6

Nim zdążył zwiać, Kin przystąpiła do drugiej fazy spotkania zapoznawczego — zaczęła gwizdać Mrs.Widgery’s Lodger. Silver zaczęła tańczyć, skacząc niezgrabnie po piasku z miną wskazującą na zaawansowane obrzydzenie do samej siebie. Ale trzymała rytm, a Kin, która wcześniej widziała ją poruszającą się płynnie niczym olej, wiedziała, że udawanie kosztuje ją sporo wysiłku. Była pełna podziwu dla jej niezgrabności. Ale niezgrabne jest śmieszne. A śmieszne nie jest groźne.

Żeglarze, dotąd oddalający się ruchem jednostajnie przyspieszonym, zaczęli wracać. Kin przestała gwizdać, a Silver sapnęła z ulgą i przestała wzniecać fontanny piasku.

— Zdałaś — pochwaliła ją Kin. — Mało brakuje, żeby zaczęli cię karmić kostkami cukru w nagrodę. Odpocznij, tylko proszę cię, nie ziewaj! Marco!

Zapytany syknął potwierdzająco i wyszedł z krzaków.

W szarym kombinezonie i pelerynie z przerobionego termokoca wyglądał prawie jak człowiek. Prawda, zagłodzony i brzydki jak nieszczęście, o zbyt wielkich oczach, zbyt długim nosie i karnacji barwy stroju, ale człowiek. I do tego rudy. O tym, że nie były to prawdziwe włosy, żeglarze nie wiedzieli, ale skutecznie rekompensowały oczy i nos.

Obserwowali go z obawą, jednak żaden nie uciekł.

Jeden nawet podszedł do Leiva i warknął coś, wyciągając krótki miecz. Doprowadziło to do chwilowego zamieszania, które skończyło się tym, że mężczyzna leżał na piasku, a jego miecz dwadzieścia kroków dalej. Leiv przestał mu wykręcać rękę i kopnął między nogi. Leżący zawył, a Marco uniósł się z bojowego przykuca.

— Najwyższy czas zwodować łódź — zdecydowała Kin.

Silver podeszła do wbitej w plażę jednostki i naparła ramieniem na dziób. Przez chwilę nic się nie działo, a potem łódź zjechała po plaży prosto do wody. Kin ujęła Leiva za ramię i poprowadziła go w jej kierunku. Uczył się szybko: po trzech krokach zrozumiał, o co chodzi.

Po chwili wszyscy byli na pokładzie, garkotłuk mruczał cicho do siebie w pobliżu masztu, a wszyscy jak urzeczeni wpatrywali się w Silver unoszącą się nad falami na drugim końcu przymocowanej do dziobu Liny.

Zanim wypłynęli z martwej strefy i poczuli prąd, łódź pruła fale niczym śmigacz.


Podróż upamiętniły dwa wydarzenia.

Pierwsze zaczęło się od tego, że Marco dostał do ręki róg z jakąś słodkawo pachnącą substancją. Powąchał ją podejrzliwie, zmierzył wzrokiem Leiva, który wręczył mu naczynie, i wlał część zawartości do analizatora w garkotłuku.

— Hmm… jakaś odmiana płynnej glukozy… co o tym sądzisz, Kin?

— A co sądzi garkotłuk?

— Że spożywcze. Może to jakiś rodzaj napoju regeneracyjnego?

Wypił połowę, cmoknął, zaśmiał się cicho i wypił resztę.

A potem zaprogramował garkotłuka na produkcję mikstury. Kiedy załoga przestała z nabożnym podziwem traktować jednorazowe kubki plastykowe, zajęła się z entuzjazmem ich opróżnianiem. Robili to z taką samą szybkością, z jaką garkotłuk je napełniał. W krótkim czasie rozległy się spontaniczne śpiewy, a wiosła co rusz się ze sobą zderzały, ponieważ wioślarze tracili rytm. W końcu Kin, widząc błagalny wzrok Leiva, wyłączyła garkotłuka.

Z niezgrania wioślarzy skorzystała Silver mająca ochotę spróbować swych sił w tej materii — siadła na środku, złapała wiosło w każdą dłoń i zabrała się do roboty. Reszta wioślarzy stopniowo zaprzestała wiosłowania, ale nie miało to najmniejszego wpływu na szybkość poruszania się łodzi. Dopóki wiosła nie pękły.

