Jalo był wystarczająco świeżym nieboszczykiem, by warto było go zapakować do pokładowego medyka, który naturalnie natychmiast rozjarzył się wszystkimi czerwonymi lampkami. Kin sprawdziła diagnozę: popękane naczynia, naderwane organy, uszkodzenie mózgu… kiedy dotrą na jakąś ludzką planetę, czeka go co najmniej sześć miesięcy zbiornika rezurekcyjnego.
— Zawał? — zasugerowała Silver.
— I to solidny — dodała Kin. — Szczęściarz. Zapadła cisza. Kin odwróciła się i stwierdziła, że Silver przygląda jej się, nic nie rozumiejąc.
— Możemy to naprawić — wyjaśniła. — Za to gdyby Marco dorwał go żywego, nie byłoby co włożyć do zbiornika. On mu groził.
— Kungowie są paranoidalni — zgodziła się Silver. — Ale ten zachowuje się także jak człowiek.
— Widziałaś, jak się poruszał? To pozycja bojowa, choć mógł sobie z tego nie zdawać sprawy. On nie zna znaczenia słowa „strach”. Tak jak każdy kung.
— Aha. — Silver najwyraźniej z czegoś się ucieszyła. — Pół człowiek, pół kung. Ja wiem, co to jest strach, i teraz jestem po prostu przerażona.
— Wiem. Widzę.
(Przerwało jej kilka sekund zawrotu głowy i wieczność desperacji.)
Gdy wróciła jej zdolność widzenia, zauważyła, że statek spowija mgła pełna lodowców. Tak to przynajmniej wyglądało przez okno. Oraz że właśnie przestał wyć alarm. I że gdzieś zniknęło przyciąganie. Silver, nieprzytomna, unosiła się w pobliżu tego, co dotąd było sufitem.
Zreasumujmy… statek unosił się w jeziorze, a teraz unosił się w przestrzeni otoczony przez zamarznięte powietrze i spory kawałek jeziora. Na Kung musiała być niezła burza po tym, jak kilka hektarów sześciennych powietrza i wody zniknęło otoczone polem wytworzonym podczas skoku w Gdzieniebądź.
Ponieważ jej wrodzony geniusz czuł się nieco stłamszony w nieważkości, popłynęła, nieco się przy tym obijając, do sterowni. Tam zastała Marca pochylonego nad główną konsoletą niczym gigantyczny pająk i nawrzeszczała mu do ucha.
Jedynym skutkiem było to, że odwrócił ją ku ekranowi zajmującemu całą ścianę.
To, co tam zobaczyła, skutecznie odebrało jej mowę.
Po chwili odszukała Silver zajętą opatrywaniem rany ciętej na głowie i klnąc zawzięcie w kilku językach, ściągnęła ją, żeby też sobie popatrzyła.
Gdy film się skończył, puścili go jeszcze raz.
— Wsadziłem jego taśmę do komputera nawigacyjnego — wyjaśnił Mar co. — Film też tam był.
— Puść go jeszcze raz, chcę sprawdzić parę szczegółów — odezwała się Kin.
— Jakość obrazu jest wyjątkowo dobra — ocenił Marco.
— Musi być: miał być transmitowany przez kilkadziesiąt parseków…
— Fszpłaszam — odezwała się niespodziewanie Silver i zabrała się do odkręcania sobie kłów.
Kin przyglądała się temu na poły z przerażeniem, na poły z fascynacją — widziała co prawda shandy bez kłów, ale były to albo dzieci, albo kryminaliści. Silver ułożyła kły w skórzanym pudełku i oświadczyła:
— Żeby być dobrym lingwistą, trzeba być przygotowanym na poświęcenia. — Jej wspólny miał idealny akcent. — Jednak zanim podjęłam decyzję, długo się zastanawiałam. Ale nie o to mi chodzi. Marco Farfarer, czy uważasz mnie za osobnika nerwowego albo łatwo poddającego się nastrojom?
— Nie. A dlaczego?
— Bo chciałam ci powiedzieć, że jak jeszcze raz zrobisz podobny numer, to cię zabiję.
— A i tak uważałam, że jest to niemożliwe — dodała Kin z pospieszną dyplomacją. Marco przyjrzał się im uważnie.
