3

Na obszarze Konfederacji powstało pięć suwerennych (nie należących do edenistów) technobiotycznych habitatów. Zaraz za Tranquillity, zapewne najbardziej z nich sławnym — lub niesławnym dla kogoś wychowanego w tradycji, która zaszczepiała w ludziach skłonność do nieliberalnych poglądów — plasował się Valisk.

Choć praktycznie w obu panowała dyktatura, to jednak zajmowały skrajnie przeciwne położenie w politycznym spektrum, przy czym między tymi dwoma biegunami zawierały się ideologie dominujące w pozostałych trzech, pod każdym względem przeciętnych habitatach. W powszechnym mniemaniu Tranquillity uchodziło za miejsce elitarne, a nawet osnute pewną aurą królewskości, zważywszy na osobę jego założyciela: mieszkali tam ludzie zamożni, przedsiębiorczy i nietuzinkowi, rządzeni przez pobłażliwych i wytwornych władców. Było symbolem beztroski i dobrobytu, spełnieniem marzeń ludzi, którym powiodło się w życiu. Valisk zawiązano znacznie wcześniej. Dni jego chwały przeminęły, choć niekoniecznie bezpowrotnie. Gościł u siebie umysły dekadenckie, nastawione na zdobywanie pieniędzy (wciąż ich tu nie brakowało) poprzez eksploatację ciemniejszej strony ludzkiej natury. A dziwna forma tutejszego rządu mogła raczej odpychać, niż przyciągać.

Choć nie zawsze tak było.

Valisk został założony przez wężarenegata, edenistę o nazwisku Rubra. W odróżnieniu od Latona, który dwa i pół wieku później miał terroryzować Konfederację, wywołał rewolucję mającą ze wszech miar konstruktywny charakter. Urodził się w Machaonie, habitacie zawiązanym na orbicie Kohistana, największego gazowego olbrzyma w układzie planetarnym Srinagara. W wieku czterdziestu czterech lat odciął się od korzeni kulturowych, porzucił dom, sprzedał swoje niemałe udziały w należącym do rodziny przedsiębiorstwie budowy maszyn i wyemigrował do nowo otwartego osiedla adamistów na jednej z asteroid znajdujących się w punkcie libracyjnym L5 Kohistana.

Układ planetarny przeżywał wówczas gospodarczy rozkwit. Srinagar został skolonizowany przez Hindusów sto szesnaście lat wcześniej, a więc w roku 2178, kiedy trwało Wielkie Rozproszenie. Planeta była już ujarzmiona, przeszła pierwszą fazę uprzemysłowienia, jej mieszkańcy rozglądali się za nowymi sposobami spożytkowania energii. W całej Konfederacji ekspansywne planety kolonialne czerpały z zasobów kosmosu i prędko się bogaciły. Srinagar chciał być zaliczony w ich poczet.

Rubra zaczął od sześciu dzierżawionych frachtowców międzyplanetarnych. W wybranej przez siebie sferze działalności odnosił znaczne sukcesy, jak zresztą każdy z „węży” (ku utrapieniu edenistów, ponieważ odszczepieńcy wybierali zwykle drogę przestępstwa). Zbił fortunkę na zaopatrywaniu nielicznej, lecz dobrze sytuowanej rzeszy inżynierów i górników w towary konsumpcyjne i przedmioty zbytku. Zakupił nowe statki, powiększył majątek i nazwał swoją rozrastającą się firmę Magellanie Itg — zwierzając się półżartem znajomym, że kiedyś zamierza prowadzić handel z tą odległą gromadą gwiazd. W roku 2306, po sześciu latach nieprzerwanej prosperity, firma będąca już w posiadaniu stacji produkcyjnych i przedsiębiorstw wiertniczogeologicznych weszła na rynek transportu międzygwiezdnego.

W tym właśnie czasie Rubra zawiązał Valiska na orbicie Opuncji, czwartego z pięciu gazowych olbrzymów w układzie. Posunięcie to obarczone było olbrzymim ryzykiem. Na sklonowanie nasienia zużył rezerwy finansowe firmy, zastawiając w dodatku połowę swoich statków. A przecież technobiotykę potępiały wszystkie większe religie, łącznie z hinduizmem. Na szczęście Srinagar miał dość radykalne przekonania w kwestii swej gospodarczej niezależności od inwestujących w ten układ Stanów Indyjskich Rządu Centralnego. Otwarty na wszelkie innowacje, jawnie ignorował zbiór zasad ogłoszony przez ortodoksyjnych braminów na odległej imperialistycznej planecie przed z górą dwoma wiekami. Planeta i rządy poszczególnych asteroid nie widziały potrzeby nakładania sankcji gospodarczych na coś, co przynosiło wymierne korzyści finansowe całemu systemowi. Valisk stał się dosłownie podległym państewkiem — portem macierzystym dla floty handlowej Magellanie Itg (już wtedy jednej z większych w sektorze), a zarazem miastemsypialnią dla pracowników stacji przemysłowych.

Pomimo że dogodna lokalizacja Valiska była motorem finansowego rozwoju habitatu i Rubra mógł stąd swobodnie zarządzać swym potężnym imperium, to musiał jeszcze nakłonić ludzi, żeby zamieszkali tu na stałe, tworząc zarodek kontrolowanej, lecz samowystarczalnej cywilizacji. Dlatego stacje przemysłowe otrzymały niezwykle hojne środki na prace badawcze i prawie nieograniczoną licencję na produkcję sprzętu bojowego. Valisk zaczął przyciągać przedsiębiorstwa specjalizujące się w technologiach wojskowych.

Ograniczenia eksportowe praktycznie nie istniały.

Rubra ogłosił otwarcie habitatu dla „emigrantów, którzy szukają wolności religijnej i kulturowej” — być może dało o sobie znać jego formalistyczne wychowanie. Z zaproszenia skorzystało kilka buntowniczych ugrupowań religijnych, sekt wyznaniowych i plemion prowadzących prymitywny styl życia — wszyscy oni wierzyli, że technobiotyczne środowisko będzie pełniło rolę dobrotliwej Gai, zapewniając im darmowe utrzymanie. W ciągu pierwszych dwudziestu pięciu lat funkcjonowania habitatu przybyło do niego przeszło dziewięć tysięcy tego typu ludzi, często uzależnionych od narkotyków lub programów stymulacyjnych. W tym momencie Rubra, rozgniewany niepokorną, pasożytniczą naturą „dzikusów”, zakazał wstępu ich pobratymcom.

W roku 2330 Valisk miał trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Produkcja szła pełną parą i wiele międzygwiezdnych przedsiębiorstw otwierało tu swoje regionalne filie.

Mniej więcej w tym czasie zaczęły się pojawiać pierwsze w Konfederacji czarne jastrzębie, wszystkie zarejestrowane w Magellanie Itg i dowodzone przez liczne potomstwo Rubry, który swym spektakularnym osiągnięciem pognębił konkurencję i dał dużo do myślenia edenistom. Sekwencje kodu genetycznego jastrzębi były najbardziej zaawansowanym owocem technobiotyki, ich skopiowanie stanowiło wielki triumf retroinżynierii genetycznej.

Odkąd czarne jastrzębie stały się filarem floty handlowej Rubry, nikt nie mógł mu dorównać. Zakrojony na szeroką skalę program klonowania błyskawicznie powiększył ich liczbę. Dzięki symbiontom neuronowym dowodzić nimi mogli również adamiści, którzy nie wzdragali się przed korzystaniem z technobiotyki — a takich nie brakowało. W roku 2365 flota transportowa Magellanie Itg opierała się już wyłącznie na usługach czarnych jastrzębi.

Rubra zmarł w 2390 roku jako jeden z najbogatszych ludzi w Konfederacji. Pozostawił po sobie konglomerat przemysłowy przedstawiany przez wszystkich późniejszych analityków jako klasyczny model rozwoju wielobranżowego przedsiębiorstwa. Powinno było dalej kwitnąć. Potencjał pozwalał mu nawet rywalizować z należącą do rodziny Saldana Kulu Corporation. Może pewnego dnia stanęłoby w jednym rzędzie z zarządzanym przez edenistów konsorcjum, które pozyskiwało He3 z atmosfery gazowych olbrzymów. Nie było żadnych technicznych ani finansowych przeszkód na drodze do sukcesu: banki prześcigały się w ofercie kredytowej, a rynki zbytu (zaopatrywane przez statki przedsiębiorstwa) miały się całkiem dobrze.

Jednakże na koniec (a w zasadzie po nim) okazało się, że wężowa natura Rubry nie jest aż tak tolerancyjna. Miał zbyt zagmatwaną psychikę, zbyt skłonną do obsesji. Wychowany w przekonaniu, że wzorzec jego osobowości zachowa się na następne wieki albo i tysiąclecia, nie zamierzał umrzeć śmiercią adamisty. Przekazał więc swój wzorzec warstwie neuronowej Valiska.

Z tą chwilą przedsiębiorstwo i habitat weszły w fazę schyłkową.

Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy było zawiązanie innych autonomicznych habitatów, z których każdy otwierał bazę dla lotów godowych czarnych jastrzębi. Monopol Yaliska i Magellanie Itg został przełamany. Jednakże zapaść przemysłu i jednoczesny spadek znaczenia habitatu wynikały głównie z problemu dziedziczności, który stworzył Rubra.

Umierając, był ojcem stu pięćdziesięciorga dzieci, z czego znakomita większość została poczęta in vitro i rozwijała się w egzołonach; wszystkie przeszły modyfikacje genu afinicznego i ogólne udoskonalenia fizjologiczne. Trzydzieścioro spośród dzieci umieszczonych w egzołonach zasiadło później w komitecie wykonawczym, który zajmował się sprawami habitatu i Magellanie Itg, podczas gdy reszta, w tym powiększające się prędko trzecie pokolenie, pilotowała czarne jastrzębie. Dzieci poczęte naturalnie zostały w praktyce wydziedziczone z udziałów w przedsiębiorstwie; wiele powróciło między edenistów.

