9

Na jedną sprawę księżna Kirsten zwracała szczególną uwagę po wstąpieniu na tron Ombey: do śniadania zawsze należało zasiąść w gronie rodzinnym. Kryzysy polityczne mogły sobie przychodzić i odchodzić, ale codzienne poświęcenie pociechom chwili czasu było rzeczą świętą.

Pałac Burley, gdzie sprawowała rządy, wzniesiony został na wzgórzu o łagodnych stokach w centrum Atherstone, stolicy Ombey. Dzięki malowniczemu usytuowaniu z okien królewskich apartamentów w tylnej części rozłożystej, kamiennej budowli rozciągał się wspaniały widok na parki, ogrody i eleganckie kamienice we wschodniej dzielnicy miasta. W dali ocean znaczył się zamgloną linią ciemnego błękitu.

Atherstone leżało na piętnastym stopniu szerokości południowej, czyli pośrodku tropikalnej strefy klimatycznej, lecz dzięki porannej bryzie skwar zaczynał dokuczać dopiero po dziesiątej. Dlatego Kirsten nakazywała służbie nakrywać do stołu na przylegającym do sypialni szerokim tarasie, całym w czerwonych kafelkach. Mogła tu usiąść w otoczeniu żółtoróżowego kwiecia miejscowych pnączy tolla, które rosły bujnie na tyłach pałacu, i spędzić godzinkę z mężem i trójką dzieci.

Zandra, Emmeline i Benedict mieli kolejno lat siedem, pięć i trzy i były to jedyne naturalnie poczęte dzieci, jakie zdecydowała się mieć z Edwardem. Pięcioro ich pierwszych latorośli rozwijało się w egzołonach, po tym jak zygoty zostały skrupulatnie zmodyfikowane przy wykorzystaniu najnowszych osiągnięć genetyków z Kulu. Tak to już działo się w rodzie Saldanów, że każde pokolenie — a przynajmniej ta jego część, która miała piastować w przyszłości wysokie godności — korzystało w sposób możliwie najpełniejszy z postępu w medycynie. I zawsze dziedziczyły najstarsze dzieci, zgodnie z tradycją europejskiej arystokracji na staruszce Ziemi.

Pierwszych pięcioro dzieci mogło dożyć dwustu lat, podczas gdy pozostała trójka, jak również ich matka, liczyła na najwyżej sto osiemdziesiąt. Kirsten miała w roku 2608 sześćdziesiąt sześć lat, kiedy to nastąpiła jej koronacja w katedrze w Atherstone, dwa miesiące przed wstąpieniem jej brata Alastaira II na tron Kulu. Jako najmłodszej z dziewięciorga rodzeństwa przeznaczone jej były (chyba żeby coś złego przytrafiło się braciom i siostrze) rządy w nowo założonym księstwie Ombey.

Podobnie jak ośmioro jej rodzeństwa z egzołon i pięcioro naturalnie poczętych dzieci jej ojca i matki, miała wysoki wzrost i nienaganną figurę. Modyfikacje genetyczne obdarzyły ją czerwonobrązowymi włosami, zaokrąglonymi policzkami, a także, rzecz oczywista, wąskim nosem o zakrzywionym w dół czubku.

Tego rodzaju modyfikacje mogły jej wszakże zapewnić tylko siłę fizyczną, potrzebną do udźwignięcia ciężaru wynikającego z dzierżenia przez sto lat absolutnej władzy należnej monarchini. Dlatego od urodzenia szkolono ją w rozwiązywaniu intelektualnych łamigłówek.

Z początku poznawała teorię, uczestniczyła w niezliczonych kursach dydaktycznych na temat polityki, ekonomii i zarządzania, następnie przez pięć lat studiowała na uniwersytecie w Nova Kongu, ucząc się praktycznego zastosowania zdobytej wiedzy. Po dwunastoletniej służbie we Flocie (obowiązującej wszystkich dystyngowanych Saldanów) dostawała kolejne stanowiska zarządcze w Korporacji Kulu, gigantycznym konglomeracie obejmującym swym zasięgiem całe królestwo i działającym w przemyśle transportowym, maszynowym, energetycznym i wydobywczym. Z biegiem czasu zaczęła przewodniczyć komitetom rad ministerialnych. Jej karierą kierowano w taki sposób, aby przed wstąpieniem na tron nabyła wszechstronnego doświadczenia w kwestiach sprawowania władzy.

Jedynie rodzeństwo panującego monarchy rządziło w jego imieniu księstwami, trzymając w ryzach resztę rodziny. Na tym z dawna ukształtowanym modelu hierarchii opierała się spójność dziewięciu układów planetarnych, oddalonych od siebie nawet o setki lat świetlnych. Raz tylko, kiedy książę Michael zawiązał Tranquillity, ustalony porządek groził zawaleniem. Saldanowie postanowili czuwać, by nic takiego się nie powtórzyło.

Następnego ranka po przybyciu „Ekwana” Kirsten wyszła na taras wyraźnie podenerwowana. Od zeszłego wieczoru Time Universe w specjalnych wydaniach swych programów rozgłaszało wiadomość o Latonie. Zaraz po przebudzeniu przejrzała pobieżnie dzienniki informacyjne, dowiadując się, że wrzawa jeszcze nie przycichła. Trwały gorączkowe spekulacje na temat „Ekwana” i alarmu stopnia drugiego na Guyanie. Po raz pierwszy od czasu koronacji zastanawiała się nad wprowadzeniem cenzury, żeby powstrzymać rosnącą histerię mediów. Niewątpliwie jeszcze tego dnia będzie musiała wydać jakieś oficjalne oświadczenie.

Podwinęła przepaściste rękawy porannej sukni i ogarnęła wzrokiem wspaniałe ogrody: rabaty ukwiecone ziemskimi i ksenobiotycznym roślinami, sztuczne jeziorka, po których pływały majestatycznie czarne łabędzie. Bezchmurne niebo miało kolor niebieskofioletowy.

Jeszcze jeden cudowny, pogodny dzień. Trudno było wyobrazić sobie miejsce, gdzie czułoby się wyraźniej rajski nastrój. Tym razem jednak nie dała się urzec skąpanym w słońcu pejzażom. Wspomnienie Latona przywodziło na pamięć zbyt wiele lęków z młodości. Instynkt polityczny mówił jej, że ten kryzys nie wygaśnie z dnia na dzień. Ów instynkt, który przez czterysta lat pomagał Saldanom w sprawowaniu władzy.

Piastunka wyprowadziła z pokoju dziecinnego trójkę swoich rozbawionych podopiecznych. Kirsten obdarzyła je uśmiechem i obsypała czułościami. Obok siebie na krześle posadziła Emmeline, gdy tymczasem Edward wziął na kolano małego Benedicta. Zandra, ledwie zasiadła do stołu, zaraz wyciągnęła rękę po dzbanek z sokiem z dorze.

— Najpierw modlitwa — napomniała ją księżna.

— Jejku, mamo!

— Modlitwa.

Zandra westchnęła z boleścią, złożyła ręce i przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami.

— Mogę już jeść?

— Tak, ale z umiarem. — Dała sygnał jednemu z czterech służących, aby podał herbatę i tosty.

Edward podsuwał Benedictowi do ust cienkie kromki chleba z jajkiem na twardo.

— Nadal trąbią o Latonie? — zapytał ponad głową Emmeline.

— Tak — odparła Kirsten.

Popatrzył na nią ze współczuciem, machając chlebowym żołnierzykiem przed twarzą rozradowanego Benedicta.

Stanowili małżeństwo od czterdziestu lat. Według wszelkich rozsądnych kryteriów ich związek należał do udanych, a przecież wierność na dworach była raczej czymś rzadkim. Edward pochodził z zamożnego, arystokratycznego rodu. Jako oficer Floty zdobył wiele odznaczeń. Przeszedł też genetyczne modyfikacje, co było jego wielką zaletą, ponieważ w rodzinie królewskiej preferowano związki, w których partnerzy mogli dożyć tego samego wieku.

Dzięki temu unikało się rozmaitych komplikacji. Do ślubu nie doszło wyłącznie za namową rodziny, która jednak dawała do zrozumienia, że byłby dla niej dobrym kandydatem na męża. Saldanowie pielęgnowali chrześcijański ideał monogamii, rozwody w rodzinie nie wchodziły w rachubę. Alastair był głową kościoła w Kulu i obrońcą wiary w królestwie. Na dworze nie łamało się boskich przykazań, w każdym razie nigdy publicznie.

Tak czy inaczej, jej życie u boku Edwarda opierało się na wzajemnym szacunku i zaufaniu, a nawet na uczuciu sympatii. Przed czterdziestu laty u podstaw wszystkiego była może i miłość, jednakże i to, co po niej zostało, dawało nadzieję na sto lat małżeństwa bez żalów i goryczy. A to samo w sobie było nie lada osiągnięciem. Wystarczyło popatrzeć na perypetie małżeńskie jej brata Claude’a…

— Mama znowu myśli — oświadczyła głośno Emmeline.

— Myślę, co z tobą zrobić — odparła z szerokim uśmiechem.

— I co zrobisz? — pisnęła dziewczynka.

— Zależy, co wczoraj zbroiłaś.

— Nic, spytaj nianią! Przez cały dzień byłam grzeczna.

— Buchnęła ręcznik kąpielowy Rosy Oldamere — powiedziała Zandra.

Emmeline zaśmiała się nerwowo.

— Mówiłaś, że nie naskarżysz.

— Można było się uśmiać. Panna Eastree pożyczyła jej swój, bo Rosy cała się trzęsła.

— Aż skóra jej zsiniała — dodała dumnie Emmeline.

— Kto to jest Laton? — zapytała Zandra.

— Zły człowiek — odparł Edward.

— Przyleciał na Ombey?

— Nie — powiedziała Kirsten. — A teraz jedz płatki ryżowe.

Neuronowy nanosystem podniósł cichy alarm, co zapowiadało niepomyślne nowiny. Na czas śniadania kamerdyner zatrzymałby datawizyjną wiadomość, gdyby nie chodziło o sprawy nie cierpiące zwłoki. Przejrzała pakiet danych nadesłany z Biura Bezpieczeństwa i Obrony.

— Kłopoty — stwierdziła z rezygnacją.

Edward spojrzał na nią uważnie, kiedy wstała.

— Pomogę wyprawić je do klubu dziennego.

— Dzięki. — Zawsze mogła na niego liczyć.

Przemierzyła prywatne apartamenty i wyszła na szeroki korytarz z marmurową posadzką, który prowadził do biur ministerialnych. W drodze napotykała zaskoczone spojrzenia i pośpieszne ukłony pracowników przybyłych wcześnie do pracy. Nadal miała na sobie poranną turkusowoszarą suknię.

Oficjalna hala recepcyjna była dziesięcioboczną komnatą o sklepionym suficie, pod którym wisiały wielkie żyrandole. Przez pierścień lazurowych okien, rozmieszczonych w połowie wysokości ścian, wpadały poziome snopy światła. Złote i platynowe inkrustacje kolumn powlekała niskościeralna politura, dzięki której metal nigdy nie tracił połysku. Na ścianach holograficzne zdjęcia niezwykle spektakularnych katastrof kosmicznych przeplatały się z obrazami olejnymi. Nie dało się zauważyć ani jednego dzieła sztuki współczesnej, nic z kierunków dreamphase czy moodeffusion. Saldanowie lubowali się w antykach, które stwarzały nastrój nieprzemijającego dostojeństwa.

Na czarnym parkiecie z drewna tuszkowego czekało na księżną troje ludzi. Nieco z przodu stał Sylvester Geray; trzydziestosześcioletni kamerdyner w stopniu kapitana miał na sobie mundur Królewskich Sił Powietrznych Kulu. Zawsze uważała go za skończonego formalistę, aczkolwiek, odkąd objął swą funkcję trzy miesiące po jej koronacji, nie popełnił najdrobniejszego uchybienia.

Księżna z niechęcią popatrzyła na pozostałą dwójką urzędników ubranych w zwykłe garnitury. Roche Skark, dyrektor biura ESA na Ombey, uśmiechnął się do niej ceremonialnie i pochylił głowę. Miał osiemdziesiąt lat i pomimo genetycznych modyfikacji był człowiekiem otyłym, niższym od niej o dwadzieścia centymetrów.

Swoje stanowisko piastował od trzynastu lat, zwalczając w sektorze zagrożenia, także te wyimaginowane, z determinacją i wykorzystaniem subtelnych form nacisku na wpływowych ludzi. Rządy planetarne ciągle narzekały na ESA, która mieszała się do ich wewnętrznej polityki, nigdy jednak nie zebrano na to przekonujących dowodów. Roche Skark umiał się ustrzec od elementarnych błędów, mogących postawić króla w niezręcznym położeniu.

Tymczasem Jannike Dermot stanowiła przeciwieństwo poważnego dyrektora ESA. Pięćdziesięcioletnia kobieta miała na sobie fantazyjny kostium w żółtopurpurowe prążki, wykonany z drogiego materiału przypominającego jedwab, a gęste blond włosy zaczesała gładko do tyłu. I ona hołdowała panującej wśród kadr kierowniczych modzie na wykwintne ubrania, będące oznaką wysokiego statusu społecznego, pomimo że jej zainteresowania skupiały się na podlejszym obliczu ludzkiej egzystencji. Stojąc u steru biura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ISA, odpowiadała za dyskretny nadzór nad porządkiem publicznym na obszarze księstwa. W przeciwieństwie do swej bardziej aktywnej i skrytej siostrzanej agencji, ISA zajmowała się głównie szukaniem haków na polityków i wyłapywaniem wywrotowców, a właściwie wszystkich wariatów, którzy odmawiali Saldanom prawa do tronu. Dziewięćdziesiąt pięć procent pracy odwalały programy monitorujące, a działania agentów w teręnie ograniczano do niezbędnego minimum. W gestii Agencji leżało również pozbywanie się obywateli uznanych za wrogów państwa, co — wbrew powszechnej opinii — odbywało się według stosunkowo łagodnych procedur. Karę śmierci wykonywano jedynie na ludziach, którzy stosowali przemoc i do niej namawiali; większość przestępców po cichu i bez ceregieli deportowano na planety karne, skąd nie było powrotu.

Czasami podział kompetencji między obydwoma agencjami stawał się trochę niejasny, zwłaszcza w osiedlach asteroidalnych czy kiedy rzecz dotyczyła działań podejmowanych przez ambasady.

Kirsten, która zasiadała w Radzie Obrony i Bezpieczeństwa, często musiała rozsądzać spory między agencjami. W głębi ducha zawsze ją bawiło, że obie — niezależnie od tego, czym się zajmowały — były w zasadzie bezlitosnymi biurokratycznymi molochami.

— Przepraszam, że przeszkadzam — odezwał się Sylvester Geray — ale sprawa jest pilna.

— Rozumiem. — Kirsten przesłała datawizyjny kod do wysokich podwójnych drzwi i skierowała się w ich stronę. — Chodźmy, szkoda czasu.

Drzwi otworzyły się i weszli do jej prywatnego gabinetu. Był urządzony w dobrym guście, dominowały w nim biele i blade błękity, aczkolwiek nie mógł się równać pod względem przepychu z biurem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym przyjmowała dygnitarzy i dyplomatów. Francuskie okna wychodziły na maleńki ogród okolony murem, gdzie w ozdobnych stawach wesoło szemrały fontanny. Pod ścianami stały przeszklone szafki i regały, które uginały się pod ciężarem wyrafinowanych prezentów od gości i instytucji cieszących się patronatem księżnej Kirsten. W niszy za jej krzesłem stało na postumencie malachitowe popiersie Ałastaira II (Ali jak zwykle zerkał lekko przez ramię). Klasyczna twarz Saldanów, niezwykle foremna, naznaczona była pewnym wyrazem powagi, który rzeźbiarz doskonale oddał dłutem. Pamiętała, jak brat w młodości ćwiczył przed lustrem tę dumną pozę.

Kiedy drzwi się zamknęły, Kirsten datawizyjnie zaryglowała je kodem. Procesor w biurku zawiadamiał, że gabinet jest teraz fizycznie i elektronicznie bezpieczny.

— Przeczytałam w pakiecie danych, że nastąpił pewien postęp w sprawie „Ekwana” — powiedziała, siadając na swym krześle z wysokim oparciem.

— Tak, pani — odparła Jannike Dermot. — Niestety, to prawda.

Kirsten dała sygnał ręką, żeby usiedli.

— Nie spodziewałam się dobrych wiadomości.

— Chciałbym wezwać admirała Farąuara — rzekł Sylvester Geray.

— Proszę bardzo. — Kirsten zażądała od procesora wirtualnej konferencji o pierwszym stopniu zabezpieczenia, po czym zamknęła oczy.

Zobaczyła iluzję okrągłej, białej sali bez wystroju, pośrodku której stał owalny stół. Siedziała na najważniejszym miejscu, mając po jednej ręce Roche’a Skarka i Pascoe Farąuara, po drugiej zaś Jannike Dermot i Sylvestra Geraya. Ciekawe, pomyślała, że komputer zaprogramowano tak, aby dyrektorzy obu agencji siedzieli naprzeciwko siebie.

— Zwracam się z oficjalną prośbą o ogłoszenie w układzie alarmu bojowego drugiego stopnia — rzekł admirał na wstępie.

Tego księżna się nie spodziewała.

— Sądzi pan, że Laton nas zaatakuje? — spytała spokojnie.

Tylko ona mogła ogłosić alarm drugiego stopnia, który pozwalał wojsku nadzorować administrację cywilną, a także rekwirować na swe potrzeby sprzęt i zasoby ludzkie. W praktyce równało się to ogłoszeniu stanu wojennego. Alarm pierwszego stopnia byłby pełnym wypowiedzeniem wojny, lecz ogłosić go mógł jedynie Alastair II.

— To nie takie proste, jakby się wydawało, pani — odparł admirał. — Mój sztab dokładnie przeanalizował całą sytuację. Ten reporter, Graeme Nicholson, potwierdził, że Laton był na Lalonde, więc musimy rozważyć również inne czynniki, a zwłaszcza kwestię wirusa energetycznego, o którym wspomnieli edeniści.

— Uważam za rzecz godną uwagi, że zechcieli podzielić się z nami swym odkryciem — powiedział Roche Skark. — Wręcz prosili o to, by nas powiadomić. Niezwykły to przypadek, zważywszy na chłodne stosunki między królestwem a edenistami. Z pewnością uznali, że w obliczu tak strasznej groźby nie liczą się różnice polityczne. I chyba każdy przyzna im rację po obejrzeniu tego, co spotkało żołnierzy z jednostki G66 w dżungli na Lalonde.

— Wnioski z misji Jenny Harris i późniejszych wydarzeń wskazują na to, że sprawcą powszechnej sekwestracji jest właśnie wirus energetyczny — stwierdził admirał. — Mamy do czynienia z niewidzialną siłą, która potrafi przejąć kontrolę nad ludzkimi procesami myślowymi i rozwinąć w człowieku niesłychane umiejętności manipulowania energią. Dzięki nim człowiek może wytworzyć, pozornie z niczego, pole zakłóceń radioelektronicznych lub kule białego ognia.

— Przejrzałam fragmenty relacji z tej leśnej misji — powiedziała Kirsten. — Ci ludzie mieli zdumiewającą siłę fizyczną. Sugeruje pan, że każdy zasekwestrowany człowiek nabywa podobnych zdolności?

— Tak, pani.

— Jak się przenosi ten wirus energetyczny?