— To nie jest niemożliwe, tylko ryzykowne i nielegalne — wyjaśnił starannie. — Jak się źle wystartuje, to można skończyć w jądrze najbliższej gwiazdy. Jeśli natomiast chodzi o twoje… oświadczenie, Silver, to przyjąłem je do wiadomości.
Oboje poważnie skinęli głowami, więc Kin postanowiła przejąć inicjatywę.
— Załatwione — oceniła promiennie. — Teraz film.
Po kolejnym pokazie nie ulegało wątpliwości, że albo film jest prawdziwy, albo Jalo był mistrzem od efektów specjalnych.
Mógł pokazywać rejony polarne Nowej Ziemi albo dowolny obszar Serendipity. Na pewno nie był to Njal czy Milkgaard, bo na tych planetach nie ma ptaków, a jedno z długich ujęć pokazywało ich klucz ze sporej odległości. Dopiero gdy Silver dała maksymalne powiększenie, okazało się, że to nie ptaki: końskie łby, czarne łuski i skórzaste skrzydła jako całość nigdy nie istniały, ale Kin znała ich nazwę z ziemskich legend — smoki. Leciały sobie nad morskim brzegiem i jeśli fale są tam normalnej wielkości, to wychodziło, że każdy liczy sobie z kilometr długości.
Poza tym były dalekie panoramy czegoś, co wyglądało jak miasta, i kilka zachodów słońca, w tym jeden z powietrza. No i kilkanaście widoków rozgwieżdżonego nieba.
— Wróćmy do tego powietrznego zachodu słońca — zaproponowała Kin. — Co tu się nie zgadza…?
— Horyzont — oznajmił Marco.
Rzeczywiście był dziwnie spłaszczony. Ale coś jeszcze nie pasowało w tym obrazie…
— Gdyby nie, to mógłby to być dowolny ludzki świat — oceniła Silver.
— Zabawne — dodała Kin. — Jalo mówił o płaskiej Ziemi, a nie o płaskim świecie…
— To akurat mnie nie zaskakuje: ludzie byli jedyną rasą hołubiącą prymitywną koncepcję płaskiego świata — Marco przewinął film do widoków gwiazd. — Jak mi nie wierzysz, możesz sprawdzić. Kungowie wierzyli, że żyją we wnętrzu kuli, a shandy miały dwa słońca, które od początku uczyły je podstaw kosmologii.
Kin sprawdziła to potem w pokładowej bibliotece i okazało się, że Marco ma rację. Ale dowodziło to jedynie, że ludzie byli głupawi i nader egocentryczni. Obcy wiedzieli o tym od dawna.
— Dokładnie jak to wygląda, będziemy mogli ocenić, gdy tam dolecimy — dodał Marco.
— Stop! Co masz na myśli, mówiąc: kiedy dolecimy? — ocknęła się Kin.
— To, że już jesteśmy w drodze. Ten jęk przed chwilą to było załadowanie matrycy.
— A dokładnie gdzie jesteśmy teraz?
— Pół miliona kilometrów od powierzchni Kung.
— Zawracaj! Ja nigdzie nie lecę! Wysiadam! — oświadczyła Kin.
— A co konkretnie planujesz?
Kin musiała przyznać, że pytanie ją zaskoczyło.
— Och… powinniśmy go zawieźć do kliniki — powiedziała w końcu. — Możemy poczekać i… no… — Urwała, bo nawet w jej uszach zabrzmiało to głupio.
— Mamy kurs, statek i czas — podsumował Marco. — W sarkofagu nic mu nie będzie. Jeśli nie polecimy, zaraz będziemy się musieli tłumaczyć, a Kompania i tak będzie miała do ciebie pretensje, że nie zgłosiłaś się do nich natychmiast.
Kin spojrzała na Silver, ale ta tylko skinęła głową i dodała:
— Nie chciałabym stracić takiej okazji.
— Posłuchajcie! Ten lot z Jąłem wydawał się dobrym pomysłem, ale teraz nie mamy pojęcia, na co się porywamy. Po prostu próbuję być inteligentnie ostrożna, to wszystko.
