5

Dwadzieścia minut później statek znieruchomiał nad dziurą.

Miała nieco eliptyczny kształt i stopione brzegi — zupełnie jak przy ostrożnym użyciu pokładowego napędu fuzyjnego albo lasera geologicznego. Kin co prawda nie wiedziała, czy sondy Terminus były wyposażone w lasery geologiczne, ale wydawało się to wysoce prawdopodobne.

— Znajdujemy się wysoko nad atmosferą — oznajmił Marco i dodał: — mam nadzieję, że użytkownicy nie wściekli się za dziurę w niebie.

— Możemy zaproponować im odszkodowanie — podsunęła Silver.

Kin prawie potraktowała to jako żart, zastanawiając się, dlaczego ktoś zamknął się w ten sposób przed wszechświatem. Jeśli nie byli kompletnymi paranoika-mi, takie postępowanie nie miało sensu. A gdyby nimi nie byli z początku, to stali się tacy na pewno.

— Nie! — oświadczyła nagle. — Szaleńcy nie zdołaliby zbudować czegoś takiego.

— Wygląda jak Ziemia, a Ziemianie są szaleni — zauważyła Silver. — Przypuszczam, że ludzie nie bawili się w sekretne budowanie światów?

— Nie… — zaczęła Kin stanowczo i zauważyła, w jaki sposób pozostała dwójka jej się przygląda. — …nie wiem. Przyznaję, że wygląda, jakby się bawili.

— W rzeczy samej — przytaknął Marco.

— Właśnie — zgodziła się Silver.

— Teraz nie oddychać i nie miotać się! — polecił Marco. — Powinniśmy się przecisnąć, ale prawie na styk.

Przelecieli, a raczej wpadli przez dziurę, mając ledwie metry przestrzeni między kadłubem a brzegami otworu, przy wtórze wycia wszystkich możliwych czujników zbliżeniowych. Czujniki wciąż wyły, gdy Kin zauważyła na ekranie pędzący ku nim obiekt.

Obiekt uderzył w ładownię, dziurawiąc kadłub i wywracając niebo do góry nogami. Drzwi awaryjne zatrzasnęły się z łoskotem, a sterownia z szarpnięciem oddzieliła się od reszty kadłuba, stając się samodzielnym statkiem, a raczej kapsułą ratunkową wyposażoną we własny napęd i żyroskopy.

Zniszczenia, jakim uległ statek, były niczym w porównaniu z tym, co spotkało napastnika — przestał on bowiem istnieć.

Błękitnozielone odłamki rozprysnęły się po niebie, a gdy Kin zebrała się z podłogi, ekrany migotały niczym wielobarwny pył.

Wewnętrzne drzwi śluzy awaryjnej otworzyły się i wpadł przez nie Marco, zdejmując hełm skafandra, co zajmowało mu dwie ręce. W trzeciej ściskał karabin laserowy, a w czwartej ostrożnie trzymał długi, szklany odłamek.

— Tylko mi nie mów, że ktoś rzucił w nas butelką — powitała go Kin.

— Butelką może nie, za to nader celnie — warknął. — Reszta statku to wrak: nie mamy napędu, a zawartość ładowni lata sobie spokojnie wokół wraku. Działają systemy awaryjne i prawdopodobnie udałoby mi się zamontować jakiś napęd podświetlny.

— A więc nie wszystko stracone — oceniła Silver.

— Tyle że powrót do domu potrwałby ze dwa tysiące lat. Nawet ten karabin jest gówno wart, bo Jalo trzymał zasilacze w osobnym pudle, tak jak je zapakował jakiś głupek w fabryce.

— A więc lądujemy na dysku — podsumowała Kin.

— Właśnie się zastanawiałem, która z was wpadnie na to pierwsza. Tylko będzie to podróż w jedną stronę. Nie wystartujemy tym pudłem.

— Co właściwie nas trafiło? — zaciekawiła się Silver. — Wydawało mi się, że widziałam kulę jakiejś dziesięciometrowej średnicy…

— Obawiam się, że wiem, co to było — wymamrotała cicho Kin.

— Całkiem skuteczna broń — ocenił Marco. — Co prawda nie bardzo rozumiem, dlaczego uległa całkowitemu zniszczeniu, ale skutecznie załatwiła sprawny statek kosmiczny. Zanim wylądujemy, chciałbym oblecieć to jeszcze raz. Na wszelki wypadek.

Silver chrząknęła cicho i znacząco.

— A co będziemy jedli? — spytała uprzejmie.


Kilka godzin ciężkiej harówki zajęło im wydostanie garkotłuka z leniwie obracającego się wraku. Ponieważ Kin się uparła, przy okazji wyciągnęli też sarkofag z Jąłem i podłączyli do awaryjnego zasilania. Garkotłuk miał własne źródło energii, zgodnie z przepisami zresztą. Powód był prosty — nikt nie chciałby spędzać swych ostatnich dni w ciemnym wraku, po którym kręci się głodny shand.