— Tego jeszcze nie wiadomo — przyznał admirał. — Jednakże fakt, że Laton nazwał go wirusem, ma dla nas dużą wagę. Już samo określenie „wirus”, czy to w rozumieniu biologicznym, czy komputerowym, narzuca istnienie jakiegoś wzorca, który często w błyskawicznym tempie reprodukuje się w swoim nosicielu. Niestety, nie mamy pewności. W zasadzie poruszamy się po omacku, porównujemy wstępne wnioski z różnych obserwacji. Musimy za wszelką cenę poznać prawdziwą naturę wirusa.

— Łatwo można by się dowiedzieć czegoś więcej — stwierdziła Jannike Dermot. — W pamięci Geralda Skibbowa znajdują się odpowiedzi na pytania, jak został zainfekowany i zasekwestrowany, jak zachowuje się wirus energetyczny, jakie są jego ograniczenia. Uważam jeńca za nasze najlepsze lekarstwo na brak wiedzy.

— Czy już doszedł do siebie? — spytała księżna.

— Nie. Lekarze mówią, że doznał głębokiego urazu psychicznego. Trudno wyrokować, czy kiedykolwiek odzyska dawne zdolności intelektualne. Chciałabym poddać go sesji dochodzeniowej.

— Czy to rozsądne, biorąc pod uwagę jego stan?

Dyrektorka ISA nie okazywała żadnych emocji.

— Z medycznego punktu widzenia… nie. Przecież ponownie przeżyje to, czego doświadczył. Ale za to zdobędziemy potrzebne informacje.

Kirsten wolałaby nie brać na siebie tego rodzaju odpowiedzialności. Skibbow był czyimś synem, zapewne miał własne dzieci.

Przypomniał jej się Benedict siedzący na kolanach Edwarda.

— Pozwalam. — Próbowała zachować tę samą obojętność co dyrektorka ISA.

— Dziękuję, pani.

— Zgodnie z raportem, to Laton ostrzegł edenistów przed wirusem energetycznym. Twierdził, że został przez niego zaatakowany?

— Zgadza się, pani — odrzekł admirał Farąuar. — Tym poważniej trzeba podchodzić do problemu.

— I myśli pan, że mówił prawdę? To naprawdę inwazja ksenobiontów?

— W tej sytuacji nie mogę wykluczyć takiej możliwości. Dlatego właśnie proszę o ogłoszenie alarmu bojowego drugiego stopnia.

Jeśli najeźdźca wesprze wirusa fizyczną interwencją, będę dysponował środkami do obrony układu Ombey.

Kirsten poczuła mrowienie w dłoniach. Powróciło nieprzyjemne przeczucie, że nie jest to zwyczajny kryzys.

— Wesprze wirusa? Jak mam to rozumieć?

— Całkiem prawdopodobne, że wirus przybył na Ombey na pokładzie „Ekwana” — stwierdził admirał, zerkając przelotnie na Roche’a Skarka.

— Święty Boże. Ale dowodów nie macie.

— Mamy dziewięćdziesiąt procent pewności, że Gerald Skibbow pozbył się infekcji, choć zespół naukowców nie umie powiedzieć, jak do tego doszło. Niestety, pracownicy ambasady na Lalonde, ewakuowani w pośpiechu, przeoczyli możliwość, że ktoś z ich grona jest już nosicielem wirusa. Bądź co bądź, raport Graeme’a Nicholsona udowodnił, że Laton, najprawdopodobniej zasekwestrowany, przebywał w Durringham w dniu ich odlotu. Musimy założyć, że wirus w tamtym czasie zaraził już wielu mieszkańców miasta.

— Kiedy tylko dostałam wiadomość ze sztabu admirała — powiedziała dyrektorka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego — moi agenci na Guyanie przystąpili do wyłapywania członków załogi „Ekwana” i personelu ambasady na Lalonde. Nie znaleziono trzech pracowników ambasady: Angeline Gallagher, Jacoba Tremarco i Saviona Kerwina. Jak ustalono, cała trójka udała się kosmolotem na Ombey zaraz po odwołaniu alarmu trzeciego stopnia, gdy zniesiono ograniczenia w ruchu pasażerskim. Wiemy już, że siedem godzin temu wylądowali na kosmodromie Pasto. Podczas lotu doszło do awarii wielu systemów, stwierdzono usterki procesorów.

— W drodze z Lalonde w „Ekwanie” ciągle coś się psuło — rzekł admirał. — Kiedy jednak wszedł do doku na Guyanie, okazało się, że wszystkie systemy działają bez zarzutu.

— Co z kosmolotem? — spytała księżna, choć już przypuszczała, jaka będzie odpowiedź.

— Gdy moi ludzi przybyli na kosmodrom, stał właśnie w hangarze remontowym przedsiębiorstwa przewozowego — odpowiedziała Jannike Dermot. — Ekipa techniczna nie znalazła ani jednego uszkodzenia.

— Były też kłopoty z kapsułą zerową, kiedy pakowali do niej Geralda Skibbowa — dodał Roche Skark. — Prawdopodobnie wirus energetyczny wymyka się spod kontroli, zakłócając działanie najbliższych urządzeń elektronicznych.

— Chcecie powiedzieć, że oni są już na planecie? — spytała Kirsten.

— Tak, pani — potwierdziła dyrektorka ISA. — Obawiam się, że to się już stało. Ścigamy ich, rzecz jasna. Postawiłam w stan pogotowia służby policyjne.

— A co z pozostałymi, którzy byli na pokładzie „Ekwana”?

— Nie wydaje się, żeby zostali zarażeni.

— Po czym to poznajecie?

— Każdy ma neuronowy nanosystem, z którego może korzystać. Należy przypuszczać, że jeśli wirus energetyczny nie panuje nad swą zdolnością zakłócania obwodów elektrycznych, pierwsze odmówią posłuszeństwa implanty.

— Dobra myśl.

— Kolonistów z kapsuł „Ekwana” przyprowadzamy w pobliże wrażliwych urządzeń elektronicznych. Dotąd żaden z zespołów procesorowych nie został uszkodzony, ale dla pewności co kilka godzin powtarzamy całą procedurą.

— Co z ludźmi na Guyanie, z którymi kontaktowali się trzej uciekinierzy?

— Zbadaliśmy pracowników kosmodromu — rzekł admirał. — Układamy właśnie plan poddania testom wszystkich mieszkańców asteroidy. I ja je przejdę: nie przewidujemy żadnych wyjątków.

— Rozumiem.

— Ogłosisz alarm bojowy drugiego stopnia, pani?

— Dodam jeszcze — powiedziała Jannike Dermot — że alarm drugiego stopnia pozwoli mi objąć kwarantanną kontynent Ksyngu.

Wątpię, czy Gallagher, Tremarco i Kerwin zdążyli się przenieść gdzieś dalej. Mogłabym przerwać międzykontynentalne połączenia lotnicze, a nawet wstrzymać ruch pojazdów na ziemi, choć trudno wierzyć w skuteczność takiego zakazu. Jeśli dopisze nam szczęście, schwytamy zbiegów jeszcze w Pasto.

Kirsten odwołała się do komórki pamięciowej z listą opcji na wypadek sytuacji kryzysowej. Neuronowy nanosystem zaczął konstruować plan działań, balansując między tym, co konieczne, a chaosem, jaki wywołałaby próba sparaliżowania infrastruktury komunikacyjnej na Ombey.

— Nie dysponujemy żadnym namacalnym dowodem na istnienie realnego zagrożenia, zatem nie mogę ogłosić alarmu bojowego drugiego stopnia — oświadczyła. — Ogłaszam jednak alarm trzeciego stopnia i nakazuję izolację asteroid na orbicie ze względu na niebezpieczeństwo skażenia biologicznego. Mają być odizolowane od siebie nawzajem, od planety i od przylatujących statków kosmicznych. Nasza gotowość do odparcia ataku uzależniona jest od stacji orbitalnych, więc one przede wszystkim muszą być wolne od wirusa. Admirale Farąuar, od tej chwili będzie pan osobiście czuwał nad wprowadzaniem i przebiegiem kwarantanny. Pańskim głównym zadaniem jest obrona Ombey i zamieszkanych asteroid z systemami broni strategicznoobronnej. Alarm trzeciego stopnia upoważnia pana do mobilizacji rezerwistów. Ale żeby kwarantanna dała pozytywny efekt, należy nią objąć również flotę. Załogi okrętów mają być tak dobrane, aby nie mieszał się ze sobą personel z odrębnych baz asteroidalnych. Drugim zadaniem sil powietrznych będzie obrona Układu Słonecznego przed następnymi próbami infiltracji, co oznacza, że przylatujące statki nie otrzymają zezwolenia na wejście do doku. Jeśli chodzi o kontynent Ksyngu, to zgadzam się, żeby pozbawić go łączności z resztą planety. Sylvester, powiadomisz rzecznika ksynguńskiego parlamentu o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Wstrzymaj transport powietrzny. Wszystkie samoloty mają być niezwłocznie zawrócone tam, skąd wystartowały. Admirale, jeśli któryś nie posłucha rozkazu, zestrzeli go pan bez wahania. Skorzysta pan z platform strategicznoobronnych na niskiej orbicie.

— Rozkaz, pani.

Kirsten patrzyła, jak wizerunek Sylvestra Geraya nieruchomieje, gdy kapitan zaczął przekazywać instrukcje do zamkniętej rządowej sieci telekomunikacyjnej.

— Jak pan myśli, Roche, czy ci trzej zbiegowie spróbują rozprzestrzenić wirusa wśród mieszkańców planety?

— Tak, pani. To chyba ich główny cel, sądząc po zachowaniu zasekwestrowanych osób.

— Wobec tego szukamy nie tylko ich. Musimy dopaść wszystkich, z którymi się stykali.

— Tak, pani. Czas działa na naszą niekorzyść. Im prędzej zostaną schwytani, tym mniej będzie przypadków infekcji. Zaraza szerzy się błyskawicznie. Jeśli jej szybko nie opanujemy, wyrwie się całkowicie spod kontroli, jak to się stało na Lalonde.

— Jannike, czy policja w Ksyngu dysponuje środkami koniecznymi do wytropienia zbiegów?

— Przypuszczam, że tak, pani — odrzekła dyrektorka ISA.

— Sugerowałbym skorzystać z doświadczenia kogoś, kto widział ludzi zasekwestrowanych przez wirusa — wtrącił spokojnie Roche. — Jestem pewien, że władze cywilne są w stanie poradzić sobie z problemem, Jannike, niemniej osoba zorientowana w sytuacji może w tym przypadku okazać się niezastąpiona. Mówię o kimś, kto wie, jaką rolę odgrywa pośpiech i jak reagować, gdy sprawy zaczną przybierać niekorzystny obrót. A może do tego łatwo dojść, wystarczy wspomnieć, jaki los spotkał Lalonde.

Dyrektorka ISA mierzyła go zimnym spojrzeniem.

— Ma pan na myśli jednego ze swoich agentów?

— To chyba logiczne. Proponuję Ralpha Hiltcha. Niech poleci do Ksyngu nadzorować poszukiwania.

— Co takiego? Przecież ten człowiek nie połapał się, że na Lalonde ukrywa się Laton: największy zbrodniarz i psychopata, jakiego zna Konfederacja!

— Czuję się troszkę dotknięty, szanowna pani dyrektor. Edeniści zapewnili Konfederację, że Laton zginął, kiedy okręty Floty zniszczyły jego czarne jastrzębie. Niech pani lepiej powie, jak badacie ciała?

— Dosyć tego! — wdała się w spór księżna. — Przestańcie się sprzeczać. W tej sytuacji trzeba wyzbyć się uprzedzeń i sięgnąć po wszystkie dostępne środki. Mam nadzieję, że poradzimy sobie lepiej niż planeta kolonialna w pierwszym stadium zasiedlania. Roche, podoba mi się pana pomysł. Niech Ralph Hiltch uda się natychmiast do Pasto. Będzie współpracował z cywilnymi władzami miasta. Dostanie upoważnienie do wzięcia udziału w akcji schwytania pracowników ambasady i identyfikowania osób, które zostały zasekwestrowane.

— Dziękuję, pani. Zaraz go powiadomię.

— Oby się z tym uporał — powiedziała, dając wyraz swoim głębszym obawom. — Inaczej będzie to dla niego podróż w jedną stronę.


* * *

Powłoka chmur nad dorzeczem Quallheimu miała od dołu brudnoróżowy kolor pocięty długimi, rdzawozłotymi pasami, jakby odbijała mdłe promienie zachodzącego słońca. Wciąż rozrastała się na boki; jej postrzępione krawędzie drgały i zginały się nerwowo, gdy płynęła leniwie nad parną dżunglą.

Kelly, przyzwyczajona wprawdzie do wielkości Tranquillity, tutaj czuła się przytłoczona ogromem chmury. Patrząc na wschód czy na zachód, nie dało się dostrzec jej końców — ludziom siedzącym w poduszkowcach mogłoby się wydawać, że opasuje cały świat.

Przed nimi, dokładnie na północy, nad czarnymi wierzchołkami drzew jaśniał cienki jak włos skrawek błękitnego nieba. Amarisk wpływał z wolna do przepastnej, świetlistej pieczary.

Przez ostatnich dwadzieścia minut rozlegał się huk piorunów, przy czym głuche dudnienia cichły z dziwnie wydłużonym echem.

Dwa poduszkowce przesuwały się nad rozkołysanymi warstwami śnieżnych lilii, które opanowały bezimienny dopływ. Nie pokazała się ani jedna błyskawica.

Kiedy pojazdy wśliznęły się pod wzburzony jęzor chmury, otulił ich półmrok o czerwonym odcieniu. A ponieważ był ranek i słońce stało już wysoko, przejście do cienia odbyło się nagle, nie dając żołnierzom żadnych złudzeń co do naturalności tego zjawiska. Mimo że kombinezon zapewniał Kelly stałą ciepłotę ciała, zimny dreszcz wstrząsnął nią pod pancerzem.

Blok nadawczo-odbiorczy powiadomił Rezę o utracie sygnału z geostacjonarnego satelity telekomunikacyjnego. Zostali odcięci od Smitha, Joshui i eskadry Sił Powietrznych.

Drzewa porastające brzeg rzeki zszarzały i sposępniały, nawet kwiaty okrywające łodygi pnączy przestały cieszyć oko swą barwą.

Śnieżne lilie przybrały odpychający kolor krzepnącej krwi. Wysoko w górze wielkie stada ptaków podejmowały pierwszą w swoim życiu wędrówką migracyjną, kierując się z głośnym biciem skrzydeł w stronę jasnej smugi na horyzoncie, gdzie kończyła się czerwień.

— Chmura ciągnie się na firmamencie niczym diabelski welon ślubny. Oto nadejście wieczystego mroku: siła, przed którą przyroda kuli się ze strachu, okrywa ciemnością Lalonde. Planeta wbrew woli poślubia władcę nocy, a myśl o nieczułym, bezlitosnym potomstwie z tego związku odbiera ducha wylęknionym zwiadowcom.

— Hej, przestań! — zaprotestował głośno Sal Yong. — Chciałbym jeszcze dzisiaj coś zjeść! — Potężny najemnik siedział na ławeczce naprzeciwko Kelly. Przekrzywił się, kierując na nią przód swej kulistej głowy o matowym połysku.

— Przepraszam — mruknęła. Nawet nie wiedziała, że mówi na głos. — Ale sam wiesz, że to szaleństwo. Powinniśmy uciekać w przeciwnym kierunku.

— Życie jest porąbane, Kell, lecz trzeba widzieć w nim również dobre strony. — Wyprostował swe muskularne ramiona.

— Kłopot w tym, że zamierzam cieszyć się nim jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt lat.

— W takim razie co tu robisz? — spytała Ariadnę.

Siedziała obok Sala Yonga, kierując poduszkowcem za pomocą małego drążka sterowniczego.

— Pewnie upadłam na głowę.

— Od dziesięciu lat trzymam się Rezy — odrzekła Ariadnę. — Widziałam przemoc i okropności, których nawet twoja łasa na sensacje agencja nie przekazałaby do wiadomości publicznej. I zawsze wracaliśmy do domu. Nie znajdziesz lepszego dowódcy w wojskowych jednostkach wywiadowczych.

— Wracaliście z normalnych misji, owszem, ale to diabelstwo…

— Kelly uniosła rękę i teatralnym gestem wskazała na chmurę i ponury las. — Na miłość boską, wystarczy się rozejrzeć. Naprawdę myślicie, że kilka dobrze wymierzonych strzałów z orbity rozwali to, co tu widać? Jasna cholera, tutaj potrzeba wszystkich okrętów Sił Powietrznych i każdego grama skonfiskowanej antymaterii!

— Tak czy owak, okręty będą musiały wiedzieć, gdzie zrzucić tę antymaterię — rzekł Sal Yong. — Flota musiałaby wysłać oddziały piechoty, ale to my odwalimy całą brudną robotę. Pomyśl o zaoszczędzonych pieniądzach podatników.

Theo siedzący obok Kelly parsknął piskliwym chichotem. Już nawet śmieje się jak małpa, pomyślała.

— Regularna piechota nic by tu nie wskórała — stwierdziła wesoło Ariadnę, okrążając poduszkowcem skałę. — Może jedynie Zielone Kurtki z Trafalgara, komandosi sił specjalnych przysposobieni do działań bojowych tak jak my.

— Banda panienek, co to znają tylko teorię i musztrę — skomentował Sal Yong. Zaczął się spierać z Ariadnę na temat zalet rozmaitych jednostek wojskowych.

Kelly dała spokój. Jej argumenty nie trafiały im do przekonania.

Może dlatego najemnicy wzbudzali taki respekt, tak bardzo wyróżniali się na tle innych żołnierzy. Chodziło nie tyle o dodatkowe wyposażenie i suplementy, ile o stosunek do wykonywanej pracy. Siła przeciwnika nie miała dla nich znaczenia, gdy raz za razem kładli na szalę swoje życie. Można by z tego złożyć ciekawy reportaż w Tranquillity. Zrobić kilka wywiadów z byłymi najemnikami, dowiedzieć się, dlaczego zrezygnowali. Zapisała to sobie w neuronowym nanosystemie. Pozory normalności. Zająć czymś umysł, oderwać go od nieprzyjemnych myśli.

Po czterdziestu minutach poduszkowiec dotarł do Quallheimu, który w tym miejscu był pięć razy szerszy od swego dopływu. Oba brzegi, oddalone od siebie o ponad dwieście pięćdziesiąt metrów, porośnięte były wysokimi drzewami, które nachylały się nad wodą pod ostrym kątem, zanurzając w toni rzeki nadziemne korzenie i grube łodygi pnączy. Spiętrzone w trzech warstwach śnieżne lilie poruszały się z trudną do zauważenia prędkością. Tam, gdzie dopływ wpadał do Quallheimu, na wodzie utworzyła się metrowej wysokości chwiejna roślinna wydma.

Oddział zwiadowczy skręcił w górę rzeki, trzymając się blisko północnego brzegu, gdzie gałęzie drzew zapewniały względną osłonę. Reza w większym stopniu obawiał się chmury niż ewentualnych wrogów ukrytych w puszczy. Poduszkowce przyspieszyły, sunąc nad lekko pomarszczonym kobiercem śnieżnych lilii, który rozciągał się przed nimi jak pusta dziesięciopasmowa autostrada.

Pod samą chmurą rzekę spowijał półmrok, toteż wszyscy uczestnicy misji musieli przełączyć wzrok na podczerwień. Zwarta dżungla całkowicie zablokowała dostęp promieniom słonecznym. Do towarzystwa grzmotów zdążyli się już przyzwyczaić: głuche dudnienie rozchodziło się w górę i w dół rzeki, jakby przez czerwone opary przedzierało się z rykiem jakieś ogromne stworzenie. Po śnieżnych liliach skakały duże owady — trochę podobne do ziemskich ważek, mimo że brakowało im skrzydeł — odrzucane na boki powietrzem spod poduszkowców. Pnączaki, jarzące się niebieskoróżowąbarwą niczym węgle w palenisku, siedziały czujnie na gałęziach, obserwując maleńki konwój szerokimi, szklistymi oczami.