— I to by było na tyle, jeśli chodzi o słynną małpią ciekawość — ocenił Marco, spoglądając wymownie na Silver. — Żeby nie wdawać się w detale typu…
— Poszaleliście! Oboje!
Marco wzruszył ramionami, co przy podwójnym ich zestawie wyglądało szczególnie malowniczo, i odwinął się z fotela pilota, czyli — mówiąc mniej poetycznie — wstał.
— Dobra. Jak się upierasz, to odwieź nas z powrotem.
Kin opadła na fotel i opuściła ekran na wygodną dla siebie wysokość, po czym rozejrzała się po półkolistej tablicy rozdzielczej. Kilka wskaźników wyglądało znajomo — prawie rozpoznała kontrolki klimatyzacji i temperatury. Reszta była jednym wielkim bezsensem — zawsze latała inteligentniejszymi statkami.
— Nie umiem go pilotować! — oświadczyła. — 1 dobrze o tym wiesz!
— Miło, że ty też o tym wiesz. — Marco spojrzał na zegarek. — Może byście się tak zdrzemnęły?
Kin leżała i myślała, bo sen jakoś się nie zjawiał. Głównie o stereotypach i o obcych. Kungowie byli paranoidalni, żądni krwi i przesądni. Shandy spokojne, żądne krwi i okazjonalnie ludożercze. A według obu tych ras ludzie byli żądni krwi, dumni i lubili niepotrzebne ryzyko. Wszyscy uważali, że ehfty były zabawne, a nikt nie miał pojęcia, co ehfty sądziły o pozostałych.
Prawda — raz się zdarzyło, że czterech kungów dostało się na pokład ludzkiego statku i nim ostatniego zabito, zdołali utłuc trzydziestu pięciu członków załogi.
Fakt, że przy jakichś dyplomatyczno-oficjalnych okazjach shandy z wielką pompą zjadały ludzi. I co z tego? Nie można tego ocenić, dopóki nie potrafi się myśleć tak jak obcy. A nikt nie umie myśleć jak przedstawiciel innej inteligentnej rasy. Wszyscy sądzą, że to przedstawiciele tej samej, tylko przebrani, bo inaczej współżycie byłoby niemożliwe. Każdy ma co prawda świadomość, że inne rasy wykształciły się na innych planetach i muszą być inne, ale jest to świadomość bardziej teoretycznej natury… Nagle siadła, nasłuchując… statek pomrukiwał do siebie i był to jedyny słyszalny dźwięk. To, co nie dawało jej spokoju, właśnie przebiło się do świadomości. Musiała to sprawdzić, nie tracąc nawet czasu na ubieranie się…
Dziesięć minut później weszła do sterowni, w której Marco wciąż stał na stanowisku.
— Marco?
Odruchowo podskoczył, odepchnął ekran i odwrócił się wykrzywiony w uśmiechu.
— Wszystko przebiega zgodnie z planem. Co tam masz? Plastykową abstrakcję?
— To klatka kruka. Jest z bioplastyku, który topi się w temperaturze powyżej tysiąca stopni. Znalazłam ją w śluzie — odparła, podając mu bezkształtną masę.
Marco obrócił ją w dłoniach i wzruszył ramionami.
— Te ptaki są inteligentne?
— Może są, ale na pewno nie mają palników pod ogonami.
Przez chwilę oboje w milczeniu przyglądali się stopionej klatce.
— Jalo mógł to zrobić… — zaproponował niepewnie Marco. — Nie mógł. Był tak jak my zaskoczony widokiem ptaka.
— Powiedziałabym, że nawet bardziej. Nie lubię takich tajemnic. Widziałeś ostatnio kruka?
— Od śmierci Jala nie. — Marco przechylił się i włączył alarm.
Na całym statku zawyły syreny i rozdzwoniły się dzwonki — po czterdziestu sekundach do sterowni wpadła Silver, jeszcze przysypana śniegiem wypełniającym jej jamę sypialną. Wyhamowała, widząc, że oboje jej się przyglądają, i warknęła pytająco:
— To ma być jakiś ludzki żart?
Czym prędzej powiedzieli jej, o co chodzi.
