Terry Pratchett Dysk

Spotkałem kiedyś sztygara, miał on kawałek węgla, wewnątrz którego znajdował się złoty suweren z 1909 roku. Widziałem skamielinę amonitu rozdeptaną czyimś butem. W piwnicy Muzeum Historii Naturalnej mają pokój, który zawsze jest starannie zamknięty. Są tam różne ciekawostki, jak tyranozaur z zegarkiem na rękę albo czaszka neandertalczyka z trzema złotymi plombami.

I co pan na to?

Doktor Carl Untermond

The Overcrowded Eden

1

Naturalnie dzień był nieprzyzwoicie śliczny — zupełnie jak z reklamówki Kompanii, a ponieważ chwilowo okna gabinetu wychodziły na porośniętą palmami lagunę, widok z nich też był prześliczny: na błękitne fale załamujące się o zewnętrzną rafę i białą plażę pełną pokruszonych koralowców i innych muszli.

Tyle że żadna reklamówka nie pokazałaby upiornego kadłuba warstwiarki. To był akurat mniejszy model, przeznaczony dla wysp i atoli do piętnastu kilometrów, zamocowany na pontonach. Gdy Kin jej się przyglądała, wypluła kolejny metr plaży. Swoją drogą ciekawe, kto był operatorem, bo plaża miała genialny kształt. Ten, kto potrafił położyć jaw ten sposób, i to od razu z muszlami, zasługiwał na lepsze zajęcie. Chyba że był to jeden z tych milczkowatych maniaków, dobrych jedynie w robieniu wysp. Czasami się tacy trafiali — nie nadawał się jeden z drugim do niczego, ale jeśli miał możliwość wejść na budowę zaraz po wulkanologach, to skomplikowane archipelagi robił jak marzenie.

— Joel? — wywołała inżyniera rejonu. — Kto jest na BCF3?

— Dzińdybry, Kin. — Nad biurkiem pojawiła się opalona twarz. — Czekaj no, sprawdzę… aha! Dobry jest, nie?

— Jest.

— To Hendry. Obiekt pliku raportów na twoim biurku. Wiesz, ten, co wsadził skamieniałego dino w…

— Czytałam.

Joel bez trudu rozpoznał jej ton i westchnął wymownie.

— Nicol Plante, jego mikserka, też musiała brać w tym udział — wyjaśnił. — Przestawiłem ich na wyspy, bo tu, przy koralach, są mniejsze możliwości, żeby…

— Wiem. — Kin się zamyśliła. — Przyślij go. Ją też. Zawsze jak się zbliżamy do końca, ludzie zaczynają się wygłupiać.

— To się nazywa młodość. Wszyscy przez to przechodziliśmy, pamiętasz? Ja zrobiłem parę butów w pokładzie węgla. Przyznaję, że mało pomysłowe, ale na nic lepszego nie wpadłem.

— Chcesz powiedzieć, żebym się go nie czepiała? — upewniła się.

Niepisaną zasadą było, że każdy może raz spróbować czegoś nieortodoksyjnego. Po to były sprawdzacze. Jak dotąd znajdowali wszystkie efekty takich pomysłów, a gdyby nawet jakiś przeoczyli, można było spokojnie polegać na przyszłych paleontologach, że zatuszują wszystko, co im nie będzie pasowało do teorii.

Kłopot w tym, że zawsze mógł się zdarzyć wyjątek od reguły…

— Jest dobry — powtórzył Joel. — Niedługo będzie doskonały. Tylko nie urwij mu jaj, dobrze?

Kin nie skomentowała prośby. Parę minut później ryk za oknem ucichł, a po chwili jeden z autosekretarzy pojawił się w drzwiach, prowadząc… krępego blondyna o skórze koloru gotowanego raka i chudą, łysą panienkę ledwie że pełnoletnią. Oboje stanęli, osypując na dywan koralowy pył i przyglądając się siedzącej za biurkiem Kin z mieszaniną strachu i wyzwania.

— Siadajcie — zagaiła. — Chcecie coś do picia? Wyglądacie na odwodnionych… myślałam, że kabiny mają klimatyzację…

Parka spojrzała po sobie.

— Mają — przyznało dziewczę. — Ale Frane lubi czuć, co robi.

— Jego wola — mruknęła Kin. — Lodówka to to okrągłe, co wisi właśnie za wami. Częstujcie się.