Późnym rankiem Reza wstał i nakazał drugiemu poduszkowcowi skierować się do brzegu, gdzie widniała wyrwa w dżungli. Ariadnę wjechała nad bujną trawę i zatrzymała się obok bliźniaczego pojazdu. Fenton i Ryall znikały już w gęstwinie.

— Nie chciałem korzystać z datawizji — powiedział Reza, kiedy wszyscy zebrali się wokół niego. — Od tej chwili ograniczamy do minimum emisję elektroniczną. Ariadnę, złapałaś jakiś sygnał najeźdźców?

— Żadnego, chociaż bloki wywiadu elektronicznego pracują nieprzerwanie, odkąd wylądowaliśmy. Spektrum elektromagnetyczne czyste. Jeśli się porozumiewają, to albo za pomocą ultrawąskich wiązek, albo kabli światłowodowych.

— — Mogą używać więzi afinicznej czy czegoś w tym rodzaju — rzekł Pat.

— Jeśli tak, to możemy zapomnieć, że ich namierzymy — odparła. — Nikt nie przechwyci takiej transmisji.

— A jastrzębie? — zasugerował Jalal. — Może one by coś przechwyciły?

— Wątpliwe — stwierdził Pat. — Nie wyczują więzi między mną a Octanem, cóż dopiero mówić o czymś, czym posługują się ksenobionty.

— Dajcie sobie z tym spokój — powiedział Reza. — Inwazja rozpoczęła się w dorzeczu Quallheimu. Gdzieś tutaj muszą być główne bazy wroga i my je znajdziemy. Kilka kilometrów stąd leży wioska Pamiers. Pat mówi, że Octan już ją zlokalizował.

— Zgadza się — potwierdził Pat Halahan. — Krąży wokół niej w rozsądnej odległości. Cała wieś tonie w białym świetle, chociaż w powłoce czerwonych chmur nie ma żadnej przerwy. Widać domy, od trzydziestu do czterdziestu solidnych, kamiennych budynków między drewnianymi chałupami, które zbudowali osadnicy.

— Smith mówił, że satelity obserwacyjne zauważyły takie domy w wioskach na obrzeżu chmury — przypomniał Reza.

— No dobra, tylko skąd się wzięły? — dziwił się Pat. — Nie widzę dróg, więc jak zwieźli kamienie?

— Transport rzeczny lub powietrzny — podsunął myśl Sewell.

— Zajęli planetę i samolotami zwożą budulec na domy dla mieszkańców? — powątpiewał Pat. — Bez przesady, może i są dziwni, ale na pewno nie oszaleli. Poza tym nie ma śladów budowy.

Nie widać stratowanej trawy ani wydeptanych ścieżek. A powinny być, skoro domy powstały nie dalej jak dwa tygodnie temu.

— Może są zrobione z czegoś podobnego do naszego programowanego silikonu? — Kelly zastukała palcami po twardym nadburciu. — Dają się zmontować w ciągu kilku minut i są łatwe do transportu drogą powietrzną.

— Wyglądają naprawdę solidnie — rzekł Pat z pewnym niepokojem. — Wiem, że to wyłącznie moja subiektywna ocena, ale mam wrażenie, jakby były wykonane z prawdziwego kamienia.

— Ilu widzisz ludzi? — spytał Reza.

— Na dworze spaceruje ze dwudziestu pięciu. Reszta pewnie w domach.

— W porządku, to nasza pierwsza okazja, żeby się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje. Rozmontujemy poduszkowce i przejdziemy lasem koło wioski, aż znowu dotrzemy do rzeki. Po ustaleniu planu akcji wrócę do wioski z Sewellem i Ariadnę. Reszta będzie nas osłaniać. Musimy założyć, że każdy, kogo spotkamy, jest zasekwestrowany i ma wrogie zamiary. Jakieś pytania?

— Mogę pójść z wami do Pamiers? — odezwała się Kelly.

— Twój wybór — odparł Reza lakonicznie. — Jakieś poważne pytania?

— Czego właściwie chcemy się dowiedzieć? — zapytała Ariadnę.

— Co potrafi nieprzyjaciel i jakie są jego zamiary. Jeśli się da, to również coś o zdolnościach bojowych jednostek inwazyjnych.

Ciarki przeszły Kelly po skórze. Pozwoliła, żeby wepchnięto jej do plecaka dwie matryce elektronowe, po czym oddział ruszył w las. Z obawy przed zasadzką Reza nie chciał, żeby szli w zwartej kolumnie, więc zagłębili się między drzewa w rozproszeniu z włączonymi obwodami powłok maskujących, unikając ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Kelly niebawem zrozumiała, że chcąc iść przez dżunglę, trzeba mieć na to metodę: jej była taka, że szła po śladach Jalala. Instynktownie, rzec by można, znajdował najłatwiejsze przejścia w gąszczu, omijając kłujące gałęzie i grząskie podłoże. Dlatego nastawiła czujniki hełmu na śledzenie wątłego ultrafioletowego światełka na karku zwiadowcy i robiła, co mogła, żeby nie zostać w tyle.

Nim upłynęło pięćdziesiąt minut, minęli obrzeże wioski i dotarli ponownie nad rzekę. Na niskiej przybrzeżnej skarpie Sewell i Jalal zabrali się do składania poduszkowców. Kelly włożyła plecak do przegródki w tyle drugiego pojazdu; po zrzuceniu z ramion dodatkowego ciężaru miała wrażenie, że jest w stanie wzbić się w powietrze. Gdy ekwipunek został ułożony w poduszkowcach, zwiadowcy sięgnęli po broń, sprawdzili zapas energii i pocisków, po czym oddział wyruszył z powrotem w stronę Pamiers.


* * *

Na pierwszego trupa Reza natknął się dwieście metrów przed polaną, na której leżała wioska. Ryall wyczuł go z łatwością, gdyż nawet ciężkie zapachy dżungli nie mogły zabić smrodu gnijącego ciała. Posłał psa, żeby przyjrzał się bliżej znalezisku. Gdy Ryall wywęszył nagle drugiego trupa, Reza pośpiesznie wytłumił odbiór wrażeń zapachowych psa.

Dziecko miało pięć, najwyżej sześć lat. Ryall znalazł je skurczone pod drzewem majopi. Ze względu na daleko posunięty rozkład, przyspieszony jeszcze działaniem wilgoci i owadów, niełatwo było odgadnąć jego wiek, możliwy do określenia tylko po rozmiarach zwłok. Reza dziwił się, że żadne zwierzę me tknęło dziecka. Pamięć dydaktyczna mówiła mu, że sejasy są brutalnymi mięsożercami.

Wysłał Ryalla do drugiego trupa, a sam podszedł do zwłok wraz z Sewellem, Kelly i Ariadnę.

— Dziewczynka — zawyrokowała Ariadnę po zbadaniu szczątków. Podniosła nieokreślony strzęp brudnej, mokrej odzieży. — To ze spódniczki.

Reza nie zamierzał się sprzeczać.

— Jak umarła? — spytał.

— Nie ma złamanych kości, żadnych śladów przemocy. Sądząc po tym, w jakiej pozycji leży pod drzewem, musiała doczołgać się tu i umrzeć. Trucizna? Głód? Tego się nie dowiemy.

— Bała się najeźdźców — rzekł Reza w zamyśleniu. — Pewnie nie chcą sekwestrować dzieci.

— Myślisz, że najeźdźcy po prostu je ignorowali? — zapytała Kelly z odrazą.

— Ignorowali albo nawet odganiali. Dziecko w tym wieku nie włóczy się samo po dżungli. Wioska powstała tak dawno, że miało czas nauczyć się, jakie niebezpieczeństwa czyhają w lesie.

Tymczasem Ryall podbiegł do drugiego trupa i z wyraźnym uczuciem satysfakcji trącił nosem gnijące ciało. Cieszył się z wypełnienia swej misji.

Reza rozszerzył kanał afiniczny, aby rozejrzeć się za pomocą udoskonalonych oczu psa.

— Jeszcze jedno dziecko — oznajmił. — Trochę starsze, i trzyma w ramionach jakiegoś malca. — W parnym powietrzu Ryall wyczuwał mieszaninę trzech lub czterech nieco różniących się od siebie woni gnijącego mięsa. Także Fenton, bliżej rzeki, wciągał w nozdrza gamę trupich zapachów. — O Boże — wychrypiał Reza, wstrząśnięty. — One są wszędzie naokoło nas!

W wiosce wielkości Pamiers na początku mieszkało jakieś pięćset osób, w tym mniej więcej dwieście rodzin. A więc musiało tu być jak nic ze sto pięćdziesiąt dzieci.

Stał w miejscu, badając okoliczną dżunglę. Wąskie, żółte ramki celownika ślizgały się po czarnych i czerwonych kształtach w sposób pozornie chaotyczny i bezcelowy. Reza dyszał żądzą zabijania. Neuronowy nanosystem musiał wpłynąć na gruczoły dokrewne, aby przywróciły równowagę hormonalną w organizmie.

— Chodźmy stąd, ona już nic nam nie powie.

Zaczął przeciskać się energicznie przez krzaki i pnącza w stronę wioski. Wyłączył obwody powłoki maskującej, a pozostali po kilku krokach poszli za jego przykładem.

Pamiers rozplanowano według standardowego wzorca, jaki obowiązywał w całym dorzeczu Juliffe. Na półkolistym karczowisku w dżungli nad brzegiem rzeki powstawały gdzie popadło nędzne parterowe chatynki, wraz z nimi stodoły, kościół, budynek publiczny, pomieszczenia dla zesłańców. Do piętnastu metrów nad wodę wychodziły drewniane pomosty, do których cumowało parę łódek rybackich. Na obrzeżach polany ciągnęły się pola i sady; żyzny czarnoziem zapewniał obfite plony.

Gdy jednak zwiadowcy wyszli spomiędzy drzew, okazało się, że tylko rozplanowanie budynków przedstawia sobą swojski widok.

— Skąd się bierze to światło? — Kelly rozglądała się na poły zmieszana i zdumiona. Jak uprzedził ich Pat, wieś pławiła się w jasnym potoku słonecznego światła, a w powietrzu gęsto unosiły się żółte pyłki kwiatów. Przyjrzała się chmurze, lecz nie dostrzegła ani rąbka czystego nieba. Gromy, wyciszone w gęstwinie, znów rozbrzmiewały w górze jednostajnym dudnieniem.

Ariadnę przeszła kilka kroków, uaktywniając cały zespół implantów sensorowych oraz specjalizowane bloki przypięte do pasa.

Zatoczyła koło, badając otoczenie.

— Światło pada ze wszystkich kierunków. Zobaczcie, nawet nie mamy cienia.

— Coś jakby projekcja AV — rzekł Reza.

— Tak i nie. Charakterystyka widmowa odpowiada w stu procentach tutejszemu słońcu.

— Lepiej sprawdźmy, z czego są zrobione nowe domy.

Pola w Pamiers leżały odłogiem. Ziemskie rośliny toczyły zabój o światło i przestrzeń z przedstawicielami miejscowych ików, wypełzającymi z dżungli z zamiarem odzyskania swego utraconego terytorium. Owoce wisiały w kiściach pokrytych białą pleśnią.

Tymczasem wewnątrz półkola pól uprawnych trawa wokół domostw była krótka i wypielęgnowana, a w dodatku upstrzona kwiatkami podejrzanie podobnymi do ziemskich stokrotek. Podczas lotu z Tranquillity Reza oglądał zdjęcia osad wykonane przez satelity szeryfa generalnego: przedstawiały niechlujne podwórka, zamulone rzeczki i kępy bujnych chwastów. Tutaj wszakże ujrzał równiutki, zielony dywan trawy, mogący śmiało rywalizować z terenami parkowymi w Tranquillity.

Ale najdziwniejsze były domy.

Oprócz trzech spalonych chat zachowały się wszystkie pierwotne zabudowania, choć ich ściany przybrały ciemnoszary odcień, otwarte okiennice nie chroniły izb przed deszczem i wiatrem, gonty z kory sypały się i skręcały, moduły baterii słonecznych poluzowały się i pokrzywiły. Wystarczył rzut oka, by się przekonać, że nikt w nich nie mieszka. Ze szpar beztrosko wyrastały kępki trawy, pieniły się mech i zielona pleśń. Między podupadłymi chałupami powstały wszakże nowe domy. Nie było dwóch jednakowych, przy czym mieszały się ze sobą style architektoniczne różnych epok. Stał tu śliczny piętrowy domek w stylu Tudorów, podalpejska dacza, ranczo kalifornijskiego milionera, czarna okrągła wieża z korala lądowego, piramida z marmuru i srebrzystego szkła, a nawet namiot będący jakby połączeniem schronienia Beduinów i namiotu wojskowego ze średniowiecznej Europy — obok na wysokich żerdziach powiewały proporce z godłami.

— Mam tu jakieś problemy ze sprzętem, kilka awarii — powiedziała Ariadnę. — Siadł blok nadawczo-odbiorczy i blok inercjalnego naprowadzania.

— Jeśli broń zacznie nawalać, zawracamy — ostrzegł Reza. — Nie wyłączajcie programów diagnostycznych.

Przeszli przez pola, aż znaleźli się na trawniku. Przed nimi kobieta w długiej niebieskiej sukience w białe grochy popychała wysoki wózek z białym parasolem, czarny i błyszczący na ogromnych wąskich kołach z chromowanymi szprychami. Do czegokolwiek to służyło, było niesamowicie prymitywne. Reza zapisał wizualizacją pikselową w neuronowym nanosystemie i polecił programom porównawczym poszukać informacji w encyklopedii. Po trzech sekundach program dał odpowiedź: stylowy wózek dziecięcy, używany w Europie i Ameryce Północnej w latach 1910-1950.

Reza podszedł do kobiety, która nuciła cichą melodię. Jej pociągła twarz z grubą warstwą makijażu przypominała maskę klauna.

Ciemnobrązowe włosy, zebrane pieczołowicie w kok, opięte były jakąś siateczką. Uśmiechnęła się promiennie do zwiadowców, jakby ich sprzęt, broń i mocarne ciała nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.

Ów naiwny uśmiech omal nie wyprowadził z równowagi Rezy, który i tak już ledwo panował nad nerwami. Albo kobieta była psychicznie chora, albo czekała na nich w wiosce jakaś przemyślna pułapka. Uruchomił wysokoczułe sensory krótkiego zasięgu i sprawdził nieznajomą w widmie magnetycznym i elektromagnetycznym, po czym uwzględnił odczyty przyrządów w protokole kierowania ogniem. Niechby tylko zachowała się podejrzanie (uruchomiła implant lub zainicjowała transmisję datawizyjną), a karabin zatrzaśnięty w jego przedramieniu posłałby w jej stronę pięć energetycznych pocisków wybuchowych. Pozostałe czujniki przełączył w tryb automatycznego śledzenia celu, umożliwiając nanosystemowi rejestrowanie poczynań osadników, którzy wałęsali się między domami. Musiał użyć aż czterech czujników awaryjnych, gdyż kilka przyrządów odmówiło posłuszeństwa. Średnia rozdzielczość optyczna była dużo niższa od tej, do jakiej był przyzwyczajony.

— Co tu się u was wyrabia, do jasnej cholery? — zapytał.

— Odzyskałam moje maleństwo — odparła śpiewnym tonem.

— Czyż nie jest słodkie?

— Zadałem pytanie, na które masz mi udzielić odpowiedzi.

— Lepiej rób, co ci każe — wtrąciła Kelly pośpiesznie. — Dla własnego dobra.

Kobieta odwróciła ku niej głowę.

— Bez obaw, moja droga. Nie zrobicie mi krzywdy. Nie jesteście w stanie nic zdziałać. Chcesz popatrzeć na moje dziecko? A już mi się zdawało, że je utraciłam. Tyle ich wtedy odeszło. Straszne.

Tak wiele martwych dzieci. Położne nie pozwalały mi na nie patrzeć, ale mnie się i tak udawało. Wszystkie były takie śliczne, te moje dzieci. Ech, wiodłam złe życie. — Pochyliła się nad wózkiem, z którego wyciągnęła dzidziusia szamoczącego się w białym koronkowym ubranku. Maleństwo zakwiliło, kiedy je uniosła.

— Skąd pochodzisz? — spytał Reza. — Jesteś programem sekwestracyjnym?

— Odzyskałam życie i odzyskałam dziecko. To wszystko.

Ariadnę postąpiła krok do przodu.

— Chciałabym pobrać próbki materiałów, z których zbudowali domy.

— Zgoda. Sewell, idź z nią.

Oboje minęli kobietę i ruszyli w stronę najbliższego domostwa: pobielonej hiszpańskiej hacjendy.

Malec zagulgotał przeciągle z błogim uśmiechem, kopiąc nóżkami pod kocykiem.

— Jakież ono pocieszne — stwierdziła kobieta. Pogłaskała dziecko palcem po policzku.

— Pytam raz jeszcze: kim jesteś?

— Jestem sobą. Kim niby miałabym być?

— A to? — Reza wskazał na chmurę.

— Myśmy to stworzyli, nasza wola.

— Wy? To znaczy kto?

— Ci, którzy powrócili.

— Skąd?

Przycisnęła dziecko do piersi i ukołysała je, nie podnosząc wzroku.

— Z piekła.

— Albo kłamie, albo zwariowała — skonstatował Reza.

— Po prostu została zasekwestrowana — stwierdziła Kelly. — Nic z niej nie wyciągniesz.

— Tacyście pewni siebie, tacy głupi — odezwała się kobieta.

Uśmiechnęła się drwiąco do Kelly, tuląc dziecko. — Pewnie nawet nie wiecie, że wasze statki kosmiczne walczą między sobą.

Nanosystemowy program monitorujący otoczenie w paśmie optycznym ostrzegł Rezę, że z domów wychodzą nowi ludzie.

— A co ty możesz o tym wiedzieć? — spytał Reza.

— Wiem to, co czują. Ból i zimny ogień. Dusze łkające w zaświatach.

— Może byśmy sprawdzili? — poprosiła Kelly, zaniepokojona.

— Nie tutaj.

Kobieta parsknęła śmiechem, takim nerwowym chichotem.

— Bez sprawdzania ci powiem, moja droga, że nie zostało ich wiele. Już o nich nie usłyszysz. Niebawem zabierzemy stąd tę planetę. Tam, gdzie będzie bezpiecznie, gdzie wasze statki nigdy nas nie odnajdą. Stworzymy sobie raj. I nigdy już nie rozstanę się z moim dzieckiem.

Reza obserwował ją z jakimś złowieszczym przeczuciem.

— No tak, jesteś jedną z nich — powiedział ze spokojem. Żółta ramka celownika zatrzymała się na jej tułowiu. — Co tu się dzieje?

— Nie po to przybywamy, żeby odejść. Wkrótce cały ten świat przestanie być widoczny z nieba. I… niebo go nie zobaczy. Przed nami wieczne życie w pokoju.

— Jeszcze powiększycie tę czerwoną chmurę?

Kobieta wolno odchyliła głowę i długo patrzyła w górę. Otworzyła usta, jakby coś ją zdumiało.

— Nie widzę żadnej chmury. — Buchnęła rechotliwym śmiechem.

Tymczasem Ariadnę zbliżyła się do hacjendy. Pochyliła się i zadrapała ścianę jakimś narzędziem. Tuż za nią stał Sewell: długie lufy karabinów magnetycznych zatkniętych do niższych gniazd łokciowych obracały się automatycznie z boku na bok według ustalonego programu.