Drugie zaczęło się od odwiedzin Marca u Kin, siedzącej na rufie w skórzanym namiocie i popijającej w zamyśleniu martini.

— Chcę pogadać — zaczął.

— A głowa ci już nie pęka?

— Tylko łupie. Ten napój musiał mieć jakieś zanieczyszczenia… Lepiej będzie, jak go nie ruszę… przez godzinę, albo coś koło tego. Chodzi zresztą nie o to, tylko o to — wyjął z torby przy pasie zwinięty arkusz plastyku i rozpostarł go: było to zdjęcie powierzchni dysku. — Kazałem to komputerowi zdrukować, zanim opuściliśmy statek.

— Dlaczego wcześniej mi go nie pokazałeś?

— Bo nie chciałem cię zachęcać do zwariowanych wypraw badawczych. Teraz i tak już jest za późno więc… Przyjrzyj się i powiedz mi, czego brak?

— Całej masy rzeczy i sam dobrze o tym wiesz. Nie ma Valhalli, dlatego Leiv znalazł wodospad. Nie ma Brazylii, Ocean Pokojowy jest mały i okrągły…

— A teraz sprawdź, czy czegoś nie przybyło. Kin sprawdziła.

— Nie wiem, chyba nie…

Dwustawowy kciuk kunga wskazał coś w centrum zdjęcia.

— Chmury nieco rozmazują kształt, ale tego tu na pewno nie powinno być. Nie dość, że na Morzu Karaibskim nie ma dużych wysp, to na pewno nie ma idealnie okrągłych wysp. W dodatku znajdujących się w geograficznym środku całego świata.

— I co z tego?

— Jak to co?! To anomalia: jeśli gdzieś możemy znaleźć cywilizację techniczną, to tylko tam. Ci tu to barbarzyńcy, inteligentni, ale gdzie im do lotów kosmicznych?! — Przyjrzał się uważnie Kin i dodał: — Obawiasz się, że to artefakt Kompanii? Przytaknęła bez słowa.

— Jest taka stara kungijska opowieść — powiedział niespodziewanie Marco głosem przypominającym prądy w lotnych piaskach. — O pewnym lordzie, który kazał wybudować wysoką wieżę. Gdy była gotowa, zwołał mądrych kungów i oznajmił, że da farmę ostrygową i słynne pola kelpu na Tchppch temu, kto określi jej wysokość, używając wyłącznie barometru. Ci, którym się to nie uda, zostaną zesłani na suche tereny, jak nakazuje obyczaj postępowania z przemądrzałymi. Mądrzy próbowali, ale udało im się określić wysokość jedynie z dokładnością do paru chetolów. Uznano to za niewystarczające i zesłano ich na suchości…

— Lubię ludowe mądrości, ale nie sądzisz, że…

— Aż tu pewnego dnia — zagłuszył ją Marco — zjawił się u lorda najmądrzejszy kung, który nie przyjął wyzwania. W tym czasie zaś odwiedził z barometrem budowniczego wieży i w zamian za barometr, który był naprawdę ładny, uzyskał od niego informację o dokładnej wysokości wieży…

Wokół pociemniało, a chwilę później w otworze namiotu pojawiła się głowa Silver.

— Fszepłaszam, sze pszeszkacam, ale mosze to fas zaintełesuje…

Wyszli na pokład, gdzie zastali niecodzienny widok — nikt nie wiosłował, za to wszyscy wpatrywali się w niebo. Zrobili więc to samo.

W górze widać było trzy punkciki poruszające się zupełnie jak odrzutowce.

— Smugi kondensacyjne — odezwał się Marco. — Najwyraźniej Oni zaczęli nas szukać. Nie będziemy musieli się trudzić i robić im prezentów…

— Co widzisz, Silver? — spytała Kin.

— Wyglądają jak latające jaszczury. Napęd zda się tajemniczy, ale wkrótce powinniśmy wiedzieć więcej, bo szybko tracą wysokość.

Leiv pociągnął Kin za rękę. Na pokładzie załoga metodycznie wyrzucała za burtę wiosła i pakunki i kolejno skakała do wody. Leiv desperacko próbował coś jej powiedzieć, ale dopiero po chwili znalazł właściwe słowo:

— Ogień? — zasugerował i nagłym pchnięciem posłał ją w dół.

