Graeme Nicholson siedział na swoim ulubionym stołku w „Rozbitym Kontenerze”, możliwie najdalej od hałaśliwego bloku audio.
Przysłuchiwał się uważnie słowom Diega Sanigry, który narzekał na nieludzkie traktowanie „Bryanta” przez Colina Rexrewa. Transportowiec kolonizacyjny przyleciał na Lalonde przed dwoma dniami i na razie żaden z pięciu i pół tysiąca osadników nie został wyjęty z kapsuły zerowej. Zdaniem rozgoryczonego Sanigry, gubernator nie miał prawa wstrzymywać wysadzania pasażerów, bo wyrządzał im tym wielką niesprawiedliwość. A tymczasem energia zużywana przez statek w ciągu godzin postoju kosztowała majątek. Jak już nieraz bywało, przedsiębiorstwo przewozowe obarczy winą załogę.
Zarobki pójdą w dół, premie zostaną cofnięte, a perspektywy awansu oddalą się — może nawet na zawsze.
Graeme Nicholson kiwał współczująco głową, zapisując te żałosne biadolenia w nanosystemowej komórce pamięciowej. Był to dobry materiał wyjściowy, choć niewiele nadawało się do wykorzystania. Losy zwyczajnych ludzi w dziejowej zawierusze. Sprawy, które zawsze tak umiejętnie przedstawiał.
Graeme miał siedemdziesiąt osiem lat, przy czym od pięćdziesięciu dwóch pracował jako reporter. W sztuce dziennikarstwa nie nauczyłby go niczego nowego żaden kurs dydaktyczny. Dzięki zdobytym doświadczeniom mógłby układać własne kursy, tyle że nie narodził się jeszcze taki kierownik agencji informacyjnej, który chciałby do tego stopnia deprawować początkujących korespondentów. Był rasowym łowcą reportaży, każde prozaiczne nieszczęście umiał podnieść do rangi wielkiej bohaterskiej tragedii. Przyglądał się bacznie ciemnej stronie ludzkiej duszy, wyciągając na światło dzienne cierpienia i niedole maluczkich — skazanych na poniewierkę, nie umiejących bronić się przed brutalnymi, bezdusznymi mechanizmami rządów, koncernów i biurokracji. O nie, nie wyrażał w ten sposób buntu przeciwko moralnemu porządkowi świata, nie widział siebie w roli obrońcy uciśnionych. Obnażanie prawdziwych uczuć człowieka po prostu dodawało pikanterii opowiadanej historii, zapewniało lepszą oglądalność. Nawet, w pewnej mierze, upodobnił się do nieszczęśników, których towarzystwo tak lubił — mniej podejrzliwych wobec osobnika w źle skrojonym ubraniu, mającego nalaną twarz i zwilgotniałe oczy.
Jego doniesienia wypadały całkiem nieźle w popularnych serwisach informacyjnych, ale ponieważ koncentrował się na ponurych aspektach życia, wyrabiając sobie markę specjalisty od taniej sensacji, z czasem został całkowicie odsunięty od prestiżowych spraw; nie pamiętał, aby w ciągu ostatnich dziesięciu lat powierzono mu bodaj jeden poważny temat. Ostatnio w neuronowym nanosystemie rzadziej zapisywał nagrania sensywizyjne, a częściej uruchamiał programy stymulacyjne. Przed ośmiu laty szefowie Time Universe na czas nieograniczony wysłali go w teren, gdzie dostawał błahe i niewdzięczne zadania, jakie powinien odrzucić każdy szanujący się reportażysta. Robili wszystko, byle nie widywać go w studiach czy biurach redakcyjnych, dokąd przenieśli się jego rówieśnicy.
Ale teraz z tym koniec! Nareszcie przestaną się z niego naśmiewać. Tylko on przebywał na miejscu wydarzeń i znał tutejsze realia.
Był niezastąpiony. Dzięki Lalonde zamierzał zgarnąć nagrody, które go omijały przez te wszystkie lata, a później może wrócić na ojczystego Decatura i tam wystarać się o ciepłą posadkę za biurkiem.
Na Lalonde przyleciał przed trzema miesiącami, aby zebrać garść plenerów i sensywizyjnych wrażeń do rdzeni pamięciowych w redakcyjnej bibliotece. Miał skompletować materiał dokumentalny o pionierskim życiu w nowym świecie. Aż nagle spadło na planetę to wspaniałe nieszczęście. Co jednak mogli uważać za nieszczęście tutejsi mieszkańcy, Rexrew i personel administracyjny LDC… było dla Nicholsona przysłowiową manną z nieba. Mieli tu do czynienia z wojną, powstaniem skazańców albo inwazją ksenobiontów — w zależności od tego, z kim się rozmawiało. Rozważania na temat wszystkich trzech teorii umieścił na fleksach, które w zeszłym tygodniu „Eurydice” zabrał na Avon. Nie mógł się jednak nadziwić, że choć minęło dwa i pół tygodnia, gubernator Rexrew nie wyjaśnił jeszcze w oficjalnym oświadczeniu, co właściwie dzieje się w hrabstwach nad Quallheimem i Zamjanem.
— Ten bliski współpracownik Rexrewa, Terrance Smith, mówił coś, że chcą nas odesłać na inną planetę w pierwszym stadium zasiedlania — skarżył się Diego Sanigra. Pociągnął łyk piwa ze szklanego kufla. — Jakby to miało załatwić sprawę. Bo wyobraź sobie, że jesteś kolonistą, zapłaciłeś za przelot na Lalonde, aż tu raptem po wyjściu z kapsuły dowiadujesz się, że to Liaotung Wan. No wiesz, rdzennie chińska planeta. Na pokładzie mamy samych eurochrześcijan; myślisz, że miejscowi powitaliby ich z otwartymi ramionami?
— Czy Smith proponował, żebyście ich tam zabrali?
Sanigra prychnął z irytacją.
— Daję ci tylko taki przykład.
— A co z rezerwą paliwa? Macie dość helu i deuteru, żeby polecieć na drugą planetę kolonialną, a potem jeszcze wrócić na Ziemię?
Diego Sanigra zaczął coś tłumaczyć. Nicholson nie przysłuchiwał się zbyt uważnie, błądząc wzrokiem po dusznym, zatłoczonym pomieszczeniu. Na kosmodromie jedna ze zmian skończyła właśnie pracę. W tych dniach McBoeingi odbywały niewiele lotów. Na orbicie rozładowywano zaledwie trzy frachtowce, a dowódcy sześciu transportowców kolonizacyjnych wciąż czekali na decyzję Rexrewa w sprawie pasażerów. Większość załóg kosmolotów przychodziła do pracy tylko po to, żeby im później nie odmówiono wypłaty.
Ciekawe, jak zareagowali, gdy odebrano im nadliczbówki, rozmyślał Graeme. Można by z tego ułożyć interesujący reportaż.
Tutaj, w „Rozbitym Kontenerze”, nie odczuwało się tak wyraźnie dramatów rozgrywających się w innych częściach miasta. W tym peryferyjnym dystrykcie nikt nie buntował się ani nie wznosił gniewnych okrzyków przeciwko zesłańcom czy gubernatorowi: w okolicy mieszkały przeważnie rodziny pracowników LDC. Wieczorem tłumnie zaglądali tu ludzie chcący przy alkoholu zapomnieć o codziennych troskach. Kelnerki zwijały się między stolikami jak w ukropie. Wentylatory obracające się chyżo pod sufitem nie radziły sobie z duchotą.
Blok audio zaczął szwankować: Graeme usłyszał, jak muzyka zwalnia, a głos piosenkarki pogłębia się do groteskowego, basowego bełkotu. Potem jeszcze raz zmienił barwę, przechodząc tym razem w dziewczęcy sopran. Zebrani wokół słuchacze wybuchali śmiechem, a jeden rąbnął pięścią w urządzenie. Po chwili dźwięki wydobywające się z kolumny zabrzmiały znowu normalnie.
Opodal przechodziła akurat przeurocza nastolatka w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Jego twarz wydała się Nicholsonowi dziwnie znajoma. W dziewczynie rozpoznał jedną z tutejszych kelnerek, aczkolwiek na ten wieczór włożyła dżinsy i zwykłą bawełnianą bluzeczkę. Za to jej kompan, drągal w średnim wieku z króciutką bródką i małym kucykiem, ubrany w szykowną skórzaną kurtkę i szare szorty, wyglądał jak wykapany edenista.
Szklanka wypadła z odrętwiałych palców Nicholsona, by roztrzaskać się na drewnianej podłodze. Piwo ochlapało mu buty i skarpetki.
— Jasna cholera — wychrypiał przez ściśnięte gardło.
— Co z tobą, chłopie? — Diego wyglądał na zdenerwowanego, że przerwano mu w pół skargi.
Graeme z trudem oderwał wzrok od nowo przybyłych.
— Ee… nic mi nie jest — wyjąkał.
Dzięki Bogu, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zarumieniony, pochylił się, żeby pozbierać kawałki szkła. Kiedy się wyprostował, podejrzana para dotarła do barku. Upłynęła krótka chwila, a jednak udało im się już przecisnąć przez ciżbę.
Choć nie mogło być mowy o pomyłce, Graeme polecił nanosystemowi uruchomić w trybie nadrzędności wyszukiwarkę programową. Z katalogu osobistości życia publicznego wyłoniła się wizualizacja, którą zapisał do komórki pamięciowej przed czterdziestu laty. Pasowała jak ulał.
Laton!
Porucznik Jenny Harris szarpnęła cuglami gniadosza, objeżdżając szerokim łukiem wielkie drzewo kaltukowe. Jej jedyne doświadczenia z końmi ograniczały się do kursu dokształcającego i tygodnia spędzonego w siodle, kiedy przed pięciu laty ESA organizowała na Kulu szkolenia z zakresu wykorzystania zastępczych środków transportu. I oto do czego doszło: dowodziła ekspedycją wojenną w jednym z najdzikszych zakątków dżungli w dorzeczu Juliffe, starając się nie wpaść na zbrojne oddziały wroga. Powróciła na siodło w niezbyt miłych okolicznościach. Miała wrażenie, że koń wyczuwa jej udrękę, trudno nim było kierować. Wystarczyły trzy godziny jazdy, żeby mięśnie dolnej partii tułowia zaczęły domagać się odpoczynku, ręce zdrętwiały, a otartym pośladkom, przez chwilę wręcz pozbawionym czucia, coraz bardziej dokuczał piekący ból.
Ciekawe, jak implanty dają sobie radę z tymi niewygodami?
Neuronowy nanosystem uruchomił program rozszerzonej analizy sensorycznej, poprawił widzenie peryferyjne i przesunął próg słyszalności, badając zbierane sygnały w poszukiwaniu śladów ukrytego wroga. Doprawdy, elektroniczna paranoja.
Odkąd zeszli z pokładu „Isakore”, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia, jeśli nie liczyć sejasa, który jednak wolał nie rzucać się w pojedynkę na trzy konie.
Z tyłu brnęli przez dżunglę Dean Folan i Will Danza. Zastanawiała się, jak sobie radzą ze zwierzętami. Świadomość, że ją osłaniają dwaj żołnierze z oddziału taktycznego brygady G66 należącej do Agencji, uspokajała nerwy skuteczniej niż najlepszy program stymulacyjny. Sama otrzymała ogólne przeszkolenie z zakresu tajnej działalności w terenie, lecz oni zostali do niej dosłownie stworzeni: odpowiednie połączenie nanonicznych suplementów i modyfikacji genetycznych uczyniło z nich groźne maszyny do zabijania.
Dean Folan był spokojnym trzydziestokilkuletnim mężczyzną o hebanowej skórze i tego rodzaju miękkich rysach, jakie spotykało się u większości ludzi genetycznie udoskonalonych. Był średniego wzrostu, ale za to kończyny miał tak długie i krzepkie, iż w porównaniu z nimi tułów wydawał się skarlały. Jenny wiedziała, że stoją za tym wzmacniane mięśnie i kości utwardzane włóknem krzemowym — specjalnie wydłużone, aby ułatwić stosowanie dźwigni i dać więcej miejsca dla implantów.
Will Danza idealnie pasował do popularnego wyobrażenia o nowoczesnym żołnierzu: dwadzieścia pięć lat, wysoki, barczysty, długie i prężne mięśnie. Genotyp dawnego pruskiego żołnierza: blondyn, kulturalny, rzadko uśmiechnięty. Roztaczał wokół siebie niemal namacalną aurę zagrożenia; z kimś takim nikt, choćby najbardziej pijany, nie szukał w barze zaczepki. Jenny podejrzewała, że poczucie humoru jest mu obce, choć z drugiej strony w ciągu ostatnich trzech lat trzykrotnie brał udział w tajnych misjach w terenie. Kiedy przygotowywali wyprawę do dżungli, przejrzała plik z danymi na jego temat i musiała przyznać, że były to ciężkie zadania: po jednej z akcji trafił na osiem miesięcy do szpitala, gdzie dosłownie odbudowano go ze sklonowanych organów, ale też otrzymał Szmaragdową Gwiazdę z rąk samego diuka Saliona, najstarszego kuzyna Alastaira II i przewodniczącego komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady Kulu. Podczas rejsu w górę rzeki nigdy o tym nie rozmawiał.
Puszcza zaczęła z wolna zmieniać swe oblicze. Rozłożyste, splątane drzewa ustępowały miejsca wysokim, smukłym pniom z pióropuszami puszystych liści wyrastających trzydzieści metrów nad ziemią. Na dole płożył się zwarty kobierzec pnączy, które wiły się po drzewach prawie do połowy ich wysokości niczym stożkowe, inkrustowane kolumny. Widoczność wyraźnie się polepszyła, lecz konie musiały wyżej podnosić kopyta. W górze pnączaki przeskakiwały z pnia na pień niewiarygodnymi susami, śmigając w stronę dających im schronienie liści. Aż dziw, że nie zsuwały się po śliskiej korze.
Po kolejnych czterdziestu minutach dotarli nad brzeg strumyka.
Jenny powoli i ostrożnie zsunęła się z siodła, żeby koń mógł spokojnie ugasić pragnienie. W oddali dostrzegła stado danderilów uciekające w podskokach od potoku, nad którym unosiła się zwiewna mgiełka. Od zachodu nadciągały białe obłoki. Wiedziała, że za godzinę będzie padać.
Dean Folan również zeskoczył na ziemię i tylko Will Danza został jeszcze w siodle, skąd rozglądał się uważnie po okolicy. Wszyscy nosili identyczne oliwkowozielone jednoczęściowe kombinezony przeciwpociskowe, powleczone specjalną warstwą izolacyjną do rozpraszania ładunków energetycznych. Lekki, doskonale dopasowany do ciała pancerz wyłożony był od wewnątrz gąbką chroniącą skórę. Wplecione w tkaninę włókna rozprowadzające ciepło utrzymywały temperaturę ciała na zadanym poziomie, co na Lalonde było prawdziwym błogosławieństwem. Trafienie pocisku uaktywniało umieszczone przy nadgarstkach generatory mikrowalencyjne, które błyskawicznie usztywniały tkaninę i rozpraszały siłę uderzeniową, chroniąc ciało przed podziurawieniem w ogniu ciągłym (Jenny żałowała tylko, że nie chroniły jej w siodle przed otarciami). Do pancerza dochodził jeszcze hełm powłokowy, wykrojony z równą precyzją co reszta kombinezonu. Cały strój nadawał człowiekowi owadzi wygląd, do czego przyczyniały się głównie szerokie soczewki gogli i małe spiczaste wloty filtrów powietrza. W kołnierzu mieścił się pierścień z sensorami optycznymi, połączony z neuronowym nanosystemem, dzięki czemu mogli widzieć to, co dzieje się za nimi. System wielokrotnego wykorzystania tlenu pozwalał przeżyć pół godziny pod wodą.