— Ariadnę! — huknął Reza. — Zostaw to, wracamy!

Kobieta z wózkiem nagle spoważniała.

— Nawet o tym nie marzcie. — Upuściła dziecko.

Czujniki Rezy pracujące w podczerwieni pierwsze wychwyciły zmianę. Na ciele kobiety powstała fala gorąca — opływała je niczym ciekła powłoka, gęstniejąc i rozgrzewając się na uniesionych rękach. Gdy wokół dłoni zapaliło się białe światło, karabin magnetyczny zamocowany w lewym przedramieniu Rezy wystrzelił pięć energetycznych pocisków wybuchowych. Właściwie to sam ich impet powinien rozerwać na strzępy ciało kobiety, ale ponieważ pociski detonowały, trzy ostatnie trafiły już w pustkę.

Pancerz ochronny Kelly stwardniał pod wpływem fali podmuchowej. Wrzasnęła, kiedy deszcz pienistej krwi opryskał przód zesztywniałej tkaniny.

— Sewell, czyść teren! — krzyknął Reza.

Bliźniacze karabiny magnetyczne dużego kalibru, którymi posługiwał się potężnie zbudowany najemnik, bluznęły ogniem, sypiąc gradem pocisków wybuchowych. Szmaragdowozielone wiązki laserów mrugały w stroboskopowym tańcu, kiedy Reza i Ariadnę omiatali polanę, wyszukując cele dla swej lżejszej broni.

Kelly, gdy odblokował się jej pancerz, upadła na kolana kilka centymetrów od dziecka. Wyciągnęła odruchowo rękę, aby odsłonić zakrwawioną chustę i sprawdzić, czy maluch jeszcze żyje.

Pod chustą zobaczyła pnączaka. Ksenobiotyczne zwierzątko było zdeformowane: jego lisia główka napuchła i nabrała kulistych kształtów. Łuski, złączone i rozciągnięte, tracąc charakterystyczne mebieskozielone zabarwienie, stawały się bladoróżowe. Przednie łapy zaokrągliły się i pogrubiły; małe ludzkie rączki kołysały się słabowicie w powietrzu. Z bezzębnych ust wydobywały się strwożone piski.

Tym razem jej neuronowy nanosystem nie zdołał poradzić sobie ze skurczami żołądka. Program awaryjny rozpoczął procedurę szybkiego rozhermetyzowama hełmu powłokowego i wizjer się otworzył. Zwymiotowała na równo przystrzyżony trawnik.

Sewell umiał cofać się prawie tak szybko, jak biec naprzód. Pomagał mu w tym program automatycznego utrzymania równowagi: kierował jego krokami, aby nie potknął się o jakąś przeszkodę i wszystkie myśli mógł skupić na wyborze celów.

Pierwsza seria pocisków poszła na domy, które rozpadały się wśród dymu i płomieni. Nawet Sewell, choć zamierzał spowodować jak największe spustoszenia, zdumiony był niszczycielską siłą ognia. Gdy tylko pocisk energetyczny trafiał w budynek, kolory gasły natychmiast do smętnej szarości. Karabiny ostrzeliwały okolicę z wielką dokładnością. Ściany pękały i waliły się w tumanach gęstego pyłu, drewniane słupy wyginały się i jakby kruszyły. W ciągu kilkunastu sekund po domostwach zostały spopielone szczątki. Podmuchy eksplozji przyginały i nadwyrężały stare chałupy, które jednak okazały się dużo mocniejsze od nowych domów. Tylko nieliczne przewróciły się wśród trzasku i jęku łamiącego się drewna. Dachy z gontów robiły salta w powietrzu, nietknięte ściany fruwały, falując niczym olbrzymie płaszczki.

Sewell skoncentrował się teraz na ludziach, czytając współrzędne określone przez program lokalizacji celów. Rury zasilające połączone ze skrzynkami zasobników cicho szumiały, dostarczając karabinom amunicję. Czujniki zwiadowcy namierzyły osiemnaście osób, nim Reza wydał rozkaz. Ścigał je teraz wybuchającymi w powietrzu pociskami odłamkowymi, gdy szukały schronienia w ruinach domów.

Czujniki podczerwieni ukazały mu nagle nieregularny krąg ciepła, który rozbłysnął za zasłoną buchającego dymu. Biały ogień pomknął ku niemu niczym spadająca na ziemię kometa. Wzmacniane mięśnie szarpnęły na bok ciałem. Karabiny magnetyczne nakierowały się automatycznie na cel i ostrzelały pociskami energetycznymi miejsce, gdzie powstała kula światła.

— Wstawaj, suko! — ryknął Reza pod adresem Kelly. — Biegiem do poduszkowca!

Przewróciwszy się na plecy, na tle wzburzonego czerwonego nieba zobaczyła zielone wiązki laserów i białe kule ognia. Strach i wściekłość dodały jej sił: zerwała się na równe nogi. W kręgu wypalonej ziemi, gdzie przedtem stały domy, teraz unosiły się chmury dymu i pyłu. Nad pogorzeliskiem wyrosła potężna wirująca spirala białego światła, z której odrywały się strzępy i pędziły w powietrzu we wszystkich kierunkach. Tam, gdzie trafiały w dżunglę, padały drzewa i wybuchał pożar. Sewell i Ariadnę biegli co tchu w stronę Kelly, strzelając za siebie w gruzowisko.

Dziennikarka przebiegła kilka kroków w stronę lasu i raptem się zatrzymała. Zwinnym ruchem wydobyła z kabury mały pistolet automatyczny. Przełączyła w tryb nadrzędności programy obsługi broni i dwiema kulami przeszyła zniekształcone ciało pnączaka. Potem rzuciła się pędem za Rezą; neuronowy nanosystem wstrzykiwał do jej krwioobiegu potężną dawkę adrenaliny i amfetaminy.

Ariadnę poczuła piekący ból, gdy biały ogień ugodził ją w lewe udo. Nanosystem niezwłocznie wytworzył blokadę analgetyczną.

Programy kompensacyjne wpłynęły na zmysł równowagi, przeniosły większy ciężar ciała na prawą nogę i pobudziły do wzmożonego wysiłku nie uszkodzone mięśnie lewej nogi. Zamknęły się zastawki w żyłach i arteriach miednicy i kolana, zmniejszając krwawienie.

Ariadnę biegła niewiele wolniej. Zrównała się z Kelly akurat w chwili, gdy kula ognia trafiła dziennikarkę w bok klatki piersiowej.

Pancerz Kelly zajarzył się rubinowo na całej powierzchni, próbując rozproszyć energię. Stopił się duży fragment kombinezonu.

Na brzegach dziury płomyki nadal wyżerały materiał, przypiekając odsłoniętą skórę. Kelly potknęła się i upadła na zachwaszczonym polu truskawkowym, rozpaczliwie dusząc rękawicami ogień.

— Nie zatrzymuj się! — krzyknęła Ariadnę.

Jej program lokalizacji celów namierzył kolejną postać, która poruszała się w rzednącej chmurze pyłu. Pistolet impulsowy wetknięty w gniazdo nadgarstkowe posłał w tamtą stronę ładunek energii.

Kelly straciła czucie w całej lewej stronie tułowia, co przejęło ją gwałtownym strachem, którego żadne programy czy substancje chemiczne nie mogły uśmierzyć. Żaden z najemników nie zwolnił biegu. Nikt mi nie pomoże!, przeraziła się.

Poleciła nanosystemowi powstrzymać drżenie mięśni i podniosła się z ziemi. Program medyczny domagał się jej uwagi, lecz ona go zignorowała i popędziła za żołnierzami. Wszechobecne dotąd na polanie światło zgasło, skazując ją znowu na czarnoczerwony krajobraz generowany przez czujniki podczerwieni.

Po ośmiu minutach dopadła do poduszkowca. Po ośmiu minutach szalonego roztrącania pnączy i ślizgania się na błocie, gdy w tym czasie troje najemników siekło dżunglę pociskami, aby ujść pogoni. Po ośmiu minutach unikania białych kul ognia, które szybowały między drzewami ze zwinnością inteligentnych rakiet samosterujących. Po niebie przetaczały się gromy, w ziemię trzaskały potworne pioruny, od których drżał grunt pod nogami. Raz po raz nie wiadomo skąd podrywał się wiatr, miotając nią jak szmacianą lalką. Programy nanosystemowe i implanty wydzielania dokrewnego przejmowały coraz większą kontrolę nad ciałem, gdyż naturalne narządy nie wytrzymywały obciążenia podczas jej desperackiej ucieczki.

Kiedy wybiegła na polankę, jeden z poduszkowców zsuwał się już po skarpie do rzeki usłanej śnieżnymi liliami.

— Wy dranie! — krzyknęła słabnącym głosem.

Kiedy dwadzieścia metrów za nią uderzył piorun, znowu znalazła się na ziemi. Reza siedział już za pulpitem kontrolnym drugiego poduszkowca, przesuwając dłoń nad przełącznikami. Łopatki wirnika zaczęły się obracać, wdmuchując powietrze pod poduszkowiec. Pojazd unosił się powoli.

Obok, po przeciwnych stronach poduszkowca, stali Sewell i Sal Yong. Karabiny magnetyczne pluły ogniem w niewidoczne cele.

Kelly zaczęła się czołgać. Spomiędzy drzew wyskoczyła pierwsza biała kula, zakręcając w stronę poduszkowca. Kolejna błyskawica rozświetliła polankę. Wysokie majopi przechyliło się ze złowróżbnym trzaskiem. Runęło dziesięć metrów za nią, lecz jeden z górnych konarów upadł jej prosto na nogi. Pancerz stwardniał, a zgięte kolana wgniotły się w grząską ziemię.

— Zaczekajcie! — wychrypiała błagalnym tonem. — Niech was szlag trafi! Gnojki! Zaczekajcie!

Poduszka powietrzna była gotowa, spod grubej elastycznej tkaniny wylatywały liście i gałązki. Sewell przeskoczył przez nadburcie.

— Jezu Chryste, nie mogę się ruszyć! Ratunku! — Jej pole widzenia zamknęło się w wąskim tunelu, na którego końcu czekał poduszkowiec. — Ratunku!

Sewell stanął na środku pojazdu i obrócił ku niej lufę jednego z karabinów magnetycznych. Liście i gałęzie pełzły z szelestem po jej nogach niczym węże — czuła, jak owijają się wokół kostek.

I wtedy Sewell strzelił. Eksplozja była tak silna, że Kelly wykonała w powietrzu gimnastyczną gwiazdę. Uderzyła o coś twardego. To coś przesunęło się z chrobotem po jej zesztywniałym kombinezonie. Poduszkowiec! Wpiła się w niego palcami ze zwierzęcą nieustępliwością. Ktoś uniósł ją lekko w powietrze. W tym momencie straciła nad sobą panowanie, zaczęła wierzgać nogami i wymachiwać ramionami.

— Nie! Nie! nie!

— Już dobrze, Kell. Mam cię.

Świat zawirował jej przed oczami, kiedy rosły najemnik rzucił ją bezceremonialnie na podłogę poduszkowca. Zakrztusiła się. Poczuła drżenie w kończynach, ponieważ neuronowy nanosystem usunął obejścia nerwowe. Po chwili zaszlochała. Skurcze mięśni powstające w głębi brzucha przenosiły się aż do przełyku.

— Udało ci się — powiedział Sal Yong nie wiadomo kiedy: straciła poczucie czasu, środki uspokajające przytępiły umysł i wytłumiły wspomnienia. Gdy próbowała usiąść, grymas bólu wykrzywił jej twarz. Przed oczami wyświetlił jej się schemat medyczny, a na nim wszystkie uszkodzenia ciała wyszczególnione z nieprzyjemnymi detalami.

— Drzewo! — stęknęła.

— Daliśmy sobie z nim radę — rzekł Sewell. — Ale to draństwo było dziwne, niech je cholera!

— Chcieliście mnie tu zostawić! — Przebiegł po niej dreszcz zgrozy. Wokół wizualizacji fizjologicznych funkcji organizmu zamrugały cicho niebieskie światełka. Dodatkowa dawka środków uspokajających.

— Musisz nauczyć się dotrzymywać nam kroku, Kell — odezwał się Reza jak zwykle opanowanym głosem. — Już ci kiedyś mówiłem, że to misja wojskowa. Nie mam przy sobie ludzi do niańczenia dzieci.

— Rozumiem. — Osunęła się na podłogę poduszkowca. — Przepraszam. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że mówisz poważnie, że zostawiłbyś człowieka sam na sam… z czymś takim.

— Ejże, świetnie sobie radziłaś — stwierdził Sal Yong. — Walili w nas takim gównem, że mało kto wyszedłby żywy z tego piekła.

— No dzięki.

Za plecami Kelly rozległy się metaliczne szczęknięcia, kiedy Sewell odłączał swoje karabiny.

— Zobaczmy, Kell, czy można ci ściągnąć ten pancerz. Coś mi się widzi, że potrzebna ci pomoc doraźna. — Poczuła, jak najemnik dotyka zatrzasków kombinezonu i już po chwili jej skórę owiało lepkie, wilgotne powietrze. Kiedy zdjęto jej hełm, zamrugała, zdezorientowana.

Sewell siedział nad nią na ławeczce, trzymając w ręku kilka pakietów nanoopatrunku. Kelly wolała nie patrzeć na swoje żebra — już sam schemat fizjologiczny przedstawiał sobą straszny widok.

— Chyba nie tylko mi się dostało. — Zdobyła się na uśmiech.

Głębokie poczerniałe jamki na jego sztucznej skórze wskazywały miejsca, gdzie uderzyły białe płomienie. Z boku na połyskującej głowie biegła długa i szeroka szrama. Ilekroć się poruszył, z pęknięć wypływała krew. — Pewnie powiesz, że to tylko powierzchowne rany.

— Od tego się nie umiera.

— Pięknie. Witamy w świecie twardzieli.

— Możesz już opuścić pistolet, Kell.

Wciąż kurczowo zaciskała palce na uchwycie broni. Spojrzała na nią z zaskoczeniem.

— Jasne. Niezła myśl.

Sewell ułożył ją delikatnie na prawym boku, po czym ściągnął warstwę ochronną pakietu opatrunkowego. Pakiet przylgnął ściśle do jej ciała, od pępka do kręgosłupa. Gdy opatrunek zaczął zasklepiać ranę, zmieniły się kolory na schemacie fizjologicznym, czerwienie przeszły w bursztyn.

— Dokąd jedziemy? — Spytała.

Poduszkowce posuwały się teraz z większą niż przedtem prędkością. W parnym powietrzu była mokra od potu, a stęchła woń roślinności drażniła gardło. Leżąc półnago, pędziła środkiem dżungli na obcej planecie, ścigana przez potwory i pozbawiona jakiejkolwiek nadziei na ratunek. Wiedziała, że w takich warunkach powinna właściwie poddać się histerii, a jednak cała sytuacja poniekąd ją śmieszyła. A tak marzyłaś, dziewczyno, o jakimś trudnym zadaniu.

— Do Aberdale — odparł Reza. — Mamy informacje z biura naczelnego szeryfa, że tam właśnie doszło do pierwszych zamieszek.

— Mogłam się domyślić. — Czuła w sobie dziwną siłę, dzięki której nie pogrążyła się w bezprzytomnej rozpaczy. A może tak działały środki uspokajające?

— Kell?

Zamknęła ciężkie powieki.

— Tak?

— Czemu strzelałaś do dziecka?

— Lepiej, żebyś nie wiedział.


* * *

Eskadra Sił Powietrznych zbliżała się do Lalonde z przyspieszeniem 7 g. Załogi leżały sztywno w fotelach amortyzacyjnych z twarzami wykrzywionymi pod naciskiem powietrza, które zdawało się mieć ciężar ołowiu. Kiedy dzieliło ją siedemnaście tysięcy kilometrów od powierzchni planety, wyłączyły się silniki napędowe, a okręty obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni w mistrzowskim pokazie zgrania, otulając się malowniczą niebieską mgiełką plazmy wylatującej z jonowych silników sterujących. „Ankara” i „Shukyo” wypuściły dwadzieścia wojskowych satelitów telekomunikacyjnych, które pomknęły z przyspieszeniem 10 g, aby stworzyć wokół globu sieć przekaźnikową. Potem okręty wojenne zaczęły hamować.

Kiedy bezlitosne przeciążenie gnębiło oficerów na mostku „Arikary”, Meredith Saldana wyświetlił plan sytuacyjny. Jastrzębie wykonały krótkie manewry skoku, po których wynurzyły się dwa i pół tysiąca kilometrów od planety i ustawiły przed okrętami adamistów, niezdolnymi do precyzyjnych skoków na tak małą odległość.

Tym niemniej flota okrętów najemniczych dawała się zdrowo we znaki technobiotycznym statkom. Trzy czarne jastrzębie oddalały się spiesznie od Lalonde, próbując czym prędzej osiągnąć magiczny pułap dwóch tysięcy kilometrów, gdzie uwolniłyby się od wpływów pola grawitacyjnego planety i mogły skoczyć w siną dal. Jastrzębie rzuciły się za nimi w pogoń. Także cztery spośród dziewięciu przysposobionych do boju statków niezależnych przewoźników ostro przyspieszały. Dwa z nich, „Cereus” i „Datura”, kierowały się wprost na eskadrę z przyspieszeniem 2,5 g. Nie reagowały na żadne ostrzeżenia „Ankary” i Terrance’a Smitha.

— „Haria”, „Gakkai”, zajmijcie pozycje obronne — przekazał datawizyjnie Meredith.

Zobaczył na planie sytuacyjnym, jak dwie fregaty kończą manewr hamowania, obracają się wokół swojej osi i oddalają szybko od reszty eskadry.

— Co z pozostałymi statkami najemników? — zapytał admirał.

— Smith twierdzi, że te, które zostały na orbicie, są posłuszne jego rozkazom, a więc nie zostały przejęte przez wroga — odparł porucznik Franz Grese, oficer wywiadu.

— A co pan o tym sądzi?

— Myślę, że komandor Solanki miał rację, admirale. Powinniśmy być bardzo ostrożni.

— To prawda. Komandorze Kroeber, niech oddział komandosów wejdzie na pokład „Gemala”. Nasza robota będzie odrobinę łatwiejsza, jeśli okaże się, że Terrance Smith nie został pojmany ani zasekwestrowany.

— Aye, aye, sir.

Meredith dostrzegł na planie sytuacyjnym, że „Cereus” i „Datura” wystrzeliwują osy bojowe. Patrzył zdumiony, jak każdy z okrętów wypuszcza zespół trzydziestu pięciu myśliwców bezpilotowych.

Zgodnie z kodami identyfikacyjnymi, statki były niewielkimi jednostkami o średnicy czterdziestu pięciu metrów. Pewnie wyczerpały wszystkie swoje rezerwy — cóż za absurdalna taktyka. Osy bojowe wyskoczyły z wyrzutni z przyspieszeniem 20 g.

— Nie mają napędu na antymaterię, admirale — przekazał datawizyjnie podporucznik Clark Lowie, operator uzbrojenia. — Tylko silniki termonuklearne.

No, to już coś, pomyślał Meredith.

— Jak przedstawiają się możliwości ładunkowe tych statków?

— Spokojnie można założyć, że maksymalnie czterdzieści os bojowych, admirale.

— A więc nie zostawiły sobie nic do obrony?

— Na to wygląda, sir.

