11

Boston przeszedł w ręce opętanych, choć szybko topniejąca grupa władz wojskowych Norfolku nie chciała pogodzić się z faktami.

Edmund Rigby wyjrzał przez hotelowe okno, omiatając spojrzeniem spadziste łupkowe dachy stolicy prowincji. Płomienie nadal buchały w peryferyjnych dystryktach, gdzie oddziały milicji próbowały przełamać barykady rewolucjonistów. Zeszłej nocy okręt wojenny Floty ostrzelał maserem plac targowy Devonshire. W niespełna sekundę granitowa kostka brukowa przeistoczyła się w błyszczące jezioro lawy. Nawet teraz, mimo że powierzchnia skrzepła i ściemniała, można byłoby piec mięso w żarze. Podczas demonstracji siły plac był wyludniony. Pokaz potęgi wojska: wy tam, na dole, mrówcze plemię rozlazłe po brudnej ziemi, a my w górze, anioły, władcy życia i śmierci. Tymczasem opętani szydzili z krążących na niebie statków, które były bezużytecznym złomem, gdy pozbawiono je celów. Owszem, dysponowały odpowiednią siłą rażenia, lecz odwieczny dylemat wyboru mniejszego zła paraliżował palce na przyciskach spustowych. Każdy rząd musiał spuścić z tonu, gdy w grę wchodzili zakładnicy. Statki kosmiczne już dawno bluznęłyby niszczycielskim ogniem. Oficerowie pragnęli zmieść z powierzchni idyllicznej planety ohydnych, nikczemnych anarchistów i wywrotowców, jednakże nie zdołano wyprowadzić z miasta jego przyzwoitych mieszkańców, kobiet, dzieci i Bogu ducha winnych staruszków. Oficerowie Floty i przedstawiciele rządu planety sądzili, że borykają się ze zwyczajną rewoltą, przewrotem politycznym, a owce wciąż są pomieszane z wilkami. Dumne anioły na orbicie miały związane ręce.

Nawet jeśli coś podejrzewali — jeśli zaczynali dawać wiarę przekazywanym z ust do ust plotkom o okropieństwach i rzeziach — nic już nie mogli zdziałać. Do rozruchów doszło nie tylko w Bostonie, po prostu to miasto było pierwsze. Dzięki Edmundowi Rigby’emu zalążki powstania rozwijały się na wszystkich wyspach planety, gdzie szajki opętanych anektowały coraz szersze rzesze tubylców. Niegdyś służył w randze kapitana w australijskich oddziałach piechoty morskiej, zanim po wejściu na minę przeciwpiechotną w 1971 roku w Wietnamie stracił życie. Nauczył się jednak taktyki walki, a nawet studiował w Oficerskiej Szkole Marynarki Wojennej w Dartmouth. A tymczasem to rozległe, kosmiczne imperium skonfederowanych planet, mimo niewiarygodnych osiągnięć technicznych, niewiele się różniło od Ziemi, na której kiedyś mieszkał.

Dawne metody stosowane przez partyzantów z Vietcongu sprawdzały się i tutaj, a on znał je na pamięć. Gdy statki kupieckie po letnim przesileniu opuściły Norfolk, za nadrzędny cel postawił sobie przejęcie kontroli nad planetą.

Odkąd tu przybył, nie brakowało mu pracy. Babrał się w krwi, zniewalał strachem i rozgrzebywał paskudztwa ukryte w sercu każdej ludzkiej istoty. Żyjącej, martwej… bądź uwięzionej między życiem a śmiercią.

Zamknął oczy, jakby chciał uciec od wspomnień ostatnich tygodni, zapomnieć o swym losie. Nie znalazł jednak wytchnienia. W jego myślach zmaterializował się hotel, utkane z cienia ściany i stropy.

Ludzie, jedni i drudzy, poruszali się ospale po luksusowych pokojach i szerokich korytarzach, gdzie krzyżowały się zniekształcone echa śmiechów i rozpaczliwych wrzasków. A po drugiej stronie, za zasłoną cieni, zawsze one: zaświaty. Tłum kotłujących się dusz żebrzących o wybawienie z niebytu. Przymilne, zwodnicze obietnice: będę twoim niewolnikiem, będę kochankiem, wyznawcą. Wszystko, byle tylko wrócić.

Edmund Rigby zadrżał z obrzydzenia. Boże, proszę, kiedy już zabierzemy Norfolk z tego wszechświata, niech będzie ukryty również przed zaświatami. Pozwól mi znaleźć spokój, niech to się wreszcie skończy.

Trzech jego poruczników, których wybrał spośród nowo opętanych o nieugiętej woli, wlekło korytarzem jeńca. Rigby napiął ramiona, aby wzbierająca w nim moc dała jego postaci dostojeństwo i siłę, a przy okazji mundur Napoleona. Odwrócił się do drzwi.

Wpadli do środka, rechocząc i dowcipkując — nieokrzesańcy wychowani w ulicznym rynsztoku, gdzie tupet i grubiaństwo uchodziły za narzędzia władzy. Edmund Rigby powitał ich jednak uprzejmym uśmiechem.

Grant Kavanagh został pchnięty na ziemię; broczył krwią z ran na twarzy i rękach, a jego piękny milicyjny mundur był cały ubłocony i potargany. Mimo to nie chciał się ukorzyć. Edmund Rigby czuł do niego szacunek, ale i smutek. Ten człowiek, który tak wierzył w Boga i swoje siły, wydawał się niełatwym orzechem do zgryzienia.

Wielka szkoda, pomyślał. Czemuż oni nie chcieli się po prostu poddawać?

— Mały prezent dla ciebie, Edmundzie — rzekł Iqabl Geertz.

Przybrał wygląd gula: niemal szara skóra, wpadnięte policzki, gałki oczne całkowicie czerwone, czarne ubranie na kościstym ciele. — Jeden z tych wielmożnych panków. Stawiał się. Pewnie jakaś ważna figura.

Ucharakteryzowany na lwa Don Padwick warknął groźnie. Grant Kavanagh wzdrygnął się, kiedy wielka płowa bestia opadła na cztery łapy i podeszła do niego, chlastając ogonem.

— Pojmaliśmy cały oddział — oznajmił spokojnie Chen Tambiah. — To już niedobitki milicji, które kręcą się po mieście. Ale ponieśliśmy ciężkie straty. Ośmiu naszych wybrało się z powrotem w zaświaty. — Śniady elegancik ubrany w staroświeckie, pomarańczowoczarne jedwabie, spojrzał z respektem na Granta Kavanagha. — To urodzony dowódca.

— No, proszę — mruknął Edmund Rigby.

Iqabl Geertz oblizał wargi długim, żółtawym językiem.

— W końcowym rozrachunku to i tak się nie liczy. Teraz należy do nas. Zrobimy z nim, co nam się spodoba. A wiemy, czego chcemy.

Grant Kavanagh popatrzył nań wrogo jednym okiem.

— Ty parszywy śmierdzielu, kiedy wystrzelamy twoich kolesiów i będzie już po wszystkim, gołymi rękami wyrwę ci z ciała te zboczone chromosomy.

— Ojej, jakiś ty męski, jaki odważny — zadrwił Iąabl Geertz teatralnie zniewieściałym głosem.

— Dość tego — powiedział Edmund Rigby. — Walczyłeś dzielnie — zwrócił się do Granta — ale to już koniec.

— Nonsens! Jeśli myślicie, że pozwolę, by faszystowskie świnie zajęły świat, który moi przodkowie zbudowali w takim trudzie, to mnie jeszcze nie znacie!

— I już nie poznamy — rzekł Rigby. — Niestety.

— Oczywiście, czterech na jednego! — Grant Kavanagh zatrząsł się ze strachu, kiedy Don Padwick przycisnął mu żebra łapą opatrzoną długimi pazurami.

Edmund Rigby położył rękę na głowie jeńca, człowieka rozwścieczonego i niespotykanie upartego. Poczuł się osłabiony. Jego fantazyjny mundur zamigotał, ukazując pod spodem zwykłą bluzę wojskową. W zaświatach dusze wrzeszczały, cisnąc się do płomienia jego mocy, kiedy zaczął ją przyzywać.

— Nie opieraj mi się — powiedział, choć nie łudził się, że zostanie wysłuchany.

— Chrzań się! — prychnął Grant.

Edmund Rigby słyszał błagalne chóry podłych, drapieżnych dusz. Odkąd wrócił, nie mógł się od nich uwolnić, dlatego w takich chwilach opadało go znużenie. Tyle zadanego bez litości bólu i cierpienia. Początkowo śmiał się i bawił strachem. Teraz po prostu czekał na koniec.

Zawahał się, a wtedy dusza, którą więził w głębokiej ciemnicy swego umysłu, poruszyła się.

— Są sposoby. — Pokazała mu je, jak zawsze posłuszna swemu ciemiężycielowi. — Są sposoby, żeby szybko złamać Granta Kavanagha. Sposoby, które zmuszą każde ciało do uległości.

Wrażenia płynące od więźnia rozpalały w nim brudną i nieokiełznaną żądzę.

— Stanowią naszą nieodłączną część — dodała szeptem dusza.

— Wszystkich nas łączy jedna wstydliwa tajemnica: na dnie naszych serc chowa się wężowa bestia. Czy dokonałbyś tylu pożytecznych rzeczy, gdybyś nie dał jej swobody?

Edmund Rigby z drżeniem popuścił wodze pragnieniu, pozwolił mu zająć miejsce jego własnych obaw i obrzydzenia. Teraz było mu łatwiej. Łatwiej okaleczyć Granta. Łatwiej nurzać się w bestialstwie, na które jego podwładni patrzyli z przestrachem. Łatwiej karmić żądze. Karmić je do przesytu.

Czuł się świetnie, bo nic go nie krępowało. Całkowita, nieograniczona wolność. Niewyżyta żądza wrzała w jego sercu. Niewysłowione potworności, które musiał znosić Grant Kavanagh, radowały umysł, dawały rozkosz.

Iqabl Geertz i Chen Tambiah krzyczeli, żeby przestał. Miał ich jednak za śmieci.

Dusze cofały się ze strachu przed tym, co promieniowało od niego w zaświaty.

— Widzisz, jakie są słabe? Dużo słabsze od nas. Razem damy abie z nimi radę.

Czy to był jego głos?

A horror wciąż trwał. Nie dało się od niego uciec. Ta druga dusza wysunęła się zbyt daleko, musiał teraz jej pilnować. Wytrwać jrzy niej do straszliwego końca. Czasem próbował sprzeciwiać się, przepełniony zgrozą.

— Ale ty przecież sam to robisz — powiedziała uwięziona lusza.

— Nie. Ty!

— Ja ci tylko pokazałem sposób. Sam tego chciałeś. Pragnienie wyszło od ciebie, zrodziło się z twojej tęsknoty.

— Nigdy nie tęskniłem za czymś takim!

— Tęskniłeś. Po raz pierwszy zdałeś się na instynkt. W każdym z nas siedzi wężowa bestia. Pogódź się z nią, a znajdziesz ukojenie.

Jareszcie siebie poznasz.

— Mylisz się. Ja taki nie jestem!

— Ależ jesteś. Tylko popatrz, co robisz.

— Nie! — Edmund Rigby odsunął się od swego dzieła. Uciekał byle dalej, byle prędzej, jakby determinacja mogła zaświadczyć o jego niewinności. Zamknął się przed okropieństwami świata w owej pustej krypcie, która czekała na niego w otchłani umysłu, gdzie nie było światła, hałasu, smaku. W sanktuarium o niewidzialnych ścianach. Bez wyjścia.

— I tam już zostaniesz, przywiązany do mnie na zawsze.