Nowa orbita prowadziła w pobliżu księżyca, który już nie świecił i z powierzchni był najwyraźniej niewidoczny. Kiedy znaleźli się bliżej, zobaczyli, że jedna jego półkula jest czarna.

— Fazy — domyśliła się Kin. — Jak się nim pokręci, to można uzyskać różne fazy księżyca.

— A kto kręci? — zainteresował się Marco.

— Pojęcia nie mam! Ten, kto chciał, żeby to wyglądało jak Ziemia. I nie patrzcie tak na mnie: przysięgam, że tego nie zbudowali ludzie.

Wygłosiła dłuższy wykład na temat różnych astronomicznych sztuczności, jak pierścienne światy, dyski, sfery Dysona czy tunele słoneczne, kończąc następującą uwagą:

— One nie działają. A raczej działają krótko, bo są zbyt wrażliwe na uszkodzenia i wymagają ciągłej opieki technicznej. Zbyt wiele może się w nich zepsuć. Kompania buduje planety, bo są trwałe i nie wymagają napraw. A wcale nie są tanie. I jestem też pewna, że nie zbudowały go spindle. Dla nich planety były ważne: musiały czuć mocny grunt pod nogami i otwartą przestrzeń nad głową. Gdyby miały żyć w takich warunkach, błyskawicznie by powariowały. A na dodatek one wymarły co najmniej czterysta milionów lat temu, a to nie miało prawa wytrzymać połowy tego czasu. Tam, wewnątrz, musi być kupa maszynerii, żeby to wszystko działało, a maszyny się zużywają.

— Na dole są miasta, i to we właściwych miejscach — zauważył Marco i zmienił temat. — Dobra, Kin, bo ci w końcu język w pięty ucieknie. Co w nas trafiło?

— Ta dziura była na ekliptyce? — spytała zamiast odpowiedzi.

Marco zajął się na kilka sekund komputerem.

— Była — oznajmił. — Ale słońce znajdowało się dużo poniżej nas.

— Mieliśmy autentycznego pecha: trafiła w nas planeta.

— Też tak myślałam — przytaknęła ponuro Silver — tylko wolałam się nie odzywać, żebyście mnie nie uznali za głupią.

— Planeta? — zdumiał się Marco. — Planeta wylądowała na statku?

— Wiem, że przeważnie jest na odwrót, ale chyba zaczynam rozumieć zasady działania tego układu. — Kin spoważniała. — Jest fałszywe niebo, więc muszą też być fałszywe planety. Ich orbity to dopiero musi być coś! Jeśli naprawdę to z powierzchni ma wyglądać tak jak z Ziemi, to muszą chwilami latać zygzakiem.

— Myliłem się — przyznał niespodziewanie Marco. — Powinniśmy wracać, gdy była możliwość, mając do dyspozycji sarkofag i czuwając na zmiany. Dwa tysiące lat to wcale nie tak długo. Nie wiem, która firma poleciła mnie Jałowi, ale powinni mu oddać pieniądze: nie nadaję się do tej roboty.

— Nie łam się, widoki są naprawdę ładne — pocieszyła go Kin.

Przelecieli pod dyskiem, ponownie mając okazję obejrzeć zielonkawe słońce prześwitujące przez wodospad.

A potem znowu coś w nich rąbnęło.

Tym razem to nie była planeta.

Był to statek, którego większość pozostała na resztkach rufowej anteny. Zauważyli to dopiero, gdy Marco wytłumił wariacki korkociąg, w jaki wpadli po trafieniu.

Tym razem na kadłub wyszła Kin w kombinezonie.

— Marco? — spytała niepewnie po przyjrzeniu się zamarzniętemu wrakowi.

— Słyszę cię głośno i wyraźnie.

— Mieliśmy antenę.

— Domyśliłem się już. Poza tym tracimy powietrze. Widzisz przeciek?

— Tu wszędzie jest pełno mgły, ale spróbuję poszukać.

Usłyszeli tupot ciężkich butów po kadłubie, a potem nastąpiła naprawdę długa cisza. I to pomimo gorączkowych wrzasków Marca do mikrofonu. Gdy Kin odezwała się wreszcie, mówiła dziwnie wolno.

— To był statek… nie, złe słowo… łódź, to była żaglowa, łódź do pływania po wodzie.

Odruchowo spojrzała w górę, na ogólnoplanetarny wodospad…

Maszt był złamany, większość poszycia wyrwana, ale pozostało dość trzymających się kupy szczątków powiązanych linami, by można było dostrzec, że w łodzi ktoś był. A raczej jego pozostałości.