„Haria” i „Gakkai” odgryzły się własną salwą: osiemdziesiąt os bojowych rzuciło się na nadlatujące myśliwce z przyspieszeniem 27 g. W umyśle Mereditha zaroiło się od purpurowych, czerwonych i zielonych wektorów lotu, jakby ktoś robił mu w czaszce laserową akupunkturę. Osy bojowe, rozpoczynając walkę radioelektroniczną, kierowały na siebie impulsy elektromagnetyczne o mocy megawatów. Rozproszyły się podpociski aktywne oraz kinetyczne. Oba roje przybrały kształty dysków o średnicy pięciuset kilometrów, jarzących się w podczerwieni sygnaturami termicznymi i impulsami energii zakłócającej pracę urządzeń nieprzyjaciela. Rozbłyskiwały wiązki elektronów, idealnie proste pasy światła na tle gwiazd.

Doszło do pierwszych wybuchów. Po obu stronach detonowały kilkutonowe głowice nuklearne. Niektóre osy bojowe eksplodowały pod wpływem olbrzymich wyładowań energetycznych.

Fregaty odpaliły z wyrzutni kolejną, mniejszą tym razem gromadę os, która miała uzupełnić straty.

— Admirale, mamy wiadomość od „Myoho”, że ścigany przez niego czarny jastrząb zamierza skoczyć poza układ! — krzyknął porucznik Rhoecus. — Prosi o pozwolenie na kontynuowanie pościgu.

— Zezwalam i rozkazuję unieszkodliwić uciekający okręt, który nie może wlecieć w zamieszkany obszar terytorium Konfederacji.

— Aye, aye, sir.

Kiedy spotkały się dwa wrogie roje os bojowych, w rozległym kręgu przestrzeni kosmicznej nastąpiła pirotechniczna apokalipsa, jakby w jądrze gwiazdy otworzył się wylot gigantycznego tunelu czasoprzestrzennego. W ciągu kilku sekund wzburzony pierścień plazmy przeszedł barwą przez całe widmo optyczne, aż pozostały po nim jedynie blednące fioletowe opary.

Zespoły czujników „Arikary” próbowały rozeznać się w tej pożodze i wiernie zaprezentować przebieg bitwy na planie sytuacyjnym.

Pewna część podpocisków wyszła cało z opresji. Przyspieszały teraz w stronę upatrzonych celów. Wszystkie cztery walczące okręty przeprowadzały gwałtowne manewry uniku.

„Myoho” i uciekający mu czarny jastrząb zniknęły z planu sytuacyjnego, a „Granth” i „Ilex” wysłały zespoły myśliwców bezpilotowych w ślad za swoimi ofiarami.

„Haria” zaczęła celować z działek maserowych do zbliżających się podpocisków. Okoliczną przestrzeń upstrzyły błyski eksplozji.

Armatki magnetyczne wystrzeliwały serie stalowych kul, rozkładając na ostatniej linii obrony parasol kinetycznych pocisków.

Osiem ocalałych podpocisków wykryło barierę, z czego trzy potrafiły strzelać impulsami promieniowania gamma. Co też uczyniły na sekundę przed uderzeniem w zaporę.

Pod wpływem napromieniowania wielkie owalne fragmenty kadłuba statku rozżarzyły się ciemną czerwienią. Generatory sił wiążących molekuły pracowały na maksymalnych obrotach, aby zachować spójność powłok z krzemu monolitycznego. Ukryta w ścianach kadłuba sieć rozpraszająca ciepło starała się wchłonąć i rozłożyć równomiernie wokół statku olbrzymi ładunek energii. Zespoły czujników bądź to uległy całkowitemu stopieniu, bądź też utraciły obwody elektryczne. Ze schowków wysunęły się awaryjne czujniki, lecz statek kosmiczny przez trzy sekundy był ślepy.

W tym czasie pozostałych pięć podpocisków wpadło na kinetyczne zasieki. Natychmiast zostały roztrzaskane, lecz odłamki pędziły dalej z ogromną prędkością. A skoro czujniki fregaty nie mogły ich zobaczyć i pokierować skutecznie bronią krótkiego zasięgu, odłamki owe uderzyły w kadłub i natychmiast wyparowały. Generatory wiążące molekuły, i tak bliskie przeciążenia, nie mogły się już zdobyć na większy wysiłek. Przebicie kadłuba nastąpiło w kilku miejscach. Do środka wdarły się strumienie plazmy, które stapiały i paliły urządzenia wewnętrzne statku. Z rozerwanych zbiorników paliwowych trysnęły stumetrowe fontanny parującego deuteru.

— „Bellah”, ruszaj z misją ratunkową — rozkazał komandor Kroeber.

Uszkodzona fregata rozpaczliwie alarmowała o stanie zagrożenia na wszystkich częstotliwościach wzywania pomocy. Moduły mieszkalne zapewne bez trudu wytrzymały atak. Już w chwili gdy komandor prosił komputer o szczegółowe informacje, obrazy nadsyłane przez sensory pokazywały mu, jak jonowe silniki sterujące próbują powstrzymać dryf statku.

Po opróżnieniu arsenału os bojowych „Datura” i „Cereus” mogły wykorzystać jedynie działka maserowe krótkiego zasięgu do obrony przed nalotem myśliwców bezpilotowych. Pojazdy zbliżające się z przyspieszeniem 12 g zalewały oba okręty bezlitosną kanonadą impulsów elektromagnetycznych, zadając klęskę czujnikom przeciwnika. Statki kosmiczne eksplodowały w kilkusekundowym odstępie czasu.

Na mostku „Arikary” rozległy się okrzyki radości. Meredith miał wielką ochotę się przyłączyć.

— Admirale, następny czarny jastrząb opuszcza orbitę — oznajmił porucznik Rhoecus.

Meredith zaklął pod nosem: nie mógł sobie pozwolić na uszczuplanie głównych sił o kolejnego jastrzębia. Pobieżne zapoznanie się z planem sytuacyjnym niewiele mu dało, ponieważ czarny jastrząb znajdował się po drugiej stronie Lalonde.

— Który jastrząb jest najbliżej?

— „Acacia”, admirale.

— Może dosięgnąć uciekiniera osami bojowymi?

— Ma otwarte okno startowe, lecz szansę powodzenia określa na trzydzieści procent.

— Niech odpali myśliwce, ale nie opuszcza orbity.

— Aye, aye, sir.

— „Bellah” zgłasza namierzenie rozbitków z „Harii”, admirale — rzekł komandor Kroeber. — Już się do nich zbliża.

— Dobrze. Hinnels, co z powłoką chmur nad Juliffe?

— Nic szczególnego, sir. Rozrasta się ze stałą prędkością i teraz przykrywa obszar większy o półtora procent niż w chwili, gdyśmy tu przybyli. Jest tego wielka masa.

Wysoko nad terminatorem rozgorzała jeszcze jedna bitwa, kiedy myśliwce bezpilotowe wystrzelone z „Grantha” starły się z formacją odpaloną przez uciekiniera. Czarny jastrząb otworzył wlot tunelu czasoprzestrzennego i zniknął. Trzy sekundy po nim zniknął „Granth”.

— Cholera — mruknął Meredith.

Lepiej szczęściło się „Ilexowi”. Jego zespół os bojowych zmusił czarnego jastrzębia do odwrotu w stronę planety.

Admirał wszedł na kanał łączności z „Gemalem”.

— Najpierw sprawdzimy pański statek, Smith. Najmniejszy opór i komandosi otwierają ogień, zrozumiano?

— Tak, admirale — odpowiedział Terrance Smith.

— Są jakieś wieści od jednostek wysłanych na planetę?

— Na razie żadnych. Przypuszczam, że większość zwiadowców zasekwestrowano — odparł ponuro.

— Kiepska sprawa. Niech pan nada wiadomość, że ich misja się zakończyła. Jeśli ktoś ocalał, spróbujemy go zabrać. Nikomu nie wolno zapuszczać się pod czerwoną chmurę ani tropić baz nieprzyjaciela. To teraz problem Sił Powietrznych Konfederacji. Nie chcę niepotrzebnie denerwować wroga. — Dopóki moja eskadra znajduje się tak blisko tej cholernej chmury, dokończył w myślach. Jakże wielką mocą dysponował nieprzyjaciel. Budziła strach, potęgowany jeszcze szaleńczymi wyczynami porwanych statków.

— Nie wiem, admirale, czy mój rozkaz cokolwiek pomoże — powiedział Smith.

— A to czemu?

— Wydałem dowódcom oddziałów bomby jądrowe o sile wybuchu jednej kilotony. Jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby okręty wojenne nie mogły dać im wsparcia ogniowego. Bałem się, że dowódcy statków nie zechcą bombardować powierzchni planety.

Gdyby nie ogromne przeciążenie, Meredith złapałby się za głowę.

— Jeśli wyjdzie pan z tego z życiem, Smith, to na pewno nie za moją sprawą.

— A idź do diabła! Jak ci się zdaje, ty zasrany księciuniu, dlaczego musiałem szukać najemników, co? Ano dlatego, że Lalonde jest za biedne, by zapewnić sobie przyzwoitą ochronę Floty. Gdzie byłeś, kiedy lądowały siły desantowe wroga? Po co miałbyś się fatygować, żeby stłumić w zarodku rebelię, skoro twój kochany majątek był nie zagrożony? Wy, Saldanowie, patrzycie tylko na pieniądze. Cierpienie zwykłych ludzi to dla was czysta abstrakcja.

Urodziłeś się ze srebrną łyżką w gębie, która ci dupą wychodzi.

Zjawiłeś się tu jedynie ze strachu, żeby wojna nie dotarła na twoje planety i banki nie zmniejszyły ci salda kredytowego. Ja robię, co mogę, żeby pomóc zwyczajnym ludziom.

— I detonujesz wśród nich ładunki jądrowe? — odciął się Meredith. Już dawno oswoił się ze złorzeczeniami przeciwko Saldanom, więc obraźliwe słowa Smitha nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. — Zostali zasekwestrowani, kretynie, zapomnieli nawet, kim jesteś. Siłą ognia nic już tu nie wskórasz. A teraz nadaj tę wiadomość, niech oddziały wracają.

Wtem plan sytuacyjny znów przykuł jego uwagę. Wysoko nad Wymanem, niewielkim arktycznym kontynentem, rozjarzyły się łukowate purpurowe linie, ułożone w szerokim wachlarzu. Ktoś za planetą wystrzelił formację pięćdziesięciu pięciu os bojowych.

— O Boże — szepnął Meredith. — Lowie, kogo zaatakują?

— Trudno powiedzieć, admirale. Chyba nie mają konkretnego celu, zostały odpalone na chybił trafił. Ale z wektorów lotu wynika, że będą starały się zniszczyć wszystko na pułapie tysiąca kilometrów… Jasny gwint!

Druga, równie liczna formacja zakręcała nad południowym biegunem Lalonde.


* * *

— Chryste, no to wzięli nas w kleszcze — rzekł Joshua.

W głębi duszy jednak cieszył się, że nie potrzebuje interwencji neuronowego nanosystemu, aby się uspokoić. Czuł, że jego umysł pracuje z tym samym chłodnym wyrachowaniem co w Pierścieniu Ruin, kiedy pojawili się Neeves i Sipika.

I tak być powinno, przecież jestem dowódcą statku kosmicznego.

Niemal instynktownie włączył trzy silniki termonuklearne „Lady Makbet”.

— Uwaga, będą duże przyspieszenia! — ostrzegł.

— Jak duże? — zapytała bojaźliwie Sara.

— A ile wytrzymasz?

Pozostałe statki zaczęły się przemieszczać, chowając panele termozrzutu. Trzy odpaliły zespoły os bojowych, ustawiając je w szykach obronnych.

— Nie ruszajcie się z orbity — rozkazał Smith kanałem wojskowym. — Eskadra Sił Powietrznych zapewni nam ochronę przed wrogimi myśliwcami.

— Aha, bo ci uwierzę — burknął Joshua.

Eskadra miała jeszcze cztery minuty do wejścia na orbitę. Czujniki pokazywały, że statki technobiotyczne uciekają na wyższy pułap. W ich ślady szły wolniejsze jednostki adamistów: wszystkie oprócz trzech, wśród których był „Gemal”.

Na mostku wyraźnie wzrosła siła ciężkości, kiedy „Lady Makbet” osiągnęła przyspieszenie 5 g. Ashly jęknął żałośnie.

— Zaraz mi kości popękają.

— Jesteś młodszy ode mnie — dogryzł mu Warlow.

— Ale bardziej człowiekiem.

— Słabeusz.

— Mechanoideunuch.

Sara zapoznała się nagle z torem lotu, który Joshua wpisał do komputera pokładowego.

— Joshua! Którędy ty nas prowadzisz, do cholery?

„Lady Makbet” przecinała płaszczyznę równika z przyspieszeniem 7 g, schodząc równocześnie na niższą orbitę.

— Przelecimy pod nimi.

— Wejdziesz w obrzeża atmosfery!

Obserwował, jak kolejne okręty najemnicze odpalają zespoły os bojowych.

— Wiem. — To instynkt podpowiedział mu ten manewr… sprzeczny ze wszystkimi programami taktycznymi, jakie przechowywał rdzeń pamięciowy komputera. Główna zasada głosiła, że wysoki pułap to podstawa w starciu zbrojnym na orbicie: zapewnia przestrzeń manewrową i daje ogólnie więcej możliwości. Okręty nielicznej floty najemników postępowały zgodnie z tą regułą, uciekając od Lalonde z napędami pracującymi blisko granicy przeciążenia. — Tato zawsze mi o czymś takim opowiadał. — Starał się, aby to zabrzmiało jak najbardziej przekonująco. — Zawsze tak robił w tarapatach. I co, „Lady Makbet” do dziś na chodzie.

— Szkoda, że nie twój cholerny ojciec! — przesłała Sara datawizyjnie, nie mogąc wydusić z płuc powietrza.

Przyspieszenie sięgnęło 9 g. Nie wiedziała, że napęd ich statku może wytworzyć taką siłę ciągu. Każdy suplement nanoniczny w jej ciele stwardniał jak żelazo. Implant arterialny w karku wstrzykiwał tlen do krwioobiegu, aby nie doszło do niedotlenienia mózgu.

Prawdopodobnie pierwszy raz w jej życiu. Joshuo Calvercie, nie kierujesz osą bojową, do cholery!

— Sprawa jest dosyć prosta — zaczął wyjaśnienie, próbując uporządkować w myślach argumenty. Jak zwykle, logika pozostawała daleko w tyle za porywczością. — Osy bojowe są przystosowane do działań w otwartej przestrzeni. W obrębie atmosfery nic nam nie zrobią.

— My też jesteśmy przystosowani do działań w otwartej przestrzeni!

— Owszem, ale my mamy kształt kuli.

Sara prychnęłaby gniewnie, lecz przy tej okazji musiałaby chyba wyłamać kość szczękową. Zdołała jednak zazgrzytać zębami.

„Lady Makbet” przeleciała nad kontynentem Sarell w czterdzieści pięć sekund, opadając ostrym łukiem w stronę żółtobrązowych pustyń wulkanicznych. Północną linię brzegową minęła na pułapie trzystu kilometrów. Dwa i pół tysiąca kilometrów zostało do bieguna pomocnego. Na pułapie wyższym o siedemset kilometrów, cztery tysiące kilometrów przed statkiem, dostrzegł ją zespół os bojowych.

Sześć z nich gwałtownie zmieniło kurs i zanurkowało w atmosferę.

— No i nadlatują — powiedział Joshua.

Odpalił osiem os bojowych, zaprogramowanych do ustawienia wąskiej tarczy obronnej. Myśliwce popędziły w górę z przyspieszeniem 20 g, niemal natychmiast rozpraszając podpociski.

Czujniki statku pokazywały, że z tyłu i na wyższych orbitach okręty wojenne wystrzeliwują coraz więcej os bojowych. Nawet „Gemal” wychodził ponad pułap tysiąca kilometrów, choć stary transportowiec kolonizacyjny mógł wyciągnąć jedynie 1,5 g. I nie miał eskorty, zauważył ze smutkiem Joshua. Daleko na wschodzie, tuż nad widnokręgiem, seria wybuchów poprzedziła spektakularną eksplozję statku kosmicznego. Ciekawe, kto miał tego pecha? Ale Joshua przede wszystkim cieszył się, że to nie jego spotkał ten los.

— Melvyn, sprawdzaj na bieżąco przekazy satelitarnych detektorów grawitonicznych. Powiadomisz mnie, kiedy statki zaczną skakać poza układ. Chcę wiedzieć, dokąd skaczą.

— Rozkaz, kapitanie.

Czujniki pokazywały scenę, gdy atakujące osy bojowe wypuściły podpociski. Obie grupy ostrzelały się strumieniami cząstek.

— Uwaga, wszyscy przygotować się! — Wydał bezpośredni rozkaz cewkom odchylającym silników i „Lady Makbet” obniżyła lot.

Meredith Saldana dostrzegł wyświetlający się wektor lotu o obłędnym kierunku, polecił więc komputerowi opracowującemu plan sytuacyjny sprawdzić tę informację. Wektor został na nowo przeliczony i zaktualizowany. Przyspieszenie 9 g było nieosiągalne dla połowy fregat w eskadrze.

— Co to za idioci? — wyrwało mu się.

— „Lady Makbet”, sir — odparł porucznik Franz Grese. — Tylko ten statek ma potrójny napęd termonuklearny.

— Cóż, byłbym szczęśliwy, gdyby wszyscy się porozbijali.

A sytuacja nie przedstawiała się różowo. Kontradmirał zwiększył pułap manewrowy eskadry z tysiąca do dwóch tysięcy trzystu kilometrów, gdzie miałby świetną pozycję strzelecką i dobry przegląd sytuacji… gdyby statki najemnicze nie ruszały się z miejsca.

Zostało mu dziewięćdziesiąt sekund do wejścia na planowaną orbitę. Okręty floty najemnej odpalały osy bojowe w zastraszających ilościach. Programy taktyczne i namiarowe nie umiały odróżnić myśliwców broniących się od atakujących. Każdy z okrętów eskadry otoczył się dla bezpieczeństwa własnym zespołem os bojowych.

Jednego z jastrzębi zniszczyła potworna eksplozja, a zwycięski czarny jastrząb przeciął obrzeże wzburzonej chmury odłamków i zniknął we wlocie tunelu czasoprzestrzennego.

— Kto to? — spytał Rhoecus.

— „Ericra”, ale widzieli zbliżającą się formację myśliwców.

„Ilex” zebrał wzorce osobowości.

Nawet teraz, uodporniony na tak wiele dziwactw życia, Meredith poczuł chłodny dreszcz, gdy odezwały się w nim dawne uprzedzenia. Dusze po śmierci opuszczały na zawsze ten świat. Tak głosiła chrześcijańska tradycja. Ich przeznaczeniem nie była egzystencja w ułomnych kopiach istot Bożych.

Człowiek może opuścić Królestwo, lecz ono nigdy nie opuści człowieka, skonstatował w duchu.

Pokój z wami, pomodlił się w milczeniu za zmarłych edenistów.

Gdziekolwiek jesteście.

Wracając do prozy życia, uświadomił sobie, że do dyspozycji zostało mu już tylko sześć jastrzębi.

— Osy bojowe zmierzają do „Gemala”, sir — zameldował Clark Lowie.

Przeciążenie na mostku szybko malało, gdy „Arikara” wchodziła na ustaloną orbitę. Szczęście w nieszczęściu, pomyślał admirał.

— Komandorze Kroeber, okręty eskadry mają zniszczyć wszystkie osy bojowe wystrzelone przez statki najemników. Kiedy sytuacja się trochę wyklaruje, sprawdzimy, kto po czyjej stoi stronie.

— Aye, aye, sir.

Dało się odczuć drżenie, gdy zostały odpalone myśliwce.