Konie nie zrażały się tym, że kamienie w mulistym strumieniu oblepione są wodorostami. Na widok zwierząt gaszących pragnienie Jenny zażądała napoju od hełmu powłokowego. Ssąc zimny sok pomarańczowy, za pomocą bloku inercjalnego naprowadzania określała dokładną pozycję oddziału.
Kiedy Dean i Will zamienili się rolami, zwróciła się datawizyjnie do bloku nadawczo-odbiorczego w pancernym kombinezonie o otworzenie szyfrowanego kanału łączności z Murphym Hewlettem. Po opuszczeniu „Isakore” komandosi z Sił Powietrznych rozstali się z grupą wysłaną przez ESA. Logika podpowiadała, że działając z osobna, mają większą szansę pochwycić jednego z zasekwestrowanych kolonistów.
— Zostało nam jeszcze osiem kilometrów do Oconto — powiedziała. — Żadnych śladów wroga ani ludności tubylczej.
— U mnie to samo — odparł porucznik dowodzący komandosami. — Jesteśmy sześć kilometrów na południe od was. Tylko my, jak te kurczaki, łazimy jeszcze po dżungli. Nawet jeśli nadzorca z Oconto poprowadził pięćdziesięciu ludzi w pościg za zesłańcami, to tędy nie przechodził. Piętnaście kilometrów stąd jest niewielka sawanna, a na niej blisko setka gospodarstw. Trochę tam powęszymy.
Na kanał wdarły się szumy. Jenny natychmiast skonsultowała się z układem walki radioelektronicznej, lecz czujniki wskazywały brak aktywności. Pewnie zakłócenia atmosferyczne.
— W porządku, zbliżymy się do wioski — przekazała datawizyjnie. — Obyśmy kogoś znaleźli, zanim tam dotrzemy.
— Zrozumiałem. Proponuję, abyśmy co pół godziny wymieniali się informacjami. Nie można… — Jego głos utonął wśród trzasków.
— Cholera! Dean, Will, coś nas zagłusza!
Dean sprawdził własny blok do prowadzenia walki radioelektronicznej.
— Nie wykrywam aktywności — oznajmił.
Jenny uspokoiła konia, wsunęła stopę w strzemię i przerzuciła nogę przez siodło. Opodal Will pośpiesznie szedł w jej ślady. Każde z nich badało okoliczną dżunglę. Koń Deana zarżał nerwowo. Jenny szarpnęła za cugle, gdy jej wierzchowiec obrócił się gwałtownie.
— Oni tu są — stwierdził Will beznamiętnym głosem.
— Gdzie? — zapytała Jenny.
— Nie wiem, ale mam wrażenie, że patrzą w naszą stronę. Nie lubią nas.
Jenny powstrzymała się od uszczypliwej uwagi. W takiej sytuacji wolałaby nie polegać na żołnierskich przeczuciach, aczkolwiek Will był od niej dużo bardziej doświadczony w bezpośredniej walce. Szybka kontrola stanu urządzeń technicznych wykazała, że na razie źle działa jedynie jej blok nadawczo-odbiorczy. Układ walki radioelektronicznej uparcie milczał.
— W porządku — powiedziała. — Wszystko pójdzie dobrze, jeśli nie wpadniemy na całą zgraję. Edeniści twierdzili, że najsilniejsi są w grupie. Zabierajmy się stąd! Może w końcu wyjdziemy z tej strefy zakłóceń. Oni pewnie poruszają się wolniej.
— Dokąd teraz? — zapytał Dean.
— Mimo wszystko chciałabym dotrzeć do wioski. Prosta droga nie będzie chyba bezpieczna, więc skierujemy się na południowy zachód, a potem zatoczymy łuk do Oconto. Jakieś pytania? Żadnych? W takim razie ty prowadzisz, Dean.
Przeprawili się z pluskiem przez rzeczkę. Wydawało się, że konie z zadowoleniem opuszczają to miejsce. Z olstra przy kulbace Will Danza wyciągnął termoindukcyjny karabinek impulsowy i trzymał go lufą do góry w zgięciu prawej ręki. Datawizyjne informacje procesora celowniczego rejestrowały się w jego umyśle niby cichy szum. Nie zwracał na nie świadomej uwagi, stanowiły rzecz tak normalną jak spokojny chód konia czy blask słońca; uzupełniały jego świat.
Jechał na końcu trzyosobowego oddziału, sprawdzając na bieżąco obrazy przekazywane przez czujniki umieszczone z tyłu hełmu powłokowego. Gdyby go spytano, dlaczego uważa, że w pobliżu czai się nieprzyjaciel, musiałby wzruszyć bezradnie ramionami. Instynkt miał na niego wpływ równie nieodparty, co zapach pyłku kwiatowego na pszczoły. Wróg gdzieś tu się chował, gdzieś bardzo blisko, kimkolwiek był. Lub czymkolwiek.
Obrócił się w siodle, nastawiając implanty wzrokowe na maksymalne powiększenie. Nie widział nic oprócz smukłych, czarnych pni i stożków zieleni u ich podstaw; przy niestabilnym współczynniku powiększenia kontury drzew rozpływały się w gorącym powietrzu.
Coś się poruszyło.
Will niemal odruchowo strzelił z karabinka impulsowego. W jego polu widzenia zabłysły niebieskie ramki celownika, gdy pewnym, płynnym ruchem opuszczał lufę broni. Czerwone kółko nałożyło się na środkowy prostokąt, a wtedy neuronowy nanosystem rozpoczął pięćsetstrzałową serię w trybie wahadłowym.
Impulsy indukcyjne szatkowały drzewa i krzaki. Fragment dżungli zamknięty niebieskim prostokątem migotał pomarańczowymi iskrami. Wszystko trwało dwie sekundy.
— Na ziemię! — przekazał datawizyjnie Will. — Wróg na godzinie czwartej.
Zsunął się momentalnie z konia i wylądował na szerokich trójkątnych liściach. Dean i Jenny natychmiast poszli za jego przykładem: przykucnąwszy, trzymali w pogotowiu karabinki termoindukcyjne. Wszyscy troje obrócili się, tak by każde mogło pokryć ogniem inny wycinek dżungli.
— Co to było? — zapytała Jenny.
— Zdaje się, że dwóch namierzyłem.
Will odtworzył w pamięci zapis zdarzenia. Coś jakby gęsty, czarny cień wyskoczyło zza drzewa, a potem rozdzieliło się na dwoje. Wtedy wystrzelił… i nagranie stało się niewyraźne. Czarne kształty nie chciały się wyostrzyć, choć uruchamiał najlepsze programy rozpoznawania obrazu. Nie przypominały sejasów rozmiarami. I posuwały się w jego stronę, szukając kryjówek za krzaczastymi podstawami drzew.
Patrzył na nich z podziwem. Byli naprawdę dobrzy.
— Co teraz? — spytał datawizyjnie. Nikt mu nie odpowiedział. — Co teraz? — powtórzył na głos.
— Rozpoznanie i ocena sytuacji. — Jenny nagle uświadomiła sobie, że nawet datawizyjne przekazy na bliską odległość są już niemożliwe. — Nie wyszliśmy jeszcze z tej strefy zakłóceń.
Raptem w górze dał się zauważyć pomarańczowy błysk, któremu nie towarzyszył żaden odgłos. Trzecia część rosnącego dziesięć metrów dalej drzewa zaczęła się wolno pochylać, przy czym w miejscu złamania po pniu pozostały długie, zwęglone drzazgi. Kiedy padające drzewo osiągnęło poziome położenie, gęste pierzaste liście zajęły się ogniem. Chwilę skwierczały, puszczając kłęby szaroniebieskiego dymu, by paść pastwą strzelających płomieni. Z pożogi wyskoczyły, piszcząc z bólu, dwa paskudnie poparzone pnączaki.
Zanim drzewo trzasnęło o ziemię, żarłoczne płomienie trawiły już całą koronę.
Konie stawały dęba z trwożnym kwiczeniem, lecz dzięki nieprzeciętnej sile żołnierze dawali sobie z nimi radę. Jenny przewidywała trudności, jakich mogły im jeszcze przysporzyć. Neuronowy nanosystem informował, że czujniki kombinezonu zarejestrowały promień masera, który trafił w drzewo i spowodował jego pęknięcie. Nie wykrył jednak wiązki energii odpowiedzialnej za podpalenie.
Czujniki Deana również wyśledziły promień masera. Żołnierz oddał serię pięćdziesięciu strzałów w stronę jego źródła.
Odłamany czub drzewa dopalił się z sykiem. Pozostała po nim kupa popiołu obok nagiego, sterczącego do góry kikuta. W szerokim kręgu tliły się sczerniałe naziemne pnącza.
— Do diabła, co to było? — zdziwił się Dean.
— Brak danych — odparła Jenny. — Ale nie chciałabym tym oberwać.
Białe światła pomknęły ku koronom pobliskich drzew niczym lśniące banieczki jakiejś przedziwnej astralnej cieczy. Pękająca kora odpadała długimi płatami, a gdzie obnażone drewno zajmowało się ogniem, tam z każdą chwilą gwałtowniejsze płomienie ryczały jak w piecu hutniczym. Wokół agentów ESA wyrosło dwanaście olbrzymich pochodni oślepiającego blasku.
Implanty siatkówkowe Jenny próbowały poradzić sobie z zalewem fotonów. Koń usiłował się wyrwać: znowu stawał dęba, wyginał szyję i machał przednimi kopytami niebezpiecznie blisko jej głowy. Oczy zwierzęcia błyszczały przerażeniem. Toczyło z pyska pianę, która kapała na jej kombinezon.
— Ratujcie sprzęt! — krzyknęła. — Nie upilnujemy koni w tym piekle!
Will usłyszał rozkaz Jenny, kiedy jego wierzchowiec zaczął wierzgać, celując tylnymi nogami w wyimaginowanych wrogów.
Will zacisnął dłoń w pięść i zdzielił zwierzę między oczy. Znieruchomiało na moment w niepomiernym zdumieniu, po czym zakołysało się wolno i runęło na ziemię. Jedno z płonących drzew zaskrzypiało złowieszczo i zaczęło się szybko pochylać. Przygniotło konia, łamiąc mu nogi i żebra, wpalając się w trzewia. Znad ciała podniosła się chmura tłustego dymu. Will przyskoczył i szarpnął za troki przy siodle. Kombinezon przesłał do neuronowego nanosystemu zbiór datawizyjnych ostrzeżeń, gdy zewnętrzną powłokę zaatakowała fala gorąca.
Nad głowami szybowały kule pomarańczowego ognia, wypędzając z gałęzi czarne niewyraźne istoty: pnączaki ginęły w trakcie ucieczki, kiedy ich gniazda zamieniały się w popiół. Na ziemię spadały poparzone ciała, niektóre drgające jeszcze w agonii.
Dean i Jenny nadal męczyli się z końmi, złorzecząc na czym świat stoi. Kombinezon Willa wydał ostrzegawczy dźwięk, kiedy ilość doprowadzanego ciepła zaczęła osiągać pułap wytrzymałości materiału. Poradził sobie wreszcie z trokami i odskoczył, chroniąc w ramionach torby ze sprzętem. Warstwa radiacyjna kombinezonu, wypromieniowując nadmiar ciepła, jarzyła się wiśniową czerwienią. Spod stóp ulatywały smużki dymu.
Waliły się kolejne drzewa, pożerane przez płomienie ze zdumiewającą prędkością. Na jedną upiorną chwilę żołnierze zostali kompletnie odcięci od świata ścianą śmiercionośnego, dziwnie białego ognia.
Jenny zdjęła z konia torby ze sprzętem i puściła uzdę. Pogalopował na oślep przed siebie, o włos unikając padającego drzewa. Jeden z płonących pnączaków wylądował mu jeszcze na grzbiecie, zanim z żałosnym kwikiem wpadł w płomienie. Wywrócił się, spróbował nieudolnie powstać, lecz po chwili osunął się bezwładnie na ziemię.
Teren płonął w kręgu o średnicy stu metrów i tylko w samym środku pozostało nieco wolnej przestrzeni. Jenny, Dean i Will przypadli do siebie, gdy łamały się dwa ostatnie drzewa. Pożoga obejmowała zarośla, z których strzelały żółte języki ognia i unosiły się kłęby sinego dymu.
Jenny przyciągnęła torby i przetestowała urządzenia. Niedobrze: blok naprowadzający przekazywał błędne dane, a laserowy odległościomierz kombinezonu podawał niedokładne odczyty. Pole zakłócające było coraz silniejsze. A jeśli wierzyć zewnętrznym czujnikom temperatury, to bez kombinezonów z warstwą rozpraszającą ciepło żywcem by się upiekli.
Ścisnęła mocniej karabinek impulsowy.
— Jak tylko opadną płomienie, pokrywamy ogniem zaporowym okolicę w promieniu czterystu metrów. Przyjmiemy ich reguły walki. Pokazali nam, co potrafią, teraz nasza kolej.
— W porządku — odparł Will weselszym tonem.
Wygrzebała z torby jedną z kulistych wysoko wydajnych baterii, by połączyć ją skręcanym kablem z kolbą karabinka. Will i Dean robili dokładnie to samo.
— Gotowi? — zapytała. Płomienie skakały już tylko na kilka metrów w górę. Powyżej kłębiły się w powietrzu płatki popiołu, przyćmiewając słońce. — No to do dzieła!
Stanęli w trójkącie ramię przy ramieniu, a następnie otworzyli ogień z karabinków impulsowych, które wystrzeliwały dwieście pięćdziesiąt niewidzialnych, śmiercionośnych ładunków na sekundę. Procesory celownicze tak dobierały parametry ostrzału, aby pola rażenia każdego z trzech karabinków nachodziły na siebie. Mięśnie sterowane sygnałami neuronowych nanosystemów precyzyjnie przesuwały broń, by siała maksymalne zniszczenie.
Ziemia w spopielonym kręgu znów cierpiała katusze, wkrótce jednak ogień zaczął się wżerać w rosnącą dalej roślinność. Na pniach drzew i splątanych łodygach pnączy rozbłyskiwały oślepiające pomarańczowe gwiazdki — spijały z nich najpierw wszelką wilgoć, a później je podpalały. Początkowy szmer wybuchów szybko przeszedł w huraganowy grzmot, gdy karabinki bezlitośnie pustoszyły okolicę.
— Smażcie się, łajdaki! — krzyczał Will z uniesieniem. — Macie tu ode mnie!
Pożar szalał w całej dżungli, tocząc się żywiołowo w głąb lasu.
Pnączaki znów padały gęstym trupem, zeskakując z drzew prosto w objęcia płomieni.
Neuronowy nanosystem powiadomił Deana, że jego broń zacina się za każdym razem, kiedy lufa mierzy w pewnym określonym kierunku. Cofnął ją i przytrzymał. Szybkość strzelania spadła do pięciu ładunków na sekundę.
— Cholera! Jenny, to ich pole zakłóca pracę procesora celowniczego w moim karabinku!
— Poczekaj, przejmę twój odcinek.
Odebrała datawizyjnie współrzędne od Deana: komunikowanie się nie sprawiało im już kłopotów. Kiedy skierowała karabinek impulsowy na wybrany cel, wydajność broni spadła niemal natychmiast, za to urządzenia kombinezonu znowu działały. — Jezu, nie spotkałam się nigdy z tak dziwnym zakłócaniem.