Nawet ten niesprawiedliwy układ nie musiał od razu przeważyć szali. Wewnątrz tak licznego komitetu powinny się toczyć walki o wpływy, a silne charaktery dążyć do przejęcia steru władzy. Jednak nigdy do tego nie doszło.

Korekta, jaką Rubra kazał przeprowadzić w genach dzieci, była dość prosta: każde zostało połączone więzią afiniczną wyłącznie z habitatem i rodziną czarnych jastrzębi. Obrabował je z właściwego wspólnotom edenistów sprzężenia afinicznego. Dzięki tej sztuczce uzyskiwał dostęp do umysłów dzieci już niemal w chwili ich poczęcia — po śmierci jako osobowość habitatu, wcześniej tylko za jej pośrednictwem.

Kształtował je, kiedy leżały wygodnie w egzołonach z metalu i kompozytu, potem nadzorował ich niewinne dzieciństwo. Niewidzialna wola gnieździła się głęboko w ich świadomości jak robak, śledząc na bieżąco najtajniejsze myśli i szukając odstępstw od wytyczonej przez siebie ścieżki. Była to okrutnie wypaczona odmiana więzi miłosnej łączącej jastrzębie i ich dowódców. Potomkowie Rubry wyrastali na drętwe karykatury swego wielkiego przodka.

Próbował przekazać im cechy, które i jego kiedyś mobilizowały do działania, lecz doczekał się jedynie miernych, anemicznych nieudaczników. Im ostrzejszą narzucał dyscyplinę, tym bardziej stawali się od niego uzależnieni. W osobowości habitatu zaczęły się z wolna zaznaczać pewne psychologiczne zmiany. Rozczarowania jakie sprawiali Rubrze żyjący potomkowie, wzbudzały w nim coraz większe oburzenie; denerwowało go ich życie, cielesne doznania zmienność uczuć, burze hormonów. Rubra zazdrościł żyjącym.

Wizyty edenistów w habitacie, już wcześniej rzadkie, ustały definitywnie po roku 2480. Twierdzili, że osobowość habitatu popadła w obłęd.


* * *

Dariat należał do ósmego pokolenia spadkobierców Rubry, urodził się sto siedemdziesiąt pięć lat po fizycznej śmierci swego praprzodka. Z wyglądu niczym się nie odznaczał na tle rówieśników: miał cerę koloru kawy z mlekiem i kruczoczarne włosy, czym przypominał o etnicznych korzeniach układu planetarnego. W przeważającej mierze ludność Valiska wywodziła się od pierwszych mieszkańców systemu, aczkolwiek już tylko nieliczni byli praktykującymi hinduistami. Jedynie ciemnoniebieskie oczy wskazywały, że jego genotyp nie jest typowo srinagarski.

Przez pierwszych kilkanaście lat życia nie zdawał sobie sprawy ze swojego strasznego pochodzenia, choć już od najwcześniejszego dzieciństwa wiedział w głębi serca, że jest inny. Był lepszy od rówieśników w klubie dziennym, miał nad nimi przewagę. Kiedy próbowali go wyśmiewać, dokuczać mu lub odwracać się do niego plecami, puszczał w ruch pięści z furią, której nikt nie mógł sprostać.

Nie wiedział, skąd się ona w nim bierze, a tylko że leży ukryta głęboko w jego wnętrzu niczym potwór śpiący na dnie jeziora.

Z początku czuł wstyd na widok zadawanych ran: dla pięciolatka krew jest czymś szokującym. Kiedy jednak biegł z płaczem do domu, obca jaźń w jego umyśle pokazywała nowe oblicze, pocieszała go i starała się podtrzymać na duchu. Nic się nie stało, słyszał zapewnienie. Nie zrobiłeś nic złego, zasłużyli sobie. Nie powinni byli mówić takich rzeczy. Czemu drwili i rzucali wyzwiska? Niech wiedzą, kto tu rządzi. Jesteś silny, masz powody do dumy.

Po jakimś czasie poczucie winy już go nie dręczyło. Ilekroć pragnął złoić komuś skórę, robił to bez żalu i skrupułów. Już nikt mu się nie stawiał w klubie dziennym, choć bardziej ze strachu niż z szacunku.

Mieszkał z matką w drapaczu gwiazd. Ojciec odszedł od nich w niecały rok po jego urodzeniu; był kimś ważnym, pomagał zarządzać Magellanie Itg. Zawsze jednak gdy składał im obowiązkowe wizyty, pogrążał się w zadumie lub kręcił po mieszkaniu jak szaleniec. Dariat go nie lubił, ten dorosły był jakiś dziwny. Obejdę się bez tego słabeusza, myślał chłopiec. Przeświadczenie to było wryte w jego pamięć niczym imprint dydaktyczny. Kiedy ukończył dwanaście lat, ojciec przestał ich odwiedzać.

Gdy w wieku dziesięciu lat zaczął pobierać kursy kształcące, skoncentrował się na przedmiotach związanych z nauką i finansami, jakkolwiek czasem miewał dziwne wrażenie, że równie pociągająca może być sztuka. Były to wszakże wstrętne chwile słabości, które zdarzały się coraz rzadziej, w miarę jak zaliczał kolejne egzaminy. Los powołał go do wielkich rzeczy.

W wieku czternastu lat zaszło coś kłopotliwego: zakochał się.

Valisk nie poszedł za przykładem innych technobiotycznych habitatów, które stwarzały w swych wnętrzach malownicze krajobrazy tropiku lub subtropiku. Rubra zdecydował się na porośniętą suchorostami półpustynię, rozciągającą się od podstawy północnej czapy biegunowej. Ta z kolei przechodziła stopniowo w pagórkowatą sawannę, gdzie ziemska i ksenobiotyczna trawa pieniła się aż do zbiornika słonej wody u podstawy południowej czapy biegunowej.

Dariat uwielbiał włóczęgę po rozległych pastwiskach, gdzie podziwiał delikatną mieszaninę gatunków i kolorów. Dawno zapomniał o dziecięcym klubie dziennym, w którym kiedyś przewodził. Dorastająca młodzież zapisywała się do drużyn sportowych lub kół zainteresowań. Dariatowi kontakty z rówieśnikami przychodziły z trudnością, zbyt wielu pamiętało jego wybuchowy temperament i okrucieństwo, mimo iż przestał uciekać się do tak brutalnych metod.

Unikano go, a on udawał, że to nic strasznego. Ktoś mu to wmówił.

We snach spacerował po habitacie, rozmawiając z siwowłosym starcem, który dodawał mu otuchy, zawsze umiał znaleźć słowo pocieszenia. Habitat wyglądał wtedy trochę inaczej, weselej: drzewa, kwiaty, szczęśliwe grupy ludzi, rodzinne pikniki.

— Tak tu będzie, kiedy ty się weźmiesz do roboty — mówił mu starzec wiele razy. — Jesteś najlepszy od dziesięcioleci. Niewiele gorszy ode mnie. Dzięki tobie wszystko do mnie powróci, władza i bogactwo.

— Widzę przyszłość?

Stali na wyniosłej polipowej skale, spoglądając w dół na okrągłe wejście do drapacza gwiazd. Ludzie mijali się z gorączkowym pośpiechem, co nie zdarzało się często w Valisku. Każdy z nich miał na sobie strój roboczy Magellanie Itg. Kiedy uniósł wzrok, wydało mu się, że północna czapa biegunowa jest przezroczysta; czarne jastrzębie gromadziły się stadnie wokół pierścieni cumowniczych, wyładowane drogimi towarami i rzadkimi rękodziełami z odległych planet.

Jeszcze dalej, widoczna z tej odległości jako brunatna mgiełka, należąca do Magellanie Itg maszyna von Neumanna obracała się wolno na tle żółtobrązowych pierścieni gazowego olbrzyma.

— Tak mogłaby wyglądać przyszłość. — Starzec westchnął z tęsknotą. — Gdybyś tylko zechciał mnie słuchać.

— Będę cię słuchał — zapewnił go Dariat.

Plany starca zbiegały się na pozór z wyobrażeniami, które od dłuższego już czasu nabierały kształtu w jego myślach. Bywały dni, kiedy czuł, że głowa pęka mu od nadmiaru celów i pomysłów, albo kiedy długie kazania człowieka ze snów od rana do zmierzchu kołatały się wyraźnym echem w jego umyśle.

Dlatego właśnie tak polubił długie chwile samotności w mało urozmaiconym wnętrzu habitatu. Gdy błąkał się i badał ponure tereny, rozpędzone myśli uspokajały się i zwalniały.

Piątego dnia po swoich czternastych urodzinach zobaczył Anastazję Rigel. Kąpała się w rzece płynącej skrajem głębokiej doliny.

Idąc za jej śpiewem, okrążył kilka naturalnych głazów i wyszedł na nagą polipową półkę, z której woda wypłukała glebę. Przykucnął w cieniu kamienia i patrzył, jak dziewczyna klęczy na brzegu.

Była wysoka i tak czarna, że kogoś podobnego Dariat nie spotkał w całym Yalisku. Miała siedemnaście lat (o czym dowiedział się później), nogi zbudowane jakby z samych mięśni i długie smoliście czarne włosy: między loczkami błyszczały rzędy żółtych i czerwonych paciorków. Jej twarz była wąska i delikatna, z maleńkim noskiem. Ręce ozdobiła bransoletkami z brązu i srebra.

Miała na sobie jedynie cienką bawełnianą spódniczkę. Brązowa góra o nierozpoznawalnym kroju leżała obok niej na polipie. Dariatowi udawało się dostrzec wysokie, spiczaste piersi, kiedy z wigorem myła ciało. To było nawet lepsze niż podniecanie się przy odgrywaniu fleksów AV z błękitnej awangardy. Po raz pierwszy ogarnął go cudownie błogi spokój.

Będzie moja, choćby nie wiem co, pomyślał z mocnym przeświadczeniem.

