7

Ten wieczór w barze Harkeya upływał spokojnie. Dzień wcześniej odleciała pełna zapału flotylla Terrance’a Smitha, zabierając ze sobą sporą rzeszę bywalców lokalu. Muzykom wyraźnie brakowało wigoru i tylko pięć par tańczyło na parkiecie. Przy jednym ze stolików siedział Gideon Kavanagh; pakiet nanoopatrunku przygotowujący kikut ręki do wszczepienia klonu był zręcznie przykryty luźną purpurową marynarką. Mężczyźnie towarzyszyła szczupła dwudziestopięcioletnia dziewczyna w czerwonej wieczorowej sukience, która ciągle chichotała. Przy końcu baru rozmawiały ze sobą w grupie znudzone kelnerki.

Senna atmosfera nie przeszkadzała Meyerowi. Bywały wieczory, kiedy nie miał ochoty dbać o swój wizerunek dowcipnego gawędziarza, hulajduszy, asa lotnictwa i demona seksu w jednej osobie, czyli wykazywać się cechami, z którymi dowódcy niezależnych statków kosmicznych podobno mieli się rodzić. Był już za stary na tego rodzaju głupstwa.

Niech się w to bawią młodzi, pomyślał. Tacy jak Joshua. Chociaż ten Joshua wcale nie musiał udawać.

— I ty nie musiałeś kiedyś przybierać sztucznej pozy — rzekł „Udat”.

Meyer powiódł wzrokiem za jedną z kelnerek, która przemknęła obok stolika w jego wnęce — blondynką o orientalnych rysach twarzy, ubraną w długą, czarną spódniczkę z rozcięciem do samego biodra. Ani trochę go nie pociągała, po prostu sycił oczy widokiem.

— Tamte dni dawno już minęły — odpowiedział czarnemu jastrzębiowi z ironią, w której pobrzmiewała jednak szczera nuta.

Obok siedziała Cherri Barnes: razem opróżniali butelczynę chłodnego importowanego wina valencay. Zawsze miło z nią spędzał czas: mądra, atrakcyjna kobieta, nie czująca się w obowiązku przerywać każdego milczenia. Poza tym była dobrym członkiem załogi. W ciągu lat wiele razy ze sobą sypiali; również na tym polu świetnie się uzupełniali.

— Jej towarzystwo poprawia ci nastrój — stwierdził „Udat”.

— I ja wtedy jestem szczęśliwy.

— No, skoro jesteś szczęśliwy…

— Wybierzmy się gdzieś. Ty stajesz się nerwowy, a mnie tu nudno.

— Mogliśmy lecieć na Lalonde.

— Nie sądzę. Tego rodzaju misje przestały cię już pociągać.

— Masz rację. Choć świerzbiły mnie ręce, żeby porachować kości temu łotrowi Latonowi. Ale tak sobie myślę, że lepiej zostawić te rzeczy Joshui i jemu podobnym. Tylko po co tam popędził, skoro zgarnął kupę szmalu po powrocie z Norfolku?

— Może chce coś udowodnić?

— To do niego niepodobne. Tam się dzieją jakieś dziwne rzeczy. A znając Joshuę, wiem, że u podłoża tej sprawy leżą pieniądze. Z pewnością niebawem poznamy szczegóły. Tymczasem dzięki operacji na Lalonde mamy w dokach miły niedostatek statków. Nie powinno być trudno o czartery.

— Mogliśmy zaproponować swe usługi agencji prasowej.

Claudia Dohan, gdy rozsyłała fleksy z nagraniem sensywizyjnym Graeme’a Nicholsona, najchętniej podpisywała umowy z dowódcami czarnych jastrzębi. Czas to pieniądz, mówiła.

— Wiesz, jak trzeba by było się uwijać?

— Przynajmniej jakieś wyzwanie.

— Spokojnie, gdybym wołał towarzystwo matki niż czarnego jastrzębia, nigdy bym nie opuścił domu.

— Przepraszam. Wytrąciłem cię z równowagi.