— Mogę was wesprzeć — zaofiarował się Will.
— Nie trzeba. Weźmiemy się za nich, tylko najpierw skończmy ten ostrzał.
Zajęła się ponownie własnym odcinkiem. Na widok przewalającej się nad dżunglą nawały morderczych płomieni jej serce wezbrało dzikim entuzjazmem. Wpadała w jakiś niebezpieczny trans; sił dodawała jej świadomość, że może przywołać na swe rozkazy tak straszną potęgę. Musiała polecić nanosystemowi, aby uruchomił program uspokajający, który od razu zmniejszył wydzielanie do krwi naturalnej adrenaliny. Ostrzał został zakończony i jej ciało mogło ochłonąć. Nadal jednak czuła się wyśmienicie.
Sto dwadzieścia metrów od nich ogromny pożar trawił las.
— Dobra, zdradzili swoją pozycję — powiedziała. — Dean, Will, szykujcie karabiny magnetyczne. Pociski odłamkowe i wybuchowe na przemian w proporcji sześćdziesiąt do czterdziestu.
Will uśmiechnął się zabójczo pod maską hełmu powłokowego, schylając się ochoczo po broń większego kalibru. Ciemnoszara lufa karabinu miała półtora metra długości przy wadze trzydziestu kilogramów, podniósł ją jednak, jakby była wykonana ze styropianu.
Sprawdził, czy rurka zasilająca połączona jest z kanciastą skrzynką zasobnika, przekazał datawizyjnie proporcję strzelania i skierował lufę w środek jaskrawych płomieni. Obok niego Dean trzymał w gotowości własny karabin.
Jenny tymczasem posyłała w ogień krótkie serie z karabinka impulsowego, aby ustalić dokładne położenie i rozmiary martwej strefy. Wystarczyło zapamiętać, kiedy broń odmawia posłuszeństwa.
Przekazała kolegom współrzędne owalnej powierzchni długości pięćdziesięciu metrów i odległej od nich o sto trzydzieści metrów.
— Sto pięćdziesiąt procent pokrycia — nakazała. — Ognia!
Z podziwem patrzyła, jak żołnierze obchodzą się z bronią. Karabiny magnetyczne wystrzeliwały dziesięć pocisków na sekundę — pocisków opuszczających lufę pięć razy szybciej od prędkości dźwięku. Mimo to prawie się nie ruszali, choć odrzut był silny: kiwali się tylko nieznacznie na boki. Wątpiła, czy jej wzmacniane mięśnie sprostałyby podobnemu wyzwaniu.
Poza ścianą płomieni powstałą po poprzednim ostrzale rozległa połać nie tkniętej dżungli eksplodowała wśród pirotechnicznych fajerwerków. Detonacje szrapneli pięć metrów nad ziemią uwalniały setki tysięcy ostrych lotek z węgla krystalicznego, które cięły powietrze z naddźwiękową prędkością, ostre niczym skalpele, twardsze od diamentu. Drzewa, które przetrwały wcześniejszy kataklizm, teraz padały pastwą nowego żywiołu, szatkowane przez wściekłe roje węglowych odłamków. Śmiercionośne drzazgi fruwały niczym chmury konfetti porwane huraganem.
Reszta szrapneli padała na ziemię, siekąc splątaną gęstwę pnączy i wkłuwając się na trzydzieści-czterdzieści centymetrów w rozmiękłą glebę. Nie miały jednak czasu osiąść: z góry posypały się pociski energetyczne, eksplodując dziko wśród oślepiających jonowych rozbłysków. Czarna ziemia wyrywała się wysoko w omroczone popiołem niebo. Tworzyły się dwumetrowe kratery o stromych ścianach, a grunt gdzieniegdzie falował jak wzburzone morze.
Na widok tej scenerii zniszczenia trudno byłoby uwierzyć, że przeżył choćby jeden owad, nie mówiąc już o większych zwierzętach.
Agenci ESA przebijali wzrokiem gasnące płomienie, patrząc, jak ciemna chmura grudek ziemi i kawałków drzewa przesłania słońce.
Nanosystem Jenny uruchomił serię programów diagnostycznych, testując urządzenia kombinezonu.
— No, wreszcie ustąpiło to pole zakłóceń elektronicznych — stwierdziła lekko drżącym głosem, wciąż pod wrażeniem niszczycielskich sił, jakie wyzwoliła. — Zdaje się, że dostali za swoje.
— O czym wszyscy wiedzą — dodał Dean beznamiętnie. — Pożar widać było w połowie drogi stąd do Durringham. Pewnie ciągną tu już całe zastępy wroga.
— Masz rację.
— Wciąż tam są — obwieścił Will.
— Co takiego?! — zdumiał się Dean. — Chybaś oszalał! Nikt by nie przetrzymał takiej kanonady, nawet wojenny mechanoid szturmowy. Wysłaliśmy drani do diabła.
— Mówię serio, ciągle tam są — upierał się Will. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało.
Chłód bijący od tych słów zdawał się przenikać wygodną izolację kombinezonu Jenny. Coś ją przekonywało, że Will ma jednak rację.
— Jeśli ktoś tam jeszcze żyje, to nawet lepiej — powiedziała.
— Nadal chcę wziąć jeńca dla Hiltcha. Chodźmy stąd. I tak musimy zorientować się w sytuacji. Jak będziemy marudzić, to zdążą się przegrupować.
Szybko rozdzielili między siebie resztę amunicji, baterie wyciągnięte z worków oraz podstawowe zestawy ratunkowe. Każde z nich trzymało w ręku karabinek impulsowy, a Will i Dean bez słowa sprzeciwu wsparli na ramionach lufy karabinów magnetycznych.
Jenny ruszyła przodem, przemierzając raźnym krokiem tlące się pozostałości dżungli w stronę terenu zbombardowanego pociskami z ciężkiej broni. Czuła się jak cel na strzelnicy. Ogień dogasał, gdyż wszystko już się spaliło, choć w dali dostrzegali jeszcze tu i ówdzie, jak płomienie trawią krzaki i pnącza. Znajdowali się pośrodku niespełna kilometrowej polany, jako jedyne kolorowe punkciki na tym obszarze. Wszystko poza nimi było czarne: skruszałe rośliny pod nogami, dziesięciometrowe kikuty drzew spalonych przez naturalny ogień (w odróżnieniu od białego, którym posługiwali się wrogowie).
Jak okiem sięgnąć, ziemię zaścielały setki usmażonych pnączaków i innych mniejszych zwierząt; wśród nich zauważyli potwornie zniekształcone ścierwo jednego z koni. W powietrzu unosiły się roje szarych drobinek.
Jenny przesłała do bloku nadawczo — odbiorczego polecenie otworzenia kanału łączności z Murphym Hewlettem. Zdziwiła się, gdy zgłosił się od razu.
— Na Boga, Jenny, co się stało? Nie mogliśmy złapać kontaktu, a potem zobaczyliśmy łunę. To musiało być piekło, nie walka!
Co z wami?
— Nic nam nie jest, ale straciliśmy konie. Myślę, że nieprzyjaciel poniósł pewne straty.
— Pewne straty?
— Murphy, miej się na baczności przed białym ogniem. Na razie użyli go tylko do podpalenia lasu, lecz nasze czujniki nie są w stanie powiedzieć, jak kierują tym świństwem. Ogień pojawia się po prostu znikąd. Ale przedtem uderzą w ciebie polem zakłóceń.
Moja rada jest taka: jeśli zaczną wam wysiadać urządzenia elektroniczne, natychmiast ostrzelajcie całą okolicę. Tylko tak ich wymieciecie.
— Chryste, z czym my walczymy? Najpierw ten kołowiec — widmo, teraz niewykrywalna broń.
— Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć. — Zaskoczyła ją własna determinacja.
— Potrzebujecie wsparcia? Jesteście bardzo daleko od statku.
— Uważam, że nie powinniśmy się łączyć. Osobno mamy większą szansę osiągnąć cel misji. W tej kwestii nic się nie zmieniło.
— W porządku, ale gdyby przyparli was do muru, to jesteśmy pod ręką.
— Dzięki. Słuchaj, Murphy, nie zamierzam włóczyć się po dżungli, gdy zapadną ciemności. Cholera, nawet za dnia nie widać, jak nadchodzą.
— To najrozsądniejsza decyzja, jaką dziś od ciebie usłyszałem.
Skonsultowała się z neuronowym nanosystemem.
— Zostało siedem godzin do zmroku. Proponuję, abyśmy spotkali się na pokładzie „Isakore” dokładnie za sześć godzin. Nawet jeśli nie schwytamy jeńca i nie dowiemy się, co tu się, u diabła, wyprawia, możemy na spokojnie przeanalizować sytuację.
— Zgadzam się.
— Jenny! — Dean naglił ją opanowanym głosem.
— Jeszcze się odezwę — powiedziała do Murphy’ego.
Dotarli na skraj obszaru zasypanego pociskami z karabinów.
Tutaj nie przetrwały nawet kikuty drzew. Kratery zachodziły jeden na drugi, tworząc posępny krajobraz zdradliwych jam i stożków; z większości obnażonych usypisk sterczały w niebo poskręcane, brązowe korzenie. Długie obłoki pary, niczym latające robaki, snuły się z wolna wokół kruchych wyniosłości i wkradały do dziur, gdzie gromadziły się na dnie w postaci gęstej zawiesiny.
Jenny patrzyła, jak w pewnej odległości wygrzebują się z jamy trzej ludzie, szukając na czworakach twardego gruntu. Pomagali sobie wzajemnie, a czasem czołgali się na brzuchu, kiedy ziemia była wyjątkowo sypka.
Ich widok przejął Jenny tym samym tępym zdumieniem co widok nieziemskiego statku kołowego, który spotkali na rzece.
Sześćdziesiąt metrów od agentów ESA nieznajomi dotarli wreszcie na równy grunt. Podnieśli się. Dwaj wyglądali jak wykapani koloniści: farmerki, grube flanelowe koszule robocze i bujne brody.
Trzeci ubrał się w antyczny mundur koloru khaki; nosił workowate spodnie owiązane w łydkach paskami z żółtego materiału; przy brązowym skórzanym pasie błyszczała kabura na pistolet. Jegomość założył na głowę blaszany hełm z pięciocentymetrowym rondem.
Niemożliwe, żeby ktokolwiek przeżył, a jednak… właśnie maszerowali ku ocalałym. Przez jedną straszną chwilę Jenny zastanawiała się, czy przypadkiem pole zakłócające nie wygrało z ich techniką, ładując halucynacje wprost do neuronowych nanosystemów.
Przez pół minuty obie strony mierzyły się uważnym spojrzeniem.
Należący do Jenny blok do walki radioelektronicznej doniósł o rosnących szumach w paśmie datawizyjnym krótkiego zasięgu.
Czar prysnął.
— Dobra, bierzmy się za nich! — zakomenderowała.
Zaczęli okrążać mężczyzn wzdłuż skraju strefy największych zniszczeń. Obcy przyglądali się temu w milczeniu.
— Chcesz wszystkich? — zapytał Will.
— Wystarczy jeden. Ten żołnierz musi być wyposażony w najpotężniejszy sprzęt zakłócający, skoro może osiągnąć tego rodzaju efekt maskujący. Jeśli damy radę, to jego właśnie schwytamy.
— Myślałem, że kombinezony kameleonowe wtapiają się w otoczenie — mruknął Dean.
— Nie wiadomo, czy to w ogóle ludzie — dodał Will. — Może to ksenobionty, które ich udają? Pamiętajcie o tamtym kołowcu.
Jenny postanowiła omieść żołnierza promieniem laserowego odległościomierza; odczyt powinien zawierać rzeczywisty kontur przeciwnika z dokładnością do pół milimetra. Z boku hełmu powłokowego wystrzeliła niebieska wiązka, lecz zamiast obrysować postać żołnierza, kilka metrów przed nim rozproszyła się, tworząc turkusową mgiełką. Po sekundzie moduł odległościomierza wysiadł na dobre. Nanosystem informował, że całe urządzenie nie działa.
— Widzieliście? — zapytała. Pokonali już trzecią część drogi.
— Widziałem — burknął Will. — To ksenobionty. Bo czemu ktoś miałby ukrywać swój wygląd?
Narastały zakłócenia w paśmie datawizyjnym. Jenny zauważyła, że żołnierz odpina guziczek kabury.
— Stój! — Jej głos wydobył się z hukiem z zewnętrznego głośnika bloku nadawczo — odbiorczego. — Wszyscy trzej jesteście aresztowani. Połóżcie ręce na karku i nie wykonujcie żadnych ruchów.
Mężczyźni odwrócili się nieznacznie, skupiając na niej wzrok.
Neuronowy nanosystem zaczął informować Jenny o usterkach w połowie urządzeń elektronicznych kombinezonu.
— Chrzanić to! Musimy ich rozdzielić, nawet w trójkę są zbyt silni. Will, jeden pocisk wybuchowy. Pięć metrów przed nimi.
— Za blisko — rzekł Dean z obawą, kiedy Will składał się do strzału. — Zginą.
— Przetrwali pierwszą kanonadę — przypomniała mu Jenny.
Will strzelił. W powietrze poderwała się chmura kurzu i ziemi wraz z biało-niebieską kulą ognia. Fala uderzeniowa wygładziła kilka najbliższych kopców.
Tym razem nanosystem poinformował Jenny, że urządzenia elektroniczne zaczynają funkcjonować prawidłowo. Lecz gdy ziemia opadła, okazało się, że trzej mężczyźni stoją pewnie na swoim miejscu. W pasmo datawizyjne wkradł się cichy świst, którego neuronowy nanosystem nie potrafił odfiltrować.
— Jeden metr! — warknęła. — Strzelaj.
Zatoczyli się gwałtownie wskutek eksplozji, machając rękami dla zachowania równowagi. Któryś upadł na kolana. Po raz pierwszy nastąpiła reakcja z ich strony: jeden z „farmerów” wygrażał im gniewnie. Twarz miał czarną, ale nie dało się stwierdzić, czy została obsypana ziemią, czy spalona od gorąca.
— Nie przestawaj strzelać! Nie mogą znowu zejść się razem!
— krzyknęła do Willa. — A teraz biegiem!
Wokół trójki mężczyzn z hukiem detonowały ładunki. Will używał karabinu magnetycznego w ten sam sposób, co oddział policji pacyfikujący tłum armatki wodnej. Wybuchy, które zwykłego człowieka rozerwałyby na strzępy, im nie wyrządzały większej krzywdy — najwyżej padali na plecy. Kusiło go, żeby jednego z nich trafić bezpośrednio, tak dla sprawdzenia, co się stanie. Budzili w nim strach.
Jenny pędziła co tchu po zwęglonych pnączach. Sprzęt i karabinek impulsowy ważyły tyle co nic, wzmacniane mięśnie radziły sobie bez problemu z takim obciążeniem. Will spisywał się świetnie, oddzielił od grupy owego „farmera”, który wcześniej krzyczał. Obróciła karabinek impulsowy i wymierzyła w lewą goleń farmera, gdy neuronowy nanosystem uwzględniał w poprawce gwałtowne ruchy jej ciała. Gdyby zdołali go obezwładnić, pozostałych dwóch odpędziliby albo zabili. Przypalona rana po odciętej stopie nie byłaby przecież śmiertelna.