Nim wyszła z szoku, zadziałał instynkt samozachowawczy: po kilku desperackich miotnięciach jej mięśnie przejęły kontrolę i wynurzyła się, parskając. Złapała się jakiegoś poręcznego wiosła i spojrzała w niebo. Punkty wykonały szeroki łuk i dał się słyszeć odległy huk towarzyszący przekraczaniu bariery dźwięku. Marco i Silver pozostali na łodzi.

Po chwili trzy jaszczurowate kształty z przypominającymi nietoperze skrzydłami przemknęły nad falami, okrążając łódź w pewnej odległości. Teraz wyraźnie dało się zauważyć ostre pazury i dym smużący się z ich nozdrzy. Odleciały na północ, nabrały wysokości i zawróciły. Gdyby to były samoloty, Kin byłaby pewna, że przygotowują się do nalotu bombowego.

Gdy pierwszy smok zaczął nurkować w stronę łodzi, Leiv położył jej dłoń na głowie i zdecydowanym ruchem wepchnął ją pod powierzchnię.

Kin wynurzyła się wściekła, ale zarejestrowała, że woda jest cieplejsza, a z łodzi unosi się dym.

Tuż obok łodzi pojawił się wodny pagórek i wyprysnął z niego Marco, klnąc i łapiąc powietrze równocześnie. Silniejszy plusk w pobliżu oznaczał powrót z głębin Silver.

— Co się stało? — sapnęła Kin.

— Unosił się nad pokładem i ział ogniem — odparła Silver.

— A żadna pieprzona jaszczurka nie będzie się tak wobec mnie zachowywać! — wrzasnął Marco i popłynął ku osmolonemu kadłubowi.

Wdrapał się na pokład, gdy drugi smok obniżył lot.

Silver z cichym pluskiem skierowała się ku zielonym głębinom.

Pływający wokół Kin jęknęli zgodnym chórem — pierwszy raz zobaczyli kunga bez ubrania. Wszystkimi górnymi kończynami złapał za wiosło, co powstrzymało atak — smok znieruchomiał nad wodą poza zasięgiem tej zaimprowizowanej broni i nabrał powietrza. Nie zdążył już zrobić wydechu, bo z wody wystrzeliło nagle coś dużego i złapało go za tylne łapy. Przez sekundę smok i Silver tak wisieli, po czym smocze skrzydła złożyły się z trzaskiem i oba stworzenia runęły do morza, czemu towarzyszył dziwny syk.

Trzeci smok musiał być najbardziej rozgarnięty, co zresztą potwierdzałoby regułę — najinteligentniejsi walczą na samym końcu. Co prawda za późno już było, by zrezygnował z nurkowania, ale zdołał z niego wyjść na wysokości masztu, hamując rozpostartymi skrzydłami niczym spadochronami. Marco wrzasnął i gdy smok przelatywał nad jego głową, skoczył, a ponieważ wcześniej zdążył włożyć pas, bez większego trudu zdołał go teraz dosiąść. Smok skręcił, próbując odzyskać równowagę, wrzasnął i rzucił się wyżej.

Po drugiej stronie łodzi coś się nagle zakotłowało, na powierzchni pojawiło się smocze skrzydło, a kadłub statku przechylił się gwałtownie, gdy wdrapywała się nań Silver. Pływający koło Kin powitali ten widok okrzykami i popłynęli do dymiącej jeszcze lekko łodzi.

Wysoko w górze pierwszy z atakujących i ostatni ocalały z trójki ryknął donośnie i pospiesznie odleciał na wschód, dzięki czemu Kin dostrzegła jego system napędowy. Skrzydła bowiem nie nadawały się do szybkiego lotu z uwagi na niezgrabność i palność. Do szybkiego lotu smok zwijał je na grzbiecie, wyciągał łeb pod brzuchem i wydychał gwałtownie strugę żółtego płomienia.

Z góry coś spadło.

Był to smoczy łeb.

W ślad za nim powoli spłynęła na rozpostartych skrzydłach reszta, szybując po spirali. Na grzbiecie wciąż siedział Marco, zawzięcie dźgając nożem. Gdy martwy smok z lekkim pluskiem osiadł na falach, rozległy się wiwaty. Szybko jednak zmieniły się w pełne złości pomruki, gdyż Silver uparła się wciągnąć na pokład swojego, jeszcze żywego smoka. Załoga pospiesznie odsunęła się pod przeciwległą burtę, dając Kin otwarte pole do obserwacji.

Smok niemrawo poruszał skrzydłami, ociekając wodą, aż w pewnym momencie uniósł łeb i kichnął. Dwa strumienie ciepłej wody trafiły Kin w nogi.

