pisnął autotłumacz. — Dla! Szczeniak! Należeć! Krewny!

— On mówi…

— Zrozumiałam — przerwała mu zniechęcona.

— Jalo! — krzyknął niespodziewanie kruk.

— Zabierz to. — Barman wcisnął pudło w objęcia dwóch ramion Marca. — Może go nakarmić albo zjeść, albo się z nim kochać czy nauczyć go śpiewać. Obojętne, co tam ludzie wyczyniają z makatkami.

— Maskotkami — poprawił go Marco, biorąc klatkę-pudło; wyglądało, że nie ma alternatywy. I oboje poszli w stronę terminalu pionowego.

— Wariat? — zaproponował spoglądający w ślad za nim ehft.

— Ludzie teraz rządzą wszechświatem — stwierdził ponuro kung. — Jeśli to wariactwo, to chciałbym go trochę. Zauważyłeś, jak ludzie chodzą? Jakby wszechświat do nich należał.

Ehft zastanowił się głęboko — porównywanie metody przemieszczania się nie wymagającej macek z własną zawsze strasznie go męczyło.

— Nie! — odparł w końcu.


Na promie było niewielu pasażerów i po chwilowym przeciążeniu przy starcie opuszczał się równo i bez-wstrząsowo wzdłuż Liny.

— Przynajmniej mam tubylca za przewodnika — odezwała się Kin, szczerząc zęby, by pokazać, że to żart: ten kung przynajmniej wiedział, co to takiego dowcip.

— W tej kwestii miałem nadzieję, że to ty mi pomożesz. Nigdy w życiu tam nie byłem. Czasami przylatywałem na stację, ale nigdy nie postawiłem nogi na powierzchni.

— Chcesz mi powiedzieć, że nigdy cię nie korciło, żeby obejrzeć swoją planetę?

— Jaką swoją? Urodziłem się na Ziemi! Marco wyjął z torby kapciuch, z niego fajkę w kolorze starej kości, nabił ją i zapalił, dymiąc co się zowie.

— Co tak śmierdzi? — Kin zmarszczyła nos.

— Tytoń. Konkretnie Cutty Peerless VI. Zaopatruje mnie w tę markę pewien człowiek z Londynu. W Anglii naturalnie.

— Sprawia ci to przyjemność? — upewniła się, przekrzykując klimatyzację, która energicznie zabrała się do dzieła, szumiąc zawzięcie.

Marco wyjął fajkę z ust i obejrzał ją z namysłem.

— Prawdę mówiąc to nie — przyznał — ale jest historycznie zadowalające. Mogę zadać ci pytanie?

— Nie krępuj się.

— Czy czujesz coś do kungów? Seksualnie, mam na myśli?

Kin spojrzała na jego szare oczy, plamistą skórę i ugryzła się w język. Słyszała pewne plotki… i musiała przyznać, że wbrew wyglądowi Marco dosłownie promieniował męskością niczym bolesny wzwód prącia. Kungowie byli bardzo konkretnie spolaryzowani na płci bez psychicznych subtelności, jakie trapiły często ludzi. Słyszała, że dla niektórych ludzkich kobiet męskość kunga była niczym magnes dla opiłka.

— Nie czuję i nie poczuję przez najbliższe tysiąc lat — poinformowała go rzeczowo. — Możesz mnie nazwać staromodną, jeśli ci się podoba.

— Chwała bogu — odsapnął z ulgą. — Mam nadzieję, że cię nie obraziłem?

— Na pewno nie poważnie. A dlaczego… no, spytałeś?

— Nie uwierzyłabyś, jakbym ci opowiedział, co widziałem i przeżyłem z młodymi kobietami czeszącymi się na freffr, ubierającymi się zgodnie z najnowszą kungijską modą i lubiącymi muzykę tleng. Kiedy grałem na pianinie w nocnym klubie, musiałem na noc barykadować okna i drzwi, a i tak dwie młode… Rozumiem naturalnie, że jesteś kosmopolityczną kobietą, ale kiedyś musiałem krzesłem spacyfikować żonę ambasadora Nowej Ziemi, więc sama rozumiesz.

Kruk w przezroczystej klatce ożywił się nieco.

— Co robimy, jak Jalo się z nami skontaktuje? — spytała Kin.

— Jak to co? — Marco omal nie upuścił fajki. — Lecimy na płaski świat, a co niby mamy robić?