— Marco?

— Słucham?

— Łódź miała pasażera.

— Humanoid?

— Najpierw spadł w przepaść, potem znalazł się w próżni, a na koniec zderzył się z nami, to uważasz, że jak wygląda? To, co widzę, wygląda jak efekt wybuchu granatu w kostnicy — warknęła Kin ponuro, pomimo iż nie był to pierwszy zabity, jakiego w życiu widziała.

Prawdę mówiąc, widziała ich sporo, ale wciąż nie mogła się przyzwyczaić. Wielowiekowi często wybierali gwałtowną śmierć: a to skok bez spadochronu, a to spacer przed właśnie otwartym wybiegiem sklonowanych słoni, a to nurkowanie w konwerter warstwiarki… no, przy tym ostatnim pomyśle zostawał jedynie dziwny wzorek na akurat kładzionej warstwie geologicznej.

Przyklęknęła i przyjrzała się temu, co pozostało: zamarznięta szmata, ale z dobrego materiału o porządnym splocie. A w niej… abstrakcja organicznej natury.

Silver przeanalizowała potem próbki i ogłosiła, że pasażer łodzi był na tyle człowiekiem, że mógł Kin mówić per „ciociu”. Kin nie była tym zaskoczona — prawdę mówiąc, byłaby zaskoczona innym wynikiem analizy, sama nie wiedziała dlaczego. Zimno jej się tylko robiło na myśl, że wypłynął on poza krawędź własnego świata…

Wszyscy wiedzieli, że świat ten jest płaski. Że zawsze był płaski. A mimo to zawsze musiał się znaleźć ktoś, kto wyśmiewał stare prawdy, bo wiedział lepiej i był na tyle głupi, że próbował to udowodnić. Piramidalnie się mylił.


Z ponurych rozmyślań Kin wyrwał spór, jaki wybuchł, o kombinezony próżniowe. Skafandrów było pięć, z czego dwa wielkości Silver, a jeden z pozostałych był niesprawny, przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

— Musimy wziąć garkotłuka — uparła się Silver. — Wy może znajdziecie coś jadalnego, mnie to otruje na pewno.

— To lepiej ją zaprogramować, żeby przygotowała worek suchych racji — zaproponował Marco. — Wygodnie nosić, a kombinezon się przyda.

— Worek koncentratów nie potrafi analizować jedzenia i produkować odzieży. Jeśli nie będziemy mieli wyjścia, to urządzenie zapewni nam minimum niezbędne do przeżycia — sprzeciwiła się Silver.

— Wydaje mi się, że ona ma rację — dodała Kin.

— To nam zablokuje i zużyje zapas energii całego kombinezonu!

— No to co? Lepszy nie strzelający karabin laserowy?! — parsknęła Silver.

Przez chwilę spoglądali na siebie z Markiem wymownie, a raczej wściekle, toteż Kin czym prędzej dodała:

— Bierzemy garkotłuka, dla Silver głód to poważna sprawa.

Marco wzruszył ramionami i zabrał z szafki narzędzia.

Udało im się upchać urządzenie w największy kombinezon i poutykać wokół termokoce, a potem Marco zajął się fotelem pilota. Po rozebraniu go i wybebeszeniu stał się szczęśliwym posiadaczem pasa metalu o tnącym brzegu i plastykowej rękojeści, czyli — miecza domowej produkcji. Kin, obserwując go z gotowym rękodziełem, zastanawiała się, czy jest to efekt ludzkiego ducha walki, czy głupiej brawury kunga.

Marco zauważył jej wzrok i wyjaśnił:

— To nie po to, żeby inni mnie się bali, tylko żebym ja się przestał bać. Jesteśmy gotowi?

— Tak.

Marco zaprogramował autopilota na dziesięciominutowy postój o kilkaset mil od wodospadu, wszyscy naciągnęli kombinezony i ruszyli w przestrzeń. Zapasowy kombinezon Silver ciągnęła na monomolekularnej Linie. Kin obejrzała się, gdy statek odleciał, po czym zwróciła się ponownie ku powierzchni i olbrzymiej ścianie wody. Z morza w pobliżu krawędzi wystawało kilka niewielkich wysepek oświetlonych promieniami zachodzącego słońca, ale nigdzie nie było widać świateł małego choćby miasta…


Nikt nie widział, jak ze statku tuż przed odlotem wypadł piąty, jak najbardziej sprawny kombinezon i nadął się natychmiast niczym balon.

Siedzący w hełmie kruk przyjrzał się uważnie kontrolkom — kombinezony sterowane były językiem i podbródkiem, a pomyślane tak, by mogły przemierzyć cały system słoneczny i wylądować na planecie. Kruk po namyśle dziobnął ostrożnie w jeden z guzików. Skafander ruszył do przodu. Kruk poobserwował go chwilę uważnie i spróbował innego guzika…


Świt był wilgotny i niemrawy — pomimo termokoca Kin obudziła się mokra.