Oboje podskoczyli, gdy lodówka delikatnie trąciła ich w plecy, wyjęli z niej jakieś soki i usiedli, uśmiechając się nerwowo.

Nie ulegało wątpliwości, że bali się Kin, co ją dziwnie peszyło, choć było zrozumiałe. Oboje pochodzili z kolonii, i to tak świeżych, że ledwie skały zdążyły tam okrzepnąć, podczas gdy ona pochodziła z Ziemi. I to nie z Nowej, Całej, Starej, Rzeczywistej czy Najlepszej Ziemi, ale po prostu z Ziemi, czyli z kolebki ludzkości, jak to skromnie zaznaczały podręczniki do historii. A na dodatek miała na czole podwójny znak stulecia, czyli coś, o czym jedynie słyszeli, zanim zostali pracownikami John Company. Poza tym była ich szefem. I mogła ich wylać w każdej chwili.

Lodówka dostojnie poszybowała do swej alkowy, zataczając po drodze zgrabny łuk wokół zupełnie pustego kawałka pokoju przy drzwiach. Kin przyjrzała się jej podejrzliwie i uznała, że trzeba będzie wezwać mechanika.

Oboje siedli ostrożnie w antygrawitacyjnych fotelach, jakich nie posiadała większość kolonii. Kin przyjrzała się parze surowo i włączyła zapis.

— Wiecie, dlaczego tu jesteście — oświadczyła. — Czytaliście przepisy, jeśli macie choć szczyptę zdrowego rozsądku, ale mam obowiązek przypomnieć wam, że możecie albo zgodzić się z moją decyzją, jako przedstawiciela firmy na sektor, albo zdecydować się na oficjalne przesłuchanie przed komisją w siedzibie Kompanii. Co wybieracie?

— Panią — odparło dziewczę.

— On umie mówić? — zainteresowała się Kin.

— Wolimy być sądzeni przez panią — zabasował chłopak.

— To nie jest sąd, a ja nie wydaję wyroków. — Kin potrząsnęła głową. — Jeśli nie zgodzicie się z moją decyzją, zawsze możecie odejść z firmy. Naturalnie, jeśli wcześniej was nie zwolnię.

Prawdę mówiąc, było to wyjście czysto teoretyczne — na każde wolne miejsce czekała długa kolejka kandydatów; nikt dobrowolnie nie rezygnował z zatrudnienia w Kompanii.

— Dobrze. Wasza decyzja została zarejestrowana. Oboje obsługiwaliście warstwiarkę BYN674 juliusa bieżącego roku standardowego na kontynencie Y? Otrzymaliście dokładny plan i rysunki tego, co macie wykonać?

— Się zgadza — przyznał Hendry.

Kin nacisnęła przycisk i jedna ze ścian zmieniła się w ekran, na którym ukazała się szara skała. Wznosiła się tam wysoka na kilometr ściana warstw, przypominająca kanapkę pana Boga. Odłączono od niej warstwiarkę, toteż jeśli nie siądzie za jej sterami naprawdę dobry operator, geolodzy tej planety znajdą niewytłumaczalny uskok. Obraz znieruchomiał mniej więcej w połowie wysokości zbocza i zaczął się powiększać, ukazując fragment stopionej ściany, do której przymocowano platformę. Stojący na niej robotnicy w żółtych kaskach odsunęli się, poza jednym, który trzymał przy Eksponacie A calówkę i uśmiechał się, mimo prób zachowania powagi.

— Plezjozaur — odezwała się Kin. — W niewłaściwej warstwie, ale to akurat najmniejszy problem.

Kamera ukazała na wpół odkryty szkielet, ogniskując się na prostokącie nad jego łbem. Gdy obraz się wyostrzył, widać było, że dinozaur trzyma plakat z napisem.

— „Skończcie z próbami nuklearnymi” — przeczytała Kin, starając się nie okazać podziwu: zaprogramowanie tego dowcipu musiało zająć parę tygodni, i to ciężkiej pracy, w wolnym czasie.

— Jak się dowiedzieliście? — spytała niespodziewanie dziewczyna.