— Nie, ale ciągle mnie gryzie ta sprawa z Latonem. Też coś, żeby po tylu latach znowu się pojawił.

— Flota go znajdzie.

— Aha, już to widzę.

— O czym wy tyle dyskutujecie? — zapytała Cherri.

— Co? A, przepraszam. — Uśmiechnął się z zakłopotaniem. — O Latonie, jeśli chcesz wiedzieć. Zastanawiam się, gdzie on się teraz podziewa…

— Ty i pięćdziesiąt miliardów ludzi. — Sięgnęła po kartę. — Dobra, zamówmy coś wreszcie, bo umieram z głodu.

Wybrali pieczonego kurczaka z sałatką i drugą butelkę wina.

— Kłopot w tym, że dokądkolwiek się udasz, wszędzie niebezpiecznie — rzekł Meyer po odejściu kelnerki. — Póki Siły Powietrzne go nie przyskrzynią, rynek handlu międzygwiezdnego będzie trochę rozchwiany. Stawki ubezpieczeń pójdą ostro do góry.

— No to rób za kuriera. Nie będziemy musieli cumować do żadnych stacji. Jest też inna możliwość: rozwozić towar między habitatami edenistów.

Przesuwał po stole kieliszek z winem, niezbyt zachwycony tym pomysłem.

— Mamy pogodzić się z porażką?

— Na coś trzeba się zdecydować.

Przymusił wargi do uśmiechu.

— Tylko nie wiem na co.

— Kapitan Meyer?

Uniósł wzrok. Przy stole stanęła niewysoka ciemnoskóra kobieta, ubrana w klasyczny szary kostium. Przy jej czarnej karnacji Cherri wydawała się biała. Wyglądała na osobę po sześćdziesiątce.

— Zgadza się.

— To pan jest właścicielem „Udata”?

— Tak. — Gdyby nie znajdowali się w Tranquillity, Meyer wziąłby ją za inspektora podatkowego.

— Jestem doktor Alkad Mzu — przedstawiła się. — Mogę się przysiąść na chwilkę? Chciałabym porozmawiać o interesach.

— Będzie mi miło.

Dał znak kelnerce, żeby przyniosła jeszcze jeden kieliszek, a potem wylał z butelki resztkę wina.

— Muszę wydostać się poza układ. Szukam transportu — powiedziała Alkad.

— Ma być tylko pani? Żadnego towaru?

— Dokładnie. Czy to panu przeszkadza?

— Nie, skąd. Ale wynajęcie „Udata” nie jest tanie. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek mieli na pokładzie tylko jednego pasażera.

— Nie mieliśmy — potwierdził „Udat”.

Meyer z trudem zachował powagę.

— Dokąd się pani wybiera? Mogę od razu podać cenę.

— Do Nowej Kalifornii. — Napiła się wina, zerkając na niego znad brzegu kieliszka.

Kątem oka Meyer dostrzegł zdziwienie na twarzy Cherri. Trzy lub cztery razy w tygodniu odbywały się regularne loty z Tranquillity do układu Nowej Kalifornii, nie mówiąc już o dodatkowych lotach czarterowych. Nie odwołano jeszcze ani jednego połączenia w związku z zagrożeniem ze strony Latona. Alkad Mzu zaintrygowała Meyera.

Dobra, zobaczmy, jak bardzo jej zależy.

— Zapłaci pani przynajmniej trzysta tysięcy fuzjodolarów.

— A zatem mniej więcej tyle, ile się spodziewałam. Po dotarciu na miejsce może się zdarzyć, że zechcę przewieźć pewien ładunek do innego układu. Czy mogłabym prosić pana o zestawienie osiągów i zdolności przeładunkowych „Udata”?

— Ależ oczywiście. — Jego wątpliwości nie zostały rozwiane.