Noc była długa, a wysepka, na której się znajdowali, była w pobliżu krawędzi i nie wystarczyłaby do utrzymania jednego nie pływającego drapieżnika. Marco całkiem słusznie zauważył, że na dysku może być mnóstwo pływających drapieżników, więc trzymał wartę. Kung w razie potrzeby mógł nie spać kilka tygodni.

Kin po długiej walce wewnętrznej zdecydowała nie wspominać mu o stunnerze ukrytym w kieszeni skafandra. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka niespodzianka może się przydać…

Marco przysnął, gdy wzeszło już słońce, i leżał pod kapiącym krzewem niczym pozbawione szkieletu i bezładnie rzucone na kupę ciało. Poprzez rzednącą mgłę Kin dostrzegła Silver siedzącą na samotnym skalnym szczycie po stronie wodospadu i z braku lepszego zajęcia wdrapała się tam, i siadła obok na wygrzanym przez słońce kamieniu.

Widok był zaskakujący — skała wznosiła się pośród lasku podejrzanie przypominającego jesionowo-klonowy. Za nim słońce odbijało się w srebrzystozielonym morzu, dalej była krawędź nieco przykryta mgłą, ale spienione wody widać było wyraźnie. A dalej…

Silver zdołała złapać ją w ostatnim momencie.

Gdy Kin odzyskała równowagę, ostrożnie odsunęła się od skraju, by nie siedzieć nad samą przepaścią.

— Jak ty tu możesz spokojnie siedzieć? — spytała z niedowierzaniem.

— A czego mam się bać? Na statku, kiedy od wieczności dzielił cię ledwie metr kadłuba, też byłaś spokojna.

— To co innego. Tu za plecami nic nie ma. Silver niespodziewanie zaczęła węszyć.

— Lód — oznajmiła. — Czuję lód. Mogę ci coś powiedzieć o promieniach słonecznych?

Kin odruchowo spojrzała na słońce, mrużąc oczy-wyglądało właściwie i świeciło właściwie, choć pamięć podpowiadała jej, że jest wielkości asteroidy.

— Proszę uprzejmie. Zobaczymy, czego nie wiem.

— Zauważyłam pole lodowe przy krawędzi i to mnie zastanowiło. W pobliżu są bowiem wyspy pełne roślin. Przy niewielkiej odległości między równikiem a obrzeżami dysku te ostatnie na północy i południu powinny być zamarznięte, a rejon równika spalony na popiół. Dlaczego tak się nie stało?

Kin potarła w zamyśleniu podbródek — Silver mówiła o jednym z podstawowych i uniwersalnych praw matematycznych, według którego jeśli słońce jest oddalone osiem tysięcy mil od równika w południe, to znajduje się także o jedenaście tysięcy mil od miejsc, które z braku lepszego określenia można nazwać biegunami. Co prawda nie można twierdzić, że słońce porusza się po orbicie — poruszało się niczym zdalnie sterowany pojazd, ale to akurat w niczym nie zmieniało anomalii temperaturowej. Jeśliby zastosować odpowiedniki ziemskich stref, to bieguny były oddalone od słońca jak Wotan, równik zaś znajdował się tam gdzie Wenus.

— Soczewkowate pole siłowe? — powiedziała niepewnie. — Mogę uwierzyć prawie we wszystko… przecież słońce regularnie musi mieć zmienianą trasę przelotu.

— Dlaczego?

— Żeby były pory roku.

— A… pory. Tak, ludzie wymagają pór roku.

— Silver…

— Taak… to dobre powietrze. — Silver znowu zaczęła węszyć.

— Przestań kręcić. Jesteś przekonana, że to my zbudowaliśny to wszystko.

— Prawda. Dyskutowaliśmy o tym z kungiem i doszliśmy do tego właśnie wniosku.

— To może sobie coś wyjaśnimy, dobrze?! Ludzie może są szaleni, ale nie głupi, a ten dysk jako przykład planety jest równie sensowny co gumowy klucz. Żeby funkcjonować, potrzebuje ciągle dużych ilości energii. A poza tym nikt mający szczyptę zdrowego rozsądku nie powierzałby przyszłości mieszkańców sztucznemu słoneczku i fałszywym gwiazdom. Dlaczego nie umieścili dysku na orbicie normalnej gwiazdy? Możliwości mieli, a zamiast tego zbudowali takie kalectwo w samym środku galaktycznej pustki. Ten świat odpowiada wyobrażeniom ograniczonego średniowiecznego mnicha. To nie ludzie.