— Proszę wydać stanowczy rozkaz wszystkim okrętom floty najemnej, aby po zniszczeniu os bojowych zredukowały prędkość i nie wykonywały podejrzanych manewrów. W razie nieposłuszeństwa eskadra otworzy ogień.

— Aye, aye, sir.

Kiedy „Lady Makbet” zeszła na pułap stu kilometrów, Joshua schował wszystkie zespoły czujników z wyjątkiem pięciu. Tuż pod statkiem znajdowało się pocięte fiordami wybrzeże Wymana. Trzysta kilometrów wyżej dwie formacje myśliwców bezpilotowych ostrzeliwały się salwami pocisków kinetycznych i wiązkami promieniowania spójnego. Prędkość zbliżania się obu rojów, gdy starły się ze sobą, wynosiła przeszło siedemdziesiąt kilometrów na sekundę. Skrawek nieba rozgorzał białym, oślepiającym blaskiem eksplozji, przynosząc krótkotrwały świt arktycznym lądom, gdzie od miesiąca panowała noc.

Jedenaście podpocisków przebiło się przez kordon obronny i pomknęło w stronę „Lady Makbet” z planami zbrodni wpisanymi w krzemowe mózgi. Dwa były jednostrzałowymi generatorami promieniowania gamma. Goniąc statek kosmiczny przedzierający się karkołomnie przez górne warstwy atmosfery, wyzwoliły równocześnie całą energię zgromadzoną w matrycach elektronowych. Wytworzona wiązka promieniowania trwała przez ćwierć sekundy.

Wokół „Lady Makbet” wytworzył się jonowy płaszcz, od przedniego kadłuba rozbiegały się z hiperdźwiękową prędkością falujące kręgi pomarańczowej fluorescencji. Szybko jednak ginęły w rozżarzonych strumieniach helu, które wylatywały z dysz silników.

Przejście statku kosmicznego przez stratosferę wywoływało piekielny hałas. Gazy wylotowe ułożyły się w smugę o długości stu pięćdziesięciu kilometrów, będącą źródłem kolosalnych wyładowań elektrycznych, które smagały śnieżną krainę z siłą zdolną rozłupać lodowce aż do skalnego podłoża. Nad zamarzniętym kontynentem przelewały się bezkształtne zielonoczerwone zorze, rywalizujące rozmachem z czerwonymi chmurami nad dorzeczem Juliffe.

— Przebicie kadłuba! — krzyknął Warlow.

W umyśle Joshui pojawiły się, opisane czerwonymi symbolami, schematy pokazujące stan urządzeń pokładowych. Generatory sił wiążących molekuły kadłuba, już wcześniej zmagające się z energią jonowego płaszcza, nie zdołały zachować integralności struktury, gdy impulsy promieniowania gamma wgryzły się w krzem monolityczny.

Joshua przełączył się na komputer kontroli lotu. Jeden z silników termonuklearnych nie dawał spodziewanej siły ciągu.

— Są jakieś fizyczne uszkodzenia? — Trwogą napawała go myśl o igłach rozgrzanych gazów atmosferycznych, wżynających się przy tej prędkości w delikatne moduły i zbiorniki statku. Neuronowy nanosystem wstrzyknął do krwiobiegu porcję adrenaliny.

— Żadnych, tylko zakłócenia elektryczne. Ale siadło kilka ważnych podzespołów. Generator numer dwa słabnie, mam wycieki w kapsułach kriogenicznych.

— Kompensuj, jak możesz, żebyśmy tylko byli na chodzie. Za dwadzieścia sekund wyjdziemy z atmosfery.

Sara przekazywała szczegółową listę instrukcji do komputera pokładowego: zamykała rozmaite rury i zbiorniki, izolowała nie działające podzespoły, przetaczała odparowane chłodziwo z uszkodzonego generatora do zapasowego pojemnika spustowego. Pomagał jej Warlow, sprawdzając obwody zasilające.

— Trzy węzły wysiadły, Joshua — zameldował Dahybi.

— Obejdziemy się bez nich. — Sprowadził statek na pułap sześćdziesięciu kilometrów.

Ścigało ich dziewięć samosterujących pocisków kinetycznych.

Zostały zaprojektowane, jak Joshua powiedział, do działań w otwartej przestrzeni kosmicznej: składały się z zespołu czujników, zbiorników z paliwem i napędu rakietowego. Nie miały zewnętrznego opływowego pancerza, który byłby w próżni zbytecznym dodatkiem. Ich zadanie polegało na kolizji z przeciwnikiem: masa i prędkość, posłuszne zasadom dynamiki Newtona, zapewniały skuteczność takiego ataku. Teraz jednak pociski leciały w mezosferze, ośrodku dla nich zupełnie obcym i zabójczym. Gęstniejące gazy jonizowały się wokół kanciastych głowic czujników, wzdłuż korpusów pocisków błyskały długie, fioletowożółte języki ognia. Czujniki spłonęły w ciągu kilku sekund, wystawiając elektroniczne układy sterowania na atak rozżarzonych cząsteczek. Oślepione, kalekie pociski kinetyczne zmagające się z tarciem i wysoką temperaturą eksplodowały spektakulamie w wielobarwnym rozbłysku dwadzieścia kilometrów nad „Lady Makbet”.

Na planie sytuacyjnym wyświetlanym na mostku „Ankary” ich wektory lotu zniknęły niemal jednocześnie.

— Sprytna sztuczka — stwierdził z uznaniem Meredith. Trzeba było mieć nerwy z żelaza, żeby pilotować w ten sposób statek kosmiczny, pomyślał. Nerwy z żelaza i szaloną pewność siebie. Ciekawe, czy starczyłoby mi odwagi.

— Uwaga, manewr uniku — ostrzegł komandor Kroeber.

Meredith nie miał czasu zastanawiać się dłużej nad niespotykanymi ekscesami Joshui Calverta. Na mostku okrętu flagowego znów pojawiło się dokuczliwe przeciążenie. Z wyrzutni wystrzeliła trzecia formacja os bojowych.

„Lady Makbet” opuściła mezosferę, pozbywając się niebezpiecznej otuliny naładowanych cząsteczek. Z tyłu pola lodowe Wymana połyskiwały w niespotykanym deszczu efemerycznego światła. Zespoły wojskowych czujników wychynęły na krótkich wysięgnikach ze schowków w kadłubie, by rozejrzeć się złocistymi soczewkami skanerów optycznych.

— Chryste, dziękuję, żeśmy z tego wyszli! — Joshua zredukował siłę ciągu i już po chwili przyspieszenie statku stało się całkiem znośne, spadło poniżej 3 g. Oddalali się od planety po możliwie stromym torze. W promieniu czterech tysięcy kilometrów nie było żadnych os bojowych. — A nie mówiłem? — zapiał radośnie.

— Zdumiewające. — Ashly nie krył podziwu.

Na fotelu obok Joshui Melvyn pomimo przeciążenia kiwał głową w niemym zachwycie.

— Dzięki, Joshua — rzekła Sara ciepłym głosem.

— Cała przyjemność po mojej stronie. A teraz proszę o informacje o uszkodzeniach. Dahybi, możemy skoczyć?

— Daj trochę czasu programom diagnostycznym. Ale myślę, że nawet jeśli uda nam się skoczyć, to chyba tylko gdzieś blisko. Promieniowanie gamma rozwaliło doszczętnie trzy węzły. Trzeba przeliczyć model energetyczny. Najlepiej byłoby zająć się najpierw wymianą tych węzłów.

— Mamy tylko dwa zapasowe. Ja nie śpię na pieniądzach. Tato zawsze skakał z uszkodzonymi węzłami i…

— Przestań — poprosiła Sara. — Chociaż raz przestań, Joshua.

Zajmijmy się teraźniejszością, zgoda?

— Ktoś skoczył poza układ — oznajmił Melvyn. — Satelitarne detektory grawitoniczne zarejestrowały przynajmniej dwie dystorsje, gdyśmy sobie poczynali jak ptak dodo w powietrzu. Chyba nawet otworzył się wlot tunelu czasoprzestrzennego. Trudno coś powiedzieć na pewno, połowa satelitów nie działa.

— Jastrzębie się gdzieś wyniosły — zauważył Dahybi.

— No, dobrze. Warlow, Sara, co z urządzeniami pokładowymi?

— Nawalił generator numer dwa — odparł Warlow. — Już go odłączyłem. Zdrowo oberwał impulsem promieniowania. Całe szczęście, że większą część energii pochłonęła obudowa. Musimy go wymontować w doku. Pewnie ma teraz dłuższy okres półrozpadu niż niejedna epoka geologiczna.

— Nie używałabym też silnika napędowego numer jeden — dodała Sara. — Ma uszkodzone iniektory wiązek jonowych. Poza tym nic poważnego, jakieś drobne przecieki i awarie podzespołów.

Moduły mieszkalne są szczelne, działają wszystkie urządzenia regulujące skład powietrza.

— Oho, następny skoczek! — zawołał Melvyn.

Joshua zmniejszył przyspieszenie do 1 g, odłączając zupełnie uszkodzony napęd, po czym sprawdził odczyty czujników.

— Chryste! Patrzcie, co tam się dzieje.

Lalonde doczekało się własnego pierścienia; bajecznie świetliste pasy strumieni wyrzucanych z silników termonuklearnych splatały się ze sobą, tworząc platynowy naszyjnik o niezwykle zawiłym wzorze. W walce uczestniczyło przeszło pięćset os bojowych, tysiące podpocisków ścigało się zygzakami w przestrzeni. Statki kosmiczne przyspieszały gwałtownie, aby uciec w bezpieczne miejsce. Rozbłyskiwały wybuchy nuklearne.

Czujniki magnetyczne i elektromagnetyczne „Lady Makbet” rejestrowały impulsy, które ledwie mieściły siew skali odczytu. Rzec by można: radiacyjne piekło.

— Otwierają się dwa tunele czasoprzestrzenne — powiedział Melvyn. — Nasi technobiotyczni przyjaciele zmykają gdzie pieprz rośnie.

— Chyba i my tak zrobimy — odparł Joshua. Pewnie po raz pierwszy w życiu Sara miała rację, skonstatował w duchu. Liczyła się teraźniejszość. „Lady Makbet” wzniosła się już na pułap dwóch tysięcy kilometrów nad biegunem. Joshua skorygował kurs, kierując statek bardziej na północ od płaszczyzny ekliptyki, aby oddalić się od konfliktu rozgrywającego się nad strefami równikowymi planety. Jeszcze trzy tysiące kilometrów i wyjdą poza obszar oddziaływania pola grawitacyjnego Lalonde, gdzie będą mogli wykonać manewr skoku. Postanowił jednak oddalić się o dodatkowe pięćset kilometrów; w tej sytuacji nie było sensu żyłować węzłów. Przy zachowaniu dotychczasowego przyspieszenia powinno im to zająć jedynie sto sekund. — Dahybi, jak tam modelowanie energii?

— Przeprogramowanie w toku. Jeszcze dwie minuty. Wiesz, Joshua, że lepiej mnie przy tym nie popędzać.

— Dobra. Im dalej od pola grawitacyjnego, tym lepiej.

— Co z najemnikami? — Ashly odezwał się dość cicho, lecz wszyscy w kabinie wyraźnie usłyszeli jego spokojny głos.

Joshua odwołał mapę dostępnych współrzędnych skoku. Odwrócił głowę i wbił gniewny wzrok w pilota. Czemu zawsze musiała się trafić jedna czarna owca?

— A jak to sobie wyobrażasz? Chryste, oni tam się wkrótce pozabijają!

— Obiecałem, Joshua, że jeśli będą żyli, przylecę i zabiorę ich na orbitę. Sam powiedziałeś coś podobnego w swojej wiadomości.

— Wrócimy po nich.

— Nie tym statkiem i na pewno nie w ciągu tygodnia. Jeśli wejdziemy do doku, wymiana części zajmie miesiąc. O ile wojsko się do nas nie doczepi. A oni tutaj nie przeżyją dwóch dni w tym piekle.

— Eskadra ma zabrać wszystkich, którzy ocaleją.

— Masz na myśli eskadrę, która właśnie strzela do naszych dawnych kolegów?

— Aleś ty upierdliwy!

— Za pół godziny nie będzie tu żadnej osy bojowej — argumentował rzeczowo pilot. — Wystarczy popatrzeć, jak są marnowane. Musimy tylko zaszyć się gdzieś na parę godzin i poczekać, aż sytuacja się uspokoi.

Instynkt nakazywał Joshui uciekać od Lalonde i powłoki czerwonych chmur.

— Nie — powiedział. — Przykro mi, Ashly, ale nie mogę się zgodzić. Nic już tu nie wskóramy. — Ujrzał przed oczami mapę punktów o współrzędnych skoku.

Ashly rozglądał się po mostku, rozpaczliwie szukając wsparcia.

Napotkał zakłopotane spojrzenie Sary.

Westchnęła ze zniecierpliwieniem.

— Joshua?

— A ty co znowu?

— Powinniśmy skoczyć na Murorę.

— Gdzie? — Znalazł odpowiedź w pliku encyklopedycznym.

Murora była największym gazowym olbrzymem w układzie Lalonde. — Aha.

— To najrozsądniejsze rozwiązanie — powiedziała. — Na orbicie edeniści zbudowali stację, żeby nadzorować dorastanie habitatu. Zacumujemy w doku i zastąpimy zepsute węzły zapasowymi.

Jutro lub pojutrze wrócimy i szybko okrążymy planetę. Jeśli otrzymamy wiadomość od najemników, a okręty Floty nie zestrzelą nas bez ostrzeżenia, Ashly poleci po nich kosmolotem. W przeciwnym razie bierzemy kurs na Tranquillity.

— Dahybi, co ty o tym sądzisz? — zapytał chłodno Joshua.

Złościł się głównie na siebie: powinien był uwzględnić Murorę przy ustalaniu planów.

— Jestem za — odparł specjalista od węzłów. — Wolałbym nie ryzykować skoku międzygwiezdnego, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne.

— Ktoś jest przeciwny? Nikt? W porządku, Sara, dobry pomysł. — Po raz trzeci spojrzał na mapę ze współrzędnymi skoku, obliczając wektor lotu mający doprowadzić „Lady Makbet” do gaawego olbrzyma odległego od Lalonde o osiemset pięćdziesiąt siesm milionów kilometrów.

Ashly przesłał Sarze pocałunek. Uśmiechnęła się promiennie.

Dwa czynne silniki termonuklearne obniżyły moc. Jonowe silniki sterujące popychały delikatnie statek ku wybranym współrzędnym skoku. Joshua wysłał ostatnią zaszyfrowaną wiadomość do geostacjonarnych satelitów telekomunikacyjnych, po czym antena miskowa i zespoły czujników zaczęły się chować do kadłuba.

— Dahybi, co u ciebie? — spytał Joshua.

— Zaprogramowałem nowy model. Spójrz na to z tej strony: jeśli nie wypali, to nigdy się tego nie dowiemy.

— Cholernie mnie pocieszyłeś. — Polecił komputerowi pokładowemu rozpocząć manewr skoku.


* * *

Dwa pociski kinetyczne ugodziły fregatę „Neanthe” i niemal ją przepołowiły po tym ciosie. Gdy już rozeszła się chmura deuteru i błyszczących odłamków, czujniki „Ankary” zaobserwowały cztery wirujące w przestrzeni moduły mieszkalne. Ciągle nienaruszone.

Dwa z nich padły wkrótce łupem pocisków kinetycznych, trzeci został trafiony z osiemdziesięciu kilometrów przez jednostrzałowy generator spójnej wiązki promieniowania gamma.

Admirał Saldana zacisnął zęby w bezsilnej wściekłości. Bitwa wymknęła się raptownie spod kontroli, zapanował nieopisany chaos. Każdy statek najemniczy wystrzelił salwę os bojowych i nie dało się stwierdzić, które zostały zaprogramowane do ataku (i na jakie cele), a które do obrony.

Komputer aktualizujący plan sytuacyjny szacował, że do walki zostało wysłanych już ponad sześćset os bojowych. Łączność była jednak słaba mimo obecności specjalizowanych satelitów, a sygnały emitowane przez urządzenia do walki radioelektronicznej wypaczały odczyty czujników. Jeden z szeregowców na mostku zażartował, że więcej by wiedzieli, gdyby mieli peryskop.

Wtem doszło do strasznej eksplozji, która przyćmiła blask kilkuset napędów termonuklearnych błyskających wokół Lalonde. Czysty krąg radiacji rozrastał się tylko cztery razy wolniej od prędkości światła — z zupełną bezstronnością pochłaniał statki kosmiczne, osy bojowe, podpociski i satelity obserwacyjne, kryjąc ich wybuchy za zasłoną rozjarzonych cząstek. Po osiągnięciu szerokości pięciuset kilometrów zaczął rzednąć, obrastając w tęczowe pasemka niczym olbrzymia bańka mydlana. Znajdował się o trzy tysiące kilometrów od „Arikary”, co jednak i tak wystarczyło, żeby spalić wszystkie czujniki okrętu flagowego skierowane akurat na ten sektor przestrzeni.

— Do diabła, cóż to było? — zdumiał się Meredith. W takich chwilach szczególnym strachem napawała go jedna rzecz: antymateria.

Przeciążenie wcisnęło go w fotel, kiedy okręt z przyspieszeniem 7 g zaczął oddalać się od Lalonde i skutków eksplozji na orbicie.

Clark Lowie i Rhys Hinnels przejrzeli na planie sytuacyjnym niepełne informacje sprzed wybuchu.

— Jeden z wrogich okrętów implodował, sir — orzekł Clark Lowie po krótkiej naradzie. — Uaktywnił węzły modelowania energii.

— Trzy tysiące kilometrów od Lalonde?

— Tak, sir. Musieli wiedzieć, co im grozi. Zabrali ze sobą „Shukyo” i „Bellaha”. Sądzę, że zrobili to celowo.

— Samobójstwo?

— Na to wygląda, sir.

Pięć okrętów. Stracił pięć okrętów, a jeszcze nie wiedział, jakiego uszczerbku doznały pozostałe. Operacja trwała dopiero dwadzieścia trzy minuty, przy czym większość czasu zajęło mu dotarcie na orbitę z miejsca wynurzenia.

— Komandorze Kroeber, wycofujemy wszystkie okręty eskadry. Zbiórka w punkcie o współrzędnych skoku na Cadiza.

— Aye, aye, sir.

Postępował wbrew rozkazom naczelnego admirała, lecz nie miał tu już żadnej misji do spełnienia. Był jeszcze czas, żeby wycofać się i ocalić od zguby kilka załóg. Chciałby chociaż częściowo zachować twarz.

Kierunek sił ciężkości zmienił się nieznacznie, kiedy „Arikara”, redukując przyspieszenie do 5 g, dostosowała kurs do nowego wektora lotu. Wyrzutnie wystrzeliły kolejny zespół os bojowych, mający powstrzymać doganiające statek myśliwce wroga.

Obłęd. Istny obłęd.


* * *

Był to jeden z nieprzeliczonych, bezimiennych dopływów Juliffe, które tworzyły gęstą sieć w południowo zachodniej ćwiartce gigantycznego dorzecza. Jego odnogi, wijąc się przez usłaną pagórkami krainę, jaka ciągnęła się na południe od Durringham, łączyły się i rozdzielały dziesiątki razy, by dwieście kilometrów od ujścia przybrać postać jednej szerokiej rzeki.

W czasie gdy kosmolotami przybyły na planetę oddziały najemnych zwiadowców, prąd ciągle był silny — coraz częstsze okresy posuchy nie uszczupliły znacząco ilości wody w korycie. Bądź co bądź, jeziora i rozległe mokradła, przez które rzeka przepływała na trzeciej części swej długości, stanowiły rezerwę mogącą miesiącami zapewniać dotychczasowy poziom wody.