Marco z pomocą swych czterech ramion dostał się na pokład i uniósł zakrwawiony nóż, czemu cała załoga przyglądała się z nabożnym prawie podziwem. Krew miała czarną barwę, grzebień kunga krwawoczerwoną. Marco zawył:

— Refteg! Vmal refteg Pelc!

Silver odkręciła kły i skrzywiła się wymownie:

— Przypomnij mi co jakiś czas, że on jest oficjalnie człowiekiem — zaproponowała. — Bo co rusz zapominam.

— Przypomnę. A co zamierzasz zrobić z tym? Jeden z żeglarzy dobył miecza i podał go Silver rękojeścią do przodu, ale został zignorowany.

— Jest martwy, ale mamy ciało. Bardzo mnie ciekawi, jak istota organiczna może ziać ogniem — oznajmiła Silver, złapała smoka za szyję i pociągnęła ku rufie.

Do Kin podszedł dumny i napuszony Marco.

— Zatryumfowałem! — krzyknął donośnie.

— Tak, Marco.

— Wypowiedzieli nam wojnę! Wysłali smoki! Tylko mnie nie wzięli pod uwagę!

— Tak, Marco.

— A mimo wszystko pokonałem ich! — Nagle rozejrzał się przytomniej i mina mu zrzedła. — Uważasz mnie za szalonego kunga, prawda?

— Przez grzeczność nie…

— Jestem dumny z tego, że jestem człowiekiem! Pamiętaj o tym. A co do reszty… to, że jest się paranoikiem, nie znaczy, że Oni nie próbują cię dostać.

Kin spoglądała w ślad za nim, gdy podchodził do załogi, bojąc się wszystkiego oprócz fizycznego niebezpieczeństwa. Był tak samo ludzki jak tygrys.

Silver tymczasem obejrzała garkotłuka — maszyna nie była uszkodzona, ale plastykowa obudowa… nigdy już nie będzie sobą.

Gdy wioślarze wrócili do wioseł, Kin wyjęła ze skafandra zestaw narzędzi i zabrała się do badania smoczego ścierwa. Zestaw był nieduży, ale wszechstronny. Kosmonauci pozostawieni samym sobie na obcych planetach musieli dzięki niemu przeżyć lata. Kilku przeżyło.

Zaczęła od skalpela.

Chwilę później sięgnęła po multidłuto.

Po dłuższej chwili zajęła się montażem wibropiły.

Opętańczy wizg, jaki wydawało narzędzie, próbując przeciąć łuski, wywoływał ból zębów, ale zaparła się i go nie wyłączyła.

Dopóki nie pękł brzeszczot.

Wstała, podeszła do wiosłujących na zmianę Silver i Marca i kucnęła między nimi.

— Smoki mają napęd odrzutowy — oznajmiła. — Szyje mają wyłożone jakąś gąbczastą, lekką substancją przypominającą galaretę. Mimo użycia lasera nawet się nie rozgrzała.

— A reszta? — spytał Marco.

— To, co tu trzymam, to była wibropiła. Producent twierdzi, że powinna przeciąć stal kadłubową.

— Ale nic nie mówił o naftopędnych istotach żywych — dodała Silver.

— A co na to geiger?

— Nic, dopóki nie wsadziłam go w szyję. Wtedy mu się skala skończyła. To żywy reaktor atomowy, nie smok. I nie mówcie mi, że powstał w wyniku ewolucji, i to jeszcze na planecie typu Ziemi. To sztuczny twór organicznej budowy i tam, skąd przybył, znajdują się budowniczowie dysku!

— Środek dysku — powiedziała z namysłem Silver, opierając się nonszalancko o wiosło, i na widok głupiej miny Kin dodała: — Mam pewne zdolności lingwistyczne. Rozmawiałam z załogą, przynajmniej z bardziej rozgarniętymi. Czasami widuje się na niebie smoki, w tych rejonach przybywają ze wschodu, ale jeśli łódź płynie na południe, to lecą one z północnego wschodu. Logiczny jest wniosek, że ich siedziba znajduje się gdzieś w środkowej części planety. Czego się tak gapisz?

— Bo Marco też chce się dostać w tę okolicę. I chce im dać barometr… jak sądzę.