— Rzeczywiście dziwne — zgodziła się Silver. — Powinniśmy chyba przeszukać statek…
Marco westchnął i wygłosił dłuższą przemowę na temat małych schowków, jakie znajdują się na każdym statku kosmicznym, oraz podał malownicze szczegóły, co może nastąpić, gdy coś małego, pierzastego i zdeterminowanego dostanie się do przewodu wentylacyjnego albo zapłacze w kable.
— No dobra — podsumowała Kin. — To co robimy?
— Wy wracacie do swoich kabin, sprawdzacie je dokładnie i uszczelniacie drzwi. Ja wypuszczę powietrze z reszty statku, tworząc podciśnienie. Standardowa procedura deratyzacyjna.
— Zabijesz go — zauważyła rzeczowo Kin.
— No to co?
Czekając na zakończenie całej procedury, Marco przelotnie zastanowił się, skąd się w ogóle wziął ten cały kruk, ale potem skoncentrował się na czymś znacznie istotniejszym. Mianowicie na tym, czy któraś ze współtowarzyszek podróży zauważyła, że gwizdnął martwemu Jałowi magiczny mieszek. Tak na wszelki wypadek…
Silver po przeszukaniach (z zerowym zresztą wynikiem) swej kabiny, zresztą zupełnie zamarzniętej, poświęciła się rozważaniom, czy którekolwiek z pozostałych zauważyło, jak zabiera mieszek ze schowka Marca i wkłada do własnego. Żeby potem móc go w spokoju zbadać…
Kin po przetrząśnięciu kabiny położyła się wygodnie, obserwując pulsujące, czerwone światło nad drzwiami, oznaczające, że na korytarzu nie ma powietrza, i czując przelotną sympatię dla kruka. A potem skupiła się na rozważeniu, czy ktoś dostrzegł, że zabrała mieszek z kryjówki Silver i wyrzuciła do zsypu podczas skoku w Gdzieniebądź. Teraz mieszek, o ile jeszcze istniał, leciał sobie prosto do krańca wszechświata napędzany ciągłym strumieniem banknotów.
W czterech miejscach w kadłubie rozmieszczone były śluzy powietrzne zamontowane zgodnie z przepisami bezpieczeństwa, by podczas nagłej dekompresji członkowie załogi mieli większe szansę ratunku, niż gdyby mieli do dyspozycji tylko kombinezony kosmiczne. Pomysł sprawdził się już wielokrotnie.
Nad każdą zajętą śluzą powinno błyskać duże, czerwone światło, by ekipa ratunkowa nie musiała tracić czasu na sprawdzanie. Teraz jedno błyskało, tyle że nikt nie zwracał na nie uwagi.
Wewnątrz był kruk kurczowo trzymający się obułap drążka przy wlocie powietrza i myślący o przetrwaniu.
W jakiejś nudnej chwili, w które obfitują wszelkie podróże, Silver zażyczyła sobie w pokładowej bibliotece egzemplarza książki Kin Arad. Okazało się, że egzemplarza nie ma, jest natomiast streszczenie z „Przeglądu Literackiego Dziesięciu Światów” poprzedzone stu sześćdziesięcioma linijkami tekstu dotyczącego udziału autorki w ponownym odkryciu zasad produkcji papieru. Streszczenie zaczynało się następująco: „Głównym osiągnięciem autorki jest zebranie kilkunastu odkryć archeologicznych, paleontologicznych i astronomicznych w jedną spójną teorię. Teraz łatwo powiedzieć, że teoria ta była od dawna oczywista. Właśnie ta oczywistość powodowała całkowite jej ukrycie. Jedynie konstruktor planet przyzwyczajony do syntetycznego myślenia i będący jednostką wybitnie oczytaną mógł ją odkryć”.
A teoria była taka:
Były sobie spindle. Telepaci tak telepatyczni, że na jednej planecie nie mogło ich przebywać więcej niż tysiąc równocześnie, bo wywoływały mentalny hałas nie do wytrzymania. Pozostawiły po sobie biblioteki i urządzenia, dzięki którym wiadomo, że były w stanie przekształcać planety, dostosowując je do własnych potrzeb. Wiadomo też, że potrzebowały dużo przestrzeni do życia i myślenia i że były dumne. Ich dumę szlag trafił, gdy na planecie Bery pod półmilionową warstwą granitu odkryły pozostałości warstwiarki wheelerów. Okazało się, że wbrew temu, o czym były głęboko przekonane, wcale nie były pierwszymi panami Stworzenia — wheelerzy wyprzedzili ich o jakieś pół miliarda lat. Szok był taki, że spindle przestały się rozmnażać.