Chęć zabrania ładunku była wprawdzie wystarczającym powodem do wyczarterowania statku, dlaczego jednak nie chciała lecieć do Nowej Kalifornii zwykłymi liniami pasażerskimi i dopiero na miejscu wynająć statku kosmicznego? Przychodziło mu do głowy tylko jedno wytłumaczenie: potrzebowała koniecznie czarnego jastrzębia. A to nie wróżyło nic dobrego. — „Udat” podejmuje się jedynie lotów cywilnych. — Położył lekki nacisk na ostatnie słowo.

— Naturalnie.

— W takim razie zgoda. — Otworzył kanał łączności z jej neuronowym nanosystemem i przesłał datawizyjnie informacje o zdolnościach przeładunkowych czarnego jastrzębia.

— Jakiego rodzaju ładunek wchodzi w grę? — spytała Cherri.

— Odpowiadam na statku za sprawy załadunku i mogłabym coś doradzić.

— Sprzęt medyczny — odpowiedziała Alkad. — Mam tu kilka plików w mikrorozdzielczości. — Przesłała je Meyerowi.

Lista rozwinięta w jego umyśle przypominała powiększony trójwymiarowy model ścieżek układu scalonego, gdzie każdy węzeł miał swoją nazwę. Były ich tam ogromne ilości.

— Świetnie — powiedział z niejaką konsternacją. — Później to przejrzymy. — A raczej uruchomimy w programie analizującym, pomyślał.

— Dziękuję. Odległość do Nowej Kalifornii wyniesie w przybliżeniu dwieście lat świetlnych, na tej podstawie i po zapoznaniu się z masą i wymogami transportowymi ładunku będzie pan mógł określić dokładną cenę. Porównam ją z cenami u innych kapitanów.

— Ciężko nas będzie przebić — stwierdził lekkim tonem.

— Czy są jakieś konkretne przyczyny, dla których mielibyśmy nie wiedzieć, dokąd polecimy? — zapytała Cherri.

— Jestem z przyjaciółmi na wczesnym etapie planowania misji. Wolałabym na razie niczego więcej nie zdradzać. Zapewniam jednak, że przed opuszczeniem Tranquillity poznacie dokładny cel podróży. — Alkad wstała. — Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi chwilkę czasu, kapitanie. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. I proszę przesłać mi datawizyjnie dokładną kwotę.

— Ledwo zamoczyła usta w winie — zauważyła Cherri po odejściu Alkad Mzu.

— Rzeczywiście — odparł Meyer w zadumie.

Pięć osób odchodziło od baru, przy czym żadna nie przypominała pracownika stacji przemysłowej. Kupcy? Nie, wyglądali na niezbyt zamożnych.

— Zgłaszamy się formalnie do przetargu?

— Dobre pytanie.

— Chętnie bym odwiedził Nową Kalifornię — rzekł „Udat” z nadzieją.

— Przecież już tam byłeś. Chcesz się po prostu przelecieć.

— Pewnie. Straszne tu nudy na półce. — „Udat” przesłał obraz gwiazd widzianych z półki cumowniczej w Tranquillity, jak krążyły wciąż i wciąż po tych samych torach. Skraj dysku kosmodromu zaczął szarzeć, potem pękać i łamać się ze starości.

Meyer uśmiechnął się wesoło.

— Ależ ty masz wyobraźnię. Postaram się o jakiś czarter.

Obiecuję.

— Wspaniale!

— Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś o tej kobiecie — powiedział na głos. — Widać, że coś ukrywa.

— Co ty powiesz? — zakpiła Cherri z przechyloną na bok głową. — I ty zauważyłeś?


* * *

Wokół Ione zmaterializował się apartament, kiedy przestała patrzeć na scenę w barze. Augustine maszerował z determinacją po stole w stronę resztek sałatki, pokonując dobrych pięćdziesiąt centymetrów na minutę. W tym czasie Alkad Mzu czekała na windę w holu na trzydziestym pierwszym piętrze wieżowca świętej Marty. Nad nią, na poziomie parku, kręciło się już siedmioro agentów wywiadu zaalarmowanych przez kolegów z baru Harkeya. Dwoje z nich, agentka z Nowej Brytanii i zastępca szefa jednostki z Kulu, uparcie unikało kontaktu wzrokowego. Doprawdy, dziwne. W ciągu ostatnich trzech tygodni większość czasu po pracy spędzali ze sobą w łóżku, gdzie kochali się do utraty zmysłów.