Quinn Dexter otworzył oczy. Trzej opętani cofali się przed nim z lękiem; zrezygnowali ze swej egzotycznej powierzchowności, odsłaniając poszarzałe twarze. Dotąd bezgranicznie ufali w swą potęgę, lecz teraz ogarnęło ich zwątpienie. Na dywanie, wśród szczyn i krzepnącej krwi, drgawki wstrząsały zmaltretowanym ciałem Granta Kavanagha, gdy mieszkająca w nim teraz dusza dzielnie próbowała zaleczyć potworne rany.

Głęboko w sobie Quinn posłyszał ciche pojękiwanie Edmunda Rigby’ego. Uśmiechnął się obłudnie do swej struchlałej widowni.

— Powróciłem — rzekł cicho, wznosząc ręce w geście dziękczynienia. — Z półciemności, umocniony mrokiem, jak przystało na szczerego wyznawcę. Ten, który mnie opętał, był pełen słabości, bał się wężowej bestii. Teraz jest we mnie. Płacze i jęczy, ponieważ nie chciał dopuścić do głosu swej prawdziwej natury. Dostał nauczkę. Boży Brat wskazał mi drogę i uświadomił, że noc nie będzie straszna dla tych, którzy zgodnie z jego nakazem pokochają swą prawdziwą istotę. Szkoda, że tak niewielu go słucha. A wy co?

Słuchacie?

Iąabl Geertz, Don Padwick i Chen Tambiah próbowali rozpaczliwie połączyć swe energistyczne moce, aby wygnać w zaświaty groźnego obłąkańca. Quinn wybuchnął gromkim śmiechem, stojąc niewzruszenie w spokojnym centrum spektakularnej burzy ognistych wyładowań. Oślepiające bicze czystej elektryczności strzelały w ściany, sufit i podłogę niczym szpony oszalałego gryfa. Żaden nie mógł wyrządzić mu krzywdy, póki otaczał go kokon świetlistej fioletowej mgiełki.

Błyskawice przestały przemykać po pokoju, znikając z sykiem i trzaskiem za osmalonymi meblami i w ciałach niewydarzonych gromowładców. W czarnym pomieszczeniu gęsto było od dymu, płomyki ognia wgryzały się żarłocznie w pościel i strzępy zasłon.

Quinn zapragnął zemsty.

Upadli na ziemię. Komórki ich ciał przeobrażały się zgodnie z jego perwersyjnymi życzeniami, niszcząc własny organizm. Patrzył beznamiętnie, jak przerażone i poniżone dusze, krzycząc ostrzegawczo, uciekają w zaświaty, jak najdalej od potwornie zdeformowanych ciał. Po nich również dusze trzymane dotąd na uwięzi porzuciły zmaltretowaną cielesną powłokę.

Ciało Granta Kavanagha jęknęło na podłodze, pętająca je dusza spojrzała na Quinna ze zgrozą w oczach. Najgorsze pęknięcia i rozcięcia już się zaleczyły, pozostawiając po sobie delikatną różową siatkę blizn.

— Jak się nazywasz? — zapytał Quinn.

— Luca Komar.

— Widziałeś, co z nimi zrobiłem?

— O Boże, widziałem. — Gdy pochylił głowę, żółć podeszła mu pod gardło.

— To były po prostu mięczaki, Luca. Niewydarzone ciamajdy.

Ani krzty prawdziwej wiary. W przeciwieństwie do mnie. — Quinn wziął głęboki oddech, powściągając zbyt wybujałe myśli. Jego mundur wojskowy rozdął się w powłóczystą kapłańską szatę, tkanina przybrała smoliście czarny kolor. — Masz w sobie wiarę, Luca?

— Tak, tak. Mam wiarę. Naprawdę.

— Chcesz, żebym opowiedział ci o wężowej bestii? Chcesz wejrzeć do swego serca i odzyskać wolność?

— Proszę, opowiedz. Chcę być wolny.

— A więc dobrze. To chyba moje główne zadanie teraz, gdy spełniają się przepowiednie. Zmarli powstają, by stoczyć ostatni bój z żywymi i bliska jest już godzina nadejścia Nosiciela Światła. To jego siła daje mi natchnienie, Luca. Zawierzyłem mu i dlatego wróciłem, ja jeden spośród milionów opętanych. To mnie Boży Brat uczynił swoim mesjaszem.


* * *

W miejscu, gdzie rzeka wpływała do Juliffe, jej koryto miało sto trzydzieści metrów szerokości. Teraz nad obu brzegami leżały osady, których zabudowania błyszczały w bezpiecznych enklawach białego światła. Chas Paske zdążył przywyknąć do baśniowych obrazów idyllicznych wioseczek, gdzie życie płynęło jak we śnie.

Minął ich osiem albo dziewięć, posuwając się wolno z nurtem rzeki. Wszystkie wyglądały tak samo nierealnie.

Zobaczywszy przed sobą dwie bliźniacze świetliste kopuły, skierował łódeczkę z powrotem na środek rzeki, przebijając się cal po calu przez grubą warstwą zlepionych liści roślin wodnych. Teraz płynął w wąskim korytarzu czerwonego światła miedzy dwoma kręgami białego blasku. Rozciągnął się na dnie łodzi i leżał nieruchomo.

Był w kiepskim stanie. Praca przy odkażaniu krwi już dawno nadwątliła możliwości pakietów nanoopatrunku; teraz mogły co najwyżej nie dopuszczać do wylewu w uszkodzonych naczyniach krwionośnych. Neuronowy nanosystem wciąż podtrzymywał blokady analgetyczne, dzięki czemu nie czuł bólu. To go jednak me wybawiało od dolegliwości. Z wolna jego ciało ogarniał bezwład, biorący swój początek w okaleczonej nodze. Ubywało mu sił. Każdy ruch przychodził teraz z wielkim trudem, mięśnie reagowały gnuśnie, jak u starca. Wielokrotnie w ciągu ostatnich godzin tułów i ramiona trzęsły się spazmatycznie. Nanosystem nie umiał poradzić sobie z drgawkami. Chas spoczywał więc na dnie łódki ze wzrokiem utkwionym w pulsującej czerwonej chmurze, czekając na ponowne nadejście znienawidzonych konwulsji.

Bywało, że przyglądał się sobie jakby z lotu ptaka — niepozornej czarnej postaci leżącej na wznak w okazałej łodzi wiosłowej (identycznej do tej, którą odwiązał od nabrzeża), płynącej białą rzeką, która niknie w niezbadanej dali. Oprócz niej nic nie było, drzew ani nawet brzegów — wiła się samotnie na czerwonym niebie niczym jedwabna wstążka rozpostarta na wietrze. Daleko z przodu ułudnym, zwodniczym blaskiem mrugała gwiazda. Na granicy słyszalności dolatywały zewsząd urywane głosy. Był pewien, że mówią o nim, chociaż nie mógł wyłapać całych wyrazów. W ich tonie pobrzmiewała jednak niechęć i pogarda.

Czuł, że to nie są tylko majaki.

Aby skrócić sobie czas, wspominał dawne misje, kolegów, zwycięskie bitwy i dotkliwe porażki. Zazwyczaj nie wiedział, za kogo nadstawia pierś, z kim walczy i czy po słusznej stronie. W gruncie rzeczy nic go to nie obchodziło: najemnika, dziwkę specjalizującą się w przemocy, zniszczeniu i śmierci. Walczył za pieniądze bogaczy, przedsiębiorstw, a czasem również rządów. Nie kierował się w życiu kategoriami dobra i zła. W tym względzie nie musiał się niczym martwić: wszelkie decyzje podejmowali inni.

Wciąż dalej i dalej niosła go rzeka, owa biała wstęga rozpięta na czerwonym firmamencie. Podróż odzwierciedlała jego życie. Widział, co jest za nim, i widział, dokąd zmierza. Początek drogi me różnił się od celu. Nie mógł się już zatrzymać. Chyba żeby wyskoczył, pogrążył się w bezdennych odmętach czerwonego nieba.

To i tak się stanie, pomyślał. Nie było sensu się spieszyć.

Determinacja wciąż go nie opuszczała; nie użalał się nad swoim losem ani nie przejmował zanadto ranami. Cieszył się, że dotrwa mężnie do samego końca. Gwiazda błyszczała jasno niczym wielka fotografia słońca. Wydawała się bliższa.

Nie, to nie były tylko majaki.

Gdy ocknął się i zadygotał, cała łódka zakołysała się niebezpiecznie na wodzie. Wioski strzegące ujścia dopływu zostały już w tyle. Otaczały go wody Juliffe. Nie widział Bagna Hultaina na północnym brzegu. Czuł się jak na bezkresnym oceanie. Oceanie przykrytym dywanem śnieżnych lilii, które były wszędzie, gdzie tylko sięgał jego udoskonalony wzrok. Tutaj spełniał się cel ich wielodniowej wędrówki. Leżąc w czterech lub pięciu ściśniętych warstwach, tworzyły grubą kołdrę z gnijących, pozlepianych liści.

Doskonale odbijały krwiste światło padające z chmury, przez co świat jawił się jako czerwona bezwymiarowa mgławica.

Rachityczna łódeczka trzęsła się i skrzypiała, kiedy prąd rzeki wciskał ją głębiej w roślinną pulpę. Chas uchwycił się kurczowo burty. Najadł się strachu, kiedy coś rozerwało się z trzaskiem przy dziobie, lecz dzięki swemu małemu zanurzeniu łódka nie została wessana do środka, a wypchnięta na wierzch. Płynęła już nie tyle na wodzie, ile na patynie zgniłych liści.

Mimo swego niewyobrażalnego ciężaru śnieżne lilie w żaden sposób nie spowalniały żelaznego nurtu rzeki. Łódka przyspieszała, oddalając się od prawie nieprzerwanego łańcucha wsi i miasteczek na południowym brzegu.

Zyskawszy pewność, że nie wyląduje w wodzie, Chas zwolnił uchwyt i osunął się na dno łódki, ciężko dysząc z wysiłku. Daleko z przodu w gigantycznej powłoce czerwonych chmur szalał świetlisty pomarańczowy cyklon z wklęsłym wnętrzem i niewidocznym z tej odległości wierzchołkiem. Wokół krawędzi ogromne płaty stratusa odrywały się od jednorodnej warstwy chmur, wznosząc się spiralami w sennym korowodzie. Wir powietrzny o średnicy co najmniej dwudziestu kilometrów u podstawy przebijał się wąskim końcem na drugą stronę nieba.

Chas zauważył, że ów żywy pomarańczowy odcień nadaje wirowi ostre światło wypływające z jego tajemniczych głębin. Poniżej w baśniowym wręcz blasku pławiło się miasto Durringham.


* * *

Gaura wpłynął przez luk przejściowy na mostek „Lady Makbet”. Starał się nie ruszać gwałtownie szyją i rękami; całe ciało miał potwornie obolałe. I tak uważał się za szczęściarza, że nic sobie nie złamał, gdy statek wykonywał ostatni karkołomny manewr hamowania. Nawet patrząc na okręty wojenne atakujące stację, nie czuł się tak nieskończenie bezradny, jak wówczas kiedy leżał wciśnięty w trzeszczące poszycie pokładu mieszkalnego: wyginały mu się żebra, a przed oczami powiększały czarne plamy. Trzy razy słyszał chrupot pękającej kości i towarzyszący temu mentalny jęk — w takich warunkach żaden dźwięk nie przechodził przez usta. Edeniści dzielnie trzymali się razem: łączyli umysły, dzieląc się bólem, dzięki czemu wydawał się łatwiejszy do zniesienia.

Kiedy już było po wszystkim, nie tylko on wycierał łzy z oczu.

Aethra pilnie śledził i przekazywał im w obrazach brawurowe wtargnięcie statku do pierścienia. Po raz drugi w ciągu godziny Gaura spodziewał się, że to już koniec. Tymczasem gazy z dysz wylotowych statku kosmicznego unicestwiły bryły skalne, co skutecznie zażegnało groźbę kolizji. Ponadto dowódca doskonale dobrał prędkości (ponownie w ciągu jednej godziny), umieszczając pojazd na orbicie kołowej precyzyjnie pośrodku pierścienia. Kilka sekund później rój podpocisków i wrogich os bojowych eksplodował w wielkiej postrzępionej chmurze ognia. Żaden z myśliwców nie przedostał się dalej niż na sto metrów w głąb pierścienia.