Większość tego, co jest znane, zawdzięcza się wrakowi statku spindli, który został przechwycony w ziemskim systemie słonecznym. Był on jakby latającą biblioteką, dzięki czemu niewiele ucierpiał po wielokrotnym trafieniu przez meteoryty. Miał sto mil średnicy i załogę złożoną z trzech spindli. Większość powierzchni tworzyła pusta przestrzeń niezbędna do myślenia i życia członków załogi. A inne rasy uważają, że mają problemy z przeludnieniem…
Wheelerzy wyglądali jak krzemowe półkule wyposażone w trzy naturalne koła. Przynajmniej nic więcej nie ocalało, lecz pod granitem dało się znaleźć pozostałości ich miast, toteż powoli poznano ich cywilizację. Mieli zapisy dotyczące jeszcze wcześniejszej rasy zwanej paleotechami. Mieli oni tworzyć gwiazdy Typu II razem z układami planetarnymi. Jedną z ich specjalności było wywoływanie supernowych, by stworzyć ciężkie pierwiastki. Dlaczego? A dlaczego nie? Paleotechów nie było łatwo zrozumieć (Kin Arad udzieliła całkiem zadowalającej odpowiedzi na pytanie, dlaczego tworzyli gwiazdy: „Bo mogli”).
Pewnego razu statek, który wypadł z Gdzieniebądzia w wyniku uszkodzeń, odnalazł martwego paleotecha w mało znanym rejonie Galaktyki. Martwego według obecnie przyjętych zasad (Kin Arad zauważyła słusznie, że mogli żyć według innej skali czasowej i to, co nam wydaje się martwym truchłem, w realiach czasu metagalaktycznego może być całkiem żwawym organizmem). W każdym razie był to cienkościenny walec liczący pół miliona mil.
Legendy wheelerów mówią o gładkim, wypolerowanym świecie zawierającym zapis całej historii paleotechów wraz z legendami dotyczącymi poprzedzającej ich rasy chtonów, budujących ponoć gwiazdy z materii kosmicznej, oraz jeszcze wcześniejszych RIME, którzy wytwarzali wodór jako efekt przemiany materii…
Wniosek:
Rasy powstają i zmieniają wszechświat, dostosowując go do swych potrzeb, po czym wymierają. Pojawiają się inne rasy, które także zmieniają zastany wszechświat według własnego gustu i również wymierają. Itd., itp., cdn. I tak od samego początku, gdy była nicość. Proces ciągłego tworzenia jest tym, dzięki czemu istnieje wszechświat, nigdy bowiem nie było czegoś takiego jak naturalny wszechświat.
(Kin Arad nie wytrzymała kiedyś podczas dyskusji, gdy jeden z mówców krytykował rasę spindli, ponieważ manipulowały one planetami i ich stanem. Odparła, że gdyby tego nie robiły, to Ziemia wciąż byłaby mieszanką płynnych skał i ciężkich chmur. Oprócz tego, że umożliwiły powstanie na niej życia i zaopatrzyły w solidny księżyc, to jeszcze dały ludziom przeszłość. To dzięki ich programowaniu warstwiarki położyły liczącą kilkaset metrów grubości warstwę zawierającą skamieliny istot, które nigdy nie istniały, jak ichtiozaury, trylobity czy kreda. Może nie czuły się normalnie bez takiej warstwy, podobnie jak gdy w promieniu pięćdziesięciu mil był inny przedstawiciel ich rasy, a może miały takie poczucie humoru. Prywatnie Kin uważała, że była to dla nich forma sztuki. Tym ciekawsza, że nie przewidziana do oglądania przez nikogo.)