Następnego ranka znaleźli się na nieco wzburzonym morzu, które uspokoiło się dopiero, gdy wpłynęli w spory fiord pośród białych gór. Na końcu fiordu znajdowała się osada złożona z kamiennych, krytych darnią budowli, za którą rozciągały się mizerne łąki. Mieszkańcy, widząc okręt, rzucili się do pomostu, ale odbiegli jeszcze szybciej, gdy z pokładu zeskoczyła Silver i samodzielnie wepchnęła łódź na plażę. Załoga przyglądała się temu, nie ruszając się z miejsca, za to radośnie szczerząc szczerbate zębiska. Na dziobie przywiązany był łeb smoka o szklistych i nieco zezujących ślepiach.

Leiv zaprowadził ich do budowli o wysokim sklepieniu. Kin zastanawiała się, co też się stało z Grendelem. Naturalnie Grendel był obok, machając nadmiarem ramion i łypiąc podejrzliwie na tłum, jak zwykle w poszukiwaniu zamachowców. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do półmroku panującego wewnątrz, dostrzegła otwarte palenisko, na którym tlił się ogień, i siedzącego na prostym taborecie starego mężczyznę ze sztywno wysuniętą do przodu nogą. Był rudowłosy i rudobrody.

Na widok Leiva wstał i objęli się tak namiętnie, jakby istniała szansa, że któryś mimo wszystko spróbuje dziabnąć drugiego. W końcu Leiv przemówił.

Była to długa opowieść. Potem wyprowadził starego na zewnątrz, pokazując mu łeb martwego smoka i przedstawiając Silver, Marca i Kin. Stary parę razy obkuśtykał Marca, który spoglądał nań spode łba, a potem uśmiechnął się do Kin w sposób jednoznacznie wyrażający horyzontalne pragnienia.

Ośmieleni tym wrócili inni mieszkańcy osady. Na samym zaś końcu zjawili się dwaj mężczyźni w czarnych sukniach. Jeden z nich przyglądał się Marcowi z obawą i zawzięcie recytował coś półgłosem.

Silver obróciła się błyskawicznie.

I odpowiedziała w tym samym języku.

Od tego momentu tłumaczeniem zajmowała się Silver.


— Ten język to łacina, język Remeńskiego Imperium — wyjaśniła Silver. — Tyle że oni na Reme mówią Roma. Kim zastanowiła się.

— Romulus i Remus — powiedziała w końcu. — Założyciele Reme. Znasz tę legendę?

— Chyba spotkałam ją w jakiejś antologii folkloru.

— Wychodzi na to, że na dysku przywilej nazwania miasta wygrał Remus. Co jeszcze powiedzieli?

— Całą masę bzdur o demonach, jak to zwykle u dzikusów. Słyszałaś kiedyś słowo „troll”? Powtarzają je, patrząc na Marca. I drugą masę plotek o bogach. Jak sądzę.

Kin rozejrzała się ponownie — otaczali ją albo prawdziwi barbarzyńcy, albo doskonali aktorzy, w co nie bardzo mogła uwierzyć. Może bogami zwano tu budowniczych dysku?

— Wypytaj dokładniej o tych bogów — poleciła.

Nastąpiła dłuższa dyskusja z częstym wskazywaniem w niebo, co Leiv i jego ojciec uważnie obserwowali. W końcu Silver odsapnęła i zwróciła się do Kin:

— Zobaczymy, czy zrozumiałam wszystko właściwie. Bogów jest tu zatrzęsienie, ale najważniejszy nazywa się Christos. Jego najwyższy kapłan mieszka w Romie. Jest też jakiś inny bóg, który stworzył ten świat w sześć dni. Spodziewając się twojej reakcji, spytałam o szczegóły. Ten bóg stwórca miał pomocników, pomniejsze skrzydlate bóstwa. W tworzeniu brała też udział postać zwana Saitan, z opisu agitator. Oprócz tego cała masa typowych bogów.

— Sześć dni to za szybko — oceniła Kin. — Kompania potrzebuje sześć lat, mając do dyspozycji prefabrykaty. Szczerze mówiąc, włożyłabym tę historię między mity.

— Ale jest zadziwiająco prosta i spójna — wskazała Silver. — W większości mitologii świat tworzony jest przez jakieś bóstwo z krwi świętego żuka, trzustki ojczyma tegoż bóstwa czy innego bohatera.