— Ten na łodzi był człowiekiem.

Kin myślała o tym długo i intensywnie i coś przyszło jej do głowy w czasie snu, ale i tak zawahała się przed odpowiedzią.

— Nie wiem… mogli porwać grupę ludzi w epoce prehistorycznej. Albo gdzieś zdarzyła się równoległa ewolucja…

Zła była na własną ignorancję, a jeszcze bardziej na Silver za dyplomatyczne przemilczenie dziur w jej argumentacji. Gdyby teraz ktoś zaproponował jej powrót na Ziemię, oplułaby go. Teraz miała zbyt wiele pytań bez odpowiedzi i to było najważniejsze.

— Jalo mówił coś o teleportacji — postanowiła zmienić temat. — Ciekawe, czy w ten właśnie sposób dostarczają wodę z powrotem do oceanu.

Marco wdrapał się do nich, trzęsąc się z entuzjazmu — był to zupełnie inny Marco niż cyniczny i humorzasty pilot statku kosmicznego.

— Musimy zacząć planować — oznajmił.

— Ty już zaplanowałeś — poprawiła go Kin.

— Najważniejsze jest skontaktowanie się z władcami dysku. — Marco zignorował jej sarkazm albo też go nie zauważył.

— Zmieniłeś zdanie? — Głos Silver dobiegł gdzieś z góry: okazało się, że stoi wyprostowana i zawzięcie węszy.

— Podsumowałem fakty, choć nie było to przyjemne. Statku nie damy rady naprawić. Oni muszą mieć takie możliwości albo dysponować statkiem, który będziemy mogli wynająć. Jalo jakoś wrócił, nie? Chyba że chcecie tu dożyć swoich dni?

— Wątpię, żeby mieszkańcy dysku mogli nam pomóc — sprzeciwiła się Silver. — Nie wykryliśmy żadnych źródeł energii ani linii przesyłowych. Nikt nam nie przeszkadzał w lądowaniu. To wspiera moją teorię, że cofnęli się do barbarzyństwa.

— Wspiera? — spytała Kin.

— Zbliża się statek — oznajmiła zamiast odpowiedzi Silver. — Po kształcie sądząc, podejrzewałabym wycieczkowy jacht przedstawicieli zaawansowanej cywilizacji.

Oboje pobiegli na szczyt. Marco dzięki serii skoków znalazł się tam pierwszy.

— Gdzie on?

Kin ledwie mogła dostrzec punkcik na oceanie.

— Statek wiosłowy, po dwanaście wioseł na burcie. — Silver lekko zmrużyła oczy. — Ma maszt, ale żagiel jest zwinięty. I śmierdzi. Załoga, ma się rozumieć. Jeśli utrzyma dotychczasowy kurs, minie nas o milę na północ.

— I spadnie? — upewniła się Kin.

— Musieli znaleźć sposób na wodospad. — Marco był pewien swoich słów. — Prąd nie wydaje się zbyt silny…

Kin przypomniała sobie pozostałości po samotnym żeglarzu…

— Wiedzą, że płyną ku wodospadowi, ale nie mają pojęcia, co to jest w rzeczywistości — powiedziała cicho. Silver skinęła potakująco i dodała:

— Śmierdzą, bo się boją. Zmieniają kurs na tę wyspę… na dziobie stoi jeden i patrzy na wodospad. Informacja poderwała Marca na nogi.

— Musimy się przygotować — syknął. — Za mną! — Pognał w dół przy wtórze osypujących się kamyków.

Kin spojrzała wpierw na stojącą niczym pomnik Silver, potem na łódź. Teraz mogła dostrzec załogę wiosłującą jak szaleńcy. Wydawało jej się nawet, że słyszy okrzyki.

— Nie sądzę, żeby im się udało…

— Bo się nie uda — potwierdziła Silver. — Zobacz, jak prąd ich obraca.

— To może być test. Dla nas, nie dla nich… wiesz, dopiero co się zjawiliśmy i…

— Mój nos mówi, że nie — przerwała jej Silver.

Kin się zamyśliła — dyskusja z trzystu pięćdziesięcioma milionami komórek zapachowych nie miała sensu. Wnętrze łodzi widziała już całkiem wyraźnie — niewysoki, brodaty mężczyzna biegał między wioślarzami, zachęcając ich do większego wysiłku. Jedynym efektem było to, że łódź stała w miejscu.

— Ahem — zasugerowała Silver.

— Jak długa jest ta Lina, na której holowałaś zapasowy kombinezon?

— Standardowa tysiąc pięćset metrów — odparła Silver i dodała: — Można na niej uwiązać planetę.

— Naturalnie istnieje możliwość, że popełniamy właśnie duży błąd — dodała Kin, ruszając w dół stoku ku zagajnikowi.