Przedłużającą się podróż Kin wykorzystała na zwiedzenie ładowni. I była pod wrażeniem. Gdyby Marco skierował się na planetę kierowaną przez chwiejny rząd, broni było dość na zwycięską wojnę domową, poczynając od kompletnego systemu rakietowego, kończąc na jakimś ręcznym samopale strzelającym zaostrzonymi drewnianymi kulami.
Statek — nie złożyło im się dotąd nazwać go w żaden sposób — wyszedł z Gdzieniebądzia. Po chwili Marco odprężył się i przestał zwisać nad kontrolkami: nie przywitała ich żadna salwa.
W ogóle nic ich nie przywitało. W pobliżu nie było nawet gwiazdy.
— Jesteśmy nadal na granicy poznanej przestrzeni — ocenił Marco. — Ten błękitny olbrzym to Dagda Secundus. Jesteśmy od niego o jakieś pół roku świetlnego.
— Ciekawe, po co tu się zjawiliśmy — zastanowiła się Kin. — Gwiazda tego typu nie powinna w ogóle mieć planet, a co dopiero takich przyjemnych i słonecznych.
— Komputer szuka — mruknął ponuro Marco. — Igła i siano. Znajdziemy może jakąś zamarzniętą skałę ruszającą się po orbicie z oszałamiającą prędkością dwudziestu węzłów.
— A tymczasem można by coś zjeść — zaproponowała Silver.
Każde z nich zaprogramowało garkotłuka na to, na co miało ochotę, i z gotowymi daniami wrócili do sterowni.
— Poczekamy z godzinę — zaproponowała Kin. — Chociaż nie wiem po co… ten obszar został już zbadany, wątpię, żeby zwiad kosmiczny przeoczył coś tak oczywistego jak planeta.
— Wątpię, żeby dokładnie szukali — dodała Silver.
Na chwilę znowu wszystko stanęło dęba, gdy komputer przestawił statek o kilka milionów mil, by zmierzyć paralaksę.
— Dotarliśmy tu zgodnie z taśmą Jala — odezwał się Marco. — Nie chciałbym…
Przerwał mu brzęczyk komputera i skoczył ku przyrządom.
Przy maksymalnym powiększeniu na ekranie było widać małą, niewyraźną półkulę.
Wszyscy przyjrzeli się jej z lekkim zaskoczeniem.
— Planeta — oceniła Kin.
— Raczej jasno oświetlona, jak na odległość od słońca — dodał Marco. — Pokryta lodem czy co? Silver odchrząknęła przepraszająco.
— Nie jestem astronomem, ale coś tu jest nie tak.
— Nie lód? To może Helium IV — zaproponował Marco.
— Nie zrozumiałeś mnie. Oświetlona półkula powinna być skierowana w stronę gwiazdy, prawda?
Teraz wszyscy przyjrzeli się planecie z nowym zainteresowaniem.
— Jasny szlag, ona ma rację! — wykrzyknął Marco. — To pół miliarda mil, powinienem dotrzeć tam jednym skokiem…
Przez moment jego cztery dłonie unosiły się nad pulpitem.
I opadły.
Spadało na nich niebo.
W końcu Marco, jak zahipnotyzowany, przekręcił statek i pod nimi rozpostarła się płaska Ziemia niczym talerz pełen kontynentów. Albo moneta rzucona przez niezdecydowanego boga.
Znajdowali się może z dwadzieścia tysięcy mil nad jej powierzchnią, lecąc nieco po skosie, mieli więc przed oczyma doskonale widoczną mapę czarnych lądów i srebrzystych mórz momentami przesłoniętych przez oświetlone blaskiem księżyca chmury. Z jednej strony dysku, na jego skraju, znajdowała się czapa polarna…
Kin zauważyła księżyc dopiero po chwili, gdyż nie było żadnego źródła tego blasku. No i były też gwiazdy — konkretnie między powierzchnią planety, a statkiem.
Owal prawie przezroczystej kuli pogrążony był w cieniu. Marco objaśnił wyniki pomiarów.
— Dysk znajduje się wewnątrz przezroczystej kuli o średnicy szesnastu tysięcy mil, na której zewnętrznej powierzchni są umocowane gwiazdy.
Jedna strona krawędzi dysku nagle pojaśniała zielonym ogniem, który otoczył po chwili całość, tak że wyglądała jak dziura w przestrzeni otoczona zielonymi płomieniami. Potem pojawił się tam jaśniejszy punkt i wzeszło słońce.