Odpowiedz była prosta: w każdą warstwiarkę wbudowany był czujnik, na taką właśnie okoliczność, to jednak był oficjalny sekret firmy. W przeciwnym razie z dziesięciokilometrowego wylotu mogły wyjść takie cuda, że dinozaur pacyfista to przy nich drobiazg. Co gorsza, ciekawostki w stylu mamuta z protezą słuchową pozostałyby w skałach dopóty, dopóki nie odnalazłby ich jakiś radosny naukowiec. Prędzej czy później każdy operator warstwiarki próbował czegoś takiego, bo każdy, mający odrobinę talentu czuł się z początku jak król, a zabicie klina przyszłym paleontologom stawało się pokusą nie do opanowania. Czasami Kompania ich wyrzucała, a czasami promowała.

— Bo jestem wiedźmą — poinformowała ją zwięźle Kin. — Czyli, jak rozumiem, przyznajecie się?

— Nooo — przytaknął Hendry. — Aaa… a mogę prosić o złagodzenie kary?

Zanim Kin zdążyła się odezwać, zaskoczona zasobem jego słownictwa, wyjął z kieszeni zaczytaną książkę. Przekartkował ją, aż znalazł to, czego szukał, i odchrząknął.

— To… to napisał jeden z autorytetów w dziedzinie inżynierii planetarnej… Mogę przeczytać?

— Proszę uprzejmie.

— No więc…! „…na koniec planeta nie jest światem. Planeta to skalista kula, świat to czterowymiarowe cudo. Na świecie muszą być tajemnicze góry, bezdenne jeziora pełne prehistorycznych potworów czy dziwne ślady na śniegu albo ruiny w puszczy, albo dzwony pod powierzchnią morza, echo w dolinach i miasta ze złota. Tak jak jądro planety jest niezbędne do jej istnienia, tak bez takich tajemnic nie wykształci się w człowieku ciekawość”.

Zapadła cisza.

— Mister Hendry, czy ja tam może napisałam coś o pacyfistycznych dinozaurach? — spytała ostrożnie Kin.

— Nie, ale…

— Zajmujemy się budową planet, nie terraformingiem już istniejących: to mogą robić roboty. Budujemy miejsca, w których ludzka wyobraźnia musi znaleźć stały punkt zaczepienia, i nie będziemy tego psuli fałszywymi skamielinami. Proszę pamiętać o spindlach. Załóżmy, że miejscowi koloniści okazaliby się do nich podobni, wówczas wasz dino doprowadziłby je do obłędu, jeśli nie zabił. Trzy miesiące zawieszenia w obowiązkach służbowych. Pani także, Miss Plante, i nie chcę wiedzieć, dlaczego była pani uprzejma pomagać temu półgłówkowi. Możecie odejść. — Kin wyłączyła zapis i dodała: — A wy dokąd? To była część oficjalna. Teraz możemy porozmawiać spokojnie.

Hendry nie był taki tępy, jakiego grał — w jego oczach pojawił się błysk nadziei, toteż Kin od razu wykonała na nim egzekucję:

— Trzy miesiące przymusowych wakacji was nie miną, żeby nie było żadnych wątpliwości — uświadomiła obojgu. — Taki jest oficjalny werdykt i nawet gdybym chciała, nic na to nie poradzę.

— Do tego czasu skończylibyśmy pracę. — Hendry był szczerze oburzony.

— Inni ją skończą. I niech pan wreszcie przestanie się bać. Każdy w końcu ulega takiej pokusie. Spytajcie Joela Chenge’a o buty w węglu, to wam się humor poprawi. Jak widać, nie zrujnowały mu kariery.

— A co pani zrobiła? — spytał niespodziewanie.

— Co proszę?

— Powiedziała pani, że każdy zrobił coś takiego, jak myśmy próbowali. — Chłopak spojrzał na nią spode łba. — To co pani zrobiła?

— Zbudowałam łańcuch górski w kształcie swoich inicjałów.

— O rany!

— Musieli jeszcze raz kłaść pół kontynentu. Prawie mnie wylali.

— A teraz jest pani Secexec i…

— Też możesz do tego dojść. Jeszcze parę lat i pozwolą ci zrobić samodzielnie jakąś asteroidę dla milionera. Pozwolisz, że dam ci dwie rady: nie spieprz jej i nigdy, pod żadnym pozorem nie cytuj nikomu jego własnych słów w swojej obronie. Ja, ma się rozumieć, jestem wcieleniem dobroci i zrozumienia, ale znam takich, którzy na początek kazaliby ci zjeść tę książkę, kartka po kartce. Dobra, teraz możecie już iść. To rzeczywiście będzie pracowity dzień.