— Na kursie historii poznałam pewien incydent z dwudziestego wieku — powiedziała Ione. — Otóż pracownicy amerykańskiego CIA próbowali pozbyć się przywódcy jednego z reżimów komunistycznych na Karaibach, dając mu wybuchowe cygaro.

— I co? — zapytało uprzejmie Tranquillity.

— Sześćset lat postępu, a człowiek nic się nie zmienił.

— Mam go powiadomić, że Alkad Mzu nie otrzyma wizy wyjazdowej?

— Uczciwiej byłoby dać mu do zrozumienia, że jeśli zabierze Mzu na pokład, zestrzelę „Udata” bez najmniejszych oporów. Ale nie, wstrzymamy się z tym na razie. Z iloma kapitanami już się kontaktowała?

— Z sześćdziesięcioma trzema w ciągu ostatnich dwudziestu miesięcy.

— I każda rozmowa przebiegała tak samo… — Padało pytanie o cenę, która obejmowała przelot czarterowy do innego układu planetarnego i zabranie stamtąd jakiegoś ładunku. Przy tym za każdym razem pojawiała się nazwa innego systemu gwiezdnego. I tylko Joshua usłyszał o Garissie. Ione wolała nie dociekać znaczenia tego faktu. Musiał to być czysty zbieg okoliczności.

— Podzielam twoje zdanie — rzekł habitat.

— Nie panowałam nad myślami. Przepraszam.

— Jej spotkanie z Joshuą pozostało bez konsekwencji.

— Owszem, lecz ciekawa jestem, co ona kombinuje.

— Narzucają się dwa możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze, doskonale zdaje sobie sprawę, że śledzą ją agenci wywiadu (a trudno sobie wyobrazić, żeby było inaczej) i po prostu bawi się ich kosztem.

— Bawi się? Nazywasz to zabawą? Grożenie ludzkości użyciem „Alchemika”?

— Jej ojczysta planeta została unicestwiona. W tej sytuacji czarne poczucie humoru wydaje się usprawiedliwione.

— No, tak. Mów dalej.

— Po drugie, stara się mieć w rezerwie wiele możliwości ucieczki, aby zmylić czujność tropiących ją agentów. Sześćdziesięciu trzech kapitanów to nadmierna ilość jak na perwersyjną zabawę.

— Ale musi wiedzieć, że ciebie nie można oszukać.

— Tak.

— Dziwna kobieta.

— Bardzo inteligentna kobieta.

Ione wzięła z talerzyka liść sałaty i zaczęła rwać go na małe kawałeczki. Augustine zamruczał z zachwytem, gdy ostatecznie dotarł do sterty smacznych kąsków. Już po chwili przeżuwał je z zadowoleniem.

— Czy mogłaby jakimś sposobem zmylić twoją czujność?

Przecież edeniści potrafią miejscowo wytwarzać martwe strefy w polu postrzegania habitatów.

— Prawdopodobieństwo znikome, rzekłbym. Żadnemu edeniście nie udało się nigdy mnie zwieść, a za dni twego dziadka zdarzały się częste próby.

— Naprawdę? — zainteresowała się.

— Próbowali głównie agenci służb wywiadowczych. Wszyscy nadaremnie. Przy okazji zdobyłem garść cennych informacji na temat działania programów miejscowego wprowadzania w błąd percepcji habitatu, którymi się posługują. Na szczęście jestem na nie dość odporny, ponieważ moje procesy myślowe przebiegają nieco inaczej niż w habitatach edenistów. Poza tym Alkad Mzu nie ma genu afinicznego.

— Tylko czy na pewno? Pojawiła się u nas dopiero cztery lata po zagładzie Garissy. Co się z nią działo w tym czasie?

Mogła sobie wszczepić symbionty neuronowe.