Nanosystem zainicjował pojedyncze naciśnięcie spustu. Dostrzegła gołym okiem impuls indukcyjny. Rzecz najzupełniej niemożliwa, mówił zdrowy rozsądek. Tym niemniej zmaterializowała się przed nią wiotka fioletowa linia, która trafiła farmera w kostkę i rozeszła się na boki, posyłając po nodze świetliste wici. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie i padł plackiem na ziemię.
— Dean, zajmij się nim! — rozkazała. — Chcę go mieć w jednym kawałku. Ja z Willem odpędzę pozostałych.
Kiedy przestała biec, podziałka celownika w karabinku ustawiła się na żołnierzu. Mierzył do niej z rewolweru. Strzelili równocześnie.
Jenny zobaczyła błyszczące purpurowe wstęgi, owinięte wokół elegancko wyprasowanego munduru. Żołnierz podskoczył jak rażony prądem elektrycznym. Lecz i ją trafiła kula, do, tego z siłą pocisku kinetycznego wystrzelonego przez karabin magnetyczny.
Kombinezon momentalnie zesztywniał. Jenny wykonała chaotyczne salto, podczas którego pasy szarego nieba i czarnej ziemi zlewały się w jeden rozmyty obraz. Na chwilę straciła słuch. Kiedy upadła ciężko, kombinezon znów się uelastycznił. Potoczyła się jeszcze kilka metrów, obijając boleśnie łokcie i kolana.
Trzy metry dalej huczał karabin magnetyczny. Will stał niewzruszenie w niewielkim rozkroku — kołysał się tylko z lekka w biodrach, ostrzeliwując wrogów ładunkami wybuchowymi.
Jenny stanęła ociężale na nogach. Pięćdziesiąt metrów od siebie zobaczyła żołnierza i jednego z farmerów. Nie odwracali twarzy od Willa, lecz cofali się w gwałtownych odskokach, odganiani wybuchami pocisków. Na szczęście podczas upadku karabinek nie wyleciał jej z ręki, więc znowu wycelowała w przeciwników. Lśniące purpurowe linie raz jeszcze oplotły żołnierza. Uniósł dłonie, jakby bronił się fizycznie przed potężnymi impulsami energii. Nagle on i farmer spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Musiały paść jakieś słowa, ponieważ obaj odwrócili się i pognali w stronę odległego o osiemdziesiąt metrów obrzeża dżungli.
Dean Folan odrzucił karabin magnetyczny i plecak, dzięki czemu zdołał pokonać trzydzieści metrów w dwie i pół sekundy. W tym czasie dwukrotnie strzelił z karabinka. Promienie rozerwały się na jaskrawe purpurowe wstęgi, które powaliły farmera. Skoro jego przeciwnik został znokautowany, Dean przydusił go do ziemi po spektakularnym pięciometrowym susie. Sama waga jego ciała wraz z kombinezonem i sprzętem powinna właściwie zakończyć sprawę, lecz mężczyzna błyskawicznie zaczął się podnosić. Z gardła Deana wydobył się jęk zaskoczenia, gdy został uniesiony w powietrze. Chciał chwytem zapaśniczym zadławić farmera, lecz ten zmusił go do rozwarcia ramion. Upadł na plecy, a mężczyzna, stanąwszy nad nim, dał mu potężnego kopniaka w żebra. Kombinezon Deana zesztywniał, jednak siła ciosu przewróciła go na brzuch. Farmer musiał być tworem zbudowanym wyłącznie ze wzmacnianych mięśni! Neuronowy nanosystem przełączył rutynowe programy walki w tryb nadrzędności. Dean poderwał karabinek, lecz następne kopnięcie buta było tak silne, że pękła obudowa. Zdążył jednak podciąć drugą nogę przeciwnika, który runął na ziemię.
Gdzieś niedaleko karabin magnetyczny wystrzeliwał z hałasem pociski wybuchowe.
Obaj przyczaili się na zgiętych kolanach, po czym rzucili do ataku. Dean zrozumiał, że po raz drugi przegrywa. Po zderzeniu z farmerem odbił się i zatoczył do tyłu, z trudem utrzymując równowagę. Spadły na niego ręce z siłą hydraulicznych taranów. Neuronowy nanosystem zrewidował taktykę, informując go, że fizycznie jest dużo słabszy od swego przeciwnika. Odchylił się więc do tyłu i pociągnął farmera za sobą, a potem uniósł nogę i wparł ją w jego brzuch. Klasyka dżudo. Napastnik przeleciał łukiem w powietrzu, warcząc ze złości. Dean sięgnął po nóż rozszczepieniowy z dwudziestocentymetrowym ostrzem i odwrócił się w samą porę, żeby stanąć do dalszej walki z nacierającym farmerem. Trafił ostrzem w jego prawe przedramię. Nóż rozciął materiał rękawa, lecz żółte światło przygasło: prześlizgnęło się tylko po skórze, zadając farmerowi niegroźną powierzchowną ranę.
Dean patrzył na wąską bliznę w osłupieniu i trwodze. Will miał rację, to musiał być ksenobiont. Na oczach żołnierza skóra na przedramieniu napastnika zafalowała, a szrama znikła. Farmer zaśmiał się jadowicie, szczerząc białe zęby w ubłoconej twarzy. Ruszył w stronę Deana, unosząc groźnie ramiona, ten jednak wszedł w objęcia i rozkazał kombinezonowi stwardnieć wokół tułowia. Farmer zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Włókna kompozytowe, usztywnione przez wbudowane w kombinezon generatory mikrowalencyjne, trzeszczały złowieszczo, kiedy ramiona farmera zwiększały nacisk. Pękło kilka bloków z wyposażenia Deana. Instynkt nakazał mu wyłączyć zasilanie noża rozszczepieniowego, którego diabelnie ostra klinga pozostała czarna i matowa. Wrogowie mieli prawdopodobnie zdolność kontrolowania i blokowania wszelkiego rodzaju obwodów elektrycznych. Może gdyby nie dostarczył do noża energii… Dean przysunął jego czubek pod szczękę farmera.
— Leczysz rany na rękach, ale czy złożysz do kupy rozerżnięty mózg? — Docisnął nieznacznie nóż, aż wokół czubka zebrała się kropla krwi. — Chcesz spróbować?
Farmer syknął z gniewem, ale uwolnił Deana z uścisku.
— A teraz zachowuj się spokojnie — rzekł Dean, przywracając giętkość kombinezonowi — bo jestem bardzo nerwowy, a w tych okolicznościach nietrudno o wypadek.
— Będziesz cierpiał — ostrzegł farmer złowrogim tonem. — Będziesz cierpiał dłużej, niż to konieczne. Obiecuję.
Dean odsunął się na bok, nie odrywając noża od szyi przeciwnika.
— Widzę, że umiesz po angielsku. Skąd jesteś?
— Stąd. To moje miejsce, wojaku. I twoje.
— Ja stąd nie pochodzę.
— Nie szkodzi. Zostaniesz tu z nami, zobaczysz. Na zawsze, wojaku. Już nigdy nie umrzesz. Czeka cię czyściec. Czy to ci się podoba, czy nie, niczego nie zdołasz zmienić.
Za plecami farmera stanął Will, przykładając mu do głowy lufę karabinu magnetycznego.
— Jest mój — powiedział. — Hej, ksenobioncie! Jeden fałszywy ruch, jedno złe słowo i zmieszam cię z okolicą. — Parsknął śmiechem. — Kapujesz?
Brudne wargi farmera ułożyły się w wyrazie kpiny.
— Pewnie, że kapuje — rzekł Dean.
Jenny podeszła do nich, przyglądając się tej dramatycznej scenie. Kolonista, mimo swego dziwnego zachowania, wyglądał całkiem zwyczajnie. Przypomniała sobie o jego dwóch kompanach, którzy uciekli do dżungli, gdzie czekały setki albo i tysiące ich towarzyszy. Może miał prawo okazywać butę.
— Jak się nazywasz? — zapytała.
Farmer strzelił ku niej oczami.
— Kingsford Garrigan. A ty?
— Zakuj go, wróci z nami na statek! — rozkazała Deanowi. — Czeka cię daleka podróż, Garrigan, zwiedzisz Kulu — zwróciła się do jeńca, na którego twarzy przemknął jakby cień zaskoczenia. — I lepiej żeby twoi przyjaciele nie próbowali nam wchodzić w drogę.
Nie wiem, coście za jedni, ale jeśli znowu zechcecie pochrzanić nam sprzęt lub jeśli będziemy musieli uciekać, to wywalimy cię jako zbędny balast. I to z wielkiej wysokości, możesz na to liczyć.
Farmer splunął jej od niechcenia na but. Will dźgnął go karabinem.
Jenny otworzyła kanał łączności z platformą geostacjonarną i połączyła się z kontenerem zrzutowym mieszczącym ambasadę Kulu.
— Pojmaliśmy jednego z nieprzyjaciół — przekazała datawizyjnie Ralphowi Hiltchowi. — Kiedy mówię „nieprzyjaciel”, wcale nie żartuję.
— Fenomenalnie. Świetna robota, Jenny. Teraz wracajcie czym prędzej. Przygotowałem transport jeńca na Ombey. Tamtejsze biuro ESA dysponuje aparaturą, która umożliwia przeprowadzenie szczegółowej sesji dochodzeniowej.
— Nie dałabym głowy, że to coś pomoże. On jest niewrażliwy na strzał z karabinka impulsowego.
— Powtórz, proszę.
— Powiedziałam, że karabinek nie wyrządza mu krzywdy, impuls energii po prostu się rozprasza. Tylko białą bronią można mu zagrozić. Na razie trzymamy go pod lufą karabinu magnetycznego.
No i jest silniejszy od chłopaków z G66. O wiele silniejszy.
Nastała chwila milczenia.
— Czy to człowiek? — spytał Ralph Hiltch.
— Owszem, z kształtu ciała, choć trudno w to uwierzyć. Szczerze mówiąc, on mi wygląda na technobiotycznego superandroida.
To musi być obca technobiotyka, i to bardzo zaawansowana.
— Boże wszechmogący! Daj mi jego obraz w pełnym spektrum. Uruchomię kilka programów porównawczych.
— Robi się.
Dean wykręcił mężczyźnie ręce za plecy, by założyć mu na nadgarstki kajdanki ślizgowe z poliminium. Miały kształt ósemki i sprzączkę zatrzaskową pośrodku. Jenny patrzyła, jak Dean zaciska srebrzyste bransolety. Na szczęście nie było zamka elektronicznego, tylko zwyczajny, prosty mechanizm.
Jej neuronowy nanosystem przekonwertował obraz z siatkówek oczu do postaci zakodowanego zbioru pikseli. Potem przyszła kolej na podczerwień i analizę spektrograficzną.
Dean wyjął magazynek z pękniętego karabinka impulsowego i wraz z zapasową amunicją oddał go Jenny. Następnie sięgnął po swój karabin magnetyczny. Wszyscy raźnym krokiem ruszyli z powrotem ku „Isakore”. Will pilnował jeńca. Jenny nie prowadziła ich dokładnie tą samą drogą, gdyż jak najszybciej chciała się zagłębić w las: na wypalonej polanie czuła się zbyt eksponowana.
— Jenny — odezwał się Ralph ęo minucie. — Za kogo się podawał wasz jeniec?
— Za Kingsforda Garrigana.
— Kłamał. I nie jest to ksenobiotyczny android, jak myślałaś.
Sprawdziłem w naszym archiwum. Złapaliście Geralda Skibbowa, kolonistę z Aberdale.
— W Durringham mamy parną, dżdżystą noc. Jak wszystkie zresztą na tej nieszczęsnej, prymitywnej planecie. Duszne powietrze zatyka mi gardło i cały jestem spocony, jakbym dostał gorączki. Pomimo to na wskroś przenika mnie zimno, chłód sięga do najgłębszych komórek mego serca. — Czy nie za dużo patosu?
A co tam, niech sobie to w biurze zredagują.
Graeme Nicholson siedział w kucki na ścierpniętych nogach, schowany głęboko w cieniu jednego z wielkich hangarów kosmodromu. Mżawka nie ustawała, przez co tani syntetyczny garnitur lepił się do jego korpulentnego ciała. Mimo że krople były ciepłe, wstrząsały nim dreszcze: tłuste wałki na brzuchu trzęsły się zupełnie tak samo jak podczas śmiechu.
Przez okno biura w oddalonym o pięćdziesiąt metrów parterowym budynku administracyjnym sączyło się mizerne światełko.
Tylko tam jeszcze coś się działo, resztę biur dawno już zamknięto.
Nastawiwszy implanty wzrokowe na najwyższą czułość, Graeme dostrzegał na brudnej szybie obrys Latona, Marie Skibbow i dwojga ludzi. Jednym z nich była Emlyn Hermon, drugi rangą oficer na pokładzie „Yaku”. To ona spotkała się z Latonem i dziewczyną w „Rozbitym Kontenerze”. Czwartej osoby nie znał, ale był to zapewne któryś z pracowników administracji kosmodromu.
Żałował, że nie może podsłuchać, o czym dyskutują, lecz jego udoskonalony słuch sprawdzał się jedynie w promieniu piętnastu metrów, a za żadne skarby wszechświata nie podkradłby się bliżej do Latona. Pięćdziesiąt metrów uznał za rozsądną granicę bezpieczeństwa.
— Od samego miasta śledzę arcyłotra, a nie zobaczyłem nic, co pozwoliłoby mi patrzeć z nadzieją w przyszłość. Interesuje się kosmodromem, a więc gotów jest do odlotu. Wykonał już swoją misję na Lalonde. Za miastem panuje przemoc i anarchia. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, jaką potworną plagę tam wywołał, lecz z każdym dniem coraz gorsze wieści dochodzą rzeką, pozbawiając mieszkańców miasta resztek nadziei. Strach: oto czym włada, oto jakiej broni ma pod dostatkiem.
Marie pokazała niewielki przedmiot, który był prawdopodobnie dyskiem płatniczym Banku Jowiszowego. Urzędnik administracji wyciągnął podobny.
— Pakt został zawarty. Laton realizuje swój plan z nieubłaganą konsekwencją. Próżno się łudzić, by miał on nam przynieść cokolwiek prócz zagłady. W ciągu czterdziestu lat ludzie nie pozbyli się strachu. Czym zajmował się w tym czasie? Raz za razem zadaję sobie to pytanie. Narzuca się tylko jedna odpowiedź: zajmował się złem. Doprowadzał je do perfekcji.
W biurze zgasło światło. Graeme wynurzył się z ustronnej kryjówki i ruszył wzdłuż hangaru, aż ujrzał główne wejście do budynku administracji. Mżawka z wolna przeradzała się w deszcz. Chłodny i nieznośnie lepki garnitur krępował jego ruchy. Po ezystakowych panelach dachu ściekały potoki wody, spadając z głośnym chlupotem na tłuczeń wokół jego przemoczonych butów. Mimo tego wszystkiego, na przekór fizycznym udrękom i obawom związanym z bliskością Latona, czuł jednak zapał, jakiego od lat mu brakowało. W tym właśnie leżał urok dziennikarstwa: okazja jedna na milion, ryzykowne drążenie sprawy, dochodzenie do sedna bez względu na przeszkody. Niedojdy z pokojów redakcyjnych nigdy by sobie z czymś takim nie poradziły — owi spasieni, zgnuśniali karierowicze. I będą o tym wiedzieć. Odniesie wielkie zwycięstwo.
Sprzymierzeńcy Latona wyszli w mrok, chroniąc się sztormiakami przed deszczem. Odwróceni do Nicholsona plecami, zmierzali na pas startowy, gdzie niewyraźne kontury parkujących McBoeingów wydawały się oknami otwartymi na jeszcze głębsze ciemności?