Gaura był świadkiem zdumiewającego pokazu pilotażu, teraz więc palii się, by poznać człowieka, który tak znakomicie panował nad statkiem. Nawet jastrzębie nie współpracowały lepiej ze swymi dowódcami.

Na zaczepie przy jednej z konsolet stały trzy osoby, dwaj mężczyźni i kobieta, pogrążone w cichej rozmowie. Gaura bynajmniej się nie uspokoił, spostrzegłszy, że to właśnie najmłodszy z całej trójki, mężczyzna o dość pospolitych rysach twarzy, nosi na ramieniu kapitańską gwiazdę. Spodziewał się zobaczyć kogoś… innego.

— Tylko bez uprzedzeń — upomniała go Tiya. Większość edenistów patrzyła na wnętrze kabiny za pośrednictwem jego zmysłów. — Dowódcy jastrzębi zaczynają latać już w wieku osiemnastu lat.

— A czy ja coś mówiłem? — wytknął jej łagodnie Gaura.

Minął pierścień foteli amortyzacyjnych i postawił stopy na zaczepach podłogi. — Kapitan Calvert?

Młodzieniec wzruszył ramionami.

— W zasadzie to Joshua.

Gaura bał się, że wzbierające w nim emocje zaraz znajdą swe ujście.

— Dziękuję, Joshua. Jesteśmy ci wszyscy niewymownie wdzięczni.

Joshua skinął lekko głową z delikatnym rumieńcem na policzkach. Stojąca obok kobieta zauważyła jego zakłopotanie i uśmiechnęła się pod nosem.

— No, proszę — powiedziała Tiya. — Młodzieniec, jakich wielu, choć wyjątkowo utalentowany. Podoba mi się.

Joshua przedstawił Sarę i Dahybiego, a następnie przeprosił za niewygody.

— Nie było wyjścia, musiałem zatrzymać się wewnątrz pierścienia. Gdybyśmy się przebili na południe od ekliptyki, tamte statki by nas zobaczyły i wkrótce mielibyśmy je na ogonie. Utorowałyby sobie drogę silnikami tak samo jak my, a wtedy ich osy bojowe zrobiłyby z nami porządek.

— Nie miałem zamiaru się skarżyć. Właściwie to wszyscy się dziwimy, że jeszcze żyjemy.

— Twoi ludzie jakoś się trzymają?

— Liatri, która jest lekarzem, twierdzi, że nikt z nas nie odniósł śmiertelnych obrażeń. Melvyn Ducharme pomaga jej badać rannych w kabinie operacyjnej. Analiza funkcji fizjologicznych wykazała dotychczas kilka złamanych kości i mnóstwo naciągniętych mięśni.

Bała się najbardziej uszkodzeń błon wewnętrznych, które wymagają szybkiego leczenia. Melvyn Ducharme składa już blok procesorowy, mogący połączyć ją z waszymi pakietami nanoopatrunku.

Joshua zmarszczył czoło, skonsternowany.

— Nasze pakiety opatrunkowe używają technobiotycznych procesorów — wyjaśnił Gaura.

— Aha, no tak.

— Liatri mówi, że damy sobie radę, chociaż trzeba będzie poczekać ze dwa tygodnie, nim poznikają sińce.

— Nie tylko wam się dostało — skrzywiła się Sara. — Powinieneś zobaczyć, gdzie ja mam siniaki.

Joshua obrzucił ją łakomym wzrokiem.

— Obiecankicacanki.

— Pokazałeś, Joshua, że jesteś niewiarygodnie dobrym pilotem — rzekł Gaura. — Ta ucieczka przed dwoma statkami…

— Mam to we krwi — odparł tonem nie tak do końca żartobliwym. — Cieszę się, że mogłem w czymś pomóc. Dopiero teraz wiem, że nie przyleciałem do tego układu planetarnego nadaremnie.

— Na co czekasz? — ponagliła go Tiya. — Pytaj.

— A jeśli załatwia tu jakieś ciemne sprawki? Nie zapominaj, że miał na pokładzie osy bojowe. Będziemy musieli to potwierdzić.

— W takim razie do dupy z prawem, przytrafi nam się utrata pamięci. No, pytaj wreszcie.

Gaura uśmiechnął się niepewnie.

— Joshua, kim wy naprawdę jesteście? To znaczy… co robicie w tym układzie?

— Hm… dobre pytanie. Teoretycznie „Lady Makbet” wchodzi w skład floty statków kosmicznych wynajętych przez rząd Lalonde, aby przywrócić porządek na planecie. Eskadra Sił Powietrznych Konfederacji widzi to jednak w innym świetle i zamierza nas aresztować.

— Eskadra Sił Powietrznych?

Joshua westchnął teatralnie i zaczął wyjaśniać sytuację.

Edeniści stłoczeni w kabinie mieszkalnej modułu D, służącej też jako sala operacyjna, słuchali z mieszaniną trwogi i zakłopotania.

— Aż strach myśleć, co może zdziałać taka sekwestracja — podsumował Gaura połączone odczucia edenistów.

— Trzeba było zobaczyć tę czerwoną chmurę — rzekł Joshua.

— Na jej wspomnienie aż mi ciarki chodzą po skórze. Instynkt mówi mi wyraźnie, że coś jest z nią nie w porządku.

Gaura wskazał na konsoletę, przy której rozmawiali; holoekran wyświetlał niebieskie i żółte zbiory danych.

— I co teraz z nami będzie?

— Gram na zwłokę. — Joshua przesłał rozkaz do procesora konsolety. Holoekran pokazał obraz nadsyłany przez zespół zewnętrznych czujników, rozległą ciemną powierzchnię pobrużdżonej skały. Niepodobna było połapać się w skali. — Widzicie? To największa cząstka pierścienia, jaką mogłem znaleźć na poczekaniu, bryła litego kamienia o średnicy dwustu pięćdziesięciu metrów.

Znajduje się dwadzieścia pięć kilometrów od północnego krańca pierścienia. Trzymamy się tuż pod nią, i to dosłownie. Przedni kadłub statku ma trzy metry do skały. Warlow i Ashly wyszli na zewnątrz, żeby wbić bolce w kamień. Dzięki temu przywiążemy „Lady Makbet” linami z włókna silikonowego i nie będę musiał używać silników korekcyjnych. Kiedy pierścień się trochę ustabilizuje, „Gramine” i „Maranta” od razu zauważą strumień jonów. Nasze elektroniczne systemy pokładowe spełniają co prawda standardy niskiej emisyjności, ale ta tarcza daje nam absolutną pewność, że nie wypatrzy nas tu żaden czujnik. No i może wchłonąć ciepło, które wypromieniowujemy. Nastawiłem panele termozrzutu, żeby kierowały nadmiar ciepła bezpośrednio na skałę. Upłyną miesiące, nim się na wskroś nagrzeje. Wyłączyliśmy wszystkie silniki i pięć głównych generatorów termonuklearnych, więc powodujemy znikome zaburzenie pola magnetycznego. Mamy zasilanie z jednego rezerwowego generatora, który jest dobrze osłonięty przez kadłub. Biorąc to wszystko pod uwagę, jesteśmy tu całkiem bezpieczni. „Maranta” i „Gramine” nigdy nas nie wypatrzą, póki utrzymują pozycję na północ od pierścienia.

— A jeśli któryś z nich przemieści się na południe?

— Od południowego krańca dzieli nas pięćdziesiąt pięć kilometrów okruchów skalnych. Jestem przygotowany na takie ryzyko, zwłaszcza że pierścień jest teraz aktywny termicznie i elektrycznie.

— Rozumiem. Jak długo możemy tu zostać?

Joshua zasępił się.

— Trudno powiedzieć. W tej chwili mamy do Murory tylko sto siedemdziesiąt tysięcy kilometrów, a „Lady Makbet” musi odsunąć się na dwieście tysięcy, żeby wykonać skok. A więc jeśli chcemy uciekać, to albo zaczekamy, aż „Maranta” i „Gramine” odpuszczą sobie i polecą w swoją stronę, albo wykorzystamy moment, kiedy przyjęta metoda poszukiwań na tyle ich od siebie oddali, że będzie można zaryzykować start do punktu o współrzędnych skoku.

W każdym razie trochę tu postoimy. Przynajmniej kilka tygodni.

— Rozumiem. Macie dość żywności i paliwa, żeby tak długo tu siedzieć?

— Owszem, zostało tylko czterdzieści siedem procent zapasu helu i deuteru: manewry przy dużych przyspieszeniach pochłaniają od cholery paliwa. Jednak przy obecnym zużyciu wystarczy nam go na lata. Tym się nie przejmujmy. Gorzej, że musimy czujnie przyglądać się naszym systemom regulacji składu powietrza. Mamy na pokładzie dodatkowych trzydzieści sześć osób. Ogranicza nas też zapas żywności, którą trzeba ściśle racjonować. W tej sytuacji lepiej nie wyciągać dzieci z kapsuł zerowych.

— Oczywiście. Dla nich to i tak lepiej, że tam pozostaną. Tylko co z waszymi najemnikami?

Joshua spojrzał z zakłopotaniem na Sarę.

— Nie jesteśmy w stanie im pomóc. Ale to zaprawieni w bojach twardziele. Jeśli ktoś tam może przetrwać, to na pewno oni.

— W porządku, lecz gdy nadarzy się okazja do powrotu, nie wahajcie się ze względu na nas.

— To się jeszcze zobaczy. Trudno będzie skakać na Lalonde z „Marantą” i „Gramine” na ogonie. Najchętniej to bym poczekał, aż opuszczą orbitę Murory. Musimy śledzić ich ruchy i to jest teraz nasze największe zmartwienie. Jak tu wchodziłeś, rozmawialiśmy właśnie o zamontowaniu zespołu czujników po drugiej stronie skały. Wiemy, że gdzieś tam są, bo zanim się schowaliśmy, zobaczyliśmy błysk jonowych silników sterujących. Mamy ten sam problem co oni: w pierścieniu diabelnie trudno teraz coś zobaczyć. Bez wiarygodnych informacji kiepsko widzę nasze szansę.

— Tak? — Gaura uśmiechnął się radośnie. — Chyba mógłbym wam pomóc. Aethra? Widzisz te dwa statki, które nas zaatakowały?

— Widzę — odparł habitat. — Znajdują się tuż nad północną powierzchnią pierścienia.

W myślach edenisty ukazał się obraz mrocznej, niemal wyzutej z kolorów płaszczyzny pierścienia, który zdawał się rozcinać na pół olbrzymią planetę. Zewnętrzne komórki sensytywne habitatu dostrzegały szeroką strefę wzburzoną przez ciepło i pole elektryczne.

Zaraz nad nią dwa blade punkciki mrugały silnikami korekcyjnymi, malując w przestrzeni barwne tatuaże.

— Wspaniale. Aethra je widzi.

Joshua wypogodził się.

— Jezu, to cudowna wiadomość! A więc są tam jeszcze?

— Są.

— Co z Aethra? — zapytał trochę poniewczasie.

— Najbardziej ucierpiała powłoka, lecz wewnątrz habitatu nie nastąpiły żadne katastrofalne zniszczenia, funkcjonują wszystkie najważniejsze narządy. Trzeba jednak dokonać wielu napraw, zanim będzie możliwy dalszy jego wzrost. Wspomnienia moich przyjaciół, tych zabitych podczas ataku, zostały dołączone do osobowości habitatu.

— Zawsze to coś.

— Zgadza się.