Kin zmarszczyła brwi — na Ziemi kwitło wiele religii i wyeksportowano ich równie wiele co zaimportowano. Praktycznie było tyle samo ludzkich sekt zajmujących się skomplikowanymi rytuałami ehftów, co grup przystrojonych w długie, jaskrawe szaty shandów wędrujących przy wtórze bębenków i chóralnych śpiewów po skutych lodem ulicach rodzimej planety. Pracownicy Kompanii mieli wystarczająco dużo roboty z budowaniem planet albo nie zawracali sobie głowy takimi błyskotkami, albo też decydowali się na coś podstawowego i niekontrowersyjnego jak buddyzm czy wicca.

W swoim czasie z nudów próbowała rozmaitych wyznań — wstawała, klękała, wspinała się na góry, śpiewała chóralnie, recytowała na golasa, tańczyła, obracała się, modliła, wyrzekała i pościła. Czasami było to wesołe, czasami odrażające, ale zawsze nierealne i introwertyczne.

Ojciec Leiva wygłosił długą przemowę do jednego z kapłanów, który z kolei powtórzył ją Silver. Ta najpierw ryknęła śmiechem, potem przetłumaczyła:

— Chce kupić boski piec z Valhalli.

— Co?!

— Garkotłuka. Mówi, że wie, że w Valhalli wszyscy jedzą i piją bez końca, zawsze to wiedział. Teraz wie, skąd mają jedzenie i picie: z takich właśnie niebiańskich pieców.

— Powiedz mu, że nie jest na sprzedaż — poleciła Kin, wpatrując się w Eiricka.

Eiricka Rauda, zwanego Rudym lub Czerwonym. Na Ziemi, w samym sercu Valhalli, gdzie zbierały się w Długim Fiordzie wody wszystkich pięciu wewnętrznych mórz, wznosił się mocno zużyty kopiec. Zwano go Brodą Eiricka, gdyż wieść niosła, że jest to miejsce spoczynku bohatera. Była to wielka atrakcja turystyczna. Silver odetchnęła i dodała:

— I chce, żebyśmy poprawili słońce. Widząc minę Kin, kapłan zaczął powoli i wyraźnie mówić po łacinie. Silver symultanicznie tłumaczyła:

— W zimie nastąpiła wiosna, słońce czasami przygasa, a parokrotnie zdarzyło się w nocy, że gwiazdy mrugały. No i… coś się stało z jedną z planet…

Kin bez słowa weszła do budynku, w którym zostawili garkotłuka, zaprogramowała duży kubek piwa słodowego i wróciła z nim. Wetknęła je w dłonie Eiricka i poleciła Silver:

— Powiedz mu, że planeta to nasza sprawa. Powiedz mu, że jak tylko poznamy tajemnice tego świata, postaramy się o nową planetę i wyregulujemy słońce. On coś mówił o mrugających gwiazdach?

— To akurat nie wzbudziło większych sensacji, bo spodziewają się podobnych znaków. Ten Christos urodził się prawie tysiąc lat temu i spodziewają się jego powtórnego przyjścia, a mają temu towarzyszyć właśnie znaki na niebie. Ale jeśli możesz, przyjrzyj się morzu.

Kin odwróciła się: nawet tu fale zawzięcie waliły o brzeg, a od strony otwartego morza słychać było ryk burzy. A niebo było niebieściutkie, bez jednej chmurki czy podmuchu wiatru…

— Mówiłam, że dysk nie może być trwały — oświadczyła z ponurą satysfakcją. — Chyba właśnie wysiadło centralne sterowanie pogodą. Chociaż Eirick nie wygląda na przestraszonego.

— On mówi, że widział sporo bogów, a słyszał o znacznie większej ich liczbie. Bogowie go nie martwią, pogoda go martwi. Mówi, że jak ją naprawimy, da nam dużo drewna.

— Czego?

— Tego, co w okolicy najrzadsze, a więc najcenniejsze — wyjaśniła Silver. — Widzisz tu gdzieś jakieś drzewa?

Kin przecząco potrząsnęła głową.

Z tego, co pamiętała, ekspansja mieszkańców północy na Ziemi nastąpiła podczas długiego okresu ciepła, podczas którego nawet wybrzeża Grenlandii nadawały się do zamieszkania. A tu w niektóre noce migotały gwiazdy…


Marco i Kin zdecydowali się spędzić noc wewnątrz olbrzymiej hali, Silver zaś na chłodnym powietrzu obok łodzi. Nikt też nie próbował umieścić Kin w pomieszczeniach kobiet — boginie miały widać prawo do fanaberii. Leżała, wpatrując się w dogasające ognisko i słuchając zbyt głośnego przyboju. Kalectwo robiące tu za księżyc w żaden sposób nie mogło powodować pływów, za zmiany poziomu wód morskich musiał być odpowiedzialny jakiś mechanizm. Który właśnie się popsuł i rozregulował.