Oboje prawie wybiegli z gabinetu, zostawiając koralowy ślad, który przecięły zamykające się za nimi drzwi. Kin spoglądała na nie przez chwilę, uśmiechnęła się i wróciła do pracy, co tym razem oznaczało sprawdzenie ogólnych wymogów, jakie powinien spełniać archipelag TY.

A przy okazji zrobiła rachunek sumienia.

Kin Arad — wiek dwieście dziesięć lat, uciążliwy niczym wieczysty łupież. W jej wypadku wcale nie taki uciążliwy, choć ludzie nigdy nie byli przewidziani do tak długiego istnienia. W tym skutecznie pomagała chirurgia pamięciowa. Na czole miała złoty dysk, przysługujący wielowiekowym. Budził szacunek, a jej oszczędzał zakłopotania — nie każda kobieta bywa zachwycona, gdy zaczynają uwodzić ktoś w wieku jej prawnuczka do siódmej potęgi. Z drugiej strony nie wszystkie kobiety nosiły dysk, choćby z przeciwnego powodu… Teraz miała cerę całkowicie czarną, podobnie jak i perukę — z jakichś dziwnych powodów włosy naprawdę rzadko wytrzymywały dłużej niż pierwsze stulecie. Ubierała się w obszerny, czarny kombinezon.

Była starsza niż dwadzieścia dziewięć zbudowanych światów, z których czternaście sama pomogła zbudować. Zamężna siedem razy w rozmaitych okolicznościach i z rozmaitych powodów — raz nawet pod wpływem miłości. Z mężami spotykała się od czasu do czasu, na pamiątkę dawnych chwil.

Z gniazda w ścianie ostrożnie wysunął się odkurzacz i zabrał do oczyszczania dywanu z pokładu piasku. Kin, sama nie wiedząc dlaczego, rozejrzała się powoli, nasłuchując.

Pojawił się mężczyzna. W jednej sekundzie koło szafki było powietrze, w następnej opierał się o nią jakiś mężczyzna. Widząc jej osłupienie, uśmiechnął się lekko i ukłonił.

— Kim pan jest, do cholery? — zdumiała się, sięgając po interkom.

Mężczyzna okazał się szybszy — długim susem znalazł się przy biurku i złapał ją za nadgarstek. Uprzejmie i stanowczo. Uśmiechnęła się ponuro i nie wstając, poczęstowała go fachowym lewym prostym, wzmocnionym pierścionkami.

Zanim otarł krew z oczu, spoglądała już nań z góry, znad stunnera.

— Nie rób nic agresywnego — poradziła. — Nawet nie oddychaj nachalnie.

— Wielce nieortodoksyjna kobieta — ocenił, masując podbródek.

Odkurzacz zebrał się na odwagę i szturchnął go w kolano.

— Kim jesteś?

— Nazywam się Jago Jalo. Ty jesteś Kin Arad? Naturalnie, że…

— Jak się tu dostałeś?

Zamiast odpowiedzi odwrócił się i zniknął. Kin odruchowo pociągnęła za spust.

Okrągły kawałek dywanu zrobił wump.

— Pudło! — poinformował ją głos z drugiego końca pokoju. Wump.

— Przyznaję, że zachowałem się nieco nachalnie, gdybyś jednak odłożyła ten samopał… Wump.

— Możemy oboje na tym skorzystać. Nie chciałabyś wiedzieć, jak być niewidzialną?

Kin zawahała się i niechętnie opuściła broń.

Gość pojawił się ponownie — głowa i tułów stały się widoczne, jakby się odwinęły z niewidzialności, nogi wyskoczyły z niej gwałtownie.

— Sprytne — oceniła. — Jak znikniesz jeszcze raz, ustawię stunner na szerokie pole rażenia i spryskam cały pokój. A poza tym gratulacje. Udało ci się wzbudzić moje zainteresowanie, a to nie jest łatwe.

Mężczyzna usiadł. Kim oceniła go na uczciwą pięćdziesiątkę, ale mógł mieć i sto lat więcej. Nie miał natomiast dwustu — ci, którzy osiągnęli ten wiek, poruszali się ze specyficzną gracją, której mu brakowało. Wyglądał, jakby od lat nie spał — był blady, łysy i miał podkrążone, zaczerwienione oczy. I twarz, którą się natychmiast zapomina. Nawet ubranie miał szare.