Gdy wylądowali, był przypływ, toteż hamulce aerodynamiczne promu szybko przestały dymić. By uniknąć kłopotów z zalaniem lądowiska, płytę i dworzec zbudowano na tratwach unoszących się na powierzchni. Wokół podobnie zakotwiczonych do wbitych w dno pali znajdowały się inne budowle miejskie, głównie uplecione z sitowia. Pora była wczesna i niewielu mieszkańców wiosłowało po ulicach, ale i tak wyglądało to na regaty gollumów.

Po chwili wrócił Marco, ciągnąc niskiego i najwyraźniej przestraszonego kunga.

— On mówi, że został wynajęty jako nasz przewodnik — oświadczył. — Niezbyt dramatyczne, prawda?

Tubylec poprowadził ich ku łodziom przycumowanym do tratwy, ku turystycznemu speedsterowi ludzkiej konstrukcji, którego cztery baloniaste koła całkiem skutecznie robiły za pływaki. Kin zajęła tylne siedzenie. Była przemoczona do suchej nitki. Tutejszy deszcz miał niezwykłe wręcz właściwości penetracyjne. Marco siadł za sterami, wpierw umieszczając obok siebie przewodnika, i uruchomił silnik. Ruszyli w fontannach wody, zrywając cumę. Marco prowadził jakby od niechcenia, z trzema ramionami nonszalancko przerzuconymi przez oparcie fotela.

Cztery ramiona były rzadkością — przed rewolucją rządząca kungijska arystokracja używała technik mitogenetycznych, by wpływać na rozwijający się zarodek, tworząc w ten sposób kastę wojowników. Cztery ramiona oznaczały wojownika. Kin spróbowała uprzejmości:

— Skąd masz koszule szyte na miarę?

— Tradycja rodzinna — odparł, nie odwracając się. — Zawsze jeden młody przeznaczany był na wojownika, tym razem wyszło na mnie, ale… pamiętasz zerwanie Liny w pięćdziesiątym ósmym?

— Każdy pamięta. Ziemia przez miesiąc była odcięta od reszty Galaktyki — przyznała z niesmakiem. — Jakimś lunatykom udało się wysadzić oba terminale równocześnie.

— Właśnie. Moi rodzice należeli do personelu ambasady w New Stavanger. Zanim założono nową Linę, moja matka zaczęła rodzić.

A kungowie wierzyli, że umysł nowo narodzonego dziecka jest otwarty na przyjęcie najbliższej bezcielesnej duszy…

— Prawdę mówiąc, mojego ojca od samobójstwa powstrzymał attache kulturalny rasy shand, z którym jadł obiad. Miał nadzieję, że będzie przy mnie pierwszy, ale nie zdążył. Więc wystąpili dla mnie o ludzkie papiery, znaleźli dom u starszej pary w Meksyku i opuścili Ziemię. Koniec historii. A dlaczego jesteś łysa?

Kin odruchowo dotknęła peruki.

— Uhm… Wiek. Włosy i lata nie idą w parze.

— Aha. — Marco uważnie obserwował horyzont. — Zawsze uważałem, że takich rzeczy nie należy się wstydzić, a ty?

Przedarli się przez na wpół zatopione rowy i flotyllę wiosek, aż utknęli w jakichś krzakach. Marco zaklął i przełączył napęd na jazdę. Teraz panująca roślinność była bez szans. Kilka opuszczonych ryb pospiesznie podskoczyło za opadającym morzem — na Kung dłużej żyło tylko to, co mogło żyć w wodzie.

Rodzaj roślinności i stopień wzniesienia terenu wskazywały, że znaleźli się w obszarze zalewanym co najwyżej na godzinę w ciągu dwudziestu, a po dalszych wskazówkach przewodnika wyjechali na wiecznie suchy kawał łąki. Ludzie zmieniliby ją natychmiast w pole uprawne i zakultywowali. Kungowie traktowali ją jak pustynię.

Przejechali przez grań.

Przed nimi znajdowała się okrągła dolina, oczywiście z jeziorem pośrodku. W jego centrum kołysał się łagodnie statek kosmiczny wyglądający niczym ciastko z dziurą w środku.