— Czy Aethra może nam podać dokładną pozycję obu statków? Jeśli zechce nas informować na bieżąco, to będę wiedział, kiedy zaryzykować wyjście z ukrycia.

— Mogę ci pomóc bardziej, niż myślisz. — Z wewnętrznej kieszonki kombinezonu Gaura wyciągnął blok procesorowy. W czasie lotu delikatne plastikowe urządzenie w kształcie prostokąta wycisnęło wyraźny żółtozielony siniec na piersi edenisty. — Aethra może komunikować się za pośrednictwem technobiotycznych procesorów. Jeżeli podłączysz ten blok do komputera pokładowego, sam będziesz mógł oglądać nadsyłane obrazy. A statki, które na nas polują, nigdy się o tym nie dowiedzą. Nie da się przechwycić wiadomości afinicznej.

— Fenomenalnie. — Joshua przyjął blok: nieco mniejszy niż model wyprodukowany przez Kulu Corporation, którego sam dotąd używał. — Sara, popracuj nad interfejsem. Chcę, żebyś jak najszybciej połączyła Aethrę z zespołem procesorów nawigacyjnych.

— Uwinę się w mgnieniu oka. — Porwała urządzenie z jego dłoni i skontaktowała się datawizyjnie z pokładowym rdzeniem pamięciowym, wybierając odpowiednią listę modułów elektronicznych i programów interfejsowych.

Edenista zarządzający stacją kosmiczną ciągle jednak wyglądał na załamanego.

— Pewnie nie wiesz, ale my przybywamy z Tranquillity — powiedział Joshua. — To port macierzysty „Lady Makbet”.

Gaura spojrzał na niego z błyskiem zaskoczenia w oczach.

— Naprawdę?

— Tam się urodziłem i tam całe życie mieszkałem, więc umiem dostrzec piękno w habitatach. I nie mam tu tylko na myśli ich zewnętrznego wyglądu. Dlatego bardziej niż większość adamistów rozumiem, co teraz czujecie. Ale nie martwcie się. Jakoś z tego wyjdziemy, a wtedy wrócimy z pomocą dla Aethry, no i dla Lalonde. Potrzeba nam jedynie czasu, a jego na szczęście mamy pod dostatkiem.


* * *

— To znaczy, że nie jesteście żołnierzami piechoty Sił Powietrznych Konfederacji? — zapytał Horst, starając się ukryć rozczarowanie.

— Przykro mi, ojcze, ale nie — odparł Reza. — LDC wynajęło nas do przeprowadzenia zwiadu w hrabstwach nad Quallheimem.

Mieliśmy się dowiedzieć, co tu się dzieje. Chyba można powiedzieć, że nam się udało.

— No, tak… — Horst rozejrzał się po skąpo urządzonej sali w wieży mieszkalnej Tyrataków. Pałeczka świetlna rozjaśniała okrągłe ściany, wydobywając z gęstego cienia fragmenty ciemnoszarych łuków. Czerwone światło nie mogło wedrzeć się do środka, choć promieniowało w wyciętym przez najemników otworze wejściowym. Pomimo ciepła Horst poczuł zimne dreszcze.

— Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — spytał Pat.

— Nie wiedziałem, że schroniliście się akurat w tej wieży.

Wczoraj rano wszyscy widzieliśmy, jak przylatują statki kosmiczne. A potem po południu był jakiś wybuch nad rzeką.

— Pewnie krokolew — zauważyła Ariadnę.

— Możliwe — rzekł Reza. — Mów dalej.

— Mały Ross widział zwierzę — ciągnął Horst. — Pomyślałem sobie, że należy pilnie obserwować sawannę. Nie było innego wyjścia, bo tamtego ranka po raz pierwszy oprócz statków pojawiła się jeszcze czerwona chmura. Zanim włożyłem na oczy modulator obrazu, po zwierzęciu został tylko dym. Ale ponieważ czegoś takiego opętani nigdy nie robią, pojechałem, żeby sprawdzić, co się stało.

Myślałem… Modliłem się, aby to było wojsko. Niestety, w trawie czaił się drugi przeklęty krokolew. Jechałem samym brzegiem rzeki, bo chciałem go ominąć. No i tak was spotkałem. Moich wybawców z woli bożej. — Uniósł nieznacznie kąciki ust w zwycięskim uśmiechu. — Bóg prowadzi nas zaiste tajemniczymi ścieżkami.

— To prawda — powiedział Reza. — Oba krokolwy musiały być parą.

— Chyba tak. Ale powiedzcie mi coś o statkach kosmicznych.

Czy mogą nas zabrać z tej okropnej planety? Widzieliśmy na niebie straszną bitwę, nim czerwona chmura zasłoniła widok.

— Sami nie wiemy, co właściwie działo się na orbicie. Niektóre nasze statki walczyły z eskadrą Sił Powietrznych.

— Wasze statki? Czemu miałyby walczyć z Flotą?

— Powiedziałem, że tylko niektóre. Opętani dostali się na orbitę w zdobytych kosmolotach, które wysadziły na kontynencie oddziały zwiadowcze. Zniewolili załogi i uprowadzili statki kosmiczne.

— Boże, ratuj! — Horst przeżegnał się. — Został tam jeszcze chociaż jeden statek?

— Nie ma już żadnych na orbicie.

Horst napił się apatycznie, z opadłymi ramionami, gorącej kawy z kartonu. Cóż za potworny cios, myślał z rozżaleniem: zobaczyć błysk wybawienia, które okazuje się jedynie złudzeniem. Boże litościwy, wysłuchaj mnie, błagam. Nie można pozwolić, by dzieci dłużej cierpiały. Po prostu nie można…

Russ siedział na kolanach Kelly. Potężni najemnicy trochę go onieśmielali, lecz z zadowoleniem patrzył na balsam, którym reporterka natarła jego odparzenia. Wygładziła wilgotne włosy na czole chłopczyka i uśmiechnęła się doń szeroko, podsuwając mu czekoladowy batonik.

— Musieliście wiele wycierpieć — zwróciła się do Horsta.

— Tak było. — Zerknął na Shauna Wallace’a, który stał daleko pod ścianą, odkąd on wszedł do wieży. — Diabeł rzucił klątwę na całą tę planetę. Widziałem tyle zła, tyle niewypowiedzianych okropności. A wśród tego odwagę. Nabrałem pokory wobec ducha człowieczego, który zdolny jest do zdumiewających aktów poświęcenia, jeśli wystawić go na ostateczną próbę. Odzyskałem wiarę w ludzi.

— Kiedyś cię poproszę, byś mi o tym opowiedział.

— Kelly jest reporterką — rzekł Sewell kpiarskim tonem. — Uważaj, bo i ona może kazać ci podpisać krwią cyrograf.

Popatrzyła ze złością na rosłego najemnika.

— Praca reportera nie jest zbrodnią w odróżnieniu do profesji niektórych ludzi.

— Z chęcią o tym porozmawiam, ale nie teraz — rzekł Horst.

— Dziękuję.

— Z nami będziesz w miarę bezpieczny, ojcze — stwierdził Reza. — Planujemy ruszyć na południe, uciec przed tą czerwoną chmurą. Możesz się cieszyć, bo za kilka dni spodziewamy się, że zabierze nas stąd pewien statek kosmiczny. Znajdzie się dla was miejsce na jednym z poduszkowców. Koniec waszej udręki.

Horst mruknął ze zdziwieniem, lecz gdy zdał sobie sprawę ze swego roztrzepania, raptownie odstawił karton z kawą.

— Boże święty, to ja wam jeszcze niczego nie powiedziałem!

Przepraszam, ta jazda musiała osłabić mój rozum. Do tego jeszcze dochodzą nieprzespane noce…

— Czego nam nie powiedziałeś? — wtrącił chłodno Reza.

— Kiedy zdarzyły się pierwsze opętania, zebrałem przy sobie wiele porzuconych dzieci. Mieszkamy wszyscy w chacie na sawannie. Moi podopieczni muszą być teraz przerażeni. Nie planowałem spędzać nocy poza domem.

Przez chwilę panowała grobowa cisza, przygłuszyła nawet gromy dobiegające od czerwonej chmury.

— Ile ich jest?

— Jeśli liczyć Russa, to dwadzieścia dziewięć.

— Cholerny, pieprzony świat!

Horst zmarszczył czoło i spojrzał znacząco na chłopca, który znad nie dojedzonego batonika obserwował trwożnie dowódcę najemników. Kelly przytuliła go mocniej do piersi.

— Co robimy? — zapytał Sal Yong.

Horst popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Musimy wrócić po nie poduszkowcami — powiedział bez ogródek. — Obawiam się, że moja poczciwa szkapina daleko by dziś nie uszła. A co? Macie jakieś inne zadanie?

— Nie… — odparł niewzruszenie najemnik.

— Gdzie jest wasza chata? — spytał Reza.

— Pięć czy sześć kilometrów od dżungli. Od rzeki czterdzieści minut marszu.

Reza połączył się datawizyjnie z blokiem naprowadzającym i przyjrzał mapie, sprawdzając równocześnie w archiwach LDC położenie farm.

— Innymi słowy, pod czerwoną chmurą?

— Tak. Wczoraj to paskudztwo szerzyło się w zastraszającym tempie.

— Poduszkowce w żaden sposób nie pomieszczą tylu pasażerów, Reza — odezwał się Jalal. — A przecież musimy uciekać przed czerwoną chmurą.

Horst przyglądał się potężnemu wojakowi z rosnącym niedowierzaniem.

— Cóż to znowu ma znaczyć? Widzicie tylko same trudności, a przecież mówimy o dzieciach! Najstarsze ma dopiero jedenaście lat! Dziewczynka rozpacza w samotności i podnosi bezradnie oczy na diabelskie plugastwo. Mimo strachu gromadzi przy sobie resztę dzieci, kiedy niebo zamienia się w jezioro siarki i nadchodzą hordy demonów. Ich rodzice padli ofiarą nieczystych duchów. Nic im nie zostało, nic prócz wątłej iskierki nadziei. — Wstał energicznie z rumieńcem oburzenia, dusząc w sobie jęk, gdy ścierpnięte mięśnie zaprotestowały przeciwko tak gwałtownym ruchom. — A wy, którzy jesteście uzbrojeni po zęby i macie siłę mechanoidów, myślicie tylko o ratowaniu własnej skóry. Może lepiej dołączcie do opętanych, przyjmą was ciepło jak swojaków. Chodź, Russ, wracamy do domu.

Chłopiec zapłakał i szarpnął się w ramionach Kelly.

Wtedy i ona wstała, tuląc do siebie wychudzonego malca. Szybko, póki jeszcze miała odwagę, powiedziała:

— Russ może zająć moje miejsce w poduszkowcu. Wracam z tobą, ojcze. — Przestawiwszy implanty na maksymalne powiększenie, przyjrzała się Rezie. Włączyła nagrywanie.

— Wiedziałem, że będziesz sprawiać problemy — zwrócił się do niej datawizyjnie.

— Za to jestem twarda — odpowiedziała na głos.

— Jesteś reporterką, ale chyba słabo rozumiesz ludzi, skoro myślisz, że odmówiłbym pomocy dzieciom po wszystkim, cośmy tu widzieli.

Kelly wydęła kwaśno wargi i zogniskowała wzrok na Jalalu. Będzie musiała wykasować tę ostatnią rozmowę.

— Nikt tu nie zamierza pozostawiać dzieci na łasce losu, ojcze — oświadczył Reza. — Wierz mi: widzieliśmy, co stało się z dziećmi odtrąconymi przez opętanych rodziców. Ale nie możemy działać pochopnie, bo nic nie wskóramy. — On również wstał, sięgając dobrych trzydzieści centymetrów nad głowę księdza. — Rozumiemy się, ojcze?

Usta Horsta zadrżały.

— Tak.

— To dobrze. Dzieci oczywiście nie mogą zostać dłużej w chacie na sawannie. Musimy je zabrać na południe. Pytanie tylko jak.