Silver podążyła j ej śladem.

— Brzuch mówi, że nie popełniamy — powiedziała po chwili.

Kin uśmiechnęła się mimo woli — shandy miały całkiem inną lokalizację źródła emocji.


Kin, w samym pasie antygrawitacyjnym zdjętym ze skafandra, poleciała, by ciągnąć Linę za pętlę sporządzoną z innego niż reszta materiału.

— Uważam to za nadzwyczaj głupie — przypomniał jej głos Marca w słuchawce.

— Może — zgodziła się. — Ale pamiętaj, że to ja widziałam resztki rozbitej łodzi.

Przez chwilę w jednym uchu słyszała wiatr, w drugim szum fali nośnej. W końcu Marco polecił:

— Skieruj kamerę na łódź!

Wioślarze dostrzegli ją — w efekcie większość przestała wiosłować i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w nią, trzymając się kurczowo wioseł.

Łódź miała około dwudziestu pięciu metrów długości i wrzecionowaty kształt. Silver przesadziła — jej budowniczy całkiem nieźle znał się na hydrodynamice. Zaopatrzona była w maszt umieszczony na śródokręciu, ale żagiel był zwinięty. Przestrzeń między wioślarzami wypełniały rozmaite pakunki i dzbany.

Kin wycelowała w rudobrodego na dziobie, obniżyła lot i wyhamowała na wysokości jego zaskoczonej twarzy. Zarzuciła pętlę na dziób i wrzasnęła na Silver. Lina wyskoczyła z wody, wyprężyła się jak struna.

— Zmuś ich do wiosłowania! — poleciła rudemu, machając desperacko rękoma. — Wyspa!

Rudy popatrzył na nią, na jej wyciągniętą dłoń wskazującą wyspę, na Linę i skoczył między wioślarzy, rycząc jak opętany. Jeden z nich podniósł się i zaczął coś mówić, na co rudy złapał jakiś leżący na pokładzie drąg, zdzielił go przez łeb i zaciągnął do wiosła.

Kin poderwała się w górę, oceniła sytuację: łódź już zostawiała ślad, niczym motorówka. Zadowolona obniżyła lot i skierowała się ku wyspie. A potem dalej, szukając Silver. Znalazła ją szybko, jako że nic oprócz shanda w skafandrze nie unosiło się w powietrzu. Skafander mógł unieść noszącego przy dziesięciu G, a Silver ważyła spokojnie pięćset funtów. Łącznie dawało to niezłą siłę ciągu, nakierowaną tym razem jedynie na przyciągnięcie łodzi do wyspy.

— Lina dziwnie zaczęła szarpać — poinformowała ją Silver.

Kin spojrzała w dół — przez zagajnik biegła przecinka, najwyraźniej drzewo było zbyt słabe jako kotwica. Teraz Lina zaczepiona była o skałę, która była znacznie wytrzymalsza na przecinanie.

— Wszystko w porządku — zapewniła Silver. — Przecięliśmy po prostu kilka drzew… Już niedaleko… Tak… Stop!… Stop!

Łódź wjechała na plażę i zatrzymała się między drzewami przy wtórze pękających drzew. Część wioślarzy wypadła na piasek.

— Wyciągnęliśmy ją na plażę — rzuciła Kin do mikrofonu i skierowała się ku łodzi.

— Jeśli mają resztki wyobraźni, powinni całować ziemię — skomentowała Silver.

— Mam nadzieję, że Marco ma na tyle wyobraźni, żeby się nie pokazywać — mruknęła w odpowiedzi Kin.

— Słyszałem! — chrupnęło w głośniczku. — I chciałbym zdecydowanie odciąć się od tego całego przedsięwzięcia.

Kin obniżyła lot. Przypomniała sobie coś, co kiedyś usłyszała: niezależnie od bełkotu rozmaitych naukowców, nikt nigdy nie nauczył się języka innej cywilizacji, podsłuchując j ej łączność.

Zawsze kończyło się na osobistym kontakcie, na wskazywaniu paluchem i rysowaniu kółek na piasku…

Kółek na piasku?…

Jakich kółek na jakim piasku?!

No dobrze: na wskazywaniu paluchem…


Znacznie później odszukała Silver i Marca siedzących na polanie w lasku. Silver siedziała w pobliżu garkotłuka i pałaszowała jakąś szaroczerwoną breję z plastykowej miski. Marco leżał na brzuchu i przez liście obserwował obozowisko na plaży — płonęło tam ognisko, na którym żeglarze coś pitrasili. Silver przerwała posiłek i wystukała coś na klawiaturze garkotłuka.

— Już jadłam — poinformowała ją Kin. — Coś złożone z ziarna i suszonej ryby. Nie widzieliście?