Laton, którego zdradzał wzrost, obejmował w talii Marie.
— Patrzcie, oto piękna i bestia! Co ona takiego w nim widzi?
Marie jest córką prostych osadników, dziewczyną skromną i odważną. Kochała swój nowy świat, harowała w pocie czoła jak wszyscy mieszkańcy tego miasta. Dzieliła z nimi pionierski żywot, aby zapracować na lepszą przyszłość dla dzieci. A jednak popełniła błąd.
Strzeżmy się więc, bo każdy z nas może ulec pokusom ciemnej strony ludzkiej natury. Gdy na nią patrzę, w duchu dziękuję Bogu, że strzeże moich dróg.
Między dwoma McBoeingami stał mniejszy kosmolot. Do niego kierował się teraz Laton. Ze śluzy przez otwarty właz wypływało jasne światło, malując na ziemi szare smugi. Pod dziobem maszyny dwóch pracowników grupy serwisowej obsługiwało zespoły urządzeń wspomagających.
Graeme podbiegł do kół i przykucnął pod podwoziem za szerokimi oponami. Kosmolot był niewielką maszyną pionowego startu o zmiennej geometrii skrzydeł, z rodzaju tych przewożonych w hangarach statków gwiezdnych. Graeme przełączył implanty wzrokowe na maksymalną rozdzielczość i przyjrzał się kadłubowi.
Jak się tego spodziewał, na niskim kanciastym ogonie widniał napis: „Yaku”.
Pod schodkami prowadzącymi do śluzy toczył się jakiś spór.
Urzędnik administracji tłumaczył coś zapamiętale innemu mężczyźnie w sztormiaku z logo LDC na rękawie. Obaj żywo gestykulowali. Laton, Marie i Emlyn Hermon stali z boku, nie wtrącając się do rozmowy.
— Do pokonania pozostała już ostatnia przeszkoda. Pomyśleć tylko, że od Konfederacji dzieli Latona zaledwie jeden urzędnik służb imigracyjnych. Jeden człowiek między nami a perspektywą dramatu na skalę galaktyki.
Spór ucichł. Pokazał się dysk Banku Jowiszowego.
— Czy powinniśmy winić tego urzędnika? Czy mamy do tego prawo? To paskudna noc. A przecież on ma rodzinę na utrzymaniu.
I czy to naprawdę niegodziwy zarobek? Kilkaset fuzjodolarów za odwrócenie wzroku na jedną krótką chwilkę? Za te pieniądze kupi dla dzieci zapas żywności na niespokojne czasy. Pieniądze uczynią jego życie odrobinę łatwiejszym. Kto z nas oparłby się pokusie, no kto? Może ty? — Dobre posunięcie: dać do myślenia widzowi.
Laton i Marie wspięli się po wysłużonych aluminiowych schodkach. Za nimi z pewnym ociąganiem szła Emlyn Hermon. Urzędnik administracji rozmawiał z obsługą naziemną.
Przed samym włazem Laton się odwrócił. Kaptur sztormiaka zsunął mu się z głowy i odkrył twarz. Spokojna, foremna, z arystokratycznym rysem — była cechą charakterystyczną edenistów.
W tym jednak przypadku nie stało za nią kulturowe dziedzictwo, ta nieodzowna przeciwwaga dla genu afinicznego, która nadawała jego nosicielom ludzki wymiar. Wyglądało na to, że patrzy wprost na Graeme’a Nicholsona. Parsknął rechotliwym, lekceważącym śmiechem, pełnym szyderstwa.
Obywatele Konfederacji, którzy w ciągu nadchodzących tygodni odbierali ten program sensywizyjny, czuli wyraźnie łomot serca w piersi starego żurnalisty. Nagle ciężko mu było złapać oddech, coś go ściskało za gardło.
Ta przerwa, jawna kpina. Nie było mowy o przypadku, zbiegu okoliczności. Laton wiedział, że on tu jest, lecz wcale się tym nie przejmował. W jego oczach Graeme był zerem.
— Zaraz odleci, żeby swobodnie włóczyć się po gwiazdach.
Czy powinienem próbować go zatrzymać? Stawić mu czoło, gdy na sam dźwięk jego imienia drżą całe narody? Jeśli uważacie, że powinienem, to wybaczcie. Za bardzo się go boję. Wątpię, czy mógłbym mu w czymkolwiek przeszkodzić. Jestem na to za słaby. I tak by ruszył w swoją drogę.
Zamknął się właz śluzy. Dwaj skuleni przed deszczem pracownicy obsługi naziemnej zakrzątnęli się żywo przy odłączaniu z gniazd w podwoziu ciemnożółtych żebrowanych węży. Jęknęły kompresory, rozdmuchując chmury kropel. Wycie narastało miarowo, aż kosmolot zakołysał się na kołach. Potem uniósł się w ciemne niebo.
— Teraz mam za zadanie wszystkich ostrzec. Zrobię, co tylko w mojej mocy, aby się upewnić, że to nagranie do was dotrze. Abyście wiedzieli, że on nadchodzi. Bo to wy będziecie z nim walczyć.
Życzę szczęścia. Nas tu czeka bój z okropieństwem, które zbliża się z dzikiej prowincji. Niestety, brak nam przygotowania: to nie jest planeta legendarnych herosów, ale zwyczajnych, szarych ludzi. Jak zawsze, brzemię spadnie na tych, którzy mają najmniej sił, by je dźwigać. Straszna noc nastała na Lalonde i nie sądzę, byśmy mieli doczekać świtu.
Kosmolot rozkładał skrzydła, pnąc się ostro ku niebu. Wpadł w skłębioną masę chmur i zniknął z pola widzenia.
Gdzieniegdzie na szerokiej ulicy przed kontenerem zrzutowym gubernatora strzelały z sykiem wątłe języki ognia. Płomienie trawiły sztachety płotów i połamane furmanki, które posłużyły ludziom na opał. Grupki protestujących skupiały się przy ogniskach, a pilnowali ich szeryfowie i ich zastępcy, którzy obchodzili w koło karbotanowy stożek. Nastąpił chwiejny rozejm po chuligańskich rozruchach poprzedniego dnia, kiedy na salwy butelek i kamieni szeryfowie odpowiadali impulsami paralizatorów mózgu. Na szczęście tego dnia tłum powstrzymał się od użycia prawdziwej broni.
Na razie skandowania ustały. Groźba ukryta w krzykach płynących z tysięcy gardeł była czymś, z czym Colin Rexrew w swej karierze nie miał jeszcze do czynienia. Przez kilka ostatnich dni nie potrafił się nawet zorientować, o co chodzi demonstrantom. Odnosił wrażenie, że sami tego dobrze nie wiedzą. Na pewno jednak pragnęli przywrócenia porządku w mieście. W tym względzie Colin solidaryzował się z nimi.
Ilekroć wyglądał za okno, dostrzegał nowy słup dymu nad rozległą panoramą ciemnych dachów. Tej nocy na horyzoncie biły w niebo trzy lub cztery krwawe łuny. Gdyby nie deszcz i wilgotne powietrze, już wiele dni temu pożary zamieniłyby Durringham w gigantyczne pogorzelisko.
Pogarszająca się sytuacja w mieście nie była wszakże jego największym zmartwieniem.
Kiedy do gabinetu weszła Candace Elford, Colin jak zwykle siedział za biurkiem, wlepiając tępy wzrok w nieszczęsne śródmieście za oknem. Terrance Smith obrzucił ją szybkim, znaczącym spojrzeniem, po czym oboje usiedli.
— Obawiam się, że utraciłam kontrolę nad trzecią częścią miasta — zaczęła.
Co noc zbierali się, by omówić wydarzenia dnia. Colin, kiedy cynizm brał w nim górę, nazywał te spotkania zebraniami sztabu antykryzysowego. Nawał kłopotów sprawiał, że gdy najbardziej potrzebował jasnej oceny sytuacji, trudno mu było skoncentrować uwagę. Wiele by dał, żeby móc znowu uruchamiać nanosystemowe programy stymulacyjne lub słuchać godzinami nagrań mood fantasy, jak to czynił w młodości. Może nie czułby na sobie takiej presji?
Nie pomagał nawet neuronowy nanosystem z najwyższej klasy programami menedżerskimi. Pojawiało się zbyt wiele kontrowersyjnych — by nie rzecz nadnaturalnych — czynników, żeby można było stosować wobec nich standardowe procedury. Czy kiedykolwiek gubernator stracił całkowitą kontrolę nad planetą w pierwszym stadium zasiedlania? Komórki pamięciowe nie zawierały wzmianki o takim przypadku.
Nie zapisze się w kartach historii złotymi zgłoskami.
— Chodzi o najeźdźców? — zapytał.
— Nie. Podejrzewamy, że jeszcze do nas nie dotarli. Na razie borykamy się głównie z grabieżami i zorganizowaną przestępczością. Polityka nie ma z tym nic wspólnego, po prostu kilka silnych gangów próbuje skorzystać z zamętu. Warto zaznaczyć, że większość dystryktów, do których moi ludzie nie mają dostępu, znajduje się w południowo — wschodniej części miasta, rozbudowanej najpóźniej, gdzie panuje największa nędza. Gdzie, innymi słowy, mieszkańcy są najbardziej rozgoryczeni swoją sytuacją. Serce miasta, a co najważniejsze, dystrykty przemysłowo — handlowe, uchroniły się od zamieszek. Bezprawia nie popierają starsi mieszkańcy Durringham. Będę szukała wśród nich nowych rekrutów.
— Kiedy odzyskasz kontrolę w południowo — wschodnich dystryktach? — spytał Terrance Smith.
— Chwilowo próbuję powstrzymać eskalację zamieszek.
— Czy to znaczy, że nie dajesz sobie rady?
— Tego nie powiedziałam, ale sprawa nie będzie prosta. W ręce gangsterów wpadły dwa kontenery zrzutowe z generatorami termonuklearnymi. Dobrze wiedzą, że nie możemy zniszczyć kontenerów. W Ozark i podczas nieudanej misji „Swithlanda” zginęło wielu świetnie wyszkolonych ludzi. Do tego mamy na głowie nowych kolonistów. To z nimi jest teraz największy kłopot. Zamknęli się w dokach, skąd nie można ich ruszyć. Wszystkie dojścia do doków zostały zabarykadowane, dochodzi do częstych rozbojów i aktów wandalizmu. W chwili obecnej połowa portu nie nadaje się do użytku, co z kolei rozwścieczyło kapitanów statków rzecznych.
Mają na nich oko oddziały służb porządkowych.
— Może by ich wziąć głodem? — zaproponował Colin.
Kiwnęła niezdecydowanie głową.
— To jedna z opcji, chyba najtańsza. Niestety, realizacja tego planu wymagałaby czasu, w magazynach przechowywano bardzo dużo żywności.
— Kupcy nie będą zachwyceni — zauważył Terrance Smith.
— Do diabła z kupcami! — warknął Colin. — Przykro mi, że kolonistom rozgrabiono sprzęt, ale to wcale ich nie usprawiedliwia.
Możemy im w końcu pomóc, lecz niech nie niweczą bezmyślnie wszystkich naszych wysiłków swym agresywnym zachowaniem!
— Niektóre rodziny utraciły dorobek życia…
— Wiem, cholera, że to straszne! Ale nam tu grozi utrata planety liczącej dwadzieścia milionów mieszkańców! Nie mogę myśleć o losie jednostek.
— Tak, rozumiem.
Bywały chwile, kiedy Colin miał ochotę powiedzieć do swego zastępcy: „Proszę, oto mój fotel, bierz sprawy w swoje ręce, specjalisto od skrótów bieżących wydarzeń i ostrożnie proponowanych rozwiązań”. Zamiast tego podszedł do barku i wypatrzył wśród butelek przyzwoicie schłodzone białe wino. Już się nie przejmował dezaprobatą szeryfa generalnego.
— Czy jesteśmy w stanie obronić Durringham przed najeźdźcami? — zapytał spokojnie po zdjęciu zakrętki i napełnieniu kieliszka.
— Gdybyśmy dysponowali czasem, gdybyś ogłosił stan wojenny i gdybyśmy mieli dość broni.
— Tak czy nie?
Candace Elford obserwowała kieliszek w dłoni gubernatora. Zatrząsł się tak, że omal nie wylało się wino.
— Raczej nie — odparła. — Ktokolwiek zmierza w naszą stronę, jest potężnie uzbrojony i świetnie zorganizowany. W kwaterze Sił Powietrznych uważają, że wróg dysponuje jakąś techniką sekwestracji, która przekształca osadników w niewolniczą armię. Biorąc to pod uwagę, nie sądzę, żebyśmy mogli się obronić.
— Nanoukłady do sekwestracji osobowości… — wymamrotał Colin, opadając na fotel. — Boże drogi, kim są nasi wrogowie?
Grupą ksenobiontów, których wygnano z rodzimej planety?
— Stuprocentowej pewności oczywiście mieć nie mogę, ale moi ludzie analizujący obrazy satelitarne trafili dziś rano na coś ciekawego. Może to rzuci jakieś światło na naszą sytuację. — Przesłała datawizyjne polecenie do biurowego komputera. Zapaliły się ekrany ścienne, ukazując pusty skrawek dżungli pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Ozark.
Satelita przelatywał nad tym terenem wczesnym popołudniem, więc obrazy były jasne i wyraźne. Drzewa rosły tak gęsto, że puszcza przypominała z góry nieprzerwaną szmaragdową równinę. Pięć czarnych, idealnie prostych linii zaczęło się wrzynać w ów zielony przestwór, jakby na ekranie zostawiały ślad olbrzymie, niewidzialne pazury. Kamery satelity skoncentrowały się na początkowym odcinku jednej z linii. Colin zobaczył drzewa przygniatane do ziemi. W pole widzenia wtoczył się wielki dziesięciokołowy pojazd; szary metal połyskiwał w słońcu, z płaskiej górnej powierzchni sterczała czarna bańka kabiny. Przód wehikułu, tępy i klinowaty, bez żadnego trudu powalał pnie. Nadwozie oblepiały grudy czerwonobrązowej ziemi rozrzucane przez tylne koła. Równolegle do ścieżki zmiażdżonej roślinności przez dżunglę przedzierały się jeszcze trzy podobne pojazdy.
— Zidentyfikowaliśmy je jako krążowniki lądowe marki Dhyaan DLA404, produkowane na Varzquezie. Tyle że już ponad dwadzieścia lat temu fabryka Dhyaana przestała produkować ten model.
Colin Rexrew połączył się datawizyjnie z wyszukiwarką komputera biurowego.
— Towarzystwo Rozwoju Lalonde nie sprowadziło tych pojazdów.
— Zgadza się. Sprowadzili je najeźdźcy. Oto pierwszy niepodważalny dowód na to, że stoi za tym jakaś siła z zewnątrz. Aha, jadą prosto do Durringham.
— Święty Boże! — Odstawiwszy na biurko pusty kieliszek, Colin gapił się na ekrany. Po tygodniach beznadziejnych zmagań z nieuchwytnym, może nawet wyimaginowanym nieprzyjacielem, wróg uzyskał nareszcie materialną postać. Nie sposób było jednak dociec, choćby i nielogicznych, przyczyn tej agresji.
Gubernator zebrał w sobie resztki dawnej determinacji i przedsiębiorczości. Realność zagrożenia sprawiła, że ocknęła się w nim tak bardzo mu teraz potrzebna pewność siebie. Uruchomił w neuronowym nanosystemie ten jeden program, którego nie spodziewał się nigdy używać. Przełączył w tryb nadrzędności procedury taktyki wojennej.