Macie tam więcej koni?

— Jedynie kilka krów.

— Szkoda. Ariadnę, czy poduszkowiec zabierze piętnaścioro dzieci?

— Może i tak, ale trzeba będzie jechać burta w burtę, a to wielkie obciążenie dla wirników. W ciągu siedmiu godzin padną matryce elektronowe.

— Po takiej bieganinie i my będziemy wyczerpani — dodał Pat.

— Pod tą chmurą nie mogę doładować matryc — stwierdziła Ariadnę. — Za mało światła pada na baterie słoneczne.

— A gdyby zmontować coś w rodzaju wozu? — zasugerował Theo. — Niechby ciągnęły go te krowy. Lepsze to niż iść pieszo.

— Tylko czy starczy nam czasu? — powątpiewał Sal Yong. — Poza tym nie wiadomo, co z tego wyjdzie.

— A może byśmy je przyholowali? — odezwał się Sewell. — Złożymy dwie tratwy i pociągniemy je w górę rzeki. Do tego trzeba jedynie desek, z których przecież zbudowana jest chata.

Ariadnę pokiwała swą kulistą głową.

— Niegłupi pomysł. Poduszkowce uciągną tratwy. Na pewno zdążymy wrócić przed wieczorem.

— Tylko co potem? — zapytał Jalal. — Nie mam ochoty zrzędzić, ale to niczego nie rozwiąże, jeśli je tu po prostu sprowadzimy.

Musimy się stąd oddalić. Wallace twierdzi, że chmura rozszerza się na całą planetę. Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby nas nie dogoniła, inaczej wszystko pójdzie na marne.

Reza odwrócił się w stronę opętanego, który stronił od towarzystwa i nie odezwał się dotąd słowem.

— Wallace, czy twoi pobratymcy zauważą, że weszliśmy pod chmurę?

— Na pewno — odparł ze smutkiem zapytany. — Łączą się z chmurą i ziemią w jeden byt. Czują, jak się wśród nich poruszacie. Kiedy wejdziecie z powrotem pod chmurę, doznają wrażenia, jakby deptali boso po gwoździach.

— Jak zareagują?

— Dopadną was. Ale i tak to zrobią, jeśli zostaniecie na Lalonde.

— Myślę, że on mówi prawdę — rzekł Horst. — Dwa dni temu jedna z nich odwiedziła naszą chatę. Chciała opętać mnie i dzieci, a ściślej mówiąc, nasze ciała.

— I co się stało? — zapytała Kelly.

Horst uśmiechnął się blado.

— Odprawiłem egzorcyzmy.

— Co takiego? — wydukała reporterka, niezwykle podekscytowana. — Naprawdę?

Ksiądz uniósł zabandażowaną rękę. Na ciemnych paskach tkaniny widniały plamy krwi.

— Nie poszło mi łatwo.

— Ale numer! Shaun, boisz się egzorcyzmów?

Shaun Wallace przeszywał księdza lodowatym spojrzeniem.

— Jeśli nie sprawi ci to różnicy, Kelly, byłbym wdzięczny, gdybyś tego nie próbowała.

— Boi się egzorcyzmów! — Kelly poruszała bezgłośnie ustami, zapisując słowa w nanosystemowej komórce pamięciowej. — Naprawdę wystarczy spojrzeć w jego oczy. On boi się księdza, steranego życiem człowieka w podniszczonym ubraniu. Aż trudno w to uwierzyć. Rytuał przypisywany dziś czasom średniowiecza jest w stanie zniszczyć, zdawałoby się, niezwyciężonego wroga.

Tam, gdzie olśniewające zdobycze współczesnej wiedzy nie zdają egzaminu, modlitwa, prosta anachroniczna modlitwa może okazać się naszym wybawieniem. Muszę wam o tym powiedzieć, muszę znaleźć sposób, aby Konfederacja poznała tę nowinę. — Do diaska, to zaczynało przypominać nagranie Graeme’a Nicholsona.

Przez moment zastanawiała się, jaki los spotkał starego dziennikarzynę.

— Ciekawe — rzekł Reza. — Tylko że to nam w niczym teraz nie pomoże. Musimy trzymać się z daleka od chmury, dopóki Joshua po nas nie przybędzie.

— Jezu, my nawet nie wiemy, kiedy wróci — powiedział Sal Yong. — Nie będzie łatwo przeprowadzić przez góry gromadkę dzieci, Reza. Tam nie ma żadnych dróg, a nam brakuje szczegółowej mapy, ponadto sprzętu obozowego, butów, żywności. Będzie mokro i ślisko. Boże, gdyby był chociaż cień szansy, nie miałbym nic przeciwko, żeby spróbować, ale tak?

— Wallace, czy oni pozwolą dzieciom odejść? — zapytał Reza.

— Ja bym pozwolił, niektórzy pewnie też, ale reszta… Nie, to raczej niemożliwe. Tak już mało zostało żywych ciał, a w zaświatach jęczą niezliczone rzesze dusz. Stale nas błagają, byśmy pomogli im wrócić. A my je rozumiemy. Przykro mi.

— Cholera. — Reza wyginał nerwowo palce. — W porządku, weźmiemy się do tego etapami. Najpierw sprowadzimy tu dzieci.

Wszyscy musimy jeszcze dzisiaj wyjść spod tej przeklętej chmury.

To rzecz najważniejsza. Jeśli nam się uda, skoncentrujemy uwagę na przejściu przez góry. Może pomogą nam Tyratakowie.

— Nie licz na to — rzekła spokojnie Ariadnę.

— Nie liczę. Ale może wymyślimy coś wspólnymi siłami. Wallace, z czym przyjdzie nam się zmierzyć? Z iloma opętanymi?

— W samym Aberdale mieszka ich co najmniej stu pięćdziesięciu, lecz powinniście im uciec tymi swoimi zmyślnymi pojazdami.

— No to świetnie.

Shaun Wallace uniósł jednak rękę.

— Niedaleko chaty, gdzie mieszkają dzieci, jest gospodarstwo, a w nim dziesięcioosobowa rodzina. Ci na pewno przysporzą wam kłopotów.

— I my ci mamy wierzyć? — odezwał się Sewell.

Shaun Wallace pokiwał smętnie głową z urażoną miną.

— Nie godzi się mówić w ten sposób o kimś, kto stara się wam pomóc. Czy ja się prosiłem, żebyście wzięli mnie ze sobą na przejażdżkę?

— Ma rację, jeśli chodzi o to gospodarstwo — wdał się w rozmowę Horst. — Byłem tam dwa dni temu.

— Dzięki, ojcze. Teraz macie słowo osoby duchownej. Jeszcze wam mało?

— Dziesięciu na otwartym terenie — powiedział Reza. — To nic w porównaniu z Pamiers. Powinniśmy sobie z nimi poradzić.

Wesprzesz nas swoim ogniem, Wallace?

— Gdzie mu tam się równać z waszymi karabinami. Ale gdybym nawet mógł przenosić nim góry, w tym wypadku odmówiłbym wam pomocy.

— W takim razie będziesz nam zawadą.

— Jakże to można prosić kogoś, żeby zabijał swoich towarzyszy niedoli? To niegodne człowieka.

Horst postąpił krok do przodu.

— A może podejmiesz się roli mediatora, Wallace? Nikt na tym świecie nie chce przecież zabijać, zwłaszcza że w tych ciałach nadal przebywają ich prawowici właściciele. Czy nie mógłbyś wytłumaczyć tej rodzinie, że atakowanie najemników byłoby czystym szaleństwem?

Shaun Wallace podrapał się po brodzie.

— Racja, ojcze, mógłbym to zrobić.

Horst popatrzył wyczekująco na Rezę.

— Niech będzie — zgodził się dowódca najemników.

Na twarzy Shauna Wallace’a pojawił się szeroki, chłopięcy uśmiech.

— Księżulkowie w Irlandii zawsze byli kuci na cztery nogi i widzę, że nic się nie zmieniło w tej branży.

Nikt nie zauważył podczas tej rozmowy miny Kelly, która wyrażała coraz większe podniecenie. Dziewczyna odsunęła Russa i klasnęła w dłonie z radosnym przekonaniem.

— Mam! Mogę sprowadzić Joshuę! Chyba. Na pewno!

Wszyscy na nią spojrzeli.

— Może nawet dzisiaj po południu. Nie musimy łamać sobie głowy przejściem przez góry. Wystarczy, że wyjdziemy spod czerwonej chmury, żeby Ashly mógł wylądować.

— Przestań się chwalić, jaka jesteś cudowna, Kelly — rzekł Reza. — Mów, co masz na myśli.

Pogrzebała w plecaku, skąd wyciągnęła blok nadawczo-odbiorczy, który zaprezentowała dumnie niby srebrne trofeum.

— Tym się posłużę. Należąca do LDC geostacjonarna platforma telekomunikacyjna ma antenę dalekiego zasięgu, która umożliwia łączność ze stacją edenistów na orbicie Murory. Jeśli platforma nie została zniszczona podczas bitwy, to łatwo możemy skontaktować się z Joshuą. Wyślemy powtarzającą się wiadomość z prośbą o jak najszybszy powrót. Do Murory jest stąd około dziewięciuset milionów kilometrów, czyli mniej niż godzina świetlna. Jeśli wyruszy zaraz po otrzymaniu wiadomości, to powinien się tu zjawić za trzy, góra cztery godziny. „Lady Makbet” nie może wprawdzie skoczyć poza układ, ale skoro skoczyła na Murorę, to pewnie skoczy z powrotem. Przynajmniej wydostaniemy się z Lalonde.

— Potrafisz zaprogramować komputer na platformie, aby wysyłał wiadomość? — zapytał Reza. — Terrance Smith nie dał nam żadnych kodów dostępu.

— Słuchaj no, jestem reporterką, do cholery! Wiem wszystko o włamywaniu się do systemów telekomunikacyjnych. W dodatku ten blok ma w środku kilka nielegalnych chipów.

Czekając na odpowiedź, miała uczucie, że jej stopy zaczynają żyć własnym życiem, rwą się do tańca.

— No dobra, Kelly, bierz się do roboty — powiedział Reza.

Wybiegła na dwór, podrywając na nogi Fentona i Ryalla, które odpoczywały na trawie. Niebo nad sawanną podzielone było na dwie nierówne strefy czerwieni, gdy świetlista powłoka chmur ścierała się z blaskiem jutrzenki. Kelly przesłała datawizyjną instrukcję do bloku, który zaczął przeczesywać niebo w poszukiwaniu sygnału platformy.


* * *

Joshua spał smacznie w swej kajucie, owinięty luźnym kokonem gąbczastej tkaniny o rozmiarach tak dobranych, aby nie krępował ruchów. Sara zaproponowała, że się z nim prześpi, lecz uprzejmie odmówił. Nadal odczuwał skutki przyspieszeń sięgających 11 g. Nawet jego ciało nie zostało zmodyfikowane z myślą o tak wielkich przeciążeniach. Na plecach, gdzie zmarszczki kombinezonu wciskały się w skórę, miał długie sińce, a kiedy popatrzył w lustro, ujrzał przekrwione oczy. Z seksu i tak nic by nie wyszło, za bardzo był zmęczony. Zmęczony i zestresowany.

Wszyscy chwalili go za to, jak świetnie pilotował „Lady Makbet”. Gdyby tylko wiedzieli, w jaki dołek psychiczny wpadł, kiedy niebezpieczeństwo minęło i przestał się dopingować arogancją i wymuszoną pewnością siebie. Przerażała go myśl, że jeden jedyny błąd mógłby zakończyć się katastrofą.

Czemu nie posłuchałem Ione? Przecież wystarczało mi tego, co już miałem.