Żałowała, że nie ma sleepsetu — co prawda rano człowiek miał w ustach orzeźwiający smak małpiego moczu, ale środek działał błyskawicznie: zasypiało się, nie cierpiąc z powodu ugniatających plecy kamieni, chrapania sąsiadów czy braku baranów do liczenia. I nie dręczyły nikogo koszmary.

W końcu niewygody wygrały — wstała i wyszła na zewnątrz, mijając pospiesznie usuwającego się z drogi wartownika.

Na niebie lśniły lipne gwiazdy, o czym wiedziała, ale wciąż nie mogła się nadziwić temu niby-wszechświatowi. Była na dysku o średnicy około piętnastu tysięcy mil, ważącym gdzieś 5,67 razy 1021 ton, co oznaczało albo sztuczną grawitację, albo warstwę neutronium na spodzie konstrukcji. Dysk wolno wirował niczym rzucona moneta na zwolnionych obrotach, a wraz z nim wirowało fałszywe słońce, podrabiany księżyc i cała rodzina nieprawdziwych gwiazd. Wiedziała o tym doskonale, ale patrząc z powierzchni dysku, łatwo było uwierzyć, że jest się na Ziemi.

Mechaniczny świat pozbawiony astronomii… albo też mający własną, będącą parodią właściwej, i jawnie kpiący z astronomów… świat, w którym odkrywcy lądowali nieodmiennie w wodospadzie, znajdując jedynie śmierć. Świat, w którym istniały smoki i trolle… Krótko mówiąc miszmasz.

Odszukała planetę w pobliżu tego, co z braku lepszego określenia trzeba było nazwać horyzontem, po czym zorientowała się, że nie może to być planeta, gdyż porusza się zbyt szybko… A zaraz potem owo coś dorobiło się ognistego śladu i rąbnęło o powierzchnię gdzieś na wschodzie.

Podbiegła do rzędu wyciągniętych na plażę łodzi, w pobliżu których widać było masywny, oszroniony kształt.

— Silver? — spytała i sklęła się w duchu: a niby ile shandów było na dysku?

— A, Kin. Widziałaś to, jak sądzę?

— Co to było?

— Największy fragment naszego statku. Marco powinien był go wysadzić, a nie pozostawić, bo musiał w końcu spaść na dysk. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że wylądował w morzu lub na pustyni. Miałam nadzieję, że może spadnie na spodnią stronę, ale okazała się, jak widać, płonna.

— To znaleźliśmy doskonały sposób na ogłoszenie, że tu jesteśmy: nie dość, że po drodze zniszczyliśmy planetę, to jeszcze spuściliśmy właścicielom na łby wrak statku — podsumowała Kin.

— Zauważyłam jeszcze coś, zanim pojawił się statek. Widzisz tę planetę, nieco w dole? Co to powinno być?

— Wenus, ale…

— Właśnie: nie ma księżyca.

Kin poczuła nagłe podniecenie — twórcy dysku zapomnieli o czymś, a to było co najmniej dziwne. Księżyc Wenus — Adonis — był prawie równie wielki co ziemski Lunar i od zawsze dominował na porannym lub wieczornym niebie. Dlaczego go tutaj pominięto?

— Niezły temat na pracę o związku astronomii i socjologii — zauważyła Silver. — Ja na przykład zawsze czułam, że znaleźliście się w kosmosie pierwsi, ponieważ mieliście ciągle przed oczyma przypomnienie, że we wszechświecie coś krąży wokół czegoś i ośrodkiem tego krążenia wcale nie jest Ziemia. My mieliśmy swojego Bliźniaka, a kungowie w ogóle nie widzieli nieba. Gdyby wasza siostrzana planeta nie miała księżyca, wątpię, czy wasza historia byłaby aż tak nieskomplikowana. Razem patrzyły, jak samotna planeta opada za horyzont. Kin wtuliła się w futro Silver, zastanawiając się, czy garkotłuk jest bezpieczny. Chyba tak. Załoga darzyła Marca zdrowym respektem. Silver musiała też o tym myśleć, bo spytała:

— Kin, nie śpisz?

— Unk.