— To Neutrino General Motors, przeznaczony do lądowań i startów planetarnych, wyposażony w krawędziowy motor fuzyjny, hamulec spindli, trzydzieści cztery kabiny i dodatkowe gadżety do wyboru — ocenił Marco, zapalając fajkę. — Latałem kiedyś takim, wewnętrzne systemy nie są najlepsze. Został opracowany, by sprostać zapotrzebowaniu, które nigdy się nie pojawiło.

— Ma jakieś uzbrojenie? — spytała słabo Kin.

— Jalo! — wrzasnął kruk.

— Wolałbym nie znaleźć się przy dyszy jego silnika — stwierdził Marco.

Przewodnik z przerażeniem przyglądał się jego fajce.

— Poza tym ma bardzo obszerną ładownię: można tam zmieścić dużo dziwnych rzeczy — dodał. — Możesz sobie wybrać.

Ledwie wysiedli, podchodząc do otwartej śluzy, przewodnik ile mocy w silniku zawrócił i odjechał.

— Wygląda na to, że wydostać się stąd można, jedynie odlatując — oceniła Kin. — Ciekawe, co go tak przeraziło?

— Ja — poinformował ją rzeczowo Marco, poruszając się bezszelestnie.

Nagle syknął i zamarł w wyjściowej pozycji bojowej.

Korytarzem ku śluzie zbliżała się postać, której widok uruchomił Kin pamięć gatunkową. Ta zaś nakazywała odszukać wysokie drzewo i wspiąć się na nie. Natychmiast. Albo jeszcze szybciej. To, co zbliżało się w ich stronę, organicznie przystosowane było do rwania pazurami i szarpania kłami. Kin spacyfikowała spóźnioną pamięć gatunkową i wyszczerzyła się uprzejmie.

Shand ledwie mógł się wyprostować w korytarzu, nie dotykając niewielkimi uszkami sufitu, co oznaczało, że korytarz ma trzy metry wysokości. Zwyczajem swej rasy stał jednak na ugiętych kolanach i nieco przygarbiony, jak zawsze gdy znajdował się w artefaktach innych ras, zupełnie jakby się bał, że przez przypadek kogoś zje.

On, a raczej ona była równie szeroka jak wysoka, co także było typowe, oraz miała potężne ręce zakończone zrogowaciałymi kostkami na dłoniach, mogącymi w razie konieczności spełniać funkcję drugiej pary nóg. Całość wyglądała niczym inteligentny niedźwiedź o lornetkowym spojrzeniu, wysoko sklepionej czaszce i paru morsach wśród przodków. Shandy miały bowiem imponującą parę kłów pierwotnie używanych do odrywania mięczaków z dna zamarzających oceanów. Teraz były bezużytecznym przeżytkiem, więc rzeźbiono je we wzory oznaczające pozycję społeczną zajmowaną przez danego osobnika. Trąba zaś…

— Skońcyłaś się patseć? — wysepleniła z naganą przybyła.

W rzeźbach na kłach było coś dziwnie znajomego. Na wszelki wypadek Kin wsadziła sobie dwa palce w kąciki ust dla podobnego efektu akustycznego i powiedziała uprzejmie po shandyjsku:

— Jestem Krewna-Sucha-Prawie-Do-Cna, a kung to Mały-wariat-dojdzie-daleko. Witani cię jak najtłuściej, przedstawicielko Dolnej Conwexi Rejonu Delty Moraine, o ile się bardzo nie mylę.

— Gratuluję ci opanowania mowy. Moje imię ma pięćdziesiąt sześć sylab, ale możesz mi mówić Silver. Też się wybieracie na płaski świat? Ten kung jest niebezpieczny? Bo wygląda na nerwowego.

— Myślę, że to dlatego, że nie rozumie shandyjskiego, chociaż oni wszyscy są nerwowi. Pewnie przez te nagłe pływy. Tak w ogóle uważa się za człowieka, ale nie naciskaj go w tej sprawie.

— O czym gadacie? — spytał podejrzliwie Marco.

Nim dotarli na pokład obserwacyjny prowadzeni przez Silver, osiągnęli kompromis: Silver rozumiała wspólny, ale nie mówiła nim z uwagi na kły, toteż Kin i Marco rozmawiali w tym języku, natomiast Kin tłumaczyła mu jej wypowiedzi z shandyjskiego. Przy okazji i pewnym wysiłku translatorskim wyszło, że Silver jest socjologiem, historykiem porównawczym, lingwistą i pasterzem.