Zasypiając, wspominał jej postać, dzięki czemu łatwiej mu było się odprężyć, dać się ukołysać rytmom nocy. Kiedy się obudził zaspany i rozpalony, sięgnął do pamięci po zapis dawnych przeżyć w Tranquillity. Znów leżał w parku na gęstej trawie, a obok płynął strumyk. Tulili się do siebie, wyczerpani seksem: czuł na sobie mokre od potu ciało Ione, zadowolonej i rozmarzonej. Światło cudownie pozłacało jej miękką i gorącą skórę, gdy całowała go tak powoli, sunąc wargami wzdłuż mostka. Nie odzywali się, aby nie zburzyć nastroju chwili.

Wtem uniosła głowę i ujrzał Louise Kavanagh, jej oczy pełne ufności i zachwytu — oczy osoby najzupełniej niewinnej. Uśmiechnęła się z wahaniem, prostując plecy, by po chwili roześmiać się w ekstatycznym uniesieniu, kiedy po raz kolejny w nią wszedł. Bujne ciemne włosy rozwiewały się dziko, kiedy go ujeżdżała, dziękując, wychwalając, obiecując dozgonną wierność.

Odkąd był w jej wieku, nie czuł tyle słodyczy w miłości do dziewczyny.

Chryste! Odwołał całą sekwencję wspomnień. Nawet neuronowy nanosystem płatał mu figle.

Nie potrzebuję przypominania. Nie teraz.

Komputer pokładowy zawiadamiał datawizyjnie, że Aethra prosi o bezpośredni kanał łączności. Joshua ucieszył się, że coś go wreszcie odrywa od kłopotliwych myśli. Wolał już zajmować się potyczkami w kosmosie.

Sara odwaliła kawał dobrej roboty, łącząc technobiotyczny procesor z elektronicznymi urządzeniami statku. Przeprowadził wczoraj niezwykle zajmującą rozmowę z habitatem, który wydał mu się połączeniem dziecka i wszechwiedzącego mędrca. Aethrę ciekawiło zwłaszcza Tranquillity. Obrazy, które Joshua otrzymywał z powłokowych komórek sensytywnych habitatu, różniły się od wytwarzanych w zespołach czujników „Lady Makbet”. Były jakby bardziej realne, oddawały wrażenie głębi i pustki przestrzeni kosmicznej.

Joshua rozsunął bok kokonu i wystawił nogi na zewnątrz. Otworzył szafkę, skąd wyciągnął świeży kombinezon. Tylko trzy mu już zostały. Westchnął i zaczął się ubierać.

— Witaj, Aethra — przesłał datawizyjnie.

— Dzień dobry, Joshua. Mam nadzieję, że dobrze ci się spało.

— Kilka godzin to już coś.

— Odbieram wiadomość dla ciebie.

Momentalnie oprzytomniał, i to bez najmniejszej pomocy neuronowego nanosystemu.

— Jezu! Od kogo?

— To wiązka mikrofal wysyłana z cywilnej platformy telekomunikacyjnej na orbicie Lalonde.

Ujrzał szeroki obszar nieba. Słońce było białym, migotliwym punktem odległym o dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć milionów kilometrów. Obok niego słabym, lecz stabilnym blaskiem lśniła Lalonde — obiekt o jasności gwiazdowej 6, wydający się teraz należeć do układu podwójnego, bo połączony z małym fioletowym światełkiem.

— Widzisz mikrofale? — zdziwił się Joshua.

— Nie mam oczu, więc je tylko wyczuwam. Są częścią widma promieniowania, które pada na moją powlokę.

— Co to za wiadomość?

— Transmisja dźwiękowa od Kelly Tirrel do ciebie osobiście.

— Dobra, chcę to usłyszeć.

„Tu Kelly Tirrel do kapitana Joshui Calverta. Joshua, mam nadzieję, że to odbierasz. Jeśli nie, to proszę, by ktoś na stacji nadzorującej habitat natychmiast przesłał do niego tę wiadomość. To naprawdę ważne, Joshua. W razie gdyby opętani mogli mnie podsłuchać, nie podam ci żadnych szczegółów. Dostaliśmy wiadomość, że wrócisz po nas, ale określone przez ciebie ramy czasowe musisz zweryfikować. Posłuchaj, Joshua, tutaj na dole praktycznie wszyscy zostali już opętani. To tak, jakby się sprawdzały najgorsze przepowiednie z chrześcijańskiej Biblii. Zmarli powstają z martwych i opętują żywych. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi idiotycznie, ale wierz mi, za tym wszystkim nie kryje się ani sekwestracja, ani inwazja ksenobiontów. Rozmawiałam z kimś, kto żył na początku dwudziestego wieku. Ja nie zmyślam, Joshua. Ich możliwości w walce radioelektronicznej są ogromne, zakrawają niemal na magię. To straszne, co oni robią z ludźmi i zwierzętami, wręcz przerażające. Cholera, pewnie myślisz, że to wszystko brednie. Wystarczy, jeśli będziesz uważał ich za wrogów. Dzięki temu wydadzą ci się bardziej realni. Sam przecież widziałeś czerwone chmury nad dorzeczem Juliffe. Wiesz, jaką wróg dysponuje potęgą. Czerwona chmura stale się rozszerza, kiedyś zakryje planetę. Uciekaliśmy przed nią. To nam właśnie radziłeś, pamiętasz? Spotkaliśmy jednak kogoś, kto ukrywał się przed opętanymi. Księdza. Opiekuje się gromadką dwudziestu dziewięciu małych dzieci. Teraz są w pułapce pod tą chmurą. Mieszkają blisko wioski, która była naszym pierwotnym celem, więc powinieneś z grubsza wiedzieć, gdzie jesteśmy. Joshua, my po nie wracamy. Kiedy dostaniesz tę wiadomość, już będziemy w drodze. Na miłość boską, to tylko dzieci, nie możemy ich tak zostawić! Kłopot w tym, że nie mamy dobrego środka transportu, by uciec z nimi daleko. Wiemy tylko tyle, że dziś po południu powinniśmy wywieźć dzieci spod czerwonej chmury. Joshua… musisz nas stąd zabrać. Jeszcze dzisiaj. Nie wytrzymamy długo po zapadnięciu zmroku. Pamiętam, że twoja lady nie czuła się zbyt dobrze, kiedy odlatywałeś, ale obandażuj ją, jak możesz, i wracaj, proszę, jak najszybciej. Będziemy na ciebie czekać. Modlimy się, żebyś przybył. Dziękuję, Joshua”.

— Potem już się powtarza — powiedział Aethra.

— O rany. — Opętanie. Powrót zmarłych. Dzieci uciekające przed wrogiem. — Niech to szlag jasny trafi! Ona nie może mi tego zrobić! Zwariowała! Jakie opętanie? Wszystko jej się popieprzyło. — Z rękoma włożonymi w rękawy wpatrywał się z trwożną miną w staroświecki komputer z Apolla. — Niedoczekanie jej! — Energicznie włożył kombinezon, zapiął przód. — Trzeba ją zamknąć w domu wariatów. Jej neuronowy nanosystem zawiesił się na uszkodzonym programie stymulacyjnym.

— Sam mówiłeś, że nie da się racjonalnie wytłumaczyć powstania czerwonej chmury.

— Powiedziałem tylko, że jest trochę dziwna.

— Podobnie jak sprawa opętania.

— Kiedy umierasz, to umierasz na dobre.

— Przechowuję w sobie osobowości dwunastu ludzi, którzy zginęli w zniszczonej stacji kosmicznej. Sam nieustannie odwołujesz się do swego bóstwa. Czy to nie powód, żeby okazać nieco wiary w sferę życia duchowego?

— Chrys… Cholera! Tak się tylko mówi.

— A mimo to ludzkość od prawieków wierzyła w bogów i życie pozagrobowe.

— Skończ wreszcie z tym pieprzeniem! Wy i tak jesteście ateistami!

— Przepraszam. Wyczuwam twoje zdenerwowanie. Co zamierzasz zrobić w sprawie ratowania dzieci?

Joshua przycisnął palcami skronie, mając próżną nadzieję, że powstrzyma zawroty głowy.

— Nie mam zielonego pojęcia. Skąd mamy wiedzieć, że w ogóle są jakieś dzieci?

— Sądzisz, że to blef, aby zwabić cię na Lalonde?

— Całkiem możliwe.

— To by znaczyło, że Kelly Tirrel została opętana.

— Zasekwestrowana — sprostował chłodno. — Znaczyłoby, że została zasekwestrowana.

— Cokolwiek jej się przytrafiło, musisz coś postanowić.

— Jakbym nie wiedział.

Na mostku przebywał tylko Melvyn, kiedy Joshua wpłynął przez luk przejściowy.

— Właśnie słuchałem wiadomości — rzekł specjalista od silników. — Zupełnie jej odbiło.

— Może. — Joshua dotknął nogami zaczepu przy swoim fotelu amortyzacyjnym. — Zwołaj załogę i nie zapomnij o Gaurze. Myślę, że edeniści powinni mieć prawo głosu. W razie czego oni też będą nadstawiać dupy.

Próbował skupić się na myśleniu, zanim mostek się zapełni — wyłowić jakiś sens z wiadomości od Kelly. Najgorsze było to, że mówiła przekonującym tonem, jakby naprawdę wierzyła w swoje słowa. O ile to była jeszcze ona. Jezu. Cóż za dziwna sekwestracja.

Wciąż miał w pamięci chaos na orbicie Lalonde.

Wyświetlił mapę nawigacyjną, aby sprawdzić, jakie szansę powodzenia ma teraz lot powrotny. Marnie to wyglądało. „Maranta” i „Gramine” ograniczyły strefę poszukiwań do elektrycznie aktywnego obszaru pierścienia, co oznaczało, że jeden z nich zawsze znajdował się mniej niż trzy tysiące kilometrów od „Lady Makbet”.

Chcąc dotrzeć do punktu o współrzędnych skoku na Lalonde, należałoby oblecieć dwie trzecie obwodu gazowego olbrzyma, czyli przeszło dwieście siedemdziesiąt tysięcy kilometrów. A to nie wchodziło w rachubę. Zaczął szukać innego rozwiązania.

— A ja myślę, że to stek bzdur — stwierdził Warlow, gdy wszyscy się zebrali. — Opętanie, też mi coś! Kelly postradała zmysły.

— Sam powiedziałeś, że to dziwny rodzaj sekwestracji — rzekł Ashly.

— Chyba nie wierzysz, że umarli mogą wracać?

Pilot wyszczerzył zęby do olbrzymiego kosmonika, który trzymał się skraju fotela amortyzacyjnego.

— Ale pomyśl, jakie życie byłoby ciekawe.

Membrana Warlowa wydała basowe prychnięcie.

— Nieważne, jak nazwiemy to zjawisko — powiedział Dahybi.

— Tak czy owak następuje ono na planecie, o czym wszyscy wiedzą. Musimy się tylko zastanowić, czy Kelly jest jeszcze sobą. — Spojrzał na Joshuę i wzruszył sztywno ramionami.

— Jeśli jest sobą, to mamy nie lada kłopot — stwierdziła Sara.

— Jak to? — zdziwił się Melvyn.

— Bo jeśli tak, to przed wieczorem musimy zdążyć zabrać z planety wszystkie te dzieciaki.

— Jasny gwint…

— Nawet jeśli została zasekwestrowana, to przecież wie, że prędzej czy później wrócimy. Czemu miałaby nas ponaglać i wciskać kit z opętaniem, skoro wiadomo, że teraz będziemy jeszcze bardziej ostrożni?

— Podwójny blef? — podsunął Melvyn.

— Bez przesady!

— Sara ma rację — powiedział Ashly. — Od samego początku planowaliśmy wrócić. Kelly spodziewała się nas w ciągu paru dni.

Nie ma racjonalnego powodu, żeby nas popędzać. Dobrze wiemy, że wróg porywa kosmoloty, które lądują na planecie, więc mielibyśmy się na baczności. Teraz tylko zwiększymy czujność. Moim zdaniem oni rzeczywiście znaleźli te dzieci i Kelly jest w tarapatach.