Wstała i włożyła sznurowaną kamizelkę z cienkiej elastycznej skóry.

— Możesz już wyjść z ukrycia — powiedziała dźwięcznym głosem.

Przez chwilę czuł się dość paskudnie. Zebrał się jednak w sobie i zbiegł do niej z obojętną miną, jakby wcale nie przyłapała go na podglądaniu.

— Nie chciałem cię wystraszyć — wyjaśnił.

Była od niego wyższa o dwadzieścia centymetrów. Spojrzała nań z góry i uśmiechnęła się szeroko.

— I tak by ci się nie udało.

— Myślałem, że jestem cicho. Słyszałaś mnie?

— Raczej wyczułam.

— Wyczułaś?

— Tak. Twój duch jest bardzo udręczony. Aż krzyczy.

— I ty go słyszysz?

— Moim dalekim przodkiem była Lin Yi.

— Aha.

— Nic o niej nie wiesz?

— Wybacz, ale nie.

— Została słynną spirytualistką. Przepowiedziała drugie wielkie trzęsienie ziemi w Kalifornii w 2058 roku i wyprowadziła swoich zwolenników do nie dotkniętego zniszczeniami Oregonu.

W tamtych czasach była to niebezpieczna wędrówka.

— Chętnie posłucham całej opowieści.

— Jeśli chcesz, to ci opowiem. Ale wątpię, czy uwierzysz. Twój duch nie ma dostępu do królestwa Cziri.

— Zbyt pochopnie oceniasz ludzi. Nie dasz mi nawet szansy?

— Wiesz w ogóle, czym jest królestwo Cziri?

— Nie.

— Mam ci wytłumaczyć?

— Jeśli chcesz.

— No to chodź.

Przy każdym ruchu pobrzękiwała melodyjnie bransoletkami, prowadząc go w górę rzeki. Po trzystu metrach stoki wąskiej kotliny odsunęły się, odsłaniając rozłożoną nad wodą wioskę jednego z ludów Gwiezdnego Mostu.

Gwiezdny Most stanowił pozostałość po sektach, plemionach i spirytualistach przybyłych do Valiska w pierwszych latach po jego otwarciu. W ciągu dziesięcioleci nastąpiło dobrowolne zespolenie różnorodnych grup, które razem znosiły szyderstwa i wrogość reszty mieszkańców habitatu. Obecnie tworzyły jedną wielką społeczność, połączoną duchowo melanżem ekscentrycznych wierzeń, często zupełnie niezrozumiałym dla niewtajemniczonych. Ci ludzie nie chcieli wyrzec się swej prymitywnej egzystencji: wędrując nieprzerwanie wokół wnętrza habitatu, wiedli koczowniczy żywot, wypasali trzody, trudnili się rękodzielnictwem, uprawiali mak i szukali nirwany.

Dariat objął spojrzeniem zbiór nędznych namiotów, wychudłe zwierzęta z nosami w trawie, bosonogie dzieci w łachmanach. Poczuł instynktowną, silną, wywołującą wręcz mdłości odrazę. Ale też zżerała go ciekawość. Nie miał powodu nienawidzić cudaków z Gwiezdnego Mostu, nie stykał się z nimi nigdy wcześniej. Zaledwie o tym pomyślał, wróciło uczucie wstrętu. Oczywiście, że nienawidził tych odrażających pasożytów, to dwunożne robactwo.

Anastazja Rigel pogłaskała go z troską po czole.

— Cierpisz, ale jest w tobie siła — powiedziała. — Tak wiele czasu spędzasz w królestwie Anstida.

Wprowadziła go do swojego spiczastego namiotu z tkanego ręcznie materiału. Na ścianach wisiały wiklinowe koszyki. Światło było mdłe, powietrze duszne. Pod nogami usychała zdeptana trawa o różowym zabarwieniu. Dostrzegł śpiwór zwinięty na pomarańczowym kocyku pod dużym koszem. Na poduszkach wyhaftowano białozielony motyw w kształcie drzewa otoczonego pierścieniem gwiazd. Dariat zastanawiał się, czy właśnie tutaj to z nią zrobi, czy tutaj sprawdzi się jako mężczyzna.

Po chwili siedzieli już ze skrzyżowanymi nogami na wyświechtanym dywaniku i pili herbatę, która wydawała mu się zabarwioną wodą, prawie pozbawioną smaku. Jaśminowa, wyjawiła Anastazja.

— Co o nas myślisz? — zapytała.

— O kim?

— O plemionach Gwiezdnego Mostu.

— Nie powiem, żebym myślał o was za dużo. — Dariatowi nogi już cierpły na dywaniku. Dawno pożegnał się z myślą o ciastkach do herbaty.

— A powinieneś. Gwiezdny Most to nasza nazwa i nasze marzenie. Wciąż go budujemy. To pomost łączący gwiazdy i ludzi.

Wyznajemy doskonałą religię. Z czasem wszyscy do nas przystaną: chrześcijanie, muzułmanie, hinduiści i buddyści, nawet sataniści i wikkanie czczący swoją boginię. Każda sekta, każda grupa wyznaniowa. Wszyscy ich członkowie.

— Dość śmiałe postawienie sprawy.

— Z pozoru. Bo to rzecz naprawdę nieunikniona. Wiesz, ilu nas było, gdyśmy przyjęli zaproszenie Rubry Zagubionego? Taka masa sprzecznych wierzeń… a jednak podobnych. Lecz potem zaczęły się prześladowania, Rubra uwięził nas i odizolował. Myślał, że pod przymusem przejdziemy na jego materialistyczny ateizm. Na szczęście wiara i godność pomagają przezwyciężyć ucisk moralny. Szukając pocieszenia, zwróciliśmy się ku sobie. Wtedy okazało się, jak wiele mamy wspólnego. Staliśmy się jednością.

— Gwiezdny Most to jedność?

— Tak. Wrzuciliśmy stare księgi i modlitewniki w wielki ogień, którego płomienie strzelały chyba przez cały habitat. Wszystkie starożytne mity i uprzedzenia poszły z dymem. Zostaliśmy oczyszczeni, pozostały ciemność i milczenie. A potem nastąpiło odrodzenie i ponowne nadanie nazw temu, co rzeczywiste. Stare ziemskie religie mają tyle wspólnego, tak wiele identycznych przekonań, mądrości i dogmatów. Wyznawców dzielą jednak nazwy i zdemoralizowani kapłani, łakomi na doczesne nagrody. Całe narody, całe planety potępiają się nawzajem, żeby kilku złych ludzi mogło nosić stroje kapiące od złota.

— Słusznie mówisz — rzekł Dariat z zapałem. — Ciekawa koncepcja. — Uśmiechnął się. Ze swego miejsca podziwiał cały bok jej lewej piersi, widoczny pod rzemyczkami kamizelki.

— Wątpię, żebyś tak szybko się nawrócił — odparła z cieniem niedowierzania.

— Masz rację. Ale to dlatego, że nie powiedziałaś mi jeszcze o wszystkim. Jeśli faktycznie czujesz mojego ducha, to słucham cię uważnie. Żadna religia nie daje namacalnego dowodu na istnienie Boga.

Bransoletki cicho zadzwoniły, gdy poruszyła się na dywaniku.

— My też nie mamy dowodu. Po prostu głosimy, że życie w tym wszechświecie jest tylko jednym etapem wielkiej podróży, jaką duch odbywa w czasie. Duch zakończy wędrówkę z chwilą odnalezienia nieba, choć trudno określić to miejsce. Nie pytaj, czy nasz wszechświat jest daleko od nieba. To zależy od człowieka.

— Co się dzieje, kiedy duch dociera do nieba?

— Transcendencja.

— Jakiego rodzaju?

— O tym Bóg orzeka.

— Aha, Bóg. A zatem nie bogini? — zapytał, aby naciągnąć ją na dalsze zwierzenia.

Uśmiechnęła się promiennie.

— To słowo definiuje koncepcję, nie byt. Nie białego człowieka z siwą brodą, nawet nie Matkę Ziemię. Płeć to wyróżnik ciała fizycznego. Wątpię, czy stwórca i pan multiwszechświata ma cechy biologiczne lub fizyczne.

— No, tak. — Dopił herbatę, zadowolony, że wreszcie się z nią uporał. — Wspomniałaś coś o królestwach.

— Kiedy duch przebywa w ciele, podróżuje równocześnie przez niematerialne królestwa władców przyrody. Jest sześć królestw i pięciu władców.

— Powiedziałaś chyba, że mamy tylko jedno niebo.

— Bo to prawda. Królestwa nie są niebem, a tylko odbiciem nas samych. Władcy nie są Bogiem, choć są istotami wyższego rzędu niż my. Oddziałują na bieg wydarzeń poprzez mądrość i złudę, ale nie mają bezpośredniego wpływu na fizyczną rzeczywistość kosmosu. Nie są autorami cudów.

— Coś jak anioły i demony? — zapytał z werwą.

— Możesz tak myśleć, jeśli to ci pomoże w zrozumieniu.

— A więc są naszymi panami?

— Sam jesteś sobie panem. Tylko ty wybierasz drogę dla swego ducha.

— W takim razie od czego są władcy?

— Rozdzielają dary wiedzy i intuicji. Kuszą nas i wystawiają na próby.

— Bez sensu. Czemu nie dadzą nam spokoju?

— Każdy rozwój opiera się na doświadczeniu. Egzystencja jest ewolucją, zarówno na poziomie duchowym, jak i osobistym.

— Rozumiem. Możesz mi teraz powiedzieć coś o tym Czi;ri, dokąd ponoć nie mam dostępu?

Anastazja Rigel podniosła się z dywanika i podeszła do jednego z wiklinowych koszy, skąd wyciągnęła woreczek z koźlej skóry.

Nawet jeśli zauważyła, jak żarłocznym wzrokiem śledzi jej ruchy, to nie dała niczego po sobie poznać.