— Obiecaj mi, że jeśli garkotłuk się zepsuje, ogłuszysz mnie i pozwolisz Marcowi mnie dobić. Kin siadła, krzywiąc się odruchowo.

— Nie obiecam. A poza tym czym cię mam ogłuszyć, wrzaskiem?

— Masz niewielki stunner przy sobie. Zauważyłam go parokrotnie… nauczono mnie obserwować. A pozwolisz mnie zabić ze strachu przed tym, czym się stanę. Mojego strachu.

Kin mruknęła niewyraźnie i pogrążona w myślach, położyła się na powrót.

Rozmyślała konkretnie o shandach: nim wynaleziono garkotłuki, przedstawiciele tej rasy mogli opuszczać rodzinną planetę jedynie z własnymi lodówkami. Zdarzyło się wówczas, że ludzki statek przewoził czterech ambasadorów rasy shand na Ziemię i podczas lotu zepsuła się chłodnia. Ambasadorzy byli istotami cywilizowanymi — zwykle shand pozbawiony jedzenia zmienia się w szalejące zwierzę w ciągu maksimum czterdziestu ośmiu godzin. Oni wytrzymali pięćdziesiąt sześć.

Nie przeżył nikt: ostatnia zabiła się, gdy obudziła się z sytego snu i zobaczyła, co leży wokół niej. Normalny shand tak by nie postąpił, ale normalny shand nie jest szkolony do kosmopolitycznego myślenia. A i tak ślina topi w każdym shandzie miliony lat ewolucji, co w połączeniu z brutalną prawdą, że shand lubi sobie zjeść innego osobnika swej rasy, daje efekt niezrozumiały dla ludzi. Jak można połączyć rytualny kanibalizm z rozwiniętą cywilizacją? One mogą. Należało do tego jeszcze dodać Grę, której zasady były stare, proste i okrutne. Dwa shandy wchodziły z przeciwnych stron do ogrodzonego lasu, od dawna przeznaczonego do tego właśnie celu. Obowiązywały konkretne przepisy dotyczące broni, a poza tym wszystkie chwyty były dozwolone. Zwycięzca w nagrodę miał wielkie żarcie.

Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem i Kin spytała cicho:

— Silver, brałaś kiedyś udział w Grze?

— Trzy razy, kiedy miałam naprawdę nieodpartą ochotę. Dwa razy w domu i raz nielegalnie poza planetą. Ostatnia przeciwniczką była Regius, profesor lingwistyki z Uniwersytetu Gelt. Stanowi obecnie zawartość mojej lodówki, choć przyznaję, że nauka poniosła sporą stratę.

— Przecież macie od dawna garkotłuki, dlaczego nadal istnieje Gra?

— Teraz to tradycja — Silver wzruszyła ramionami. — Robimy to… można powiedzieć, dla sportu, choć to niezbyt trafne słowo, bo chodzi o połączenie odwagi, utożsamienie się z przeszłością czy potwierdzenie naszego shandyzmu. Wy uważacie, że to barbarzyństwo.

Było to stwierdzenie, nie pytanie, ale Kin i tak przecząco pokręciła głową.

— Wiesz, że w Grze wzięło już udział sporo ludzi — dodała Silver. — Płacą za to naprawdę dobrze, choć nie wiem, co chcą udowodnić. Jeśli wygrają, dostają jedynie głowę przeciwnika do zawieszenia na ścianie. To jest barbarzyństwo.

— A jeśli przegrają?

— To zwycięski shand dostaje dwóch skazanych przestępców.

Kolejny przykład, że obcych nie można oceniać według ludzkich kryteriów, co każdy odruchowo robił. Co komu do domu, jak dom nie jego — shandy na swojej planecie mogły robić, co chciały, i nic do tego ludziom. Dalsze rozmyślania przerwał jej nagły wrzask, jakim rozbrzmiała drewniana budowla. Przez otwarte wrota wybiegł mężczyzna, trzymając się za bok, przebiegł parę kroków i zwalił się w trawę.

Kin skoczyła odruchowo, dopiero w biegu wyciągając stunner. Potężne łupnięcie za jej plecami świadczyło, że Silver nie pozostała bezczynna.

Wewnątrz hali pełno było walczących w mroku postaci. Ledwie zdążyła uskoczyć przed brodaczem odzianym w skóry, który gnał na oślep. Przestała mu się dziwić, gdy zobaczyła goniącego za nim potężnego chłopa z toporem. Wycelowała i strzeliła.

Загрузка...