— Też tak uważam — poparł go Dahybi. — Ale decyzja oczywiście należy do kapitana.

W tego rodzaju sytuacjach Joshua nie lubił wysłuchiwać podobnych „komplementów”.

— Kelly nie prosiłaby o pomoc, gdyby nie było im naprawdę ciężko — powiedział wolno. — Jeśli uniknęła zasekwestrowania, a mimo to wspomina o opętaniu, to trzeba jej wierzyć. Znacie dobrze Kelly, uznaje tylko fakty. Z drugiej strony, gdyby została opętana, to by nam o tym nie mówiła. — Rany, tu nie ma co ściemniać, Kelly siedzi po uszy w gównie. — Musimy ich stamtąd zabrać, i to jeszcze dzisiaj.

— Joshua, to niemożliwe. — Melvyn wydawał się rozdarty wewnętrznie. — Też nie mam ochoty zostawiać dzieciaków bez pomocy. Nawet jeśli nie wiemy, co dokładnie dzieje się pod tymi cholernymi chmurami, dość okropnych rzeczy słyszeliśmy i widzieliśmy.

Ale nie uda nam się przemknąć obok „Maranty” i „Gramine”. Idę o zakład, że oni też odebrali wiadomość od Kelly. Zwiększą czujność. Chcąc nie chcąc, jesteśmy skazani na czekanie. Wystarczy, że włączymy silniki, a zaraz nas zauważą.

— Może tak, a może nie — odparł Joshua. — Ale wszystko po kolei. Sara, czy urządzenia pokładowe poradzą sobie z trzydziestką dzieciaków, najemnikami i edenistami?

— Nie wiem, ile lat mają dzieci — myślała głośno Sara. — Kelly powiedziała: małe. Jeszcze czworo można jakoś upchać w kapsułach zerowych. Kilkoro umieścimy w kosmolocie i pojeździe serwisowym, są tam przecież filtry powietrza. Wzrost stężenia dwutlenku węgla to nasz główny problem: filtry nie usuną ilości, jaką wytwarza siedemdziesiąt osób. Trzeba by wypuszczać powietrze ze statku i uzupełniać braki z rezerwy schłodzonego tlenu. — Neuronowy nanosystem przeprowadził symulacje przy najlepszym i najgorszym scenariuszu zdarzeń. Prognozy w tym drugim przypadku budziły grozę. — Zaryzykuję stwierdzenie, że tak, poradzą sobie.

Ale trzydzieści to maksimum, Joshua. Jeśli najemnicy wpadną na następną grupę nieszczęsnych uciekinierów, będą musieli ich po prostu zostawić.

— Dobra. Teraz kto ich zabierze. Ashly?

Pilot uśmiechnął się czarująco.

— Obiecałem im, że wrócę, Joshua. Pamiętasz.

— W porządku. Zostajesz tylko ty, Gaura. Nic jeszcze nie powiedziałeś.

— To twój statek, kapitanie.

— Owszem, ale mam na pokładzie twoje dzieci, rodzinę, przyjaciół. Narażę ich na duże niebezpieczeństwo, jeśli spróbuję wrócić na Lalonde. Dlatego jesteś uprawniony do głosu.

— Dziękuję, Joshua, ale powiem tak: gdybym to ja ugrzązł teraz na Lalonde, to chciałbym, żebyście mnie stamtąd zabrali.

— A więc załatwione. Spróbujemy uratować dzieci i najemników.

— Pozwól tylko, że ci o czymś przypomnę, Joshua — rzekł głośno Melvyn. — Tkwimy w pierścieniach czterdzieści tysięcy kilometrów od skraju pola grawitacyjnego Murory i została nam jedna osa bojowa. Jeśli się stąd ruszymy, odstrzelą nam jaja.

— Rok temu byłem w podobnej sytuacji.

— Daj spokój, Joshua! — burknęła Sara.

Zignorował ją.

— W Pierścieniu Ruin, kiedy ścigali mnie Neeves i Sipika. Zobaczcie sobie, gdzie są teraz „Gramine” i „Maranta”.

Każdy uruchomił mapę nawigacyjną; przed oczami rozbłysły im rysunki ostre jak neony. Dwa wrogie statki kosmiczne nakreślały żółte zakrzywione tory, równoległe do przejrzystej zielonej płaszczyzny pierścienia, który zajmował dolną część projekcji. „Lady Makbet” czaiła się pod jego powierzchnią niczym pogrążony we śnie nieznany potwór morski.

— „Marantę” i „Gramine” dzieli teraz sześć tysięcy kilometrów — powiedział Joshua. — Orientują się, gdzie mniej więcej musimy być schowani, poza tym w ciągu ostatnich piętnastu godzin dwukrotnie zmienili pułap, aby zbadać różne obszary pierścienia. Jeśli będą się trzymać tej metody, to za cztery godziny powinni znowu zmienić pozycję. — Rozkazał, żeby na wyświetlaczu zostały naniesione przewidywane pozycje statków. — „Gramine” będzie około trzystu kilometrów od nas, przeleci nad nami za półtorej godziny.

„Maranta” znajdzie się wówczas w największej odległości siedmiu i pół tysiąca kilometrów. Potem zmienią orbitę i zaczną przeszukiwać nowy obszar pierścienia. Jeśli „Maranta” będzie miała do nas siedem i pół tysiąca kilometrów, kiedy się stąd wyrwiemy, to już nam nie przeszkodzi w ucieczce.

— Tak, tylko co z „Gramine”? — Melvyn z niepokojem wsłuchiwał się w opanowany głos Joshui. Wydawało mu się, że młody kapitan ma jakiś pomysł, który boi się wyjawić.

— Skoro znamy dokładnie tor lotu „Gramine”, wymontujemy z osy bojowej megatonową głowicą nuklearną i zostawimy ją w skale, którą będzie mijał statek. Ładunek umieścimy w wywierconej dziurze. Impuls elektromagnetyczny, promieniowanie jonizujące i okruchy rozbitej skały zrobią swoje. Statek zostanie zniszczony.

— Ale jak przenieść głowicę? — zapytał Melvyn.

— Przecież wiesz, do cholery, jak ją przeniesiemy! — burknęła Sara. — Ktoś musi wyjść z nią w otwartą przestrzeń z plecakiem manewrowym. Mam rację, Joshua? Tak właśnie robiłeś w Pierścieniu Ruin, co?

— Zgadza się. Zza piętnastokilometrowej zasłony pierścienia nikt nie wykryje człowieka z plecakiem na schłodzony gaz.

— Zaraz, moment… — Dahybi przeprowadzał na mapie nawigacyjnej symulacje lotu statków. — Nawet jeśli unieszkodliwimy „Gramine”, a to przecież łatwo może nie wypalić, nadal będziemy w kropce. „Maranta” wyśle za nami osy bojowe. Dopadną nas, nim dolecimy do skraju pola grawitacyjnego Murory, nie mówiąc już o punkcie, skąd można skoczyć na Lalonde.

— Jeżeli wystartujemy z przyspieszeniem 8 g, osy bojowe złapią nas w ciągu siedmiu minut — powiedział Joshua. — To przekłada się na jakieś szesnaście tysięcy kilometrów.

— Za mało, żeby wyjść z pola grawitacyjnego. Nie wchodzi w rachubę nawet skok na oślep.

— Niby nie, ale piętnaście tysięcy kilometrów stąd jest jedno miejsce, skąd można by skoczyć. To zostawia nam dwudziestosekundowy margines błędu.

— Jakie miejsce? — zdziwił się Melvyn.

Joshua przekazał instrukcje komputerowi pokładowemu. Na mapie nawigacyjnej wyrysowała się fioletowa linia „Lady Makbet”, biegnąca po orbicie wstecznej w stronę krawędzi pierścienia, by urwać się przy jednym z czterech małych księżyców planety.

— Murora VII — oznajmił Joshua.

Straszna myśl zaświtała w głowie Dahybiemu. Mróz przeszedł mu po kościach.

— Chryste, Joshua, chyba nie mówisz poważnie. Nie damy rady przy tak dużej prędkości.

— A masz jakiś inny pomysł?

— Ja na razie nie wiem, o co chodzi — powiedziała Sara ze zniecierpliwieniem.

Dahybi nie odwracał wzroku od Joshui.

— Punkt libracyjny Lagrange’a. Istnieją w każdym układzie dwóch ciał niebieskich, gdzie równoważą się oddziaływania pól grawitacyjnych. Oznacza to, że można tam uruchomić węzły statku kosmicznego bez strachu przed implozją. Teoretycznie są to punkty, lecz w praktyce obszary o mniej więcej kulistym kształcie. Bardzo małe obszary.

— W przypadku Murory VII mają jakieś dwa i pół kilometra średnicy — rzekł Joshua. — Tak się jednak składa, że będziemy je mijać z prędkością dwudziestu siedmiu kilometrów na sekundę.

Jedna dziesiąta sekundy na uaktywnienie węzłów.

— Cholera… — mruknął Ashly.

— Żaden problem dla komputera pokładowego — stwierdził spokojnie Joshua.

— Tylko gdzie wyjdziemy po skoku? — zapytał Melvyn.

— Wziąłbym przybliżony namiar na Achilleę, trzeciego gazowego olbrzyma, który znajduje się teraz siedem miliardów kilometrów stąd, po drugiej stronie słońca. Przeskoczymy miliard kilometrów, ustawimy precyzyjnie „Lady Makbet” na jednego z zewnętrznych księżyców planety, potem znowu skoczymy. Na pewno zgubimy „Marantę”. Po dotarciu do Achillei okrążymy księżyc, skierujemy się na Lalonde i w drogę. Całe przedsięwzięcie zajmie najwyżej osiemdziesiąt minut.

— No, skoro tak… Mam nadzieję, że wiesz, o czym mówisz.

— On ma wiedzieć? — zakpiła Sara. — Chyba żartujesz.

— Do tego trzeba mieć tupet… — skonstatował Dahybi, kiwając głową z uznaniem. — Dobra, Joshua, przygotuję węzły. Ale musisz być wybitnie dokładny, kiedy będziemy przechodzić przez punkt libracyjny.

— Dokładność to moje drugie imię.

Sara wpatrywała się w podłogę.

— Znam inne — mruknęła pod nosem.

— Tylko kto ma być tym szczęściarzem, który wyjdzie w otwartą przestrzeń i wysadzi „Gramine”? — zapytał Melvyn.

— Ochotnicy będą ciągnąć losy — zadecydował Joshua. — Dołączcie moje nazwisko.

— Oszalałeś? — obruszyła się Sara. — Musisz pilotować „Lady Makbet”, nikt poza tobą nie dotrze do księżyca, nie mówiąc już o punkcie libracyjnym. Ashly siądzie za sterami kosmolotu, jego zadanie też wymaga dużego doświadczenia. Pozostałych zapraszam do losowania.

— Bądźcie łaskawi uwzględnić także nas — rzekł Gaura. — Wszyscy mamy uprawnienia do pracy w otwartej przestrzeni i jeszcze tę przewagę, że możemy błyskawicznie skomunikować się z Aethrą, jeśli statek zmieni kurs.

— Nikt nie będzie zgrywał bohatera, nikt nie będzie ciągnął losów — odezwał się Warlow tubalnym głosem, aby zagłuszyć wszelkie słowa sprzeciwu. — To moja działka, do tego zostałem przystosowany. I jestem z was najstarszy. Świetnie się nadaję do tej roboty.

— Hej, tylko bez brawury! — Joshua próbował ukryć troskę pod przykrywką rozdrażnienia. — Masz zamocować atomówkę do skały i zaraz wracać.

Warlow parsknął śmiechem, od którego wszystkim wykrzywiły się miny.

— Jasne, nic prostszego.