Także śnieżnym liliom nie powodziło się gorzej. Powłoka czerwonych chmur wywołała jedynie tę różnicę, że wydłużył się czas, w którym rośliny wodne dojrzewały i odrywały się od łodyg. Tam jednak gdzie rzeka przepływała przez najgęstsze połacie puszczy porastające znakomitą większość dorzecza Juliffe, śnieżne lilie wydawały się niemal równie liczne co niegdyś. Szczelnie przykrywały trzydziestometrowe koryto, nawet jeśli nie piętrzyły się w trzywarstwowych stosach, jak to się zdarzało w poprzednich sezonach.

W pewnym miejscu, gdzie dopływ niespiesznie przecinał najdziksze ostępy puszczy, pięć metrów od brzegu jedna ze śnieżnych lilii wybrzuszyła się i pękła. Na wierzchu ukazała się szara dłoń okryta sztuczną wodoodporną skórą. Zaczęła poszerzać otwór. Chas Paske wynurzył się z wody i rozejrzał.

Wzdłuż brzegów stromo wznosiły się wały splątanych korzeni.

Na ich szczycie rozsiadły się strzeliste dęby czereśniowe, których biała kora uzyskiwała różowe zabarwienie w świetle przeciskającym się przez mroczny baldachim listowia. Gdy najemnik przekoał się, że w pobliżu nikogo nie ma, wolno ruszył do brzegu.

Lewe udo miał w strasznym stanie, a sprawił to biały ogień wystrzelony przez kobiety, które czyhały na nich w zasadzce. Między innymi dlatego dał nura do rzeki, kiedy oddział uciekał z miejsca lądowania kosmolotu. Nic innego nie mogło ugasić tego paskudnego draństwa.

Echo niosło po lesie przeraźliwe, szydercze śmiechy, ścigające najemników przedzierających się przez gęstwinę. Wszystko potoczyłoby się zgoła inaczej, gdyby miał choć chwilkę czasu, żeby wyładować sprzęt, ustawić szyk obronny, zabezpieczyć teren. Co gorsza, całe zdarzenie sprawiało tym jędzom wielką przyjemność.

Nawoływały się radosnymi głosami, kiedy żołnierze uciekali w popłochu. Dla nich to była zabawa, wyrafinowana rozrywka.

Nie były ludźmi w powszechnym rozumieniu tego słowa. Chas Paske nie należał do osób przesądnych czy religijnych, wiedział jednak, że cokolwiek wydarzyło się na Lalonde, nie miało nic wspólnego z Latonem, a kryzys nie zostanie zażegnany przez Terrance’a Smitha i jego pośpiesznie skrzyknięte wojska.

Dotarł do brzegu i zaczął się wspinać na skarpę. Korzenie były niewyobrażalnie śliskie; lewa noga zwisała bezwładnie, a wzmacniane mięśnie osłabły wskutek ciężkich oparzeń na rękach i plecach. Poruszał się w żółwim tempie, wtykając łokcie i prawe kolano w szpary między korzeniami, aby zdobyć punkt podparcia i dźwignąć ciało.

Wyglądało na to, że kobiety nie mają pojęcia, do jakich wyczynów zdolny jest organizm o udoskonalonej przemianie materii. Mógł przeżyć pod wodą cztery godziny bez zaczerpnięcia oddechu, co przydawało się zawsze wtedy, gdy wużyciu były chemicznobiologiczne środki bojowe.

Chas wdrapał się wreszcie na szczyt skarpy i przetoczył pod osłoniętą przed wiatrem stronę koślawego pnia. Dopiero teraz zaczął zapoznawać się z niepomyślnymi nowinami, jakich dostarczał mu nanosystemowy program medyczny.

Powierzchowne oparzenia ciała chwilowo ignorował, choć i one wymagały długiego leczenia. Spaliła się niemal połowa uda; poprzez osmaloną i poszarpaną tkankę mięśniową prześwitywała matowa kość udowa z krzemolitu. Tylko kompleksowa odbudowa nogi mogła przywrócić jej pełną sprawność ruchową. Wziął się do wydłubywania długich białych robaków z jamek, jakie sobie wyżłobiły w otwartej ranie.

Nie miał przy sobie nawet plecaka, kiedy zaatakowały ich kobiety. Mógł liczyć wyłącznie na swój pas z narzędziami. Lepsze to niż nic, pomyślał z rezygnacją. Pas zawierał również dwa małe pakiety nanoopatrunku, którymi owinął górną część uda niczym staroświeckim bandażem. Nie zdołał zakryć nawet połowy rany, lecz trujące związki i tutejsze bakterie nie mogły już przedostawać się bezkarnie do układu krążenia. Zdawał sobie sprawę, że nie opatrzone miejsca wkrótce zaczną ropieć.

Zdążył zabrać podręczną apteczkę, pistolet laserowy z dwoma zapasowymi magazynkami, nożyk rozszczepieniowy, analizator węglowodorów wykrywający w roślinach toksyny niemożliwe do odfiltrowania w jego organizmie, mieszczący się w dłoni induktor termiczny, pięć granatów odłamkowych. Zachował także blok naprowadzający, blok do wykrywania skażeń chemicznobiologicznych i blok do walki radioelektronicznej. Stracił jednak blok nadawczo-odbiorczy, co było dla niego bolesnym ciosem, ponieważ nie mógł poprosić o ratunek Terrance’a Smitha albo choćby dowiedzieć się, czy przeżył któryś z żołnierzy z jego oddziału.

No i wreszcie miał u boku kilotonową bombę atomową — czarną karbotanową kulę o średnicy dwudziestu centymetrów, nie zdradzającą wyglądem swego przeznaczenia.

Przez pięć minut Chas zastanawiał się nad swoim położeniem, następnie zaczął wycinać z dębów czereśniowych deszczułki, z których sporządził sobie łubki i kule.


* * *

Osobliwość pojawiła się dwieście dwadzieścia tysięcy kilometrów od Murory, ukryta wewnątrz horyzontu zdarzeń; w pobliżu tego punktu olbrzymia gęstość materii zakrzywiała tory przelatujących fotonów i cząstek elementarnych. W ciągu sześciu milisekund jej subatomowe rozmiary zwiększyły się do pełnych pięćdziesięciu siedmiu metrów. Wówczas siły tworzące horyzont zdarzeń przestały istnieć.

„Lady Makbet” wyskoczyła w kierunku gazowego olbrzyma.

Jonowe silniki korekcyjne wypluwały długie strumienie niebieskiego ognia, tłumiąc nieznaczny ruch obrotowy statku, spowodowany ulatniającym się chłodziwem. Już niebawem rozłożone szeroko panele termozrzutu rozżarzyły się mdłą czerwienią, wypromieniowując nadmiar energii, jaką statek pochłonął podczas szalonego lotu przez atmosferę nad biegunem polarnym Lalonde. Zespoły czujników przeczesywały okoliczną przestrzeń w poszukiwaniu niebezpiecznych obiektów, a urządzenia namiarowe sprawdzały położenie gwiazd w celu ustalenia dokładnej pozycji statku.

Joshua westchnął z nie ukrywaną ulgą.

— Świetna robota, Dahybi. Pracowałeś pod dużą presją.

— Bywało się w gorszych sytuacjach.

Joshua wolał nie drążyć tematu.

— Sara, odłączyłaś uszkodzone urządzenia?

— Niedługo skończę — odparła beznamiętnie. — Daj mi jeszcze pięć minut.

— Jasne. — Po okropnym przyspieszeniu na orbicie Lalonde stan nieważkości wydawał się niezwykle kojący. Gdyby teraz zechciała, to…

— Rany, co za kotłowanina — odezwał się Melvyn.

— Aleśmy się jakoś wywinęli — zagrzmiał Warlow.

— Szkoda mi tych zwiadowców. Pomyśleć tylko: uwięzieni na planecie, gdzie każdy człowiek jest wrogiem. — Melvyn umilkł z grymasem na twarzy, po czym zerknął ostrożnie na Joshuę.

— Dobrze wiedziała, w co się pakuje — odrzekł Joshua. — Ale spokojna głowa: wrócimy tam i sprawdzimy, czy żyją.

— Reza Malin dobrze wie, co jest grane — stwierdził Ashly. — Przy nim będzie bezpieczna.

— Oby. — Komputer pokładowy wszczął alarm w neuronowym nanosystemie Joshui. Kapitan sprawdził odczyty czujników.

Niebieskozielone pasma burzowe Murory pocętkowane były białymi plamkami amoniakowych cyklonów. Od górnego pułapu chmur rozciągał się na sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od planety zwarty zespół ceglastych i brązowych pierścieni, między którymi widać było tylko dwie większe przerwy. Gazowy olbrzym mógł się pochwalić trzydziestoma siedmioma naturalnymi satelitami, począwszy od czwórki stukilometrowych „pasterzy pierścieni”, a skończywszy na pięciu księżycach o średnicy przekraczającej dwa tysiące kilometrów. Największy z nich, Keddie, o symbolu MXI, posiadał gęstą azotowometanową atmosferę.

Aethrę zawiązano dwieście tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety — wystarczająco daleko od obrzeży pierścieni, aby niebezpieczeństwo zderzeń z zabłąkanymi cząsteczkami było minimalne. Nasienie przywieziono do układu w roku 2602 i osadzono na dogodnej, bogatej w minerały asteroidzie; miało dojrzewać przez trzydzieści lat, aby przyjąć pierwszych mieszkańców, i kolejnych dwadzieścia, aby dorosnąć do pełnych rozmiarów czterdziestu pięciu kilometrów. Po dziewięciu latach niezakłóconego rozwoju Aethra miał długość trzech i pół kilometra.

Po tej samej orbicie, aczkolwiek pięćset kilometrów z tyłu za młodym habitatem, krążyła stacja nadzorcza zamieszkana przez pięćdziesięciu pracowników (choć mogła pomieścić ich tysiąc). Edeniści nie stosowali technobiotyki do budowy tak małych konstrukcji mieszkalnych, było to więc karbotanowe koło o średnicy stu pięćdziesięciu metrów i szerokości osiemdziesięciu, zawierające w sobie trzy długie ogrody oddzielone zespołami komfortowo urządzonych apartamentów. Piasta koła połączona była z cylindrycznym nieobrotowym kosmodromem — chwilowo słabo wykorzystanym, lecz czekającym na lepsze dni, kiedy habitat osiągnie średnie rozmiary, a w atmosferze Murory rozpocznie się eksploatacja helu.

Tymczasem w porcie cumowały zaledwie dwie jednostki, którymi personel stacji dolatywał na inspekcję do habitatu.

„Lady Makbet” wynurzyła się czterdzieści tysięcy kilometrów od samotnej placówki edenistów. Zważywszy na okoliczności, Joshua nie miał żadnych zastrzeżeń co do dokładności skoku. Czujniki statku skupiły się na stacji akurat w chwili, kiedy się rozlatywała.

Przez kilka pęknięć w obręczy koła ulatywała atmosfera. Nadaremnie małe silniki korekcyjne próbowały uspokoić groźnie rozchwianą stację. Czujniki optyczne „Lady Makbet” pokazywały, jak drzewa, krzewy i błyszczące kałuże wody wyfruwają w otwartą przestrzeń.

— Całkiem jak w Pierścieniu Ruin — wyszeptał boleśnie Joshua.

Okrągłe skrawki karbotanowej pokrywy lśniły szkarłatem. Twardy metal coraz wyraźniej się wyginał, w miarę jak nasilało się falowanie konstrukcji. Nagle na nieobrotowym kosmodromie wybuchła cysterna z paliwem, po której wnet eksplodowały jeszcze dwie lub trzy takie same. Trudno było określić ich ilość, ponieważ całą stację spowił biały obłok buchającej pary.

Kiedy chmura zrzedła, pośrodku dało się zauważyć ogromne oderwane fragmenty koła. Sto kilometrów dalej na tle białych gwiazd odcinały się jasno dwa silniki termonuklearne statków kierujących się w stronę niedorosłego habitatu. Jeden z nich emitował przez transponder jednostajny strumień mikrofal.

— Już tu są — powiedział Melvyn. — Cholera, musieli skoczyć przed nami.

— To sygnał transpondera „Maranty” — rzekł Warlow głosem zupełnie pozbawionym intonacji. — Czemu Wolfgang go nie wyłącza?

— Bo już nie jest dowódcą statku — odparł Ashly. — Popatrz tylko na wektory lotu. Ani jeden, ani drugi nie trzymają się stałego kursu. Silniki pracują z przerwami.

— Coś mi się wydaje, że chcą zabić habitat — powiedziała Sara.

— Jak kiedyś Laton. Łajdaki! On nie może zrobić im nic złego, nie jest w stanie nikogo skrzywdzić. Co to ma być za sekwestracja?

— Dziwna jakaś — mruknął Warlow jakby do siebie.

— Odbieram sygnały z dwóch szalup ratunkowych! — oznajmił Melvyn z nagłym ożywieniem. — Ktoś ocalał.

Joshua, który doświadczył najpierw błogiej radości po udanym skoku, a potem gniewu na widok zagłady stacji kosmicznej, teraz był osowiały, całkowicie wyzuty z emocji. Załoga patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Tato nigdy nie wspominał o tej stronie dowodzenia statkiem.

— Melvyn, Sara! Sprawdźcie, co z tymi iniektorami w napędzie numer dwa. Chcę jak największej siły ciągu. Będziemy jej potrzebować. Ashly, Warlow! Zejdźcie za pokład śluzowy. Dopilnujecie, żeby rozbitkowie nie guzdrali się podczas wyjścia z szalupy.

Siatka ochronna nad fotelem Warlowa zsunęła się niemal natychmiast. Kosmonik i pilot zniknęli w luku przejściowym tak szybko, jakby się ścigali.

— Dahybi, ładuj węzły. Gdy tylko weźmiemy ich na pokład, wiejemy z tego układu. — O ile ich w ogóle weźmiemy.

— Robi się.

— Uwaga, przygotować się na wysokie przyspieszenia!

Po drugiej stronie wyświetlanych przez nanosystem skomplikowanych schematów ujrzał, jak Sara uśmiecha się domyślnie na dźwięk jego zbolałego tonu.

Zapłonęły silniki napędowe „Lady Makbet”, pchając statek w stronę rozproszonych szczątków stacji kosmicznej. Panele termozrzutu chowały się szybko do kadłuba, gdy rosło przyspieszenie.

Czujniki śledziły ślady silników termojądrowych dwóch statków oddalonych o czterdzieści tysięcy kilometrów. Joshua zastanawiał się, kiedy wróg połapie się, że ktoś z tyłu podejmuje akcję ratunkową. Jeśli posługuje się czujnikami w ten sam sposób co napędem, to pewnie nigdy ich nie zobaczy. „Maranta” poruszała się z przyspieszeniem 0,5 g.

Melvyn i Sara uporali się z usterką w silniku napędowym, zastrzegając się jednak, że przeprowadzili tylko prowizoryczną naprawę. Joshua nadał statkowi przyspieszenie 5 g i przy takim pozostał.

— Wystrzeliwują osy — powiedział Dahybi.

Joshua patrzył, jak komputer pokładowy rysuje fioletowe wektory lotu.

— A to dziwne… — Sześć os bojowych okrążyło Aethrę, ustawiając się w luźnym pierścieniu. V odległości stu kilometrów od habitatu statki wyłączyły silniki. Dwa myśliwce tymczasem odpaliły podpociski, które pomknęły w stronę obracającego się wolno cylindra.

— Pociski kinetyczne — zauważył Joshua. — Co oni wyprawiają?

Rdzawoczerwoną powierzchnią polipa ubarwiły pomarańczowe rozbłyski wybuchów.

— Chcą zranić habitat — stwierdziła twardo Sara. — Nie unicestwią go takim atakiem, lecz spowodują wielkie zniszczenia. Zupełnie jakby celowo chcieli go okaleczyć.

— Okaleczyć? — zdziwił się Dahybi. — Tylko po co? Można okaleczyć ludzi lub zwierzęta. Ale nie habitaty. One nie odczuwają bólu jak na przykład ssaki.

— Sam widzisz, co robią — upierała się Sara.

— Chyba rzeczywiście masz rację — poparł ją Joshua.

„Maranta” znowu uruchomiła silniki, a kilka sekund potem w jej ślady poszedł drugi statek.

— Zobaczyli nas — zawyrokował Joshua. Stało się to dopiero po ośmiu minutach, co świadczyło o ich mizernych umiejętnościach detekcyjnych. „Lady Makbet” pokonała już ponad połowę drogi do szalup z rozbitkami, zostało jej jeszcze niespełna dwadzieścia tysięcy kilometrów. Pozostałe statki znajdowały się tylko pięćset kilometrów od źródeł sygnałów ratunkowych. — Zaraz zrobi się gorąco. — Wystrzelił osiem os bojowych i zwiększył przyspieszenie „Lady Makbet” do 7 g. Myśliwce bezpilotowe pognały przodem z przyspieszeniem 25 g. W odpowiedzi wrogie statki pchnęły do walki formację dwunastu os bojowych.

— Cholera! — krzyknął Joshua. — Zbliżają się do Aethry.

— Sprytnie — rzekł Melvyn. — Nie możemy użyć głowic nuklearnych, gdy będą w pobliżu habitatu.

— Nie, ale możemy palnąć w nich promieniowaniem gamma.

— Przesłał myśliwcom ciąg zaszyfrowanych instrukcji. — To nam da czas na dotarcie do szalup. Na razie żadna osa bojowa nie kieruje się na nie. — Zastanowił się głęboko. — Sara, nadaj spójną wiązką ostrzeżenie dla rozbitków. Niech wyłączą natychmiast sygnał ratunkowy. Każdy, kto ma na tyle pomieszane w głowie, żeby okaleczyć habitat, nie zawaha się przed zdmuchnięciem szalup.

Pierwsze starcie myśliwców bezpilotowych odbyło się pięć tysięcy kilometrów od Aethry: na przestrzeni sześciuset kilometrów rozlała się postrzępiona rozeta plazmy. Joshua zobaczył, że kilku napastników przedarło się bez uszczerbku, więc wystrzelił następnych pięć myśliwców, z których trzy miały ustawić się w szyku obronnym. Kierunek sił ciężkości na mostku zmienił się nagle, kiedy rozpoczął manewr uniku.


* * *

Dzieci płakały zarówno na głos, jak i w myślach. Gaura nadał kilka uspokajających zdań w ogólnodostępnym paśmie afinicznym, wspierając wysiłki innych dorosłych. Ciekawe tylko, kto pocieszy mnie, pomyślał.

Szalupa ratunkowa miała zwarte kształty cylindra o długości dziesięciu metrów i szerokości czterech. Nie wyposażono jej w układ napędowy, tylko w silnik startowy na paliwo stałe, który błyskawicznie wyrzucał ją poza strefę zagrożenia, oraz odrzutowe silniki sterujące pozwalające jej zachować stabilność, gdy rozbitkowie czekali na pomoc. Jak wszystko na stacji kosmicznej, szalupa była przestronna i dobrze wyposażona. Oprócz ośmiu miejsc siedzących wewnątrz znajdowały się szafki z dwutygodniową rezerwą żywności oraz miesięczny zapas tlenu. Dla edenistów nawet katastrofa była czymś raczej niewygodnym aniżeli niebezpiecznym.

Cóż za arogancja, przeklinał w duchu. Bezrozumna, ślepa wiara w technologiczną potęgę.

W środku stłoczyło się czternastu dorosłych i pięcioro dzieci. Nie mieli czasu szukać drugiej szalupy. Z nonszalancją, która w konsekwencji okazała się zgubna, konstruktorzy przy projektowaniu stacji brali pod uwagę jedynie katastrofy naturalne. Nawet gdyby meteoryt uderzył w koło, większa jego część pozostałaby nienaruszona, a ewakuacja przebiegałaby bez paniki.