— One reprezentują poszczególnych władców. — Usiadła i wysypała zawartość woreczka. Po dywaniku potoczyło się sześć kolorowych kryształowych kostek. Na ich ściankach wyryto drobne runy. Podniosła czerwoną.

— Oto Toali, władca przeznaczenia.

Niebieska oznaczała Cziri, władczynią nadziei. Zielona Anstida, władcę nienawiści. Żółta Tarruga, władcę intrygi. Wenus, władczynię miłości, symbolizowała bezbarwna przezroczysta kostka.

— Miało być sześć królestw — powiedział.

— Szóstym jest pustka. — Pokazała mu czarną, nie pokrytą żadnymi runami kostkę. — Nie rządzi tam władca, wlatują do niej zagubione duchy. — Skrzyżowała ręce na piersi, dotykając palcami ramion. Bransolety zsunęły się do łokci. Przypominała Dariatowi posąg boga Siwy, który widział w jednej z czterech świątyń zbudowanych w Valisku. Siwa jako Nataradża, Tancerz Najwyższy. — To straszne miejsce — mruknęła posępnie Anastazja.

— I co, myślisz, że nie ma już dla mnie nadziei? — spytał, zdenerwowany nagle tym prymitywnym pogańskim bełkotem.

— Opierasz się.

— Wcale nie. Mam w sobie mnóstwo nadziei. Kiedyś będę rządził tym habitatem — dodał. To powinno jej zaimponować.

Pokiwała nieznacznie głową. Włosy przesłoniły część jej twarzy.

— Dajesz się oszukać Anstidowi, Dariat. Spędzasz w jego królestwie zbyt wiele czasu. Twój duch wpadł w jego sidła.

— A niby skąd ty to wiesz? — zapytał opryskliwie.

— To są kamyki Toalego, a więc władcy, któremu jestem wierna. Pokazuje mi, w jakim kierunku potoczy się przyszłość. — Figlarny uśmieszek zatańczył na jej ustach. — Czasami Tarrug się wtrąca. Pokazuje mi rzeczy, których nie powinnam widzieć, albo zdarzenia, których nie rozumiem.

— Jak to działa?

— Na każdej ściance jest znak runiczny jednego królestwa. Odczytuję ich kombinację, to jak upadają i gdzie zatrzyma się pustka.

Chciałbyś wiedzieć, co zawiera twoja przyszłość?

— Pewnie. Wal śmiało.

— Pozbieraj po kolei kryształy, lecz każdy przytrzymaj na chwilę w garści. Spróbuj napełnić je istotą swej osobowości i dopiero wtedy włóż je do woreczka.

Oczywiście, najpierw sięgnął po przezroczystą kostkę. Władczyni miłości.

— Jak mam ją napełnić?

Wzruszyła tylko ramionami.

Zaciskał więc palce na kryształach, czując się coraz bardziej głupio, i jeden po drugim wkładał je do woreczka, którym Anastazja mocno potrząsnęła. Wysypały się kostki.

— I co w nich widzisz? — zapytał odrobinę zbyt napiętym głosem, jak na kogoś, kto miał przecież udawać sceptyka.

Wpatrywała się w nie dobrą chwilę, oglądając badawczym wzrokiem znaki runiczne.

— Wielkość — orzekła na koniec. — Dojdziesz do rzeczy wielkich.

— Hura, świetnie!

Uniosła dłoń, prosząc o milczenie.

— Długo się nimi nie nacieszysz. Błyszczysz tak jasno, Dariat.

Szkoda, że tylko przez krótką chwilę. Sycisz się ciemnym płomieniem.

— Co potem? — zapytał ponuro.

— Ból, śmierć.

— Śmierć?!

— Nie twoja. Śmierć wielu ludzi, ale nie twoja.

Nie przespał się tego dnia z Anastazją Rigel. Tego dnia ani w ciągu następnego miesiąca. Odbywali wspólne wędrówki po sawannie, rozmawiali na błahe tematy, całkiem jakby byli rodzeństwem. Wyjaśniała mu filozofię Gwiezdnego Mostu i właściwości królestw. Słuchał uważnie, aczkolwiek gubił się czasem i denerwował trudną do zrozumienia wizją świata. W zamian opowiadał jej o ojcu, dawał upust żalom i zwierzał się z rozterek, głównie po to, aby wzbudzić w niej litość. Zabrał ją do drapacza gwiazd; powiedziała, że to jej pierwsza wizyta w wieżowcu. Mieszkania otoczone ścianami nie przypadły jej szczególnie do gustu, choć zafascynowała ją obracająca się wolno panorama gwiazd.

Seksualne napięcie między nimi częściowo opadło, choć nie zostało nigdy rozładowane. Dwuznaczne uwagi i kokieteryjne uśmieszki należały do swoistej gry, w której nie wiedzieli, jak zdobywać punkty. Dariat czuł się wspaniale w towarzystwie dziewczyny — osoby traktującej go sprawiedliwie, wysłuchującej jego zdania. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że jej to sprawia przyjemność. Jeszcze kilka razy wróżyła mu przyszłość, lecz żadna z tych wróżb nie była tak straszna jak pierwsza.

Dariat spędzał z nią coraz więcej czasu, stroniąc od nudnego życia w wieżowcach i na stacjach przemysłowych; wracał do niego jedynie wtedy, gdy musiał uczestniczyć w kolejnych kursach dokształcających. Wzniosłe ambicje, które pożerały jego myśli, przygasały w towarzystwie dziewczyny.

Nauczył się doić kozy, choć nie do końca z własnej inicjatywy.

Były to cuchnące, niesforne zwierzęta. Anastazja gotowała mu złowione w rzece ryby i pokazywała, które rośliny mają jadalne korzonki. Dowiedział się, jak wygląda szara plemienna rzeczywistość, polegająca na sprzedaży wyrobów rękodzieła, przeważnie dywanów i ceramiki, oraz na unikaniu nowoczesnych technologii.

— Z wyjątkiem nanonicznych pakietów opatrunkowych — powiedziała Anastazja z przekąsem. — To zdumiewające, ile kobiet staje się technokratkami, gdy przychodzi im urodzić dziecko.

Uczestniczył w kilku ceremoniach — zwyczajnych zabawach na wolnym powietrzu, podczas których pito silne napoje alkoholowe i do późna w nocy śpiewano pieśni religijne.

Pewnego wieczoru, kiedy miała na sobie jedynie proste białe bawełniane poncho, zaprosiła go do swego namiotu. Zarys ciała widoczny przez materiał w wątłym świetle lampki oliwnej znów rozpalił w nim żar namiętności. Pośrodku namiotu stał garnek gliniany, z którego boku wychodził kręty wężyk. Wydobywający się z niego gęsty dym napełniał powietrze dziwnie słodkim, łaskoczącym zapachem.

Anastazja zaciągnęła się dymem i potrząsnęła głową jak po wypiciu potrójnej whisky.

— Chcesz spróbować? — zapytała wyzywającym tonem.

— A co to takiego?

— Brama do królestwa Tarruga. Nie pożałujesz. Anstid będzie zły, bo straci nad tobą kontrolę.

Popatrzył na pogryzioną końcówkę wężyka, wciąż mokrą po kontakcie z jej wargami. Miał ochotę spróbować, choć był wystraszony. Przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami.

Przechyliła w tył głowę, wypuszczając nosem dwa długie pasemka dymu.

— Nie chcesz zapuścić się ze mną do królestwa intrygi?

Dariat włożył wężyk do ust i zassał, co kosztowało go minutę gwałtownego kaszlu.

— Nie tak ostro — napomniała go głosem brzmiącym niezwykle aksamitnie. — Wdychaj wolniej. Poczuj, jak dym rozchodzi się w kościach.

Zrobił, jak mu powiedziała.

— Wiesz, że one są puste? Twoje kości? — Uśmiech niczym tuba świetlna zalśnił na jej czarnej twarzy.

Świat zawirował. Dariat czuł rotację habitatu; gwiazdy kręciły się coraz szybciej i szybciej, rozmazując się w przestrzeni. Rozmazywały się jak śmietana. Zachichotał. Anastazja Rigel zmierzyła go roześmianym, domyślnym spojrzeniem, po czym znowu wciągnęła dym.

Kosmos był różowy. Gwiazdy czarne. Woda pachniała serem.

— Kocham cię — powiedział. — Kocham cię, kocham cię.

Ściany namiotu to zapadały się do środka, to wybrzuszały na zewnątrz. Dariat przebywał w brzuchu jakiegoś wielkiego zwierzęcia, całkiem jak Jonasz.

— Niech to szlag trafi!

— Co mówiłeś?

— Cholera, nie mogę odfiltrować… Co tu tyle zieleni? Co ty…?

— Mam zielone ręce — wytłumaczył cierpliwie.

— Naprawdę? — spytała Anastazja. — Ciekawe.

— Co ona ci dała?

— To ty, Tarrug? — Anastazja powiedziała mu, że jego właśnie spotkają. — Cześć, Tarrug. Słyszę go. Rozmawia ze mną.

Widział dziewczynę obróconą pod kątem prostym. Zdjąwszy przez głowę poncho, siedziała nago na dywaniku. Teraz była do góry nogami. W czarnych piersiach widniały śledzące go oczy.

— Nie rozmawiasz z Tarrugiem, ale z Anstidem — wyjaśniła.

— Witaj, Anstid.

— Co to ma znaczyć? Co jest w tej zasranej fajce? Zaczekaj, przejrzę najświeższe wspomnienia… Cholera jasna, to przecież salfrond! Nie mogę pilnować twoich myśli, kiedy jedziesz na tym świństwie, gówniarzu.

— Tym lepiej.

— Nie masz racji. Wierz mi, chłopcze, że nie masz racji. Jestem właścicielem kluczy do wszystkich ciemnych pokoi w tym królestwie, a ty jesteś moim protegowanym. Przestań zapychać się tym szkodliwym paskudztwem!