Jedno z urządzeń oświadczyło, że jest to zewnętrzny reaktor fuzyjny.
A wyglądał jak słońce.
Zielony kolor wziął się stąd, że Ziemię na dysku otaczał ocean spadający poza krawędź w liczącym trzydzieści pięć tysięcy mil wodospadzie. Słońce prześwitujące przez otaczający powierzchnię wodospad — nic dziwnego, że Jalo sfiksował.
Na świt pierwsza zareagowała Silver: zachichotała.
— Nazwał to płaską Ziemią, prawda? — spytała.
Kin przyjrzała się dokładniej — prawda, nie było Nowego Świata, ale Europa z częścią Azji i Afryki były jak najbardziej na miejscu. To faktycznie wyglądało jak Ziemia. I było płaskie.
Marco umieścił statek na szybkiej orbicie i przez trzy godziny nikt nie opuścił sterowni. Nawet Silver zrezygnowała z pory karmienia, zaspokajając ciekawość. Obserwowali wodospad przy maksymalnym powiększeniu. Woda spadała około pięćset mil, nim zmieniała się w parę, ale sam dysk miał tylko pięć mil grubości — od spodu był czarny niczym przestrzeń i całkowicie płaski.
— Ludzie wierzyli, że świat jest płaski i oparty na grzbietach czterech słoni — odezwała się niespodziewanie Silver.
— Tak? — zdziwiła się uprzejmie Kin. — A na czym stoją słonie?
— Na olbrzymim żółwiu płynącym przez przestrzeń. Kin spróbowała przetrawić ten pomysł, ale nie bardzo jej się to udało.
— Głupie. Czym on niby miałby oddychać?
— A skąd ja mam wiedzieć?! To mit twojej rasy, nie mojej.
— Bardziej mnie interesuje, jakim cudem ta woda cały czas leje się poza krawędź, a wciąż jest jej pod dostatkiem.
— Pewnie w parze ukryty jest molekularny przetak — oznajmił Marco, nie unosząc głowy znad ekranów. — Wodociągi to pestka…
— Molekularne co? — zdziwiła się Kin.
— Przetak… no, sito! Ważniejsze jest co innego: gdzie są mieszkańcy? To przecież sztuczny twór.
— Nikt nie próbował nawiązać z nami łączności?
— A jak ci się wydaje po mojej reakcji?
— Zakładam, że nie próbował. Może to i dobrze, biorąc pod uwagę ten arsenał w ładowni.
— Cały czas biorę go pod uwagę i za każdym razem mam wrażenie, że ktoś zdolny do zbudowania czegoś takiego nie przejmowałby się nim, nawet gdyby ładownia była trzy razy większa.
— Może mieszkańcy nie żyją — zasugerowała Silver. Kin i Marco spojrzeli po sobie tępawo.
— Nieprawdopodobne — ocenił Marco. — Bardziej możliwe, że przeszli już etap ohydnej fizycznej egzystencji i choćby w tej chwili zajmują się czymś tak sympatycznym jak pieprzenie niezgłębionego.
— To któregoś dnia czeka ich szok — skomentowała Kin. — Ta paranoja wymaga niezłej energii, żeby działać. Orbita słońca jest niewłaściwa, morza tylko cudem jeszcze nie są puste. Po co im własne gwiazdy, skoro wokół jest masa prawdziwych…
— To ostatnie akurat jest logiczne — przerwał jej Marco. — Wygląda na to, że ta kula jest przezroczysta jedynie z zewnątrz. Dla nich nie jest przezroczysta, tylko nie pytaj mnie dlaczego.
— Lądujemy? — zainteresowała się Silver.
— Jak? — spytała Kin.
— Bez problemu — skrzywił się Marco. — W przezroczystej kuli jest dziura o średnicy osiemdziesięciu metrów. Przelecieliśmy nad nią ostatnim razem.
— Co?!
— Byłaś zajęta oglądaniem wodospadu, a nie wydało mi się to aż tak ważne, żeby ci przerywać. Najwyraźniej mieszkańcy są na etapie podróży kosmicznych.