Nigdy jednak, nawet w teoretycznych rozważaniach, nie pojawiła się ewentualność, że statki zwariowanych adamistów mogą pociąć stację na kawałki działkami laserowymi.

Wypadki potoczyły się tak szybko. Teraz mała Gatje i Haykal z przerażeniem w oczach tulili się do matki. Było duszno, cuchnęły — i wymiociny. Gdy pociski kinetyczne wbijały się głęboko w powłokę Aethry, habitat dawał bezgłośny wyraz swej udręce, docierający do wrażliwych umysłów dzieci. Na wspomnienie przedśmiertnych konwulsji dziewczynki, która zginęła w wyniku dekompresji wybuchowej, od stóp do głów przechodziły go zimne dreszcze. Stres psychiczny ostatnich piętnastu minut pozostawi zapewne ciężki uraz w jego świadomości, niełatwy do wyleczenia nawet w zrównoważonym umyśle edenisty.

Poczuwał się do winy. Jako dyrektor stacji, powinien był pomyśleć o środkach ostrożności. Wiedział o rozruchach na Lalonde, a jednak nic nie zrobił.

— To nie twoja wina — odezwał się łagodnie habitat w jego myślach. — Kto mógł coś takiego przewidzieć?

— Ja.

— Informacje, jakie otrzymałeś, nie zapowiadały takiego niebezpieczeństwa.

— Miałem dość informacji od „IIexa”. Kiedy odlatywał z Lalonde, na planecie panował chaos.

— Te statki nie są z Lalonde. To rekrutowani nie wiadomo gdzie najemnicy.

— Mimo wszystko powinienem był coś zrobić. Ulokować ludzi w apartamentach bliżej szalup ratunkowych. Cokolwiek!

Co z Candre i innymi?

— Mam ich. Ale jeszcze nie nadeszła pora, żebym tworzył wieloskładnikową osobowość na bazie swojej świadomości.

— To prawda. A co z tobą? Jak się czujesz?

— Balem się i złościłem, lecz został tylko żal. Smutny to wszechświat, w którym pełno bezpodstawnej nienawiści.

— Przykro mi, że powołaliśmy cię do istnienia. Zasłużyłeś na lepszy los.

— A ja się cieszę, że żyję. Moje życie jeszcze się nie kończy.

Największy krater ma tylko dwadzieścia metrów głębokości. Za to straciłem dużo płynu pokarmowego, a narządy trawienia minerałów zostały zniszczone przez fale uderzeniowe.

Gaura zacisnął silniej palce na klamrze, której się trzymał. Nie doświadczył dotąd wściekłości i beznadziei, teraz wszakże ogarnęły go z zastraszającą siłą.

— Szkody fizyczne można naprawić. I zostaną naprawione, bądź tego pewien, póki żyje choć jeden edenista.

— Dziękuję, Gaura. Jesteś dobrym nadzorcą. Czuję się zaszczycony, że ty i twoi ludzie towarzyszycie początkom mojego intelektu. Pewnego dnia Gatje i Haykal będą biegać po moim parku. Z radością posłucham ich śmiechu.

Przez pancerną szybę iluminatora wpadł do środka snop nieznośnie białego światła. Przestrzeń kosmiczną rozjaśniła kolejna seria eksplozji termojądrowych. Dzieci znów zaniosły się płaczem.

Za pośrednictwem uszkodzonych organów perceptywnych habitatu Gaura ujrzał biały strumień wylotowy silnika termonukleamego: trzeci statek adamistów hamował w ich kierunku. Sądząc po jego olbrzymiej prędkości, musiał to być okręt wojenny, lecz nie nawiązywał z szalupą żadnej łączności, jeśli nie liczyć chłodnego głosu kobiety, która kazała im wyłączyć sygnał ratunkowy. Kim byli? Kto dowodził pozostałymi statkami? Dlaczego zaatakowali Aethrę?

Dla edenisty niewiedza była bardzo uciążliwa.

— Pomoc w drodze — oświadczył Aethra. Nadawał w szerokim kanale, aby usłyszały go obie szalupy. — Wkrótce wszyscy będziecie bezpieczni.

Gaura napotkał wzrok żony, zlękniony, lecz nieugięty.

— Kocham cię — powiedział tak, żeby tylko ona słyszała.

Blask wybuchów ściemniał. Gaura wyjrzał przez iluminator; czując w umyśle ciekawość dzieci, skwapliwie pokazał im nadlatującego wybawcę.

Ktokolwiek pilotował statek, podchodził bardzo blisko. I poruszał się z nadmierną szybkością.

Przestrzeń tuż za szalupą ratunkową wypełniła się nagle świetlistymi gazami wylotowymi silników termojądrowych. Gaura wzdrygnął się i odskoczył od iluminatora.

— Zaraz się zderzymy!

W pomieszczeniu rozległy się krzyki. Wtem obłok spalin zniknął, a w odległości stu metrów ukazał się wielki kulisty statek; zespoły czujników wystających z ciemnego krzemowego kadłuba wyglądały całkiem jak metalizowane owadzie czułki. Z dysz silników sterujących tryskały niebieskie fontanny rozżarzonych jonów, hamując nieznaczny dryf statku.

— Jasna cholera! — Wszyscy dorośli byli zgodni w odczuciach.

Statek kosmiczny toczył się w stronę szalupy ratunkowej jak po twardej powierzchni. Tunel wysunięty z komory śluzowej obrócił się i zazgrzytał o zewnętrzną grodź szalupy.

Gaura przez chwilę nie mógł otrząsnąć się ze zdziwienia. Taki pokaz precyzyjnego manewrowania byłby niezmiernie trudny nawet dla jastrzębia.

Technobiotyczne procesory szalupy doniosły o odebraniu transmisji na łączącym statki kanale bliskiego zasięgu.

— Wy tam w szalupie, zaraz po otwarciu grodzi macie przejść do śluzy, a potem na pokład mieszkalny — rozkazała kobieta, którą słyszeli już wcześniej. — Tylko się pospieszcie! Kończą nam się osy bojowe, a musimy jeszcze zabrać waszych przyjaciół.

Rygiel grodzi przesunął się i niebawem do tunelu śluzowego wpłynął jeden z największych kosmoników, jakich Gaura widział na oczy. Mała Gatje krzyknęła ze strachu.

— Wszystko będzie dobrze — uspokoił przerażoną córkę. — To… nasz przyjaciel. Naprawdę.

Gatje wpiła się rączkami w kombinezon matki.

— Dajesz słowo, tatusiu?

— Ruszcie wreszcie dupska i jazda do śluzy! — ryknął Warlow.

Dzieci zamilkły w trwodze.

Gaura nie mógł się powstrzymać: po tylu dramatycznych przejściach raptowny powrót do normalności pobudził go do śmiechu.

— Słowo.


* * *

— Chryste, przebili się! — zwrócił się Joshua do trzech członków załogi, jacy pozostali na mostku, kiedy „Lady Makbet” połączyła się z drugą szalupą ratunkową. Kolejna osa bojowa wynuała się zza habitatu z rosnącym przyspieszeniem. — Wiedziałem, że w końcu połapią się, na czym gra polega. — Wystrzelił w odpowiedzi trzy myśliwce. Ich zapas kurczył się w zastraszającym tempie. To nie mogło się dobrze skończyć dla „Lady Makbet”. Trzej obrońcy stanowili absolutne minimum, jeśli chciał mieć pewność, że napastnik zostanie zatrzymany. Gdyby chociaż mógł wykonywać uniki, atakować albo uciekać, może stosunek sił przechyliłby się na jego korzyść. — No, pięknie! — Zza Aethry wyleciała następna samotna osa bojowa, więc musiał wystrzelić trzy własne z topniejących rezerw statku.

— Zostało piętnaście — poinformowała Sara z perwersyjną radością.

Działka maserowe zestrzeliły pocisk kinetyczny w odległości sześćdziesięciu kilometrów od statku. Pięć podpocisków z głowicami nuklearnymi detonowało niebezpiecznie blisko Aethry, rozbijając ostatnią atakującą osę bojową na subatomowe cząstki.

— Musiałaś nam o tym mówić? — zapytał Melvyn z wyrzutem.

— Jak to: nie wiedziałeś?

— Owszem, ale cały czas miałem nadzieję, że się mylę.

Joshua obejrzał obraz z kamery na pokładzie śluzowym. Warlow zamocował nogę na zaczepie niedaleko tunelu. Chwytał nadchodzących ludzi i wrzucał ich do środka. Ashly i jeden z edenistów zajęli miejsca pod lukiem przejściowym w suficie, gdzie łapali ludzkie „pociski” i przerzucali je na pokład mieszkalny.

— Ilu jeszcze, Warlow? — zapytał datawizyjnie Joshua.

— Sześciu. W sumie będzie czterdzieści jeden osób.

— Cudownie. Przygotujcie się na gwałtowne przyspieszenie, gdy tylko zamknie się komora śluzowa. — Uruchomił alarm dźwiękowy, żeby przestrzec edenistów. Komputer pokładowy pokazywał mu na mapie nie dokończony wektor lotu, który oddalał ich od Murory. Z przyspieszeniem 8 g mogli z łatwością uciec wrogim statkom i skoczyć poza układ. Długotrwałe przeciążenie da się porządnie we znaki edenistom (załoga również nie będzie czuć się jak na wakacjach), lecz gdyby tu zostali, mógłby ich spotkać los o wiele straszniejszy.

— Posłuchaj, Joshua — odpowiedział datawizyjnie Warlow. — Mam ci przekazać od Gaury, że kilkoro małych dzieci może nie przeżyć wysokich przeciążeń. Mają za słabe kości.

— Niech to szlag trafi! Dzieci? Ile mają lat? Ile mogą wytrzymać?

— Jest tu trzyletnia dziewczynka i dwoje pięciolatków.

— Jasna dupa!

— O co chodzi? — Po raz pierwszy, odkąd wynurzyli się w układzie Lalonde, troska przyciemniła niebieskozielone oczy Sary.

— Nie damy rady.

Zza Aethry wyskoczyła piąta samotna osa bojowa. Na widok napastnika siedem myśliwców bezpilotowych odpaliło salwę podpocisków nuklearnych. Joshua wystrzelił jeszcze dwie osy.

— Nawet jeśli zechcemy stąd skoczyć na oślep, chowanie czujników i przygotowanie węzłów potrwa piętnaście sekund. Przez dziesięć sekund będziemy ślepi. W tym czasie wiele może się zdarzyć.

— No to uciekajmy — powiedziała Sara. — Uderzmy w nich wszystkimi osami bojowymi i wiejmy. Z „Lady Makbet” wyciśniesz 8 g nawet z jednym wyłączonym napędem. „Maranta” wyciągnie najwyżej 4 g. Nie dogonią nas.

— Nastawiłem już odpowiedni wektor lotu, ale mamy dzieci na pokładzie! Niech to jasna cholera! — Zobaczył, jak Warlow wywleka z tunelu ostatniego edenistę. Komputer pokładowy zaczął zamykać grodź, nim rozbitek wciągnął stopy do komory śluzowej.

Lepiej coś wymyśl, i to piorunem, mobilizował się Joshua. Jeśli nie, to za dwadzieścia sekund będzie po tobie.

Polecił w myśli komputerowi pokładowemu rozpocząć procedurę zapłonu silników napędowych.

Zyskał dwie cenne sekundy do namysłu.

W programach strategicznych nie znalazł niczego — nawet tato nie wdepnął nigdy w tak głębokie gówno.

Nie można uciekać, nie można walczyć, nie można skoczyć, nie można się schować…

— Ależ można, można! — zawył z radości.

Gdy silniki termonuklearne przystąpiły do pracy, „Lady Makbet” ruszyła zgodnie z wektorem lotu, który powstał w wyobraźni Joshui niemalże w chwili narodzin pomysłu. Z przyspieszeniem 3 g statek skierował się wprost na gazowego olbrzyma.

— Joshua! — poskarżył się Dahybi. — Nie damy rady skoczyć, jeśli się zbliżysz do planety.

— Zamknij się!

Dahybi wyciągnął się na fotelu i zaczął recytować fragmenty z Pisma Świętego, które pamiętał z dzieciństwa.

— Tak jest, kapitanie.

— Warlow, włączysz trzy kapsuły zerowe w module C i wpakujesz do nich dzieci. Masz góra cztery minuty, zanim zacznę porządnie przyspieszać.

— Robi się, Joshua.

Czujniki ostrzegły, że ścigają ich cztery osy bojowe. W odpowiedzi Joshua wystrzelił pięć myśliwców. Słyszał, jak Dahybi mruczy pod nosem coś jakby modlitwę, choć ton był pogrzebowy.

— Idą na nas — odezwał się Melvyn po minucie.

„Maranta” wraz ze swoją kohortą oddalała się od Aethry.

— To „Gramine” — zawyrokowała Sara, przyjrzawszy się zdjęciom. — Tylko popatrzcie, pod jakim kątem może odchylać dysze silników. Nie można jej pomylić z żadną inną jednostką. Wissler zawsze wychwalał zwrotność swego statku.

— Cudownie, Sara, wielkie dzięki — burknął Joshua. — Masz jeszcze coś w zanadrzu, żeby podnieść nasze morale?

Gdy Warlow wspinał się po drabince na pokład mieszkalny, wzmacniane mięśnie, pomimo dużej siły ciężkości, z łatwością dźwigały ciało. Szczeble z węglowego kompozytu trzeszczały złowieszczo pod jego potrójnym ciężarem. Na pokładzie siedzieli ściśnięci edeniści; żaden z foteli amortyzacyjnych nie został włączony, choć i tak nie starczyłoby ich dla każdego. Edeniści nie mieli przecież neuronowego nanosystemu, przypomniał sobie kosmonik.

Z tego powodu nieszczęsne dzieci jęczały i chlipały zrozpaczone, leżąc na twardej podłodze.


* * *

Warlow podszedł do najmłodszej dziewczynki, która leżała obok matki z szeroko otwartymi oczami, śmiertelnie blada.

— Zabieram ją do kapsuły zerowej — oświadczył bez ogródek i schylił się nad dzieckiem. Jeszcze pod drabinką wpiął w gniazda łokciowe przedramiona służące zwykle do przenoszenia towarów; były wyposażone w szerokie metalowe widełki manipulatorów, które w tym przypadku mogły zastąpić kołyską. Dziewczynka głośno mil zapłakała. — W kapsule nie będzie przeciążenia. Wytłumaczcie to jej. Nie może się wiercić, kiedy ją podniosą, w przeciwnym razie lii pęknie jej kręgosłup.

— Bądź dzielna — zwróciła się Tiya do córki. — On cię zabierze w bezpieczne miejsce, gdzie nic ci nie będzie dokuczać.

— Ale on jest straszny! — zawołała Gatje, kiedy wśliznęły się pod nią metalowe szczypce.

— Zobaczysz, wszystko będzie dobrze — rzekł Gaura, dokładając się do mentalnego pocieszenia, które słała dziecku Tiya. Warlow uważał, aby nie wykrzywić kręgosłupa Gatje, podtrzymując jej głowę jedną parą widełek, podczas gdy pozostałe trzy przedramiona podpierały tułów i nogi dziewczynki. Wyprostował się ostrożnie.

— Mogę w czymś pomóc? — zapytał Gaura, dźwigając się na łokciach. Szyja bolała go nieznośnie, jakby dostała się między zaciskające się powoli szczęki hydraulicznego imadła.

— Nie, jesteś za słaby. — Warlow opuścił pokład mieszkalny: nieziemska, baśniowa postać stąpająca wśród cierpiących ludzi, której zwalista sylwetka kłóciła się z niezwykłą w tych warunkach gracją ruchów.

Było siedmioro dzieci w wieku poniżej siedmiu lat. Przeniesienie ich z pokładu mieszkalnego do kapsuł zerowych zajęło Warlowowi bez mała pięć minut. Neuronowy nanosystem kontrolował przebieg lotu w trybie podrzędności. Atakujące statki nie ustawały w pościgu. Podpociski wystrzeliwane z myśliwców bezpilotowych wypełniały przestrzeń między nimi astralnym ogniem plazmy.

Kiedy Warlow ułożył ostatnie dziecko w kapsule zerowej, „Lady Makbet” mijała obrzeże pierścieni dwa tysiące kilometrów nad płaszczyzną ekliptyki.

— No, nareszcie — rzekł Joshua, kiedy wieko kapsuły pokryło się czernią. — W porządku, ludzie, przygotujcie się na wysokie przeciążenia.

Siła ciągu „Lady Makbet” zwiększyła przyspieszenie statku do 7 g, co przysporzyło mąk edenistom na pokładzie mieszkalnym. Ich ciała, choć genetycznie modyfikowane pod kątem wytrzymałości, nie zostały jednak wyposażone w suplementy pomagające znosić obciążenia podczas lotu kosmicznego w warunkach bojowych.

„Maranta” i „Gramine” zostawały w tyle. Czujniki pokazywały jednak trzy następne osy bojowe, które szybko połykały dzielącą ich przestrzeń.

— Chryste, ile im jeszcze zostało tego cholerstwa? — denerwował się Joshua, odpalając cztery osy bojowe „Lady Makbet”. Pozostały mu już tylko dwie.

— Prawdopodobnie dziesięć — odparł datawizyjnie Melvyn.

— Co najmniej dziesięć.

— No to świetnie. — Joshua skierował statek bezpośrednio ku pierścieniom.

Ospała chmura bryłek lodu odbijała refleksy niespotykanego tu światła, kiedy w pobliżu przelatywały trzy statki kosmiczne. Po tysiącleciach letargu, poruszane jedynie niemrawym tętnem magnetosfery gazowego olbrzyma, mikroskopijne drobiny pyłu ożywały pod wpływem elektromagnetycznych impulsów emitowanych przy eksplozjach bomb nuklearnych. Ciemne desenie śnieżnych kryształków falowały z elegancją. Temperatura wzrosła o ułamek stopnia, rwąc jedyne w swoim rodzaju, niewyobrażalnie delikatne wiązania walencyjne między swobodnymi atomami, które ustaliły się w stanie nieważkości w wyziębionej przestrzeni. Po przelocie statków pierścienie drżały jak wzburzona powierzchnia morza na chwilę przed nadejściem huraganu.

Ci z załogi „Lady Makbet”, którzy odbierali obrazy z czujników, patrzyli zafascynowani, jak składniki pierścienia rosną, przeistaczając się z ziarnistej mgiełki w równinę dryfujących brudnożółtych głazów. Były teraz tak blisko, że całość mogła uchodzić w wyobraźni za podłoże wszechświata.

Z wyrzutni „Lady Makbet” zeszła przedostatnia osa bojowa.

Podpociski niemal natychmiast rozproszyły się niby ławica wystraszonych ryb. Sto kilometrów za statkiem detonowało równocześnie dwadzieścia siedem bomb nuklearnych ustawionych w kształcie muszli amonita, co stworzyło tymczasową barierę dla czujników optycznych i elektronicznych wroga. „Lady Makbet”, niewidoczna dla prześladowców, teraz skręciła; gazy wylotowe z dysz potrójnego napędu wykreśliły na tle gwiazd łukowate smugi. Trzy kolce rozgrzanego helu wkłuły się w skalne i lodowe bryły pierścienia.

Na jego wzburzonej powierzchni pojawiły się wgłębienia i gejzery, jakby pod spodem detonowały bomby głębinowe. Żadne ciało fizyczne nie wytrzymałoby temperatury jądra słonecznego.

„Lady Makbet” wleciała w pierścienie, hamując z przyspieszeniem ujemnym 11 g.

Загрузка...