Dariat z premedytacją włożył do ust wężyk i wciągnął tyle dymu, że płuca omal mu nie pękły. Wydął policzki. Anastazja Rigel pochyliła się i wyjęła mu z ust przewód fajki.

— Wystarczy.

Namiot obracał się w przeciwnym kierunku niż habitat, a na zewnątrz leciał z nieba deszcz butów. Czarnych, lakierowanych butów z czerwonymi klamerkami.

— Cholera! Ta pieprzona ćpunka niech się żegna z życiem!

Najwyższa pora, żeby wypchnąć tych dzikusów za śluzę. Dariat, spróbuj wstać. Wyjdź i odetchnij świeżym powietrzem. W wiosce mają nanoniczne pakiety medyczne, poproś naczelnika. Musisz oczyścić krew.

Dariat znów zachichotał.

— Odwal się.

— Wstawaj!

— Nie.

— Jeszcze jeden słabeusz! Czy zawsze będą tylko słabeusze, do cholery? Jesteś jak twój pieprzony tatusiek.

Dariat zacisnął powieki. Pod powiekami również widział kolory.

— Nie jestem do niego podobny.

— Ależ jesteś. Słaby, niezaradny, aż żal patrzeć. Jak wy wszyscy. Czemu się nie sklonowałem, kiedy miałem okazję?

Partenogeneza rozwiązałaby sprawę. Przez dwieście lat tylko użeram się z pieprzonymi niedorajdami. Dwieście lat, cholera jasna!

— Odejdź! — Choć był już mocno narąbany, dobrze wiedział, że nie jest to wcale halucynacja. W tym było coś więcej. Coś dużo, dużo gorszego.

— Czy on ci robi krzywdę, kochanie? — zapytała Anastazja.

— Tak.

— Posadzę cię na wózku inwalidzkim, debilu, jeśli zaraz nie wstaniesz! Nogi ci z dupy powyrywam i zetrę ręce na miazgę.

Chciałbyś tego posmakować? Do końca życia pełzać jak ślimak?

Nie mogąc chodzić, podetrzeć się i samemu zjeść zupy?

— Przestań! — krzyknął Dariat.

— To wstawaj!

— Nie słuchaj go, kochanie. Wycisz umysł.

— Powiedz tej suce ode mnie, że już nie żyje!

— Proszę, dajcie mi święty spokój! Chcę być sam.

— Wstawaj!

Dariat spróbował się podnieść, lecz opadł w ramiona Anastazji.

— Teraz jesteś mój — rzekła z radością.

— To nieprawda. Jesteś mój. Na zawsze. Nigdy się nie rozstaniemy. Nie pozwolę na to.

Dziewczyna przesuwała dłonie po ubraniu Dariata, otwierając zatrzaski. Zasypała jego twarz gradem zimnych pocałunków.

— Przecież na to czekałeś. Tego zawsze chciałeś — szeptała mu do ucha. — Mnie.

Migające mu przed oczami kolorowe paski rozpływały się w mroku. Pod nim przesuwało się gorące ciało dziewczyny. Nareszcie się z nią pieprzył! Łzy pociekły mu po policzkach.

— O tak, kochany. Do środeczka. Pozbędziesz się go! Pozbędziesz się go z moją pomocą. Fruń do Cziri i niech Wenus tobą zawładnie. Bądź wolny.

— Zawsze mój.

Dariat czuł się okropnie po przebudzeniu. Rozebrany do naga, leżał w namiocie na kłującej trawie. Zza uchylonej płachty wpadały do wnętrza promienie jasnego porannego światła. Na jego nogach skropliła się rosa. Coś umarło i gniło mu w ustach: prawdopodobnie język. Obok spała Anastazja Rigel. Naga i piękna. Przytulona do niego.

W nocy! Była jego! Udało się!

Z trudem powstrzymał się od wybuchu radosnego śmiechu.

— Już ci lepiej?

Dariat krzyknął. Coś siedziało mu w głowie. Anstid. Bożek jednego z tych królestw.

Odwracając się gwałtownie, przygryzł do krwi dolną wargę.

— Zwariowałeś? Nie jestem dziwadlem z zaświatów. Nasłuchałeś się bujd i tyle. Religia to psychologiczny wózek dla umysłowych kalek. Spirytualizm jest dobry dla psychoparalityków. Pomyśl więc, czym jest ta twoja przyjaciółka.

— A coś ty za jeden?

Anastazja obudziła się, mrużąc oczy przed światłem. Przejechała dłonią po rozczochranych włosach i usiadła, mierząc go uważnym spojrzeniem.

— Jestem twoim praprzodkiem.

— Duchem zagubionym w pustce? — Strach wyglądał mu z oczu.

— Raz jeszcze wyjedziesz mi tu z mitologią, a naprawdę połamię ci nogi. Pomyśl logicznie. Jestem twoim praprzodkiem.

Kim więc mogę być?

Zaroiło mu się w myślach od informacji poznanych na kursach dydaktycznych historii.

— Rubrą? — Jeśli tak, to nie miał wcale powodów do zadowolenia.

— Oczywiście. A teraz przestań panikować, bo cały się trzęsiesz. Rzadko rozmawiam z osobami w twoim wieku. Wolałbym poczekać, aż skończysz szesnaście lat, ale nie pozwolę, żebyś wpadł w nałóg. Masz już nigdy nie wdychać tego świństwa! Zrozumiałeś?

— Tak.

— Przestań wokalizować. Skoncentruj się na myślach.

— Co tam mówisz, kochanie? — odezwała się Anastazja. — Wciąż masz odloty?

— Nie, to Rubra. On… Rozmawiamy ze sobą.

Owinęła się białym poncho, patrząc na niego z lękiem.

— Mam plany związane z tobą, chłopcze — rzekł Rubra.

— Wielkie plany. Zajmiesz miejsce w komitecie wykonawczym Magellanie Itg.

— Ja?

— Ty. Jeżeli nie pokpisz sprawy. Jeżeli będziesz mi posłuszny.

— Będę posłuszny.

— Cieszę się. Słuchaj, byłem pobłażliwy i pozwoliłem ci wyszumieć się z tą ładniutką Anastazją. Mogę zrozumieć, że ma ładne ciało, niezłe cycki i miłą buzię. Kiedyś i mnie ciągnęło do seksu. Ale dość tej zabawy. Włożysz ubranie i pożegnasz się z nią na dobre. Znajdziemy ci kogoś odpowiedniejszego.

— Nie mogę jej zostawić. Nie po tym… co stało się w nocy.

— Spójrz tylko na siebie, chłopcze. Barlożysz z nieopierzoną dzikuską na brudnym kocu w namiocie. Pozwoliłeś, żeby napaskudziła ci w głowie, i to na dwa sposoby. Czy tak ma się zachowywać przyszły zarządca Valiska?

— Nie.

— No, wreszcie trochę rozsądku.

Zaczął zbierać ubranie.

— Dokąd idziesz?

— Do domu.

— Bo on tak ci kazał?

— A co mnie tu trzyma?

Obrzuciła go bezradnym spojrzeniem, przyciskając do ciała białe poncho.

— Ja. Twoja przyjaciółka. Kochanka.

Pokręcił głową.

— Jestem człowiekiem — dodała. — On nim już być nie może.

— Zostaw ją. Nic ci po niej.

Dariat włożył buty. Przy wyjściu z namiotu zatrzymał się na chwilę.

— To Anstid — stwierdziła z żałością. — To on z tobą naprawdę rozmawia.

— Nie słuchaj tego bełkotu.

Dariat przemaszerował wolno przez wioskę. Starsi ludzie obracali ku niemu zdziwiony wzrok, kiedy mijał ich ogniska. Nie rozumieli, dlaczego ktoś miałby porzucać Anastazję.

— W tym sęk, chłopcze. Oni są bardzo zacofani. Nie wiedzą, jak wygląda prawdziwy świat. Kiedyś wezmę się w garść i zrobię z nimi porządek.


* * *

Odkąd Dariat poznał, kim jest i co mu przeznaczono, kursy dokształcające nabrały dla niego całkiem nowego znaczenia. Słuchał rad Rubry w kwestiach specjalizacji i stopni, jakie powinien uzyskać. Stał się posłuszny, choć nieco zdegustowany swą uległością.

Cóż mu jednak pozostało? Gwiezdny Most?

W zamian za ustępliwość Rubra nauczył go porozumiewać się z habitatem za pomocą więzi afinicznej. Dariat umiał teraz łączyć się z komórkami sensytywnymi, żeby dowiedzieć się, co gdzie się dzieje, umiał korzystać z ogromnej mocy obliczeniowej i nieprzebranych zasobów informacji.

Już na samym początku Rubra podsunął mu listę zastępczych dziewcząt, aby czym prędzej zatrzeć ostatnie ślady tęsknoty chłopca za Anastazją Rigel. Dariat czuł się jak duchpodglądacz, obserwując proponowane mu kandydatki za pośrednictwem komórek sensytywnych. Widywał je, jak rozmawiały w domu z przyjaciółmi czy kochały się z chłopakami — lub, w dwóch przypadkach, z dziewczynami, co było dość podniecające. Rubra nie przeszkadzał mu w długotrwałych obserwacjach. Przynajmniej nie musiał już płacić za fleksy z błękitnej awangardy.

Szczególnie przypadła mu do gustu Chilone: miła, starsza od niego o dziewięć miesięcy dziewczyna. Miała równie czarną karnację jak Anastazja, co najpierw przykuło jego uwagę, lecz do tego ciemne kasztanowate włosy. Ładna i nieśmiała, lubiła rozmawiać z koleżankami o seksie i chłopakach.

A mimo to wahał się przed spotkaniem, jakkolwiek znał jej rozkład zajęć, zainteresowania, kluby dzienne, do których uczęszczała, oraz dziesięć sposobów, żeby się z nią zapoznać.