— Nie zrobiła tego. Każdy pracownik ośrodka badań nad cywilizacją Laymilów musi wykonać kompletny skaning ciała, żeby dostać ubezpieczenie zdrowotne. Mzu posiada neuronowy nanosystem, ale bez symbiontów afinicznych. Innych implantów nie ma.

— Aha. Mimo to niepokoi mnie to jej ciągłe zaczepianie dowódców statków kosmicznych. Może gdybym z nią porozmawiała na osobności, wytłumaczyła jej, ile nam sprawia kłopotu…

— Całkiem niezły pomysł.

— Spotkała się kiedyś z moim ojcem?

— Nigdy.

— Pomyślę najpierw, co jej powiedzieć. Nie chciałabym jej czymś zrazić. Może zaproszę ją na obiad, żeby to wyglądało mniej oficjalnie.

— Oczywiście, ona zawsze zachowuje się zgodnie ze swoją pozycją społeczną.

— W porządku. A tymczasem podwoimy liczbę sierżantów, którzy ją śledzą. Wystarczy, że Laton rozrabia w Konfederacji, nie dokładajmy kłopotów admirałowi Aleksandrovichowi.


* * *

Meyer i Cherri Barnes udali się windą z baru Harkeya do holu wieżowca świętej Marty, skąd zeszli po schodach do stacji kolejki i poprosili datawizyjnie o wagonik.

— Wracamy do hotelu czy na „Udata”? — spytała Cherri.

— Mam pokój z podwójnym łóżkiem.

Uśmiechnęła się promiennie i objęła go ramieniem.

— Ja też.

Gdy nadjechał wagonik, Meyer przekazał procesorowi sterującemu cel podróży: hotel. Ruszyli z delikatnym przyspieszeniem.

Meyer wpadał głębiej w fotel, Cherri wciąż się go trzymała.

Neuronowy nanosystem powiadomił go nagle o zmianach następujących w pliku przechowywanym w jednej z komórek pamięciowych. Programy antywirusowe natychmiast wyizolowały komórkę.

Zgodnie z wyświetlonym menu, plik zawierał informacje o ładunku Alkad Mzu.

Programy antywirusowe zawiadamiały, że zmiany dobiegły końca; programy śledzące sprawdziły ostrożnie nowy format pliku. Nie wykryły niebezpieczeństwa. Plik zawierał kod czasowy, który po prostu przetworzył istniejącą informację w coś zupełnie innego.

W ukrytą wiadomość.

Meyer postanowił ją przeczytać.

— Jasny gwint… — bąknął po piętnastu sekundach.

— No, to się nazywa wyzwanie! — stwierdził „Udat” entuzjastycznie.


* * *

Układ planetarny Ombey był najmłodszy z ośmiu księstw Kulu.

W roku 2457 statek zwiadowczy Królewskich Sił Powietrznych odkrył jedyną terrakompatybilną planetę systemu, krążącą w odległości stu czterdziestu dwóch milionów kilometrów od swej macierzystej gwiazdy typu G2. Kiedy ekipa przyznająca certyfikaty ekologiczne uznała biosferę za przyjazną dla człowieka, w 2470 roku król Lukas ogłosił planetę protektoratem Kulu. W odróżnieniu od innych nowo odkrywanych światów — jak na przykład Lalonde, której byt zależał od spółek założycielskich i skutecznego przyciągania inwestorów — rozwój Ombey finansowany był wyłącznie ze skarbca królewskiego i kasy Kulu Corporation należącej do Korony. Planeta nie przechodziła nigdy pierwszego stadium zasiedlania w zwykłym znaczeniu tych słów, a nawet fazy rozkwitu gospodarki agrarnej. Zanim przybył pierwszy osiedleniec, na orbicie została umieszczona żelazokamienna asteroida Guyana, a inżynierowie z Floty z miejsca przystąpili do tworzenia na niej swojej bazy. Poważniejsze przedsiębiorstwa astroinżynieryjne z Kulu zakładały w układzie stacje przemysłowe, aby uszczknąć cokolwiek z puli zamówień wojskowych i skorzystać na ogromnych ulgach podatkowych. Kulu Corporation rozpoczęła budowę osiedla na asteroidzie obiegającej gazowego olbrzyma Nonoiuta i wkrótce ruszył montaż instalacji do wydobycia He3 z atmosfery. Zgodnie z tradycją obowiązującą w królestwie edenistom zabroniono zawiązywania habitatu i budowania własnych stacji wydobywczych, który to zakaz Saldanowie tłumaczyli względami religijnymi.