— Wszystko razem? — zdziwił się kung.

— Kiedyś znałam jednego shanda, który był dźwigowym, biochemikiem i łowcą wydr — uświadomiła go Kin.

— Dotarłam tu wczoraj — wyjaśniła Silver. — Pracowałam nad przediquatycznym, kiedy ten człowiek…

— Znamy go — przerwała jej Kin. — Co ci zaoferował?

— Nie rozumiem.

— Przynęta. Żeby lecieć z nim do płaskiego świata?

— A, rozumiem. Nic. A powinien? Po przetłumaczeniu Marco spojrzał na nią dziwnie, parsknął i ruszył na zwiedzanie ładowni.

— Twoje nazwisko brzmi znajomo — zauważyła Silver.

— Napisałam książkę Ciągłe tworzenie.

— Doprawdy? — Silver uśmiechnęła się uprzejmie.

Marco zniknął, więc przespacerowały się po części mieszkalnej. Z każdym krokiem Kin robiło się mniej przyjemnie — to naprawdę był dziwny statek. Po pierwsze, został przerobiony: zostawiono cztery kabiny mieszkalne, resztę zajmował olbrzymi zbiornik paliwa. Po drugie, statek został zaprojektowany jako zabawka bogatego idioty, bo tylko ktoś taki (albo szpieg) używał statku mogącego samodzielnie startować i lądować na planetach, a w dodatku latać w kosmosie.

No bo tak: każda użyteczna planeta miała Linę, a żeby dostać się na górną stację innej Liny, potrzebne było hermetyczne pudło z silnikami wysokości i matryca Gdzieniebądzia. Istniała co prawda grupa wyspecjalizowanych handlarzy i biur turystycznych posiadająca statki przystosowane do lotów wewnątrz układowych. Istniały też jednostki mogące latać w razie konieczności na trasie powierzchnia-orbita i z powrotem. Ale nikt nie potrzebował statku mogącego robić to wszystko.

A ten mógł. I to zaczynało Kin podniecać. Liny i matryce podzieliły przestrzeń na przerwy między identycznie zaprojektowanymi stacjami, z których droga prowadziła tylko w dół. Ten statek był zdecydowanie inny.

Był też wyposażony w największy model garkotłuka, jaki w życiu widziała. Mógł on wytworzyć wszystko: od thermidora z homara do trocin. Był w stanie produkować nawet proteiny, przyswajane przez shandy.

Izba chorych nie przyniosłaby wstydu sporemu miastu, a lodówka była tak zaopatrzona, że Kin opadła szczęka. Silver nie bardzo rozumiała dlaczego.

— Mięso, ryby, liście, nic nadzwyczajnego: zwyczajne ludzkie jedzenie.

Kin wskazała garkotłuka mruczącego do siebie zalotnie.

— Słyszałaś, żeby to kiedykolwiek się zepsuło? — spytała.

— Gdyby się psuły, ludzie nigdy nie wpuściliby nas do kosmosu — odparła rzeczowo Silver.

— To po co marnować miejsce i paliwo na przewożenie tego śmiecia? Że o lodówce nie wspomnę. Gdyby był nerwowy, zabrałby jedzenie dla ciebie… ano tak! zapomniałam, że on jest stary.

— Stary?

— Stary na tyle, by nie ufać maszynom i mieć wymagania co do produkowanego przez nie jedzenia. Zawartość tej lodówki musiała kosztować majątek.

— Wyjaśnij, proszę, co rozumiesz przez „stary” — uparła się Silver.

Gdy Kin skończyła wyjaśniać, zdała sobie sprawę, że tamta przygląda się jej — łagodnie mówiąc — dziwnie.

— Wy, ludzie, musicie mieć fioła na punkcie kosmosu — oceniła.

Do pomieszczenia bezszelestnie wszedł Marco, trzęsąc się z wściekłości.

— Co to jest za statek? — spytał bez wstępów. — W ładowni jest dość broni, żeby przestrzelić na wylot planetę!

— Ręcznej pewnie też nie brakuje — mruknęła Kin. Zaczęła bardzo szybko myśleć.

— Nie brakuje. Jak zgadłaś?

— Nie zgadywałam, powinnam tylko się tego znacznie wcześniej domyślić. Silver, znalazłaś jakąś wiadomość od Jala, jak tu przybyłaś?