— Długo będziesz z tym zwlekał? — zapytał Rubra, gdy upłynął tydzień, a on wciąż się zastanawiał. — Daj jej wycisk w łóżku.

Nie sądzisz chyba, że Anastazja wciąż cię opłakuje?

— Co?

— Spróbuj połączyć się z komórkami sensytywnymi wokół jej namiotu.

Nigdy tego nie robił. Nie mógł się jakoś zdobyć na to, żeby szpiegować ją z wykorzystaniem zdolności percepcyjnych habitatu.

Tym razem jednak ton wypowiedzi Rubry zabarwiony był nutą okrutnej wesołości.

Anastazja miała kochanka, współplemieńca Mersina Columbę: człowieka po czterdziestce, otyłego i łysiejącego, o jasnym kolorze skóry. Ich splecione sylwetki wyglądały okropnie. Anastazja leżała milcząco z bolesną miną, przygwożdżona jego spoconym ciałem.

Dariat zapłonął wściekłym gniewem, całkiem jak za dawnych dni. Postanowił oszczędzić ślicznej dziewczynie, która go kochała, tak wstrętnych poniżeń.

— Posłuchaj mojej rady. Odszukaj Chilone.

Jak młodociani edeniści, tak i Dariat dość szybko nauczył się wyprowadzać w pole komórki sensytywne habitatu. Mógł ominąć podprogramy niezależnego monitorowania, chyba że naczelny segment osobowości Rubry koncentrował się na nim w szczególności.

Dzięki komórkom sensytywnym Dariat śledził wychodzącego z tipi Mersina Columbę. Tłusty wieprz uśmiechał się obleśnie, krocząc wzdłuż brzegu rzeki. Anastazja leżała zwinięta w kłębek na kocyku z oczami wpatrzonymi w pustkę.

Mersin Columba odszedł kawałek drogi w głąb kotliny, gdzie zdjął koszulę i spodnie. Wskoczył z pluskiem do szerokiej w tym miejscu rzeki i zaczął zmywać z siebie ślady po seksie.

Pierwsze uderzenie drewnianej pałki Dariata rozerwało mu ucho.

Upadł z jękiem na kolana. Drugi cios trafił go w potylicę.

— Przestań!

Dariat znów się zamachnął, roześmiany na widok zdumionej miny mężczyzny. Łapy precz od mojej dziewczyny! Nie będziesz się wtrącał do mojego życia. Columba nawet nie zasłaniał głowy, gdy spadał na nią istny grad ciosów. Napomnienia zdenerwowanego Rubry brzmiały niczym brzęczenie pszczoły w mózgu rozjuszonego chłopca. Był pochodnią zemsty. Miał większą moc niż władca jakiegokolwiek królestwa. Uderzał raz za razem. Czuł się świetnie.

Woda szarpnęła bezwładnym ciałem Mersina Columby. Z roztrzaskanej głowy wypływały długie strużki krwi. Dariat stał nad trupem. Upuścił do wody okrwawiony kawałek drewna.

— Nie miałem pojęcia, co z ciebie wyrasta. — W niemym głosie Rubry pojawiło się pewne wahanie.

Dariat poczuł mrowie na plecach. Serce waliło mu gwałtownie.

— Anastazja jest moja. W każdym razie nie należy już do biednego Mersina Columby, to nie ulega wątpliwości.

Leniwy prąd rzeki zabrał zwłoki. Dariat patrzył na nie z obrzydzeniem: były takie ohydnie blade, nabrzmiałe.

— I co teraz? — zapytał.

— Przywołam serwoszympansy, niech tu zrobią porządek.

A ty lepiej stąd znikaj.

— Tylko tyle?

— Nie ukarzę cię za zabicie dzikusa, ale będziemy musieli popracować nad twoim temperamentem. Może być z niego pożytek, jeśli zostanie odpowiednio wykorzystany.

— Dla dobra przedsiębiorstwa?

— Tak. Pamiętaj o tym. I bądź dobrej myśli, poprawisz się z wiekiem.

Dariat odwrócił się i ruszył w drogę powrotną. Po opuszczeniu kotliny całe popołudnie spędził na samotnej, bezcelowej włóczędze po sawannie.

Jego myśli były zimne jak lodowiec. Zabił człowieka, lecz nie odczuwał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, niczego nie żałował. Ale też nie czuł satysfakcji. Nie czuł niczego, jak gdyby wspominał tylko fragment nagrania AV.

Kiedy tuba świetlna zaczęła ciemnieć, przybierając barwę mosiądzu, ponownie zwrócił kroki w stronę wioski ludu Gwiezdnego Mostu.

— Gdzie ty znowu leziesz? — zapytał Rubra.

— Do niej. Kochani ją. Będzie moja dzisiaj i zawsze.

— Nie, tylko ja jestem zawsze.

— Nie przeszkodzisz mi. Przedsiębiorstwo nic mnie nie obchodzi. Zatrzymaj je sobie. Nie prosiłem się o nie. Chcę tylko mieć Anastazję.

— Nie bądź głupi.

Dariat wychwycił jakby cień emocji ukryty w mentalnym ostrzeżeniu: niepokój. Rubra czegoś się obawiał.

— Co się stało?

— Nic się nie stało. Wracaj do domu. To był piekielny dzień.

— Nie. — Daremnie próbował obejrzeć wieś za pomocą komórek sensytywnych: Rubra blokował kanały afiniczne.

— Wracaj do domu.

Dariat puścił się biegiem.

— Nie rób tego, chłopcze!

Miał do przebiegnięcia jedynie kilometr. Źdźbła żółtej i różowej trawy sięgały mu miejscami do pasa, chłoszcząc nogi. Dotarł na skraj zbocza i spojrzał w dół z trwogą. Mieszkańcy wioski pakowali dobytek, szykowali się do drogi. Zwinęli już połowę namiotów, które leżały poskładane na wozach. Zganiano z pól zwierzęta, ogniska wygaszono. Kto wybiera się w podróż o tak niezwykłej porze, przy zapadających ciemnościach? Dręczyło go przeczucie, że stało się coś niedobrego.

Dariat dwukrotnie się wywrócił, zbiegając stromym zboczem.

Nawet nie zauważył podrapanych kolan i goleni. Gdy pędził do namiotu Anastazji, twarze mieszkańców wioski obracały się w jego stronę.

Zawołał ją po imieniu, odsuwając płachtę wejściową.

Lina uwiązana była do wierzchołka namiotu. Anastazja musiała ułożyć w stos wiklinowe kosze, żeby na nich stanąć. Teraz leżały porozrzucane.

Głowa przekrzywiła się na bok, a lina wciskała się w lewy policzek, tuż poniżej ucha. Kołysała się z lekka, od czego trzeszczały cicho żerdzie namiotu.

Dariat wpatrywał się w dziewczynę długą, długą chwilę. Nie rozumiał, czemu to zrobiła. Czuł się zupełnie zagubiony.

— Weź się w garść, chłopcze. Wracaj do domu.

— Nie! To twoja sprawka. To ty kazałeś mi od niej odejść.

Była moja. Nigdy by do tego nie doszło, gdybyś nie wtrącał się w moje życie. — Łzy spływały mu ciurkiem po policzkach.

— Ja jestem twoim życiem.

— Nie jesteś. Nie, nie, nie! — Odgrodził się od tego głosu. Nie słuchał próśb ani pogróżek.

Na jednym z koszyków leżała kartka papieru przyciśnięta woreczkiem z koźlej skóry. Sięgnął po nią i przeczytał wiadomość:


Wiem, Dariat, że to ty zrobiłeś. Myślałeś, że robisz to dla mnie, ale tak nie było. Zrobiłeś to, bo Anstid tego zażądał, on nigdy nie pozwoli ci sprzymierzyć się z Taolim. Przypuszczałam, że zdołam ci pomóc. Teraz widzę, że tylko się łudziłam. Przykro mi, ale nie mam w sobie dość siły, by walczyć z władcą królestwa.

Nie wiem, po co miałabym jeszcze żyć w tym wszechświecie.

Uwolnię swego ducha i poszukam drogi do Boga. Przyjmij w darze kryształy Taolego i używaj ich wedle woli. Tyle bitew przez tobą.

Może w kilku zwyciężysz, jeśli poznasz przyszłość.

Chcę, żebyś jedno wiedział: kochałam cię zawsze, odkąd byliśmy razem.

Anastazja Rigel


Rozwiązał rzemyk i wysypał sześć kostek na zakurzony dywanik.

Tych pięć, które pokryto znakami runicznymi, spadło pustymi ściankami do góry. Pozbierał je wolno i rzucił ponownie. Znowu to samo.

Przedstawiały puste królestwo, dokąd trafiały zagubione duchy.

Dariat uciekł z wioski i już nigdy jej nie odwiedził. Przestał pobierać kursy dydaktyczne, wyrzekł się więzi afinicznej łączącej go z Rubrą, często kłócił się z matką, a w wieku piętnastu lat wynajął osobne mieszkanie w drapaczu gwiazd.

Rubra był bezradny. Stracił wychowanka, z którym wiązał tyle nadziei. Afmiczne okienko prowadzące do umysłu Dariata pozostawało zamknięte, przy czym była to najmocniejsza blokada, z jaką się dotąd zetknął — niewzruszona również podczas snu chłopca. Po miesiącu konsekwentnych nacisków Rubra dał za wygraną: nawet podświadomość Dariata opierała się jego zakamuflowanym sugestiom. Blokada wynikała nie tylko ze świadomej determinacji, ale z czynników hamujących o podłożu fizjologicznym, prawdopodobnie świadczących o jakimś głębokim urazie psychicznym.