— Dlatego właśnie zaprogramowałam emetyk dla ciebie.

— Zjadłaś to bez podstawowej choćby analizy! — dodał potępiająco Marco. — Życie ci obrzydło?!

— Musimy zyskać ich zaufanie. — Kin rzuciła Silver kawałek ryby. — Wypiję tę cholerną miksturę, a ty zrób analizę tego suszu. Jedzenie produkowane przez te urządzenia zawsze smakuje jak przeżute, więc jeśli tutejsze nie okaże się trujące, wolę tubylczą kuchnię.

Wypiła różowy płyn podany przez Silver i udała się na drugą stronę polany, gdzie w ciszy i spokoju odczekała, aż specyfik zacznie działać. A gdy zadziałał, wymiotowała krótko acz treściwie.

Silver zaprogramowała spokojnie kubek kawy i poczekała na wynik analizy.

Garkotłuk po kilkunastu sekundach wystawił jęzor zielonego plastyku. Silver oddarła go i starannie przeczytała.

— Wysoka zawartość przyswajalnych protein i witamin oraz niewielki procent węglowodorów pochodzących z procesu suszenia, w dużych ilościach rakotwórczych. Nietrujące — zawyrokowała po chwili.

— Wspaniale — mruknęła Kin, łapiąc kubek. — To po co rzygałam. Chyba na dłużej przeszła mi ochota na ryby… prawdę mówiąc, nie mogę nawet na nie patrzeć… No nic. Jesteście ciekawi, czego się dowiedziałam? Z tego, co zrozumiałam, ten niewysoki rudzielec nazywa się Leiv Eiriksson.

Silver zgrabnie wrzuciła plastykowy jęzor w otwór załadunkowy garkotłuka.

— Albo jest to zadziwiający zbieg okoliczności, albo coś innego — oznajmiła rzeczowo.

— Co niby jest zdumiewające? — Marco zaprzestał obserwacji. — Zbadałaś ich broń?

— Mają miecze, noże i topory z żelaza niskiej jakości, ręcznie obrabianego — wyjaśniła Kin. — Ostrza szybko się tępią. Ale największą ich bronią jest ich statek. Mówi ci coś określenie „poszycie klinkierowe”?

Marco przytaknął bez słowa.

— To dobrze, bo mnie nic nie mówi. Statki są szybkie, zwrotne i wytrzymałe. Używając statków i z pomocą mieczy, rządzą większą częścią mórz i znaczną częścią lądów. Czasami zajmują się piractwem, ale posiadają rozwinięty system prawny. I są szaleńczo odważni. Tysiącmilowy rejs jest czymś zupełnie zwyczajnym.

— Dowiedziałaś się tego wszystkiego, nie znając ich języka? — spytał z niedowierzaniem Mar co.

— Dowiedziałam się tylko jego nazwiska, i to tylko dlatego, że już je wcześniej słyszałam. Resztę sobie przypomniałam. — Kin spojrzała na Silver, która przytaknęła.

— „W roku trzysta dwudziestym i drugim” — zaintonowała Silver nagle. — „Eiriksson wypłynął na ocean długi”.

— Strasznie poetyckie — prychnął Marco. — Tłumacza proszę!

— Wychowałeś się w Meksyku, więc nie możesz o tym wiedzieć, bo oni strasznie snobistycznie podchodzą do historii — wyjaśniła Kin. — Leiv Eiriksson około trzysta lat po bitwie o Haelcor odkrył Vinlandię. Bitwa o Haelcor była końcem trzeciego i ostatniego Imperium Remeńskiego, a jego koniec oznaczał wielkie migracje. Tym bardziej, że Turcy zaczęli znów przeć na zachód i północ. Ojciec Leiva, Eirick, był sprytny, a ponieważ odkryta przez niego Grenlandia wcale nie okazała się tak zielona, jak się spodziewał, pokładał nadzieję w synu, który z pierwszej podróży przywiózł duże ilości dziwnych owoców i zbóż. Metodą żabiego skoku pozakładali kolonie wzdłuż wschodniego wybrzeża Morza Tykera i dalej Długim Fiordem do Mórz Środkowych. Krajobraz tam był niczym z ich snów, toteż nazwali te wyspy Valhalla. Ponieważ rolnictwo było ich wtórnym zajęciem, przede wszystkim byli wojownikami, napotkani tubylcy nie mieli szans. Kogo nie zdołali przechytrzyć, tego pobili; tak to trwało, dopóki nie natknęli się na Konfederację Objibwa, z którą się dogadali i podpisali traktaty. Teraz już wspólnie migrowali i łączyli się z autochtonami. Teoretycznie to właśnie powinno spowodować ich koniec, gdyż żadna z grup nie miała wymaganej przez podręczniki dynamiki społecznej, dzięki której ponoć powstało Imperium Remeńskie. Przybysze powinni stać się kolejnym tubylczym plemieniem, tyle że o jasnych włosach i błękitnych oczach. Teorie okazały się błędne: coś w obu rasach zaiskrzyło, a do dyspozycji mieli duży i bogaty kontynent i mnóstwo czasu. Krótko rzecz ujmując, w trzysta lat po Leivie koło Gibraltaru pojawiła się potężna flota. Większość okrętów stanowiły żaglowce, ale było też kilka niedużych, szybkich, które mogły płynąć pod wiatr. Żagle zdobił Wielki Orzeł Valhalli na pasiastym tle w barwach nieba, śniegu i krwi. Bitwa była krótka, bo tylko jedna strona dysponowała działami, i zakończyła dwustuletni okres stagnacji, w jakiej pogrążona była Europa.