— Mogę zapalić? — spytał, sięgając do kieszeni.

— Co?! — Złapała broń. — A zapal sobie, co chcesz. Bylebyś mi gabinetu nie spalił.

Nie spuszczając wzroku ze stunnera, gość wsunął w usta żółty wałeczek i zapalił go. Potem wyjął go z ust i wydmuchnął dym.

Kin uznała, że ma do czynienia z niebezpiecznym maniakiem.

— Mogę ci coś powiedzieć o teleportacji — oświadczył.

— Ja tobie też: jest niemożliwa — odparła zrezygnowana.

Gdyby nie to, że potrafił stawać się niewidzialny, uznałaby go za kolejnego oszusta z gatunku „kup pan cegłę”.

— O lotach w kosmos też tak mówili. Z Goddarda też się wyśmiewali: mówili, że jest głupi.

— To mówiono także o całej masie rzeczywistych durni — przypomniała, pomijając chwilowo kwestię, kim jest ten cały Goddard. — Chcesz mi pokazać teleporter?

— Owszem.

— Ale nie tu.

— Nie tu. Tu jest to — machnął ręką i lewe ramię przestało być widoczne. — Można to nazwać płaszczem niewidkiem.

— A można go zobaczyć?

Jalo skinął głową i wyciągnął ku niej pustą dłoń. Kin dotknęła… czegoś. W dotyku przypominało to zgrzebną, włóknistą materię. Wydawało jej się, że widoczne przez nią jej własne palce są jakby rozmazane.

— Zakrzywia światło — wyjaśnił, wyciągając owo coś z jej palców. — Trzeba uważać, żeby go w szafie nie zadziać, więc ma powierzchnię kontrolną. Widzisz?

Zauważyła jedynie cienką, pomarszczoną linię powyginaną w różne strony i obramowującą nicość.

— Zgrabne — przyznała — ale dlaczego ja? I w ogóle dlaczego?

— Bo jesteś Kin Arad, autorka Ciągłego tworzenia. Bo wiesz wszystko o spindlach, a ja sądzę, że to właśnie ich rękodzieło. Znalazłem to i całą masę innych rzeczy. Interesujących.

Kin przyglądała mu się długą chwilę, nie zmieniając wyrazu twarzy, w końcu powiedziała:

— Mam ochotę na świeże powietrze. Jadłeś już śniadanie?

— Trochę mi się to wszystko poprzestawiało w czasie podróży, ale chyba pora na obiad.


Prywatne laboratorium Kin, przez nią samą pilotowane, okrążyło niski budynek biurowy i skierowało się na północ, ku kontynentowi W. Po drodze starannie ominęli warstwiarkę Hendry’ego, którą nowy operator układał właśnie zewnętrzny pierścień raf. Przy tej okazji mogli zobaczyć wielką czaszę kolektora na dachu maszyny. Jego wnętrze było jedwabiście czarne.

— Dlaczego? — spytał Jalo, gdy wyrównała kurs.

— Bo energia przesyłana jest z kolektorów orbitalnych, zgranych z odbiornikiem w warstwiarce. Gdybyśmy przelecieli przez wiązkę, nie zostałby z nas nawet popiół.

— A co by było, gdyby zgranie się rozjechało i wiązka nie trafiła w kolektor?

— Nie wiem — przyznała po namyśle. — Na pewno nie znaleźlibyśmy śladu po operatorze.

Przelecieli nad archipelagiem i stadem świeżo wypuszczonych ze zbiornikowca delfinów, które próbowały dogonić cień maszyny na falach. Przeklęte Ciągłe tworzenie.

Ale wtedy napisanie tej książki wydawało jej się dobrym pomysłem. Poza tym nudziła się jak rzadko — spróbowała już wszystkiego, co jej wpadło do głowy, zajęła się więc w końcu pisaniem książki. To było akurat najłatwiejsze — więcej kłopotów sprawiało nauczenie się, jak się robi papier, i wynajęcie robotów do zbudowania maszyny drukarskiej. W końcu to właśnie była pierwsza od czterystu lat wydrukowana książka. Ale za to gdy była gotowa, stała się Wydarzeniem.