Zanim nadciągnęła pierwsza fala osadników, powstały liczne instytucje rządowe, które zapewniły zbyt ich produktom. Od razu po przybyciu mogli korzystać z opieki zdrowotnej, sieci komunikacyjnej, praw obywatelskich i edukacyjnych kursów dydaktycznych, choć jeszcze nie na poziomie właściwym bardziej rozwiniętym planetom królestwa. Każda rodzina otrzymała czterdzieści hektarów ziemi, niezwykle nisko oprocentowany kredyt na budowę domu i zakup maszyn rolniczych oraz obietnicę przyznania dzieciom dalszych gruntów uprawnych. Pierwszorzędne znaczenie nadano tworzeniu zaplecza przemysłowego, sprowadzano więc gotowe fabryki, gdzie powstawały materiały dla przedsiębiorstw technicznobudowlanych. Kontrakty rządowe dawały firmom potężny zastrzyk kapitału. W czasie drugiego dziesięciolecia przybywało tyle samo farmerów co pracowników zakładów przemysłowych i administracji cywilnej. Gdy w roku 2500 liczba ludności osiągnęła dziesięć milionów, planeta oficjalnie zmieniła swój status z protektoratu na księstwo, a rządy objął jeden z najbliższych krewnych króla.

Założenie Ombey było szczegółowo zaplanowanym przedsięwzięciem, możliwym tylko w tak bogatym kraju jak królestwo Kulu.

Saldanowie nie przejmowali się specjalnie kosztami inwestycji, bo chociaż zaczęła się zwracać dopiero po dziewięćdziesięciu latach, to dzięki niej umacniali dynastię, a także swoje wpływy na arenie gospodarczej, wojskowej i politycznej w Konfederacji. Ich pozycja stała się jeszcze silniejsza, aczkolwiek w tych czasach rewolucja republikańska nie wchodziła już praktycznie w rachubę. A wszystko to działo się bez zatargów z sąsiednimi układami planetarnymi.

W roku 2611 na orbicie krążyło już dwanaście zasiedlonych asteroid, a niebawem miały do nich dołączyć dwie następne. Liczba ludności samej planety zbliżała się do dwustu milionów, a w osiedlach założonych w gęstym wewnętrznym pasie planetoid żyły kolejne dwa miliony. Dawno już przestały napływać z Kulu pożyczki i dotacje, samowystarczalność gospodarcza i przemysłowa została osiągnięta w roku 2545, zwiększał się eksport. Zamożna planeta zapewniała przyzwoity poziom życia swym mieszkańcom, którzy mieli prawo spoglądać w przyszłość z optymizmem.


* * *

Kapitan Farrah Montgomery przewidywała, że lot z Lalonde potrwa cztery dni. Kiedy jednak „Ekwan” pojawił się wreszcie w układzie Ombey, wynurzając się dwieście tysięcy kilometrów od powierzchni planety, mijał ósmy dzień podróży. Już od pierwszej minuty lotu rozmaite systemy pokładowe wielkiego transportowca kolonizacyjnego ulegały irytującym awariom. Wysiadały mechaniczne podzespoły, w obwodach elektrycznych dochodziło do niespodziewanych wzrostów i spadków mocy. Załoga wpadała w gniewną rozpacz, dokonując prowizorycznych napraw. I co niepokoiło najbardziej, główny napęd termonuklearny nie dawał równej siły ciągu, wskutek czego z trudem docierali do wyliczonych współrzędnych skoku. To właśnie wydłużyło drastycznie czas trwania lotu.