— Kung-przewodnik mówił, że mamy czekać. Dlaczego?

— Marco, tu gdzieś muszą być kombinezony kosmiczne. Gdy się w nie ubierzemy, zdołasz uruchomić procedurę awaryjnej ewakuacji?

— Na planecie? Statek imploduje. Muszę wystartować i wznieść się powyżej…

— To automatyczny Clipe kalibru.0003. Jak skoczycie na mnie równocześnie, może wszystkich nie trafię, ale nie wiecie, od kogo zacznę — głos należał do Jala.

Sam Jalo stał w drzwiach, trzymając w dłoni pistolet z nonszalancją wskazującą na wprawę w użyciu. Kin przypomniała sobie, co może zrobić strumień igieł z takiej broni, i zdecydowała się pozostać naprawdę nieruchomo. Zerknęła na Silver. Ta nie patrzyła na Jalo, tylko na kunga.

Marco stał na ugiętych nogach. Ręce trzymał lekko zgięte z dala od ciała niczym dawni rewolwerowcy i syczał cicho.

— Powiedz temu czemuś, że jak zaatakuje, będę strzelał! — ostrzegł Jalo. — Powiedz mu!

— Wiesz, że cię rozumie — odparła chłodno Kin.

— Tu zaraz będzie pobojowisko — dodała Silver po shandyjsku. — Nikt nie grozi kungowi bezkarnie.

— Marco prawnie jest człowiekiem — odparła Kin we wspólnym.

— To mnie właśnie zmyliło — warknął Jalo. — Kazałem tej agencji komputerowej na Prawdziwej Ziemi wybrać trzy osoby spełniające określone warunki. Podali mi was, tylko, durnie, nawet się nie zająknęli, że dwie z tych trzech osób nie są ludźmi.

— Ale musieli podać planety, na których się urodziliśmy — zauważyła Kin.

— Co z tego? Żaba urodził się na Ziemi, a niedźwiedź na statku orbitującym wokół Shand. Czy nikt tu nie zwraca uwagi na rasę? Podurnieliście do reszty?! Prawnie człowiek! Też idiotyzm. Nie ruszać się.

— Tak się zastanawiałam, gdzie jesteś… powinnam poszukać fragmentu niewyraźnego korytarza… złodzieju.

— Przykre, ale prawdziwe — uśmiechnął się krzywo. — Postępuję zupełnie jak twoja Kompania używająca kradzionych maszyn i techniki, jak na przykład Liny.

— Nieprawda — obruszyła się Kin. — Kompania administruje nimi dla wspólnego dobra. — Doskonale. Profity tej podróży przeznaczymy dla mojego ogólnego dobra.

Znałem LeVine’a i resztę, trenowaliśmy razem. Coś mi się należy od przyszłych pokoleń i mam zamiar sobie to wypłacić.

Coś małego i czarnego pojawiło się zza zakrętu korytarza za jego plecami. Kin przypomniała sobie, że Marco — jako zdeklarowany człowiek — zabrał się do oswajania kruka. Właśnie zbliżała się pora karmienia.

— Potrzebuję pomocy — dodał Jalo.

— Masz mieszek-fałszerza, mało ci?

— Z tym, co na nas czeka, możemy stworzyć własną Kompanię. — Jalo wyjął z kieszeni taśmę nawigacyjną. — Wszystko jest tutaj!

— Folałapym mofić pes pistoletu — wyartykułowała z trudem Silver. — To niemiłe.

Kruk podfrunął, wylądował Jałowi na ramieniu i wrzasnął przeraźliwie prosto do jego ucha…

…strumień igieł wbił się w sufit z cichym świstem…

…a Marco poruszył się tak szybko, że pozostali zauważyli to, gdy siedział okrakiem na powalonym Jalu, trzymając w jednej dłoni pistolet, a trzy pozostałe w gotowości do rozwalenia mu czaszki…

…nagle mrugnął, rozejrzał się i pochylił nad Jąłem.

— Nie żyje — stwierdził zdumiony. — A nawet mu nie przyłożyłem.

Kin uklękła przy leżącym.

— Umarł, zanim go dopadłeś — pocieszyła kunga.

Widziała, jak natychmiast po wrzasku kruka twarz Jala zrobiła się trupioblada. Upadł, zanim Marco znalazł się przy nim.

Загрузка...