Rubra przeklął kolejnego ze swoich niewydarzonych potomków i zogniskował uwagę na nowym podopiecznym. Monitorowaniem Dariata zajął się niezależny podprogram. Chłopak stał się — co wkrótce zaczęły potwierdzać sporadyczne kontrole nadrzędnej świadomości habitatu — totalnym nieudacznikiem, moczymordą zarabiającym na piwo dzięki wiedzy, gdzie i kogo można znaleźć, zamieszanym w interesy, które nawet w Valisku uchodziły za mocno podejrzane. Dariat nie wystarał się o stałą pracę, karmił się wydzielaną w wieżowcach papką, czasami przez kilka dni z rzędu odtwarzał albumy mood fantasty. 1 nigdy nie zbliżył się do żadnej dziewczyny.

Sytuacja nie zmieniła się przez trzydzieści lat. Rubra zaniechał jakiegokolwiek nadzoru nad tym wrakiem człowieka. Aż pewnego dnia do Yaliska przybył „Yaku”.

Sześć dni po opuszczeniu Lalonde „Yaku” wynurzył się w pobliżu Opuncji, czym nie wzbudził niczyich podejrzeń. Żaden z fleksów Graeme’a Nicholsona nie dotarł jeszcze do celu, kiedy statek handlowy otrzymał pozwolenie na wejście do doku. Dla osobowości habitatu i niewielkiej grupki osób z biura służb wywiadowczych (innych obserwatorów z ramienia Konfederacji Rubra nie tolerował w Valisku) był to po prostu jeden z trzydziestu tysięcy frachtowców, które corocznie odwiedzały miejscowy kosmodrom.


* * *

„Yaku” wynurzył sią dość daleko od Opuncji, a jego wektor lotu wymagał większych korekt niż to się przeciętnie zdarzało. Silnik termojądrowy gasł w nieregularnych odstępach, ale przecież wiele konwencjonalnych statków kosmicznych, które miały swoją bazę w Valisku, z ledwością mieściło się w granicach norm ustalonych przez Komisję Astronautyczną.

W celu uzupełnienia zapasów „Yaku” przycumował w doku na skraju nieobrotowego kosmodromu o średnicy trzech kilometrów.

Dowódca poprosił o pewną ilość helu i deuteru, a poza tym o tlen, wodę i żywność. Już po dziesięciu minutach firmy serwisowe uzgodniły kontrakty.

Pokład opuściły trzy osoby. Ich nazwiska zapisane na fleksach paszportowych brzmiały: Marie Skibbow, Alicia Cochrane i Manza Balyuzi; dwoje ostatnich było członkami załogi „Yaku”. Wszyscy przeszli przez symboliczną odprawę celną, przedstawiając oficerom imigracyjnym walizeczki z jedną zmianą odzieży.

Cztery godziny później „Yaku” odcumował z pełnymi zbiornikami kriogenicznymi, kierując się w stronę Opuncji. Zanim uaktywnił węzły modelowania energii, skrył się za tarczą gazowego olbrzyma. Dlatego nikt nie mógł wiedzieć, jakie obrał współrzędne skoku.


* * *

Dariat siedział właśnie przy barze w „Tabitha Oasis”, kiedy wpadła mu w oko ta dziewczyna. Trzydzieści lat stronienia od ćwiczeń, tanie piwo i dania z syntetyzowanej pasty wywarły straszny wpływ na jego dawniej gibką sylwetkę. Zasługiwał już prawie na miano grubasa; skóra mu się łuszczyła, tłuste włosy od tygodnia nie zaznały wody. Nie przykładał dużej wagi do wyglądu. Podobna do togi szata zakrywała mnóstwo niedoskonałości.

Ale za to dziewczyna! Nastolatka, długie nogi, duże piersi i prześliczna twarz, opalona i wyrazista. Obcisła biała koszulka i czarna minispódniczka. Nie tylko on na nią patrzył. W „Tabitha Oasis” zbierało się dość podłe towarzystwo, a tymczasem dziewczyna była chodzącym zaproszeniem do zbiorowego gwałtu. Różne rzeczy tutaj się działy. Ona wszakże zdawała się niczym nie przejmować, zachowywała się z ujmującą swobodą. Tym bardziej zdumiewało, kto był jej kompanem.

Anders Bospoort, na pozór znakomite dla niej uzupełnienie: dwadzieścia parę lat, wyrobione mięśnie, najlepsza śniada twarz, jaką można kupić za pieniądze. Nie cechował go jednak jej wigor; co prawda śmiały mu się oczy i usta (za taką kasę powinny), lecz tego wyrazu nie podsycały żadne uczucia. Anders Bospoort był w niemal równych proporcjach żigolakiem, sutenerem, dealerem narkotyków i gwiazdą błękitnej awangardy.

Dziwne, że tego nie zauważała. Anders mógł jednak w razie potrzeby promieniować osobistym urokiem, a stojąca między nimi na stoliku butelka drogiego wina została już prawie opróżniona.

Dariat przywołał barmana skinięciem ręki.

— Jak tej małej na imię?

— Marie. Przyleciała statkiem dzisiaj po południu.

To wiele wyjaśniało. Nikt nie zdążył jej ostrzec i teraz wilki z „Tabitha Oasis” krążyły wokół ogniska, zachwycając się spektaklem uwiedzenia nastolatki. Później będą mogły sensywizyjnie doświadczać przyjemności na widok zniewolonej laleczki, czuć jędrne ciało molestowane silnymi, wprawnymi rękami Andersa Bospoorta i wzmacniany członek wchodzący między jej nogi. Słuchać okrzyków zaskoczenia i błagalnych jęków.

Może Anders nie był wcale taki głupi, pomyślał Dariat: przyprowadzając ją tutaj, świetnie się zareklamował. To pozwoli mu żądać większej sumy za fleks z nagraniem.

Barman potrząsnął głową ze smutkiem. Choć był trzy razy starszy od Dariata, nie wychylił dotąd nosa poza habitat. Jak mawiał, wszystko tu już widział, każdą ludzką przypadłość.

— Szkoda. Całkiem miłe dziewczę. Ktoś powinien ją ostrzec.

— Pewnie. Wszędzie, tylko nie tutaj. — Dariat przyjrzał jej się bacznie. Czyżby dziewczyna z jej urodą była aż tak naiwna w kontaktach z mężczyznami?


* * *

Anders Bospoort wyciągnął szarmancko ramię, kiedy wstali od stolika. Marie przyjęła je z uśmiechem. Zdawała się zadowolona, że może się do niego przytulić. Mężczyźni w barze odprowadzali ją zimnym, drapieżnym wzrokiem, nic więc dziwnego, że jego umięśniona sylwetka i swobodne zachowanie dodawały jej otuchy. Z nim była bezpieczna.

Gdy po wyjściu z baru przemierzyli hol, Anders połączył się datawizyjnie z procesorem sterującym układami mechanicznymi wieżowca, prosząc o windę.

— Dzięki, że mogę pójść z tobą — powiedziała Marie.

Podniecała ją ta niestosowna sytuacja, co poznał po jej oczach.

— Właściwie to rzadko odwiedzam tę paskudną spelunę. Konfederacja ściga listami gończymi połowę jej bywalców. Jeśli okręty Sił Powietrznych przybędą kiedyś do Valiska, liczba mieszkańców planet karnych podwoi się z dnia na dzień.

Przyjechała winda. Puścił ją przodem, gdy otworzyły się drzwi.

Wykonał już znaczną część planu, a wszystko szło jak po maśle. Od chwili spotkania przed Biurem Przydziału Mieszkań (gdzie najłatwiej było upolować świeży towar) zachowywał się z nienaganną galanterią, starannie dobierał każde słowo. Dziewczyna lgnęła do niego coraz bardziej, zahipnotyzowana słynnym urokiem osobistym Bospoorta.

Kiedy drzwi się zamknęły, spuściła niepewnie wzrok, jakby dopiero teraz uprzytomniła sobie, jaka odległość dzieli ją od domu i rodziny. Sam na sam z jedynym przyjacielem w całym układzie planetarnym. Klamka zapadła, nie mogła się już wycofać.

Czuł ucisk w żołądku, drżąc z niecierpliwości. Wszystko znajdzie się na fleksie, preludium i następujący wolno podbój. Ludzie przepadali za stopniowanym napięciem. A on był w swej sztuce wirtuozem.

Drzwi otworzyły się na osiemdziesiątym trzecim piętrze.

— Trzeba stąd zejść dwa piętra — rzekł przepraszającym tonem. — Windy nie zjeżdżają niżej, a konserwatorzy urządzeń nie kwapią się do naprawy. Wybacz.

W holu od dawna nikt nie zamiatał, w kątach nagromadziły się śmieci. Ściany były pokryte graffiti, w powietrzu wisiał smród uryny. Marie rozejrzała się z niepokojem i wtuliła mocniej w jego ramię.

Poprowadził ją w stronę klatki schodowej. Ścienne pasy nadwyrężonych komórek elektroforescencyjnych rzucały mdłe żółtawe światło. Gromadziły się przy nich dziesiątki wielkich bladych ciem.

Woda ściekała po ścianach ze szpar w polipie. Krawędzie stopni porastał kremowy mech.

— To miło z twojej strony, że mogę się u ciebie zatrzymać — powiedziała nieśmiało Marie.

— Tymczasowo, póki nie załatwisz sobie mieszkania. Tutaj jest mnóstwo pustostanów. Wprost nie do wiary, że tyle trzeba się naczekać, by dostać apartament w Biurze Przydziału Mieszkań.

Oprócz nich na schodach nie było żywej duszy. Anders niezwykle rzadko widywał tu sąsiadów. Dół drapacza gwiazd idealnie nadawał się do jego celów. Utrudniony dostęp, anonimowe życie za zamkniętymi drzwiami, żadnych pytań. Gliniarze na kontraktach z Magellanie Itg, którzy dbali o względny porządek w pozostałych częściach Valiska, tutaj się nigdy nie zapuszczali.