Poziom paliwa, choć jeszcze nie krytyczny, był alarmująco niski.

Gdy czujniki wysunęły się ze schowków w kadłubie, kapitan Montgomery dokonała wstępnego wizualnego sprawdzenia pozycji statku. Nad horyzontem Ombey wstawał Jethro, jego samotny satelita, wielki szarożółty glob upstrzony wąskimi, głębokimi kraterami i pocięty długimi paskami białych promieni. Znajdowali się nad ciemną stroną planety; rozłożony na równiku pustynny kontynent Blackdust jawił się jako olbrzymia hebanowa łata pośród oceanów skąpanych w żółtawej poświacie księżyca. Dalej na wschodzie leżał kontynent Espartan, którego linię brzegową wydobywały z mroku fioletowobiałe światełka małych miast i wielkich aglomeracji; im dalej od wybrzeża, tym rzadziej pojawiały się skupiska ludzi, by całkowicie zniknąć przed centralnym łańcuchem górskim.

Kiedy kapitan Montgomery powiadomiła o swym przybyciu centrum kontroli ruchu lotniczego, Ralph Hiltch skontaktował się z bazą sił powietrznych na Guyanie, prosząc o zezwolenie na cumowanie i wprowadzenie alarmu stopnia czwartego. „Ekwan” zbliżał się do planetoidy ze względnie stałym przyspieszeniem 1,25 g.

Na życzenie Hiltcha, które poparł sir Asquith, dowodzący bazą admirał Pascoe Farąuar polecił ogłosić alarm. Z zajmowanej przez wojsko komory biosferycznej usunięto zbędny personel. Ruch handlowy został wstrzymany. Specjaliści od ksenobiologii, nanoniki i uzbrojenia zaczęli przygotowywać wydzielone pomieszczenie na przyjęcie Geralda Skibbowa.

„Ekwan” zacumował w nieobrotowym kosmodromie, witany przez zwarty kordon bezpieczeństwa. Żołnierze Królewskich Sił Specjalnych i pracownicy portu męczyli się przez pięć godzin, aby wyciągnąć z kapsuł zerowych trzy tysiące oszołomionych, narzekających kolonistów i rozlokować ich w wojskowych kwaterach.

W tym czasie Ralph Hiltch i sir Asquith rozmawiali ze sztabem admirała Farąuara, który — po przejrzeniu nagrań sensorialnych Deana Folana z misji w dżungli oraz niejasnych raportów Lori i Darcy’ego o pojawieniu się Latona na Lalonde — zdecydował się podnieść alarm do stopnia trzeciego.

Ralph Hiltch patrzył, jak ostatni opancerzeni komandosi z pięćr dziesięcioosobowego oddziału wfruwają do przestronnego przedziału sypialnego „Ekwana”. Wszyscy mieli wzmacnianą muskulaturę i byli wszechstronnie wyszkoleni do walki w stanie nieważkości; ośmiu trzymało w pogotowiu bezodrzutowe karabinki automatyczne średniego kalibru, strzelające konwencjonalnymi pociskami. Sierżanci, posłuszni wskazówkom Cathala Fitzgeralda, zaczęli rozstawiać ludzi w trzech koncentrycznych kręgach wokół kapsuły Geralda Skibbowa, przy czym wysłano pięciu żołnierzy na sąsiednie pomosty, na wypadek gdyby jeniec przedarł się przez metalowe kraty.

Do najbliższych dźwigarów przymocowano dodatkowe reflektory.

Snopy światła padały bezpośrednio na jedyną w przedziale kapsułę, której wieko wciąż pokrywała nieprzejrzana czerń. Krąg komandosów otaczał rząd fantastycznie poplątanych cieni.

Za pośrednictwem neuronowego nanosystemu Ralph przekazywał przebieg zdarzenia admirałowi i czekającym specjalistom. Z niejakim zażenowaniem zakotwiczył stopę przy dźwigarze i zwrócił się do żołnierzy:

— To może wyglądać na przesadę, wy wszyscy na jednego człowieka, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Nie jesteśmy pewni, czy to w ogóle człowiek. Z pewnością posiada zabójczą umiejętność rażenia energią, której natura jest nam zupełnie nieznana. Pocieszcie się tym, że stan nieważkości sprawia mu pewne kłopoty.