Osobnym wydarzeniem stała się treść. Co prawda nie była niczym odkrywczym, ale w jakiś sposób Kin udało się przedstawić aktualny stan rozwoju geologii, co wywołało sporo kontrowersji. Niedawno dotarły do niej informacje, że książka stała się nawet podstawą kilku kultów religijnych.

Drugą sprawą, która nie dawała Kin spokoju, była niemożność zidentyfikowania akcentu towarzysza: mówił poprawnie, jak ktoś, kto nauczył się języka w teorii, ale nie miał okazji używać go w praktyce. Jego ubranie z kolei mogło zostać wykonane na przynajmniej tuzinie planet. Nie wyglądał na szaleńca, ale tak to bywa z szaleńcami.

— A więc czytałeś moją książkę — zagaiła, przerywając ciszę.

— A jest ktoś, kto nie czytał?

— Wygląda na to, że nie.

— Przeczytałem ją, lecąc tutaj. Niezła, ale nie oczekuj komplementów: czytałem lepsze.

Z niesmakiem stwierdziła, że się czerwieni.

— Jaki oczytany — mruknęła zgryźliwie.

— Owszem, przeczytałem parę tysięcy książek-stwierdził spokojnie.

Włączyła autopilota i odwróciła się, by go wyraźnie widzieć.

— Przypadkiem wiem, że nie ma nawet kilkuset książek — oznajmiła. — Wszystkie stare biblioteki zostały zniszczone!

— Nie chciałem cię urazić…

— Kto…

— Autor nie musi produkować papieru — przerwał jej, niespodziewanie zmieniając temat. — Dawniej istnieli wydawcy, którzy zajmowali się wszystkim. Autor musiał tylko napisać treść.

— Dawniej?! Ile ty właściwie masz lat?

— Dokładnie to nie wiem — przyznał niechętnie. — Bo kilka razy zmienialiście kalendarz. Wychodzi mi, że około tysiąca stu lat plus minus dziesięć.

— Wtedy nie istniała chirurgia genetyczna — stwierdziła Kin oskarżycielsko. — Nikt nie może być tak stary!

— Ale istniały sondy Terminus — odparł cicho.

Przelecieli nad wulkaniczną wyspą. Z głównego krateru unosiły się obłoczki dymu, najwyraźniej technicy sprawdzali palenisko. Kin spoglądała na wulkan nie widzącymi oczyma i bezgłośnie poruszała wargami.

— Jalo! — powiedziała w końcu. — Tak mi coś znajomo brzmiało! Zaraz… ale sondy Terminus były tak zbudowane, że nie mogły wrócić!

Uśmiechnął się bez śladu rozbawienia.

— Zgadza się. Byłem ochotnikiem, wszyscy zresztą byliśmy. A statki rzeczywiście nie mogły wrócić.

— Wiem, widziałam na filmie. Czyste szaleństwo.

— Tak — przyznał spokojnie — ale trzeba to oceniać na tle tamtych czasów. Wtedy wydawało się, że to ma sens. A mój statek rzeczywiście nie wrócił… ale ja wróciłem.


Ritz znajdował się w nieoficjalnym mieście. Powstało ono wokół pierwszej Liny, która będzie także ostatnią przy ewakuacji ekipy budowlanej. Już zresztą zaczęto jego demontaż — poszczególne segmenty, zaczynając od najmniej potrzebnych, były holowane wzdłuż drutu do czekających na orbicie transportowców. Za miesiąc znikną ostatnie, wraz z ostatnimi pracownikami firmy. Naturalnie po położeniu ostatniej zaspy śnieżnej i wypuszczeniu ostatnich koliberków.

Rozmowę, którą prowadzili w ogrodzie na dachu restauracji, zagłuszał więc huk startujących i lądujących żółtych holowników — Lina zakotwiczona była zaledwie o dwa kilometry stąd, a magazynów do wywiezienia było sporo, toteż dopóki holownik z doczepionym łańcuszkiem budynków nie zniknął w cirrusie, trudno było rozmawiać.