Kiedy na właściwym piętrze wyszli z klatki schodowej, Anders przesłał datawizyjny kod do zamka drzwi, lecz nic się nie stało. Obrzucił swą towarzyszkę wymuszonym uśmiechem i po raz drugi przesłał kod. Nareszcie drzwi się otworzyły, zgrzytając parę razy na suwnicach. Pierwsza do środka weszła Marie. Anders zadbał o to, aby lampy rzucały mdły blask, nie zapomniał też zaryglować za sobą drzwi: tym razem procesor nie okazał nieposłuszeństwa. Zarzucił rękę na ramiona dziewczyny i zaprowadził ją do największego z trzech pokojów sypialnych. I te drzwi zaryglował.

Marie zatrzymała się na środku sypialni ze wzrokiem utkwionym w podwójnym łóżku. Do każdego z jego narożników przywiązano długą aksamitną tasiemkę.

— Zdejmuj łachy! — rzucił Anders twardym, nieustępliwym tonem. Przesłał polecenie do panelu świetlnego na suficie, lecz ten pozostał przyciemniony. Niech to licho! A ona tymczasem potulnie ściągała ubranie. Trudno, będzie musiał działać w półmroku. Może da się z tego jeszcze wykrzesać jakiś podniecający nastrój. — A teraz ściągaj moje — rozkazał. — Tylko powoli.

Czuł drżące palce dziewczyny, kiedy zdejmowała koszulę z jego barczystych ramion, co poprawiło mu humor. Nerwowe były zawsze bardziej impulsywne.

Gdy ruszyła przodem do łóżka, omiótł jej postać wprawnym wzrokiem, lustrując każdy centymetr kwadratowy obnażonego ciała. Gdy położyła się na wodnym materacu, zaczął ją wolno pieścić.

Wzmacniany członek zesztywniał, prezentując się teraz w całej okazałości. Anders skupił wzrok na twarzy dziewczyny, aby nie przegapić strachu malującego się w jej oczach. Ten chwyt zawsze działał na zmysły.

Marie uśmiechała się promiennie.

Światła rozjarzyły się raptownie. Anders obejrzał się z konsternacją.

— A to co?

W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś się do nich podkradł i zapiął mu kajdanki na rękach, lecz kiedy odwrócił głowę, okazało się, iż na jego nadgarstkach zaciskają się wypielęgnowane rączki Marie.

— Puszczaj. — Poczuł straszny ból, gdy zwiększyła uścisk. — Puszczaj, mówię, suko! Chryste…

Parsknęła śmiechem.

Spojrzał uważniej na jej ciało i aż się zachłysnął ze zdumienia.

Na piersiach i brzuchu dziewczyny zaczęły wyrastać włosy — czarna, gruba szczecina, która drapała go i kłuła. Poszczególne włoski twardniały. Jakby leżał na ogromnym jeżu. Ostre końce wbijały się w jego skórę, drążąc sobie korytarze w podskórnych warstwach tłuszczu.

— Możesz mnie teraz przelecieć.

Próbował walczyć, co przynosiło tylko ten skutek, że kolejne igiełki wkłuwały mu się w brzuch. Marie puściła jedną jego rękę.

Uderzył ją natychmiast w żebra, lecz w tym miejscu ciało się zapadło. Wyciągnął pięść oblepioną żółtoczerwoną mazią. Igły wrzynające się w tułów Andersa nabierały znamion tłustych i obślizgłych robaków, które powiększały wydrążone otwory, coraz głębiej i głębiej. Wypływała z nich krew.

Anders zawył potępieńczo. Dziewczyna rozkładała się pod nim, jej skóra gniła do postaci szkarłatnej pleśni, której smród wręcz gryzł w oczy. Do tego była niezwykle lepka, nie mógł się od niej odkleić. Zwymiotował winem wypitym w „Tabitha Oasis”, ochlapując rozpuszczającą się twarz Marie.

— Nie dasz mi buzi?

Zaczął szamotać się, rzucać na boki, modlić do Boga, którego imienia nie wymówił od przeszło dziesięciu lat. Robaki wiły się w mięśniach brzusznych, rozdwajały między włóknami ścięgien.

Krew i ropa mieszały się ze sobą, tworząc kleistą masę, która łączyła ich brzuchami, jakby byli bliźniętami syjamskimi.

— No, pocałuj mnie, Anders.

Chwyciła go za kark wolną ręką. Miał wrażenie, jakby nie zostało z niej nic oprócz kości. Poczuł wilgotne strużki na swoich starannie ułożonych włosach.

— Nie! — stęknął.

W miejscu, gdzie jej usta roztopiły się niczym wosk, ziała szeroka dziura w zdeformowanej, ulegającej rozkładowi twarzy. Zęby szczerzyły się w wiecznym uśmiechu. Marie przybliżyła do siebie jego głowę. Szczęka rozchyliła się i zatrzasnęła na jego twarzy.

Pocałunek. Z jej ust trysnął czarny, gorący i gęsty płyn. Anders nie mógł już krzyczeć: płyn wlał się do gardła, wpełząjąc w drogi oddechowe na podobieństwo jakiegoś opasłego, wojowniczego węża.

— Możemy sprawić, że wszystko ustanie — odezwał się głos znikąd.

Ciecz wtargnęła do płuc. Czuł ją, jak wzbiera gwałtownie, wypełniając każdą delikatną jamę klatki piersiowej, która uniosła się, naciskana od wewnątrz przez obcą siłę. Zaprzestał walki.

— Ona cię zabije, chyba że pozwolisz sobie pomóc. Zaraz się utopisz.

Chciał oddychać. Potrzebował powietrza. Zrobiłby wszystko, żeby złapać oddech. Wszystko.

— W takim razie wpuść nas.

Tak też uczynił.


* * *

Dzięki komórkom sensytywnym w polipowym suficie nad łóżkiem Dariat mógł obserwować, jak rany Andersa Bospoorta zabliźniają się, a deformacje ustępują. Rozlana skóra Marie stwardniała, włosy schowały się w ciele. Zniknęły ślady ukłuć na brzuchu Andersa. Znów oboje byli tacy jak poprzednio: anioł i satyr.

Anders dotykał ciała, wodząc rękami wzdłuż linii mięśni na klatce piersiowej. Spoglądał na siebie z dziecięcym wyrazem zdumienia na twarzy, na której pojawił się wkrótce szeroki uśmiech.

— Doskonałe — szepnął. — Ze wszech miar doskonałe. — Wypowiedział te słowa z jakimś dziwnym, zupełnie nieznanym Dariatowi akcentem.

— Owszem, nieźle ci się trafiło — odparła beznamiętnie.

Usiadła. Na prześcieradle, w miejscu gdzie przedtem leżały jej plecy, widniała niewyraźna różowa plama.

— Wezmę cię, pozwolisz?

Zmarszczyła usta, niezdecydowana.

— Proszę. Wiesz, że tego potrzebuję. Do diabła, minęło siedemset lat. Okaż trochę litości.

— Niech ci będzie.

Znowu się położyła. Anders zaczął lizać jej ciało, czym przypominał Dariatowi psa gaszącego pragnienie. Kochali się przez dwadzieścia minut, przy czym Anders okazywał werwę, jakiej nie zaprezentował na żadnym ze swoich fleksów. Kiedy miotał się z Marie na łóżku, oświetlenie elektryczne i urządzenia domowe dostawały obłędu. Dariat sprawdził szybko sąsiednie mieszkania: twórca programów stymulacyjnych wrzeszczał z wściekłością, gdy jego procesory wysiadały w zastraszającym tempie; zawartość słojów handlarza klonowanymi organami kipiała i parowała, gdy za sprawą uszkodzonych regulatorów gotowały się powielane komórki. Drzwi w holu otwierały się i zamykały niczym ostrza gilotyn. Dariat musiał wydać całą serię afinicznych poleceń komórkom neuronowym podłogi, aby podprogramy lokalnej osobowości nie zaalarmowały nadrzędnej świadomości Rubry.

Kiedy przybył zdyszany pod drzwi apartamentu, Marie i Anders Bospoort już się ubierali. Skorzystał z kupionego na czarnym rynku bloku procesorowego, aby złamać kod ryglujący, po czym niezwłocznie wkroczył do środka.

Marie i Anders poderwali głowy z zaskoczeniem. Wybiegli z sypialni. Blok procesorowy zamarł w dłoni Dariata, a pokój pogrążył się w nieprzejrzanym mroku.

— Ciemność mi nie przeszkadza — rzekł głośno.

Komórki sensytywne przekazywały mu obraz dwojga postaci, które zbliżały się groźnie do niego.

— Odtąd nic już nie będzie ci przeszkadzać — odpowiedziała Marie.

Pasek opinający jego powłóczystą szatę zaczął zaciskać się na brzuchu.

— Mylisz się. Po pierwsze, nie zdołasz mną zawładnąć, jak ci się to udało w przypadku biednego Andersa: nie jestem taki słaby.

Po drugie, jeśli umrę, Rubra zobaczy wszystko, co tu się działo, i dowie się, kim jesteście. Może i jest szurnięty, ale będzie walczył jak lew w obronie swego przedsiębiorstwa i ukochanego habitatu.

Kiedy pozna prawdę, wasze szansę zmaleją o dziewięćdziesiąt procent. Bez mojej pomocy nigdy nie opanujecie Valiska.

Zapaliło się światło. Pasek przestał go uciskać. Marie i Anders przyglądali mu się chłodno.

— Tylko dzięki mnie o niczym jeszcze nie wie. Od razu widać, że nie znacie się na technobiotyce. Mógłbym wytłumaczyć wam to i owo.

— Skąd wiesz, że się go boimy? — burknął Anders.

— W porządku, wasza sprawa. Chcecie, żebym zniósł ograniczenia nałożone na komórki sensytywne podłogi?

— Czego chcesz? — spytała Marie.

— Zemsty. Trzydzieści lat na ciebie czekałem. Przez ten długi, męczący czas nieraz już byłem bliski załamania, lecz wiedziałem, że w końcu się pojawisz.

— Spodziewałeś się mnie? — zakpiła.

— Owszem, kogoś podobnego do ciebie.

— A co mnie takiego wyróżnia?

— To, że umarłaś.

Загрузка...