— Nie możemy się dłużej łudzić, sami sobie z tym nie poradzimy. Potrzebują oddziałów wojskowych wyposażonych w broń z prawdziwego zdarzenia. Zamierzam wykurzyć tych najeźdźców z mojej planety. Należy tylko zlokalizować ich centrum dowodzenia. Jak zniszczymy mózg, to reszta ciała przestanie się liczyć. Potem spróbujemy usunąć z ludzi układy do sekwestracji osobowości.
— Najpierw trzeba przekonać zarząd LDC — rzekł Terrance Smith. — To nie takie łatwe.
— Później im o wszystkim powiemy. Widzieliście te krążowniki. Dotrą tu za tydzień. Ważny jest pośpiech. Bądź co bądź, pilnują tylko interesów spółki. Bez Lalonde nie będzie LDC.
— Skąd wziąć żołnierzy bez kontaktowania się z zarządem? — zapytał Terrance.
— Stamtąd, gdzie i tak by ich później zwerbowano. Podpiszemy z nimi krótkoterminowy kontrakt.
— Mamy brać najemników? — zdziwił się i wystraszył zastępca gubernatora.
— Owszem. Powiedz mi, Candace, jaki jest najbliższy port, w którym zdobędę dostateczną ilość doświadczonych żołnierzy?
Chcę mieć również okręty wojenne. Zapewnią wsparcie ogniowe z niskiej orbity i powstrzymają od lądowania dalsze statki najeźdźców. Będzie nas to sporo kosztować, ale wyjdzie taniej od zakupu platform strategicznoobronnych.
Szeryf generalny zmierzyła go długim, taksującym spojrzeniem.
— Tranquillity — odrzekła po zastanowieniu. — To baza czarnych jastrzębi i tak zwanych niezależnych przewoźników. Gdzie są statki, znajdą się też ludzie. Ione Saldana jest młoda, ale niegłupia, nie wypędza wolnych żołnierzy. Miliarderzy mieszkający w habitacie często korzystają z ich usług.
— I dobrze — stwierdził Colin pewnym głosem. — Terrance, prace na Kenyonie mają być natychmiast wstrzymane. Sięgniemy po fundusze odłożone na drążenie głównej komory. Zawsze uważałem, że trzeba poczekać z tą cholerną robotą.
— Tak, sir.
— Następnie wybierzesz się jednym z transportowców kolonizacyjnych do Tranquillity, żeby nadzorować rekrutacją.
— Ja?
— Ty. — Colin obserwował, jak jego pomocnik tłumi w sobie wyrazy sprzeciwu. — Chcę co najmniej czterech tysięcy regularnych żołnierzy, którzy przywrócą porządek w Durringham i okolicznych hrabstwach. Będą jeszcze potrzebne jednostki specjalne do przeprowadzenia zwiadu w dorzeczu Quallheimu. Muszą to być ludzie najlepsi z najlepszych, ponieważ wyruszą z misją odnalezienia głównej bazy wroga w głębi dżungli. Po jej namierzeniu zostanie ostrzelana przez okręty wojenne, zmieciona z powierzchni ziemi.
— W jakiego rodzaju broń mają być wyposażone okręty? — zapytał ostrożnie Terrance.
— Masery, emitery promieniowania X i strumieni cząstek, harpuny kinetyczne, bomby atmosferyczne, ale wyłącznie termonuklearne: nie chcę, żeby zanieczyszczenia radioaktywne skaziły mi środowisko. — Popatrzył surowo na swego zastępcę. — I żadnej antymaterii, zabraniam stanowczo.
Terrance uśmiechnął się niepewnie.
— Dziękuję.
— Jakie statki mamy dostępne na orbicie?
— Właśnie o tym chciałem mówić. „Yaku” opuścił wieczorem orbitę parkingową. Skoczył poza układ.
— I co z tego?
— Po pierwsze był to statek handlowy, który nie zdążył wyładować połowy swego towaru. A towar to jedyna rzecz, którą jeszcze przyjmujemy na kosmodromie. Nie musiał odlatywać. Co więcej, nie uzyskał zezwolenia. O niczym nie uprzedził Biura Kontroli Ruchu Lotniczego. Dowiedziałem się o wszystkim jedynie dlatego, że Kelven Solanki wypytywał mnie w tej sprawie. Kiedy zapytałem urzędnika kontroli lotów, czemu nas o niczym nie powiadomiono, ten wyraził zdumienie, że „Yaku” w ogóle opuścił orbitę parkingową. Prawdopodobnie ktoś wymazał z głównego komputera na kosmodromie dane zapisane przez satelitę kontroli ruchu.
— Dlaczego? — zapytała Candace. — Przecież i tak nie moglibyśmy zatrzymać statku siłą.
— To prawda — rzekł wolno Colin — ale moglibyśmy poprosić inny statek, żeby ich śledził. Bez danych z satelity kontrolnego nie znamy współrzędnych skoku „Yaku”. Nie wiemy, dokąd uciekł.
— Solanki się dowie — rzekł Terrance. — Przypuszczalnie również Ralph Hiltch, jeśli go przycisnąć.
— No tak, tego nam jeszcze brakowało: następnej cholernej łamigłówki — powiedział Colin. — Spróbuj zdobyć jakieś informacje — zwrócił się do Candace.
— Tak, sir.
— Ale wróćmy do meritum sprawy. Ile mamy statków do dyspozycji?
Terrance skonsultował się z neuronowym nanosystemem.
— Na orbicie pozostało ich osiem: trzy frachtowce i pięć transportowców kolonizacyjnych. W tym tygodniu spodziewamy się dwóch następnych transportowców z imigrantami, a pod koniec miesiąca zawita do nas statek handlowy Tyrataków z zaopatrzeniem dla farmerów.
— Nawet mi nie przypominaj — mruknął Colin ze zbolałą miną.
— Myślę, że najlepszym wyborem jest „Gemal”, który ma w kapsułach zerowych jedynie czterdziestu zesłańców. Rozlokujemy ich na pokładzie „Tachada” i „Martijna”, gdzie zostało trochę wolnych kapsuł. Wyrobimy się w kilka godzin.
— Zajmij się tym jeszcze dzisiaj. A ty, Candace, pamiętaj, że za wszelką cenę trzeba obronić kosmodrom. Inaczej McBoeingi nie ściągną tu żołnierzy. Tu nie ma dla nich innych lądowisk. Zwiadowcy mogą dotrzeć kosmolotami w dorzecze Quallheimu, ale reszta jest zdana wyłącznie na McBoeingi.
— Tak, sir. Zrozumiałam.
— Dobrze, rozpocznij przygotowania. Terrance, za dziesięć dni masz tu wrócić. Dajcie mi miesiąc, a dranie na klęczkach będą błagać o układy!
Pocisk odłamkowy z karabinu magnetycznego trafił mężczyznę prosto w pierś, wbił się na głębokość dziesięciu centymetrów i zaczął żłobić krater w ciele, gdy impet uderzenia zamieniał osłonięte żebrami organy w galaretowatą papkę. Wtedy nastąpiła detonacja, krzemowy szrapnel rozerwał ciało na setki szkarłatnych strzępów.
Will Danza mruknął z nie skrywaną satysfakcją.
— Spróbuj się z tego odtworzyć, mój ksenobiotyczny przyjacielu — zwrócił się do ociekających krwią liści.
Wrogowie byli odporni na prawie każde większe zranienie, o czym już dawno przekonał się mały oddział ESA. Paskudne okaleczenia czy odcięte kończyny tylko nieznacznie spowalniały ich marsz, gdy wychodzili z gęstych zarośli, aby dopaść zwiadowców.
W ciągu sekund kości się składały, rany zasklepiały. Porucznik nazywała jeńca zasekwestrowanym kolonistą, lecz Will wiedział, że tak naprawdę mają do czynienia z ksenobiotycznym potworem, którego chciała odbić zgraja jego koleżków.
Zanim pokonali ostatnie trzy kilometry, Jenny Harris dwukrotnie wydawała rozkaz ostrzelania okolicy. Przeciwnicy ciskali w nich dziwnymi białymi ogniami. Raz świetlista kula, ugodziwszy w ramię Deana Folana, przepaliła warstwę ochronną kombinezonu, jakby ta była z papieru. Nanoniczny pakiet opatrunkowy, który założyli rannemu na rękę, wyglądał jak rura półprzeźroczystego zielonego egzoszkieletu.
— Hej! — krzyknął Dean. — Wracaj tu zaraz!
Jenny obejrzała się przez ramię. Gerald Skibbow pędził w głąb dżungli, wymachując szaleńczo ramionami.
— Jasna cholera! — mruknęła.
Jeszcze przed chwilą był skuty kajdankami. Dean wycelował doń z karabinu.
— Jest mój! — zawołała.
Błękitna ramka celownika karabinka impulsowego objęła drzewo rosnące pięć metrów przed uciekinierem. Strzały rozcięły smukły pień, pokazały się kłębuszki pary i płomyki ognia. Gerald Skibbow rzucił się dramatycznie w bok, kiedy drzewo zatarasowało mu drogę. Po kolejnej serii strzałów w lesie wybuchł pożar. Trafiony strzałem w kolano, farmer runął na połamane, ubłocone pnącza.
Zwiadowcy podbiegli do zbiega.
— Jak to się stało? — zapytała Jenny.
Przecież kazała Deanowi pilnować jeńca. Jeżeli nie przykładano mu do głowy lufy karabinu, Gerald Skibbow poczuwał się do obowiązku przysparzania im kłopotów.
Dean pokazał im kajdanki. Były nienaruszone.
— Zauważyłem wroga — tłumaczył się. — Odwróciłem się dosłownie na sekundę.
— Dobra. — Jenny westchnęła. — To nie twoja wina. — Pochyliła się nad jeńcem, po którego brudnej twarzy błąkał się uśmiech.
Poderwała jego prawą rękę. Dokoła nadgarstka biegła wąska, czerwona linia: szrama po zabliźniającej się ranie. — Sprytnie — rzekła spokojnie. — Następnym razem powiem Deanowi, żeby obciął ci nogi w kolanach. Ciekawe, kiedy wyhodujesz sobie nową parę.
Gerald Skibbow zaśmiał się z lekka.
— Nie miałabyś tyle czasu, dziwko, żeby się przekonać.
Wyprostowała się. Strzykało ją w kręgosłupie, jakby miała sto pięćdziesiąt lat. Czuła się niezwykle staro. Trzaskający ogień trawił pobliskie krzaki, choć zielone gałązki hamowały postęp płomieni.
Zostały im do pokonania jeszcze cztery kilometry, a dżungla stawała się coraz gęstsza. Pnącza oplatały drzewa jak tętnice, rozpinając między pniami zwartą, trudną do przebycia sieć roślinności.
Widoczność nie przekraczała dwudziestu pięciu metrów, a mieli przecież udoskonalone zmysły.
Nie damy rady, uświadomiła sobie nagle.
Od chwili opuszczenia polany rezerwa amunicji do karabinów magnetycznych kurczyła się w szybkim tempie. Niestety, nic innego nie powstrzymywało skutecznie naporu wroga. Wykorzystali też w sześćdziesięciu procentach zapas energii do karabinków impulsowych.
— Podnieście go! — rozkazała cierpko.
Will chwycił Skibbowa pod pachy i dźwignął na równe nogi.
Wtem biały ogień rozbłysnął pod stopami Jenny. Wilgotna gleba pękała, bluzgając świetlistymi kroplami, które zaczęły wspinać się spiralami na nogi niczym ciecz urągająca sile grawitacji. Wrzasnęła z bólu. Wewnątrz kombinezonu przeciwpociskowego skóra smażyła się i pokrywała pęcherzami. Neuronowy nanosystem izolował natychmiast włókna nerwowe, odcinając dopływ impulsów blokadą analgetyczną.
Will i Dean ostrzeliwali na oślep pustą, niewzruszoną dżunglę w próżnej nadziei trafienia wroga. Energetyczne pociski wybuchowe szatkowały najbliższe drzewa. Ociekające sokiem strzępy roślin fruwały w powietrzu na kształt chmury, za którą dochodziło do oślepiających eksplozji.
Lepkie krople białego ognia wyparowały na biodrach Jenny. Zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć. Być może neuronowy nanosystem walczył ze skutkami naprawdę poważnych obrażeń. Bała się, że nie będzie w stanie iść o własnych siłach. Program medyczny wypełnił jej umysł czerwonymi symbolami, które skupiły się wokół schematu nóg niczym pszczoły na plastrze miodu. Zebrało jej się na wymioty.
— Możemy ci pomóc — szepnął chór głosów.
— Co? — zapytała, zdezorientowana.
Usiadła na popękanej ziemi, aby dać odpocząć nogom. Gdyby nie to, pewnie by się przewróciła, tak mocno drżały jej mięśnie.
— Wszystko w porządku, Jenny? — Dean stał z karabinem wymierzonym groźnie między połamane drzewa.
— Mówiłeś coś?
— Pytałem, czy wszystko w porządku.
— Ja… Musimy się stąd wydostać.
— Najpierw obłóż nogi pakietem opatrunkowym. Powinno go wystarczyć. — W ton jego głosu wkradła się nuta niepewności.
Jenny jednak wiedziała, że jest go za mało, a w każdym razie nie tyle, by przygotować ją do przejścia czterech kilometrów w warunkach bojowych. Prognozy neuronowego nanosystemu nie nastrajały do optymizmu; program uaktywnił implant wspomagający gruczoł dokrewny, który wprowadził do krwioobiegu mieszankę substancji chemicznych.
— Nie — odparła stanowczo. — W ten sposób nigdy nie wrócimy na statek.
— Nie zostawimy cię tu samej — oświadczył Will kategorycznie.
Nie widzieli uśmiechu, który pojawił się na jej ustach pod maską hełmu powłokowego.
— Wierz mi, że nie chciałam was o to prosić. Ale nawet jeśli pakiet nanoopatrunku postawi mnie na nogi, nie mamy dość amunicji, żeby przedrzeć się do rzeki.
— Co proponujesz? — spytał Dean.
Jenny spróbowała połączyć się z Murphym Hewlettem. W nanosystemie rozbrzmiały zakłócenia statyczne, ten sam co poprzednio dziwny świst.
— Niech to szlag trafi! Mam problem z wywołaniem komandosów. — Nie chciałaby ich zostawić w potrzebie.
— I nic dziwnego. — Dean wskazał na czubki drzew. — Patrzcie, ile dymu na południe od nas. Chyba dość daleko. Ostrzeliwują się ogniem. U nich też jest gorąco.
Jenny nie widziała dymu. Nawet liście przy wierzchołkach drzew smętnie poszarzały. Pole widzenia szybko się zawężało. Zażądała danych o czynnościach fizjologicznych organizmu. Hormony z trudem radziły sobie z jej poranionymi nogami.
— Daj mi swój pakiet nanoniczny — poprosiła.
— Zaraz. — Will posłał w las trzy pociski wybuchowe, po czym odpiął i rzucił jej pospiesznie plecak. Zanim go złapała, on już znowu celował w poharatane drzewa.
Przesłała polecenie do bloku nadawczo — odbiorczego, żeby otworzył kanał łączności z Ralphem Hiltchem, a następnie odpięła zatrzask plecaka i zaczęła grzebać w środku. Zamiast cichego piknięcia, sygnalizującego nawiązanie łączności między blokiem a platformą geostacjonarną, usłyszała tylko jednostajny szum.