— Zrozumiałem! — ucieszył się Marco. — Ten rudy kurdupel był ważną figurą w historii Ziemi. Tylko to nie jest Ziemia…

— Ale wygląda jak Ziemia. Co prawda tylko jak wymyślona Ziemia, ale zawsze — przypomniała Kin.

— Poważnie sugerujesz…

— Powiem ci, co sugeruję: że oboje macie jednak rację i ten świat zbudowali ludzie, choć pojęcia nie mam dlaczego.

— Musiałyby istnieć zapisy… — zaczęła Silver.

— Nie w wypadku gdyby Kompanii zależało na ich zniknięciu!

To było jedyne sensowne wyjaśnienie: Kompania zbudowała ten artefakt w tajemnicy, a Jalo był agentem, który miał ich tu sprowadzić. Powodów, dla których zbudowano dysk, Kin się domyślała, choć jej się nie podobały, ale dlaczego ich tu ściągnięto, i to w tak kłopotliwy sposób, pozostawało wciąż zagadką. Wyjaśnienie było logiczne, czego nie da się powiedzieć o żadnym innym, poczynając od tajemniczych obcych. Musieliby być naprawdę tajemniczy…

— Zewsząd coś nam grozi — ocenił Marco entuzjastycznie. — Musimy cały czas nosić pasy i proponuję, żebyśmy jak najszybciej przemieszczali się ku centrum tutejszej cywilizacji. Tylko tam możemy znaleźć jakieś informacje o pochodzeniu dysku.

— W takim razie transport czeka na plaży — dodała Kin. — Nie wiem, na jak długo starczy energii w skafandrach, a te jednostki są doskonałe do morskich podróży.

— Jeszcze mogą okazać się wrogo nastawieni — ostrzegł Marco.

— Jak obejrzą ciebie i Silver? — zdziwiła się Kin.

Prawda była taka, że zaprezentowanie obcych nastręczało pewien problem. Kin rozwiązała go, udając się do obozu nago. Po wcześniejszym występie w roli bogini łaskawości była pewna, że żeglarze prędzej zgwałciliby aligatora.

Zgodnie z oczekiwaniami Leiv podbiegł do niej i łupnął na kolana. Był niższy niż pozostali, ale błysk w jego oczach mówił wyraźnie, dlaczego wszyscy go słuchali — widocznie pierwszy w okolicy wpadł na to, że celne walenie po nerkach i kopanie poniżej pasa jest najskuteczniejsze w umacnianiu autorytetu przywódcy. Poczuła wdzięczność do samej siebie za zabranie stunnera, który dzierżyła w prawej dłoni.

— Zaraz będziesz miał niecodzienną okazję do poznania nowych przyjaciół — powiedziała słodko. — W tę sagę nikt ci nie uwierzy… Silver, wychodź!

Silver pojawiła się w uczciwej odległości, powoli przedzierając się przez zarośla. A i tak kilku dotąd spokojnie siedzących wstało i zaczęło oddalać się w przeciwnym kierunku. Gdy się zbliżyła i pozostali dostrzegli jej kły, część z nich ruszyła śladem towarzyszy, tyle że znacznie energiczniej. Tłumiąc śmiech, Kin podeszła do niej i uścisnęła jej ogromną łapę.

— Przestań się uśmiechać! — warknęła cicho przez zaciśnięte zęby.

— Myflałam, sze to ich uspokoi.

— Na tobie to nie wygląda uspokajająco, tylko głodnie.

Leiva wmurowało w piasek, toteż podprowadziła Silver do niego i ujęła go za rękę.

— Klęknij i płaszcz się — mruknęła.

Silver wykonała polecenie, co ożywiło nieco Leiva. Po chwili wytężonego kojarzenia ośmielił się na tyle, że szturchnął ją leciutko w ramię.

— Dobry chłopiec! — Kin uśmiechnęła się szeroko. Odskoczył.

Загрузка...