Kin zamówiła framusha, pieczony garb wielbłąda i dodatki. Jalo, gdy już w skupieniu przestudiował menu, z niedowierzaniem zamówił omlet z jaj dodo. Teraz wyglądał, jakby ciężko tego żałował. Kin spoglądała na niego, ale widziała przypominający dzwon kształt sondy z niewielką kulistą kabiną na czubku. Przypomniała sobie też, jak pokrętne argumenty doprowadziły do powstania statków typu Terminus. Rozumowanie wyglądało mniej więcej tak:

Lepiej wysyłać w kosmos ludzi niż maszyny, bo w nie znanych sytuacjach człowiek potrafi oceniać i podejmować decyzje, a maszyny głupieją. Do rutynowych, przewidywalnych działań nadają się doskonale. Z drugiej strony, bardziej opłaca się wysłać maszyny, ponieważ nie oddychają i nie muszą wracać: wystarczy, by przesłały zebrane informacje. Człowiek zaś oddycha i to złośliwie przez cały czas. A to jest kosztowne.

Natomiast gdyby wysłać człowieka bez możliwości powrotu, koszty tego, że oddycha, byłyby do przyjęcia.

— To coś w misce to seler? — Jalo przerwał jej rozmyślania.

— Pędy snaggkuoota, tylko nie jedz żółtego, bo trujące. Słuchaj, długo mam tu siedzieć i czekać? Gadaj wreszcie o spindlach!

— O spindlach to wiem tyle, ile przeczytałem, a większość z tego ty napisałaś. To niebieskie da się zjeść?

— Znalazłeś artefakt spindli?

Jak dotąd odkryto dziewięć miejsc, w których przebywały, i wrak ich statku. Znaleziono w nich między innymi prototyp warstwiarki i drobiazgi dotyczące chirurgii genetycznej. Trudno się więc dziwić, że paleontologia cieszyła się większym wzięciem niż budownictwo.

— Znalazłem ich świat.

— Skąd wiesz, że ich?

Jalo zaryzykował niebieskie, o które pytał, i oświadczył:

— Bo jest płaski.

Po głębszym zastanowieniu Kin musiała przyznać, że jest to możliwe.

Spindle nie były bogami, ale skutecznie mogły ich zastępować. Do chwili pojawienia się oryginałów, ma się rozumieć. Prawdopodobnie pochodziły z planety o niewielkiej sile przyciągania, gdyż zachowane mumie miały trzy metry wzrostu przy wadze dziewięćdziesięciu funtów. Na planetach o przyciąganiu takim jak ziemskie nosiły egzoszkielety, by przy pierwszym kroku nie zmienić się w kupkę skomplikowanie połamanego nieszczęścia, niezdolnego do ruchu. Miały długie trąby, dłonie o dwóch kciukach, pomarańczowo-purpurową skórę i stopy niczym cyrkowi klowni. Nie miały za to mózgu, a właściwie ich całe ciało było mózgiem. No i nikt, jak dotąd, nie znalazł u nich żadnego brzucha. Zupełnie nie wyglądały jak bogowie.

Znały podstawową transmutację, ale nie potrafiły podróżować z prędkościami naddźwiękowymi. Być może miały płcie, ale egzobiologom nigdy nie udało się stwierdzić, skąd się biorą małe spindle. Wysyłały wiadomości, modulując częstotliwość wodoru w spektrum najbliższej gwiazdy. Były telepatami i cierpiały na klaustrofobię — nawet nie budowały domów. Ich statki kosmiczne były… niewiarygodne.

Żyły niemal wiecznie i dla rozrywki odwiedzały planety o zredukowanej atmosferze. Wprowadziły do ekosystemu zmutowane algi albo dodawały planecie zbyt duży księżyc czy wymuszały rozwój jakiejś formy życia. Inaczej mówiąc: brały Wenusy i robiły z nich Ziemie. Jeśli przyjęło się do wiadomości, że spindle po prostu nie są ludźmi, to ich postępowanie miało sens. Przynajmniej dla ludzi. No i cały czas miały poważne problemy z przeludnieniem. Poważne, ma się rozumieć, dla spindli.

Pewnego dnia dobrały się do jądra jakiejś planety i znalazły tam coś okropnego. Okropnego, ma się rozumieć, dla spindli. W ciągu następnych dwóch tysięcy lat, w miarę jak rozchodziła się informacja o tym, co znalazły, wymarły z powodu urażonej dumy.

Działo się to czterysta milionów lat temu.

Holownik zjechał po Linie, wyjąc silniczkami hamującymi. Operatorzy odłączali ładunki na wysokości kilku tysięcy mil, wysyłając je dalej jednostopniowymi rakietami, dla zmniejszenia obciążenia Liny i zwiększenia szybkości załadunku. Holownik, już znacznie ciszej, skierował się ku rejonowi załadunkowemu, a Kin przyjrzała się Jałowi, podejrzliwie mrużąc oczy.