— Will, Dean, połączcie się z platformą, może wspólna emisja się przebije. — Sięgnęła po karabinek impulsowy i skierowała go w stronę Geralda Skibbowa, który cztery metry dalej siedział w ponurym milczeniu. — Hej, ty! Myślę, że też się przykładasz do tych zakłóceń. Zaraz rozpocznę taki mały eksperyment, żeby sprawdzić, jak dużą porcję energii cieplnej jesteś w stanie znieść. No to jak będzie, panie Skibbow? Moja wiadomość przejdzie przez te elektroniczne zasieki?
Blok nadawczo-odbiorczy poinformował, że kanał łączności z ambasadą jest otwarty.
— Co tam u was? — zapytał Ralph Hiltch.
— Kłopoty… — Jenny przerwała z sykiem, gdy wokół jej lewej nogi zacisnął się pakiet nanoopatrunku. Jakby tysiąc zamoczonych w kwasie igieł wbiło się w oparzeliznę, kiedy z ciałem zwarła się kosmata powierzchnia opatrunku. Poleciła nanosystemowi zablokować wszystkie impulsy nerwowe. Nogi całkowicie odrętwiały, nie czuła w nich nawet specyficznego „zasysania” chemicznych anestetyków. — Mam nadzieję, szefie, że twój plan ewakuacji zadziała. Potrzebujemy pomocy. Natychmiast.
— W porządku, Jenny, rozpoczynam akcję. Za kwadrans będziemy na miejscu, wytrzymacie tyle?
— Oczywiście — rzekł Will nieprzyzwoicie radosnym tonem.
— Jesteście tam bezpieczni? — spytał Ralph.
— Nawet jeśli się stąd ruszymy, nasza sytuacja się nie zmieni.
— Jenny ucieszyła się, że tak szczęśliwie udało jej się wykręcić od odpowiedzi.
— Dobra, mam wasze współrzędne. Wypalcie koło o średnicy przynajmniej pięćdziesięciu metrów. Muszę gdzieś wylądować.
— Tak, sir.
— Już lecę.
Jenny zamieniła się bronią z Deanem. Siedziała oparta o drzewo, mierząc do Geralda Skibbowa z karabinu magnetycznego. Żołnierze z jednostki G66 zaczęli siec dżunglę impulsami indukcyjnymi.
„Ekwanem” dowodziła kobieta w średnim wieku, pochodząca z rodziny przysposobionej genetycznie do lotów kosmicznych, o czym świadczyła jej krzepka i smukła figura. Projektor AV pokazywał ciasną kabinę, gdzie unosiła się w błękitnym kombinezonie dziesięć centymetrów nad fotelem amortyzacyjnym.
— Skąd pan wiedział, że opuszczamy orbitę? — zapytała. Jej głos był lekko zniekształcony dziwnym świstem, który dochodził przez przekaźnik z geostacjonarnej platformy telekomunikacyjnej.
Graeme Nicholson uśmiechnął się pod nosem, słysząc jej zdziwienie. Na moment oderwał spojrzenie od projektora. Pod drugą ścianą centrum kontroli ruchu lotniczego w Durringham Langly Bradburn wywrócił oczy i ponownie wbił wzrok w ekrany kontrolne.
— Mam znajomości w ambasadzie Kulu — odpowiedział Graeme, skupiając uwagę na projektorze.
— To nie jest rejs handlowy. — Dało się wychwycić pewną niechęć w głosie dowódcy „Ekwana”.
— Wiem. — Graeme słyszał opowieści o ambasadorze Kulu, który praktycznie przejął dowodzenie nad zarejestrowanym w królestwie transportowcem kolonizacyjnym. Sytuacja wydała mu się jeszcze ciekawsza, gdy Langly powiedział, że sam Cathal Fitzgerald nadzoruje na orbicie kapitana statku, aby wszystko szło zgodnie z wytycznymi jego szefa Ralpha Hiltcha. Gdyby teraz Graeme wyjrzał za okno, zobaczyłby kolejkę ludzi przed najbliższym hangarem. Zasłaniając się ramionami przed zacinającym deszczem, wchodzili na pokład pasażerskiego McBoeinga BDA-9008. Cały personel ambasady wraz ze służbą. — To tylko jeden fleks pamięciowy — rzekł zachęcająco. — Ręczę pani, że kto osobiście dostarczy go do biura Time Universe, otrzyma sowitą premię.
— Nie poinformowano mnie jeszcze, dokąd polecimy.
— Mamy biura we wszystkich układach w Konfederacji. Poza tym zostanie to potraktowane jako pani osobista zasługa — dodał z naciskiem.
Przez chwilę panowała cisza, póki nie domyśliła się, że przypadnie jej cała zapłata.
— Niech tak będzie, panie Nicholson. Proszę dać fleks pilotowi McBoeinga. Spotkam się z nim, kiedy przycumuje.
— Dziękuję. Interesy z panią to przyjemność.
— Myślałem, że oddałeś rano fleks dowódcy „Gemala” — odezwał się Langly, kiedy Graeme wyłączył metrowej wysokości kolumnę projektora.
— Masz rację, stary, ale chciałem mieć pewność.
— Czy kogoś w ogóle interesują zamieszki na Lalonde? Nikt nawet nie słyszał o tej planecie.
— To teraz usłyszy. O tak, będzie o niej głośno.
Deszcz ciął po kadłubie małego kosmolotu, który przebił się przez dolne warstwy chmur. Krople bębniły po twardym krzemo-litowo-kompozytowym pokryciu, zamieniając się natychmiast w parę na rozgrzanej powierzchni pojazdu pędzącego z prędkością pięciu machów.
Spoglądając nad ramieniem pilota, Ralph Hiltch ujrzał w dole rozmyty obraz dżungli, szarozielony i upstrzony serpentynowymi pasmami mgły. Daleko z przodu, gdzie rzedła powłoka chmur, widać było coraz szerszy skrawek jaśniejszej szarości.
— Dziewięćdziesiąt sekund! — Hałas zmuszał do krzyku Kierona Sysona, pilota maszyny.
Głośny metaliczny szum wypełnił kabinę, kiedy skrzydła zaczęły rozkładać się do przodu. Kosmolot opadał pod ostrym kątem.
Szum deszczu wzmagał się, uniemożliwiając rozmowę. Przyspieszenie ujemne sięgnęło 3 g, wciskając Ralpha w oparcie jednego z sześciu plastikowych foteli.
Do kabiny wlało się światło słoneczne z krótkotrwałym tęczowym rozbłyskiem. Ustał deszcz. Maszyna wyrównała lot, tnąc przestworza już tylko z prędkością poddźwiękową.
— Będziemy musieli wykonać kompletne testy na zmęczenie konstrukcji — poskarżył się Kieron Syson. — Kto lata w deszczu z prędkością naddźwiękową? Połowa krawędzi natarcia starta do granic bezpieczeństwa.
— Niech się pan tym nie martwi — pocieszył go Ralph. — Pokrywam wszystkie koszty. — Odwrócił się w stronę Cathala Fitzgeralda. Obaj mieli na sobie ten sam model oliwkowozielonych kombinezonów przeciwpociskowych co Jenny i dwóch żołnierzy z jednostki G66. Ralph Hiltch dawno nie uczestniczył w akcji bojowej, teraz więc jego ciało tężało pod wpływem napięcia.
— Oho, dziś pańscy ludzie mają okazję troszkę się wyszaleć — stwierdził Kieron.
Na południe od nich nad nieregularnym pierścieniem ognia buchały w bladoniebieskie niebo gęste kłęby smolistego dymu. Dziesięć kilometrów na wschód powstał w dżungli szeroki, czarny krater.
Kosmolot zakręcił z gwałtownym przechyłem, zmieniając krzywiznę płatów skrzydeł, by okrążyć trzecią sczerniałą polanę, mniejszą niż poprzednie. Ta miała tylko sto metrów szerokości. Cienkie języki ognia ślizgały się na pogorzelisku po powalonych drzewach, a w powietrzu na podobieństwo grzyba unosiła się chmura sinego dymu. Dokładnie pośrodku polany znajdowała się wysepka przywiędniętej zieleni.
— To oni! — orzekł Kieron, kiedy system namiarowy kosmolotu rozpoznał sygnał z bloku nadawczo — odbiorczego Jenny Harris.
Na zdeptanych liściach pnączy stało czterech ludzi. Na oczach Ralpha jeden z nich wystrzelił w stronę dżungli z karabinu magnetycznego.
— Ląduj i zabieraj ich — rozkazał pilotowi. — Tylko szybko!
Kieron zagwizdał przez zęby.
— Boże, czemu ja? — mruknął ze stoickim spokojem.
Ralph słyszał, jak dzwonowate dysze przyjmują pionowe położenie. Podwozie szczęknęło i zaczęło się obniżać. Zataczali coraz niższe koła nad czarną, spaloną ziemią. Za pośrednictwem bloku nadawczo — odbiorczego Ralph otworzył kanał lokalnej łączności z Jenny Harris.
— Pięćdziesiąt sekund do lądowania — powiedział. — Przygotujcie się do biegu.
Odchylił się wewnętrzny właz śluzy, za którym zsuwał się na bok płat kadłuba. Do środka w towarzystwie wycia kompresorów wdarło się gorące, wilgotne powietrze.
— Prędzej, szefie! — zawołała Jenny zachrypniętym głosem.
— Zostało nam tylko trzydzieści pocisków. Gdy przestaniemy odpędzać ich ogniem, uderzą w kosmolot wszystkim, co mają!
Drobny pył wpełzał do kabiny niczym czarna dżdżownica. Przez jęk kompresorów przebiły się ostrzeżenia o zanieczyszczeniach środowiska; na przedniej wrędze bursztynowe lampki mrugały jak szalone.
— Ląduj, i to zaraz! — krzyknął Ralph do pilota, a następnie do Cathala: — Daj im jakieś wsparcie ogniowe, pal tę dżunglę!
Wycie kompresorów osiągało coraz wyższe tony. Cathal Fitzgerald przysunął się do drzwi i zaparł ciałem o brzeg włazu. Zaczął obracać karabinkiem impulsowym w lewo i w prawo długimi łukami. Wokół obrzeża polany w ściemniałe niebo bluznęła ściana ognia.
— Dziesięć sekund — powiedział Kieron. — Podejdę możliwie najbliżej.
Strumienie wylotowe z dysz uderzyły o ziemię, wzbijając ogromną chmurę popiołu. Drastycznie spadła widoczność. Pożar rzucał mdłe pomarańczowe refleksy na część kadłuba maszyny.
Jenny Harris patrzyła, jak kosmolot dotyka ziemi, podskakuje i siada już spokojnie. Z trudem dostrzegła nazwę na wąskim, kanciastym ogonie: „Ekwan”. Przy otwartym włazie wisiały dwie niewyraźne postacie, Ralph Hiltch i Cathal Fitzgerald. Jeden z nich machał niecierpliwie ręką. Chyba Ralph.
Po wystrzeleniu ostatniego pocisku Will Danza odrzucił ciężki karabin.
— Koniec amunicji — mruknął z odrazą.
Pochwycił lżejszą broń i zaczął szyć w płomienie impulsami energii.
— Ruszcie się, na co czekacie?! — Przekaz datawizyjny Ralpha zakłócony był suchymi trzaskami.
— Bierzcie Skibbowa! — rozkazała Jenny żołnierzom. — Będę was osłaniać! — Odwróciwszy się plecami do kosmolotu, wycelowała karabinek w osnutą dymem dżunglę.
Will i Dean złapali Geralda Skibbowa i zaczęli go ciągnąć w stronę błyszczącego pojazdu.
Jenny kuśtykała kilka metrów za nimi. Miała już podłączoną ostatnią wysokowydajną baterię, której poziom naładowania spadł do siedmiu procent. Zredukowała szybkość wystrzeliwania ładunków, po czym oddała na oślep piętnaście strzałów. Do hełmofonu docierały dziwne szelesty i chroboty zbierane przez mikrofony kombinezonu. Przełączyła się chwilowo na tylne czujniki optyczne, by zobaczyć, jak Gerald Skibbow szamocze się z czterema ludźmi, którzy próbują wciągnąć go do kosmolotu. Ralph Hiltch trzasnął Geralda w twarz kolbą karabinka. Koloniście polała się krew ze złamanego nosa, lecz zanim się otrząsnął, Will zdążył wepchnąć jego nogi do śluzy.
Jenny wróciła do tego, co działo się przed nią. Z kłębów dymu wychynęły obce postacie, pięć pochylonych w ramionach humanoidów. Jak wielkie małpiszony, pomyślała. Wokół jednego z nich zamknęła się szczelnie niebieska ramka celownika. Trafiony, zatoczył się gwałtownie do tyłu.
Raptem biała kula wystrzeliła z ciemności tak szybko, że nie sposób było przed nią uskoczyć. Rozlała się po karabinku, nabierając mocy. Obudowa broni zaczęła się giąć i wybrzuszać, jakby zrobiono ją z wosku. Jenny nie mogła uwolnić palców: wtopiły się w rozgrzany karabinek. Krzyk strasznego cierpienia wyrwał się z jej gardła, gdy ogień pożerał kości. Na ziemię spadły płonące szczątki broni. Podniosła rękę: nie było już palców, a tylko dymiący kikut dłoni. Jej krzyk przeszedł w lament, do tego potknęła się na sterczącym w górę korzeniu. Twardy odrost, niczym złośliwy wąż, owinął się płynnie wokół kostki.
Odwróciła głowę. Kosmolot czekał w odległości dwunastu metrów. Gerald Skibbow leżał na podłodze śluzy, przygwożdżony ciężarem dwóch osób w kombinezonach. Patrzył na Jenny z drwiną malującą się na zakrwawionych ustach. Korzeń zaciskał się jak imadło, wpijał w kostkę. Wiedziała, że to jego sprawka.
— Startujcie beze mnie — przesłała datawizyjnie. — Na miłość boską, Ralph, startujcie! Zabierzcie go do Ombey!
— Jenny!
— Niech przynajmniej coś z tego będzie.
Wylądowała na niej jedna z ciemnych postaci. Był to osobliwie tęgi mężczyzna: rosły, ale nie gruby. Ciało miał zarośnięte gęstymi, zmierzwionymi włosami. Chwilę później nic już nie widziała, gdy przygniótł brzuchem jej hełm powłokowy.
Znów rozbrzmiał cichy chór głosów.
— Naprawdę, nie masz się czego bać — mówiły. — Pozwól, to ci pomożemy.
Drugi człekokształtny stwór wcisnął w błoto jej zmaltretowane nogi. Rozerwano przód kombinezonu przeciwpociskowego. Oddech przychodził jej z trudem.
— Jenny!!! Chryste, nie mogę strzelać, oni na niej leżą!
— Startujcie! — błagała. — Po prostu startujcie…
Nanosystemowe blokady analgetyczne przestały nagle działać.
Straszliwy ból promieniujący od nóg i ręki zaćmiewał umysł.
Z mroczniejącego świata dolatywały dalsze odgłosy darcia. Poczuła powiew wilgotnego, gorącego powietrza na obnażonym kroczu.
— To nie musi trwać długo — zapewniał chór. — Możemy cię uratować. Tylko wpuść nas do środka. — Coś ją wyczuwalnie zmuszało do podjęcia decyzji, jakby ciepły, suchy wiatr zerwał się w jej głowie.
— Precz ode mnie! — jęknęła.
Przesłała ostatnią, twardą jak diament myśl do szwankującego nanosystemu, uaktywniając kod samobójczy. Rozkaz został przekazany do wysokowydajnej baterii, powodując jej zwarcie. Zastanawiała się, czy wybuch będzie dostatecznie silny, by rozerwać stwory.