* * *

Chas Paske nareszcie znalazł się pod piekielnym wirem, gdzie spoglądał do góry na oślepiającą, bezkształtną czeluść. Jego podróż dobiegła kresu. Światło było tutaj tak silne, że musiał zmniejszyć rozdzielczość optyczną czujników. Początkowo sądził, iż pośrodku kręcących się powoli chmur kryje się miniaturowe słońce, gdy jednak szczęśliwie wpłynął łódką pod złowieszczy stożek, okazało się, że u wierzchołka zieje wielka wyrwa niczym pęknięcie na złośliwym guzie. Szczelina się poszerzała. Cyklon pęczniał, był coraz szerszy i głębszy.

Teraz już wiedział, z czym ma do czynienia. Odpowiedź przyszła łatwo, gdy na dnie płaskiej łódki zalał go potok światła. To była paszcza — łakomie rozwarte szczęki, które już niebawem pochłoną Lalonde.

Ta myśl pobudziła go do dzikiego chichotu.

Ów ciężki, naprawdę ciężki blask emitowało coś istniejącego po drugiej stronie świata. Obce fotony zdawały się mieć wagę, gdy opadały wolno niby płatki śniegu, aby okryć rzekę i jej brzegi warstwą nienaturalnego szronu. W kontakcie z nim wszystko lśniło jakby podświetlone od wewnątrz. Nawet jego ciało, zniszczone i bezużyteczne, uzyskało szlachetny połysk.

Ponad rozszczepieniem w powłoce chmur rozciągała się matematycznie doskonała płaszczyzna białego światła. Morze, do którego uchodziła jego biała, jedwabista rzeka marzeń. Przedwieczny ocean czekający na Lalonde, mający wchłonąć na zawsze tę perłową kroplę. Chas Paske zapragnął wyrwać się z łódki, przezwyciężyć siłę grawitacji i poszybować w górę. W stronę wiecznego światła i ciepła, które miały moc oczyszczania i uwalniania od zmartwień.

Stykając się z białą powierzchnią, wywołałby jej lekkie wzburzenie, błyszczącą falę w kształcie koronki, krótkotrwałą fontannę światła. Potem już żaden ślad po nim by nie został. Przejście na drugą stronę równało się wspięciu na wyższy poziom egzystencji.

Jego przerobiona twarz nie była zdolna wyrazić uśmiechu. Leżał cierpliwie w łódce z myślami oderwanymi od ciała, oglądając swą przyszłość, czekając na chwilę wniebowstąpienia. Dawno zapomniał o celu, który go tu przywiódł.

Mimo że po gromach dudniących w czerwonej chmurze pozostały jedynie stłumione echa, nie usłyszał wystrzału z działa, przez co pierwsza kula armatnia przeraziła go i zakłóciła błogi nastrój.

Opętani zdawali sobie sprawę z jego obecności, czuli ją od samego początku. Odkąd wpłynął do królestwa czerwonych chmur, docierał do ich świadomości niczym komar rejestrowany intuicyjnie przez zmysły człowieka. Nie interesowali się jego szaleńczą podróżą w dół rzeki; tak bezsilny, dogorywający nieszczęśnik nie był wart ich uwagi ani tym bardziej wysiłków. Rzeka niosła go prosto w ich ramiona, wystarczyło zwyczajnie poczekać.

Skoro jednak już przybył, zgromadzili się w porcie, aby zabawić się złośliwie jego kosztem. Zeszli się tłumnie, chcąc w prześmiewczy sposób uczcić ostatnie opętanie, zanim Lalonde odejdzie na dobre do innego wszechświata.

Żelazna kula przeleciała ze świstem tuż nad głową Chasa i ugrzęzła trzydzieści metrów dalej w gnijących śnieżnych liliach, wprawiając w kołysanie chybotliwą łódkę. W powietrze buchnął purpurowy dym z dziesięciometrowym płomieniem przypominającym eksplozję bomby zapalającej. Zupełnie jak pokaz sztucznych ogni.

Chas przekręcił się na łokciach, patrząc z niedowierzaniem na wielobarwny blask. Śnieżne lilie zaczęły rozpuszczać się wokół łódki, która opadała na skrzącą się, krystalicznie czystą wodę. Od brzegu niosły się wesołe gwizdy i śmiechy.

Skierował wzrok na miasto. Durringham wraz ze swymi białymi basztami, strzelistymi wieżycami, wysokimi zamkami i zielenią wiszących ogrodów tworzyło przepyszne tło dla armady, która płynęła mu na spotkanie. W jej skład wchodziły polinezyjskie czółna wojenne z wojownikami w wiankach z kwiatów, osady wioślarskie z wygimnastykowanymi młodzieńcami uwijającymi się wśród wrzaskliwych komend sterników, galery z potrójnymi rzędami wioseł uderzających wodę w doskonalej harmonii, łodzie żądnych łupu wikingów puszące się złocistymi wizerunkami bóstw słońca na czerwonych płótnach, feluki o trójkątnych żaglach wydętych na rześkiej bryzie, a także dżonki, sampany, kecze, słupy… Na czele dumnie pruł fale wielki trójmasztowy okręt piracki, po którego linach przemykali korsarze w pasiastych koszulach. Do okrągłych nabrzeży — zbudowanych teraz z surowego, leciwego kamienia — zeszła się czwarta część ludności miasta, dopingując swą doborową flotę w burzliwej atmosferze drapieżnego wyczekiwania.

Chas patrzył ze zgrozą na tę widomą postać koszmaru drzemiącego w każdym ludzkim umyśle. Cały świat na niego polował.

Mieszkańcy miasta go nienawidzili, ścigali, wyciągali ku niemu pazury. Był ich nową zabawką, główną atrakcją dnia.

Potężne dreszcze wstrząsały jego ciałem, implanty odmawiały posłuszeństwa. Fale nieznośnego bólu przedzierały się przez słabnące blokady analgetyczne.

— Bydlaki! — krzyknął. — Parszywe dranie! Lepiej nie leźcie mi w drogę! Jestem waszym wrogiem! Ze mną nie ma żartów! Nie boicie się, co?! A powinniście, zasrańcy!

Nad dziobowym działem statku pirackiego ukazał się delikatny kłębek dymu. Nieartykułowany wrzask trwogi i wściekłości wydarł się z piersi Chasa.

Kula armatnia plusnęła w wodę w odległości dziesięciu metrów, wzbijając chmurę białych kropelek. Fale zakołysały łódką.

— Dranie… — wychrypiał ledwo słyszalnym szeptem. Złość i adrenalina nie mogły mu już pomóc, zupełnie opuściły go siły. — Zaraz wam pokażę, poczwary. Dziwolągi z zoo. Ze mną nie ma żartów. — Gdzieś daleko chór żeński wyśpiewywał żałosne kantyczki.

Chas datawizyjnie przesłał kod aktywacji do kilotonowej bomby, z którą się nie rozstawał. Dobra, poczciwa bombka, wierna towarzyszka podróży. Jeszcze odechce im się śmiechu.

Nic się jednak nie stało, neuronowy nanosystem przestał działać. Ból przeszywał go na wskroś, a w miejscach, gdzie mijał, ciało traciło czucie. Chas sięgnął odrętwiałymi palcami do maleńkiego panelu sterowniczego bomby, odmykając wieczko. Opuścił głowę na bok, aby lepiej widzieć. Po pewnym czasie zdołał zogniskować czujnik optyczny na panelu. Przyciski były ciemne, nieaktywne.

Sprzęt nawalił. Chas Paske nawalił…

Niemal zapomniane gruczoły łzowe wycisnęły ostatnie krople wilgoci, kiedy Chas uderzał wolno pięścią w drewnianą burtę łódki.

Czuł, że nic już nie wskóra.

Dwie triery doganiały okręt piratów. W wyścigu liczyło się tylko trzech zawodników, choć jedno z czółen wojennych nie zamierzało się poddać: wojownicy błyszczący w słońcu jak oblani olejem z zacięciem młócili wodę wiosłami. Na nabrzeżach radosny doping mieszał się z pieśniami powstałymi w ciągu pięciu tysięcy lat.

Piraci po raz kolejny wystrzelili z działa, aby napędzić strachu bezbronnej ofierze.

— Nie dostaniecie mnie! — zawołał Chas. Położył dłonie na burtach i zaczął bujać łódką, i tak już rozhuśtaną uderzeniem kuli armatniej. — Nigdy się do was nie przyłączę! Nigdy!

Ból i odrętwienie ogarniały jego tułów. Ręce zaczęły omdlewać, gdy kołysanie osiągnęło maksymalne natężenie. Woda przelała się nad wąskim nadburciem. Krucha łódeczka wywróciła się do góry dnem, a on sam wpadł do rzeki. Widział wokół siebie liczne bańki powietrza. Srebrzysta, pomarszczona powierzchnia wody oddalała się wolno. Neuronowy nanosystem zawiadamiał o wodzie wypełniającej płuca. Ból zmalał. Implanty znowu działały. Opętani nie mogli mu teraz nic zrobić. Wszystkie czujniki, jakie tylko miał, skupił na bombie, której ciężar ciągnął go w dół.

Tymczasem kibice na brzegu zamilkli, kiedy ich ofiara (niezgodnie z duchem sportowej walki) zaginęła w nurtach rzeki. Dał się słyszeć ogólny jęk zawodu. Jeszcze im za to zapłaci!

Wioślarze przerwali pracę i oklapli nad wiosłami, wściekli i zmęczeni. Żagle okrętu korsarskiego cicho zwinęły się do góry, gdy marynarze wisieli wśród olinowania jak niemrawe pająki. Przeszywali ponurym wzrokiem na wpół zatopioną łupinkę, która podskakiwała przed nimi na falach.

Wszyscy opętani z Durringham użyli swojej mocy. Rzeka wokół łódki Chasa zaczęła się nagle kotłować.

— Hej, patrzcie, to Mojżesz! — krzyknął ktoś na murze okalającym nabrzeże.

Widownia buchnęła śmiechem. Tłum klaskał i tupał jak na stadionie, gdzie żąda się od bohatera zawodów, by wyszedł na boisko.

— Mojżesz! Mojżesz! Mojżesz! — wołano.

I rozstąpiły się wody Juliffe.

Chas czuł, że coś się dzieje. Wokół robiło się jaśniej, malało ciśnienie. Pod jego palcami klawiatura panelu sterowniczego lśniła niczym szachownica z rubinowymi polami. Bez pośpiechu wpisał kod, obserwując, jak wciśnięte cyferki podświetlają się na zielono.

Narastał bulgot wody. Krzyżujące się prądy rzeczne wykręcały mu nogi, ciągnęły go do góry. Skotłowana powierzchnia ruszyła w jego kierunku. Za późno.

Bomba atomowa o sile wybuchu jednej kilotony eksplodowała na dnie dwudziestometrowego krateru w rzece. Fala uderzeniowa pognała do samego rdzenia międzywymiarowej szczeliny w chmurach. Z wody uniosła się rozżarzona kula bezlitosnego ognia; wraz z nią wydawała się podnosić rzeka. Promieniowanie emitowane w całym widmie energetycznym rozbijało wszelkie przedmioty materialne. Żaden z ludzi, którzy tłoczyli się na murach nabrzeża, nie mógł wiedzieć, co się naprawdę dzieje. Ciała, które sobie przywłaszczyli, wyparowały, zanim sygnały nerwowe dotarły do mózgu. Dopiero po unicestwieniu, kiedy znalazły się z powrotem w straszliwych zaświatach, dusze uzurpatorów dowiedziały się prawdy.

Dwie sekundy po wybuchu bomby czterdziestometrowa ściana wody, poruszająca się niemal z prędkością dźwięku, zalała Durringham. Umarli przebywający w swych pięknych rezydencjach i okazałych pałacach znów ginęli całymi tysiącami pod totemem promienistej chmury w kształcie grzyba.

Загрузка...