— Płaski — powtórzyła. — Jak dysk Andersena?

— Może. A co to jest dysk Andersena?

— Nikt tego nigdy nie zrobił, ale gdyby wziąć wszystkie planety systemu i zbić je w dysk o średnicy tego systemu, zostawiając naturalnie dziurę na słońce, i wyłożyć spód neutronium dla uzyskania właściwego przyciągania, to…

— Słodka godzino! Możecie wykorzystywać neutronium?

Kin zaskoczona potrząsnęła głową.

— Jak powiedziałam: nikt nigdy czegoś takiego nie zbudował. Ani nie znalazł. Chyba że ty to właśnie zrobiłeś?

— To musiałby być strasznie mały układ planetarny, bo ten świat ma ze trzynaście tysięcy mil średnicy.

Popatrzyli na siebie wyczekująco i w końcu Kin zadała od dawna oczekiwane pytanie:

— Gdzie?

— Nigdy go beze mnie nie znajdziesz.

— I sądzisz, że zrobiły go spindle?

— Tam są rzeczy, w które nie uwierzyłabyś za milion lat.

— Intrygujesz mnie. Ile chcesz?

W odpowiedzi wyciągnął z kieszeni garść banknotów o nominale dziesięciu tysięcy Dni każdy. Pojedynczy banknot był równowartością prawie dwudziestu ośmiu lat przedłużenia życia, jeśliby został zrealizowany w kasie Kompanii. Pieniądze Kompanii były najmocniejsze we wszechświecie — można było kupić za nie przyszłość. Nie spuszczając wzroku z Kin, Jalo przywołał najbliższego robokelnera i wsunął banknoty do jego spalarki. Kin z najwyższym wysiłkiem opanowała się na widok tego marnotrawstwa, ale nikt nie przekroczył setki, jeśli kierował się odruchami. Ingerując, tylko by się oparzyła.

— Jak… — chrypnęła i odchrząknęła — to się nazywa gest. Naturalnie, fałszywe.

Podał jej banknot matuzalemowy, czyli o najwyższym nominale, ze słowami:

— Dwieście siedemdziesiąt lat w prezencie.

Wzięła złoto-biały arkusik plastyku, zastanawiając się, jakim cudem nie drżą jej dłonie.

Wzór był prosty, ale oprócz niego istniało sto dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów na sprawdzenie autentyczności. Poza tym nikt nie podrabiał pieniędzy Kompanii, jako że szeroko rozpropagowano informację, że każdy, kto by spróbował, spędziłby owe sfałszowane lata w specjalnym zakładzie Kompanii w naprawdę pomysłowy, a raczej nieprzyjemny sposób. A raczej sposoby.

— Dawniej nazwano by mnie nieprzyzwoicie bogatym — odezwał się Jalo.

— Albo martwym.

— Zapominasz, że byłem pilotem Terminusa. Nikt z nas nie wierzył tak do końca w nieuchronność śmierci. I jak dotąd jestem żywym dowodem tej wiary. Zapewniani cię, że banknot jest autentyczny, możesz go sprawdzać, na ile chcesz sposobów. To nie ja jestem do kupienia: przybyłem tu, żeby ciebie wynająć. Za trzydzieści dni wracam na… na płaski świat z powodów, które będą oczywiste, jak go zobaczysz. Zamierzam spędzić tam mniej niż rok, a zapłatą będzie wiedza. Odpowiedzi na naprawdę wiele pytań… Banknot możesz zatrzymać, nawet jeśli nie przyjmiesz mojej propozycji. Możesz go sobie oprawić w ramki… albo zatrzymać na starość.

I zniknął jak demon najczystszej rasy. Gdy Kin sięgnęła przez stół, jej dłonie znalazły jedynie powietrze.


Zarządziła sprawdzanie promów, ale nie przydało się naturalnie na nic. Co prawda nawet ktoś niewidzialny nie mógł prześliznąć się koło czujników przy bramkach wejściowych, ale przecież nie musiał. Wystarczyło, że kupił bilet na inne nazwisko i legalnie wszedł wraz z innymi pasażerami. Promy towarowe można było spokojnie wykluczyć, jako że nie miały przedziałów ciśnieniowych.

Загрузка...