Był…
„Ekwan” przelatywał nad równikiem Lalonde, sześćset kilometrów nad piaskowo-brązowymi pasmami pustyń ciągnących się na kontynencie Sarell. Transportowiec kolonizacyjny z pięcioma rozłożonymi skrzydłami paneli termozrzutu obracał się wolno wzdłuż osi głównego napędu, wykonując jeden pełny obrót w ciągu dwudziestu minut. Przy przedniej części kadłuba cumował pasażerski McBoeing BDA-9008.
Sceneria była iście sielankowa: statek gwiezdny i kosmolot szybowały w ciszy nad skalistym wybrzeżem Sarella, a potem ciemniejącym błękitem oceanu. Tysiące kilometrów przed nimi biegła linia terminatora, za którą czarny welon zasłaniał połowę Amariska. Z dyszy silnika korekcyjnego między panelami termozrzutu wypływał co kilka minut kłąb gęstej, żółtej pary, by zniknąć w okamgnieniu.
Ten obraz technicznej doskonałości stał w całkowitej sprzeczności z wydarzeniami rozgrywającymi się w tunelu śluzowym, gdzie dzieci płakały i wymiotowały, a czerwoni na twarzy rodzice miotali przekleństwa, opędzając się od wstrętnych, lepkich kropel.
Nikomu nie dano czasu na przygotowanie się do wyjazdu; wszystko, co z sobą zabrali, to kilka ubrań i najcenniejszych rzeczy, jakie udało im się w pośpiechu zapakować do chlebaków. Dzieci nie otrzymały nawet lekarstw na mdłości. Personel ambasady pokrzykiwał ze złością, ukrywając zarówno ulgę wynikającą z opuszczania Lalonde, jak i obrzydzenie na widok fruwających wymiocin. Załoga „Ekwana”, przyzwyczajona do zachowania szczurów lądowych, unosiła się w powietrzu z podręcznymi odsysaczami sanitarnymi i kierowała oporne dzieci do jednego z pięciu wielkich przedziałów z kapsułami zerowymi.
Na mostku kapitańskim kapitan Farrah Montgomery, nieczuła na cierpienia pasażerów, obserwowała obrazy wyświetlane przez kolumnę AV konsoli sterującej. Tę samą scenę oglądała już tysiące razy.
— Powie mi pan wreszcie, dokąd się udajemy? — spytała mężczyznę zapiętego pasami na fotelu amortyzacyjnym jej zastępcy. — Mogłabym wyliczyć wektor lotu. Zyskamy trochę czasu.
— Do Ombey — odparł sir Asquith Parish, ambasador Kulu na Lalonde.
— Pan tu jest szefem — rzekła kwaśno.
— I mnie się to nie podoba, ale cóż zrobić?
— Mamy jeszcze trzy tysiące kolonistów w uśpieniu. Co im pan powie, kiedy dotrzemy do księstwa?
— Nie wiem, ale chyba przestaną narzekać, kiedy usłyszą, co działo się na Lalonde.
Z niejakim poczuciem winy kapitan Montgomery pomyślała o fleksie schowanym w kieszonce kombinezonu. Wieści docierające z Durringham w ciągu ostatniego tygodnia były dość zagmatwane. Może i lepiej, że odlatywali? Przynajmniej będzie mogła zrzucić całą odpowiedzialność na ambasadora, gdy władze przedsiębiorstwa wezwą ją na dywanik.
— Ile pani potrzebuje czasu? — spytał sir Asquith.
— Czekamy już tylko na powrót Kierona. W zasadzie to nie miał pan prawa wysyłać go z taką misją.
— Jeszcze dwukrotnie okrążymy planetę, potem odlatujemy.
— Bez mojego pilota nigdzie się stąd nie ruszam.
— Jeśli nie pojawi się do tego czasu, to nie ma już pani pilota.
Odwróciła do niego głowę.
— Co tam się właściwie dzieje na dole?
— Sam chciałbym to wiedzieć. Ale zapewniam panią: cholernie się cieszę, że opuszczam to miejsce.
McBoeing odcumował, kiedy „Ekwan” wleciał w strefę cienia.
Pilot włączył silniki manewrowe i zaczął sunąć po orbicie eliptycznej przechodzącej przez górne warstwy atmosfery Lalonde. Na „Ekwanie” kończono przygotowania do lotu: testowano jonowe silniki sterujące, wtryskiwano paliwo do napędu termojądrowego. Załoga krzątała się w modułach mieszkalnych, mocując poluzowane sprzęty i sprzątając śmieci.
— Mam go! — zawołał oficer nawigacyjny.
Kapitan Montgomery połączyła się datawizyjnie z komputerem pokładowym, by uzyskać dostęp do obrazów zbieranych przez zewnętrzne czujniki statku.
Nad zaciemnioną wschodnią częścią Amariska biegła długa smuga białoniebieskiej plazmy, której jaskrawe czoło przesuwało się akurat nad przybrzeżnymi górami. Choć było już na wysokości pięćdziesięciu kilometrów i szybko się wznosiło, rzucało jeszcze na ośnieżone szczyty chwiejne, migotliwe refleksy.
Komputer pokładowy „Ekwana” zawiadomił o otwierającym się kanale łączności.
Ralph Hiltch obserwował podenerwowanego pilota, który wyraźnie się odprężył po nawiązaniu kontaktu z macierzystym statkiem. Na dobrą sprawę sam powinien odczuwać ulgę: wylądowawszy, utracili łączność ze światem. Uważał jednak, że poprawne działanie bloku nadawczo — odbiorczego jest rzeczą najzupełniej normalną. Los był im to winien: przynajmniej obwody elektroniczne musiały funkcjonować jak należy.
Pilot wyłączył w kabinie alarm dźwiękowy, lecz mrugające bursztynowo lampki wciąż ostrzegały o zanieczyszczeniach w suchym i gryzącym powietrzu, które drapało Ralpha w gardle. Malała siła grawitacji, w miarę jak wznosili się nad oceanem, zataczając łuk ku miejscu spotkania z masywnym transportowcem. Cichł z wolna basowy ryk silników odrzutowych.
Oddychali naprawdę kiepskim powietrzem, ale było to nic w porównaniu z morderczą atmosferą, jaka panowała w ciasnej kabinie.
Gerald Skibbow siedział skulony z tyłu na plastikowym siedzeniu; nadgarstki miał przypięte do oparć fotela kajdankami ślizgowymi, pobielałe palce wpijał w miękkie podkładki. Odkąd zamknął się właz śluzy, zachowywał się spokojnie. Z drugiej strony, Will i Dean czekali tylko na pretekst, żeby odstrzelić mu głowę. Śmierć Jenny nastąpiła szybko (chwała Bogu), lecz w strasznych okolicznościach.
Ralph wiedział, że powinien teraz odtwarzać w pamięci zachowanie małpokształtnych stworzeń, szukać kluczowych informacji na temat wroga, który im zagrażał, lecz nie mógł się jakoś do tego zmusić.
Niech specjaliści z biura ESA na Ombey przestudiują sobie tę pamięciową sekwencję: przynajmniej emocje nie wpłyną na ich wnioski.
Jenny była doskonałym oficerem, poza tym łączyła ich przyjaźń.
Wyłączył się silnik odrzutowy kosmolotu. W warunkach nieważkości żołądek podchodził Ralphowi do gardła. Szybko uruchomił program ograniczający mdłości.
Jeniec skurczony w fotelu zaczął drżeć, kiedy przed jego wciąż krwawiącym nosem zafalowały pozlepiane kosmyki odpychająco brudnej brody.
Hangar „Ekwana” był cylindryczną halą otoczoną gmatwaniną metalowych prętów, które rzucały czarne, nieregularne cienie na srebrzyste ściany. Kosmolot po złożeniu skrzydeł wsunął spłaszczony nos przez otwarte wrota w czekający już na niego pierścień urządzeń mocujących. Siłowniki wpięły zaczepy w gniazda kosmolotu rozmieszczone wokół kadłuba za kopułką anteny radiolokatora, po czym maszyna została wciągnięta do środka.
Do kabiny wfrunęło trzech pracowników służb porządkowych „Ekwana”, specjalistów od poskramiania w stanie nieważkości dokuczliwych zesłańców. Pokasływali, rozglądając się po zadymionej kabinie.
Will odpiął kajdanki Geralda Skibbowa.
— No biegnij teraz, masz okazję — szydził.
Kolonista zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, w którym jednak pokazała się trwoga, gdy uniósł się w powietrze. Machał desperacko rękami, żeby uchwycić się czegoś pod sufitem kabiny.
W końcu złapał za klamrę z miną niewysłowionej ulgi.
Porządkowi zbliżyli się do niego, szczerząc zęby.
— Musicie go holować przez całą drogę — rzekł Ralph. — A ty, Skibbow, nie rób żadnych sztuczek. Będziemy tuż za tobą z bronią w pogotowiu.
— Na statku nie wolno używać karabinków impulsowych — zaprotestował jeden z porządkowych.
— Naprawdę? Spróbujcie mnie powstrzymać!
Gerald Skibbow puścił niechętnie klamrę i pozwolił pociągnąć się za ręce do wyjścia. Niebawem ośmioosobowa grupa poszybowała okrągłym korytarzem łączącym hangar z jednym z modułów mieszkalnych.
Na zewnątrz przedziału z kapsułami zerowymi czekał na nich sir Asquith Parish. Spojrzał z odrazą na Geralda Skibbowa.
— Przez niego straciliście Jenny Harris?
— Tak, sir — odparł Will przez zaciśnięte zęby.
Sir Asquith wzdrygnął się na dźwięk tego głosu.
— Cokolwiek go zasekwestrowało, dodało mu wiele funkcji manipulowania energią — wyjaśnił Ralph. — W pojedynku jeden na jeden nikt z nas mu nie dorówna.
Ambasador obrzucił jeńca uważniejszym spojrzeniem. Okrągłe pasy świetlne w korytarzu zamigotały i przygasły.
— Przestań! — warknął Dean.
Dźgnął Skibbowa karabinkiem w plecy.
Pasy świetlne zaświeciły znów z pełną mocą.
Gerald Skibbow parsknął wesołym śmiechem na widok zdumionej miny ambasadora, kiedy porządkowi wciągnęli go przez otwarty luk. Ralph Hiltch skrzywił się ironicznie i ruszył za nimi.
Przedział mieszczący kapsuły zerowe miał kształt kulisty i pocięty był na sekcje kratowymi pokładami, rozłożonymi w odstępach zaledwie trzech metrów. Wnętrze wyglądało na nie wykończone.
Mętne światło wydobywało z mroku nagie metalowe pręty i kilometry kabli zasilających przytwierdzonych do każdej płaszczyzny.
Wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, biegły równe rzędy kapsuł o czarnych jak noc wiekach, niczym milczące sarkofagi. W większości były aktywne: zawierały w swych wnętrzach kolonistów, którzy ryzykowali życie w nadziei, że ujarzmią Lalonde.
Geralda Skibbowa zaciągnięto przed jedną z otwartych kapsuł.
Rozejrzał się uważnie po przedziale, jakby chciał zapamiętać najdrobniejszy szczegół. Trzymający go ludzie poczuli, jak mięśnie jeńca sztywnieją.
— Nawet o tym nie myśl — przestrzegł jeden z nich.
Pchnięto go bezceremonialnie w stronę urządzenia.
— Nie — powiedział.
— Właź! — warknął niecierpliwie Ralph.
— Nie, nie wejdę do tego. Proszę. Będę grzeczny, będę się dobrze zachowywał.
— Właź, mówię!
— Nie.
Jeden ze strażników przytwierdził stopę do kraty pomostu i ściągnął w dół kolonistę.
— Nie! — Skibbow zaparł się rękami o brzegi otwartej kapsuły, zacięty w swym uporze. — Nie wejdę! — krzyknął.
— Do środka!
— Nie!
Wszyscy trzej porządkowi szturchali go i ciągnęli, lecz Gerald Skibbow stawiał opór. Will zablokował stopę za metalowym wspornikiem i trzasnął jeńca kolbą karabinka w lewą dłoń. Dał się słyszeć chrzęst pękających kości.
Skibbow zawył z bólu, lecz nie puszczał kapsuły. Jego palce nabrały fioletowego odcienia, skóra się wybrzuszyła.
— Nie!
Will zadał drugi cios karabinkiem. Ralph tymczasem położył dłonie płasko na biegnącym u góry pomoście i stanął na plecach Skibbowa. Zaczął wciskać go nogami do wnętrza kapsuły, aż mu kolana omdlewały z wysiłku.
Złamana ręka Skibbowa ześliznęła się kilka centymetrów, pozostawiając rozmazany ślad krwi.
— Przestańcie! — Nad piersią jeńca tańczyły kosmyki białego światła.
Ralph miał wrażenie, że zaraz pęknie mu kręgosłup: jego wzmacniane mięśnie napierały na szkielet z przeogromną siłą. Czuł delikatne swędzenie w podeszwach stóp, gdy wokół kostek owinęły mu się białe, świetliste wężyki.
— Dean, włączysz kapsułę, gdy tylko wejdzie do środka.
— Tak jest.
Dłoń znowu się zsunęła. Gerald Skibbow zaskowyczał jak zranione zwierzę. Will bił go nieprzerwanie w lewy łokieć. Spod karabinka za każdym razem pryskały iskry, jakby uderzał o krzemień.
— Do środka, gnoju! — krzyknął jeden z pracowników ochrony, purpurowy z wysiłku. Twarz miał pomarszczoną niczym gumowa maska.
Gerald Skibbow wreszcie uległ: ręka, którą Will niezmordowanie okładał, straciła punkt podparcia. Kolonista runął do wnętrza kapsuły, wypuszczając ze świstem powietrze przez otwarte usta.
Ralph krzyknął, gdy gwałtownie rozprostowane nogi uderzyły o obudowę kapsuły. Półokrągłe wieko zaczęło się zamykać, więc czym prędzej podkurczył je w kolanach, żeby nie zostały przytrzaśnięte.
— Nie! — wrzeszczał Gerald Skibbow.
Błyszczał teraz jak projekcja holograficzna; w półmroku przedziału odcinały się wyraźnie tęczowe kolory. Jego wołania zagłuszyło zamykające się wieko, które wskoczyło na swoje miejsce z miłym dla ucha mechanicznym kliknięciem. Rozległ się stłumiony odgłos uderzeń w kompozytową pokrywę.
— Co z tym cholernym uśpieniem? — niecierpliwił się Will. — Czemu jeszcze nie działa?
Wieko kapsuły nie chciało powlec się czernią. Gerald Skibbow miotał się niczym człowiek składany żywcem do grobu.
— Działa! — krzyknął ochryple Dean przy konsoli operatora.
— Jezu Chryste, uruchomiłem kapsułę! Rejestruję pobór prądu!
Ralph obserwował sarkofag błagalnym wzrokiem. Włącz się, prosił w duchu. Do cholery, musisz się włączyć! Jenny oddała za to życie.
— Kiedy to draństwo zadziała?! — pieklił się Will.
Gerald Skibbow przestał walić w pokrywę. Wieko zasnuło się nieprzeniknioną czernią.
Will jęknął z ulgą.
Ralph teraz dopiero zauważył, że trzyma się z lękiem wspornika. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby Skibbow wyrwał się na wolność.
— Przekażcie kapitanowi, że jesteśmy gotowi — rzekł zmęczonym głosem. — Musimy jak najszybciej dostarczyć go na Ombey.