Wasze zadanie polega na odprowadzeniu jeńca do zamkniętego pomieszczenia, gdzie przejmą go ludzie z obsługi technicznej. Podobno nie zdoła wyrwać się z izolatki, lecz zaciągnięcie go tam może mieć dość brutalny przebieg.

Cofając się od kapsuły, zauważył nieco zalęknione twarze najbliżej stojących żołnierzy.

Boże, jacy oni młodzi. Lepiej, żeby potraktowali poważnie moje ostrzeżenie.

Sprawdził stan hełmu powłokowego i wziął głęboki oddech.

— W porządku. Cathal, wyłączaj.

Wieko przestało być czarne, ukazując wewnątrz gładki cylindryczny sarkofag z kompozytu. Ralph natężył słuch, jakby lada chwila miało się rozlec takie samo łomotanie, jakim żegnał ich Skibbow przed zaśnięciem. W przedziale jednak panowała cisza, przerywana tylko czasem szuraniem żołnierzy, którzy wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć.

— Otwórz wieko.

Zaczęło się zsuwać. Ralph czekał, kiedy Skibbow wystartuje z otworu niczym zbiegła osa bojowa z przyspieszeniem 40 g. Usłyszał coś jakby żałosne pochlipywanie. Cathal obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.

Boże, czy to właściwa kapsuła?

— W porządku, pozostańcie na miejscach — powiedział. — Wy dwaj. — Wskazał na komandosów z karabinkami. — Będziecie mnie osłaniać. — Odbijając się wolno w stronę kapsuły, wciąż obawiał się, że jeniec wyskoczy na zewnątrz. Nasilało się łkanie, przemieszane z cichymi jękami.

Z najwyższą ostrożnością, gotów natychmiast cofnąć głowę, Ralph nachylił się nad kapsułą i zerknął do środka.

Geraid Skibbow unosił się biernie w okrągłej kremowej trumnie z kompozytu. Drżał na całym ciele i zaciskał na piersi pokiereszowaną dłoń. Oczy nabiegły mu czerwienią, z roztrzaskanego nosa ciekła krew. W nozdrza uderzał zapach moczu i błota z dżungli.

Geraid ciągle chlipał, w kącikach jego ust zbierały się bąbelki śliny. Kiedy Ralph zawisł bezpośrednio nad kapsułą, oczy jeńca pozostały nieruchome.

— Cholera.

— Co się stało? — zapytał datawizyjnie admirał Farąuar.

— Nie wiem, sir. Mamy tu niewątpliwie Skibbowa, chociaż wygląda na to, że doznał jakiegoś szoku. — Pomachał ręką nad brudną, okrwawioną twarzą kolonisty. — To prawie katalepsja.

— Wciąż jest niebezpieczny? Jak pan myśli?

— Bardzo wątpliwe. No chyba żeby przyszedł do siebie.

— Dobra, Hiltch. Niech komandosi przyprowadzą go jak najszybciej do izolatki. Zanim tam dotrzecie, zorganizuję zespół reanimacyjny.

— Tak, sir.

Ralph odepchnął się od kapsuły, pozwalając trzem żołnierzom wyciągnąć na zewnątrz Skibbowa, który nie stawiał najmniejszego oporu. Neuronowy nanosystem powiadomił Hiltcha, że alarm na planetoidzie został złagodzony do stopnia szóstego.

Dziwna rzecz, dumał. Przywlekliśmy na pokład chodzącą atomówkę, która przeobraziła się w beczące warzywo. Coś go uwolniło od tej sekwestracji. Ale co?

Komandosi z hałasem opuścili przedział, rechocząc i dowcipkując. Byli zadowoleni, że mimo wszystko nie okazali się potrzebni. Ralph długo jeszcze trzymał się wspornika, zawieszony między dwoma pomostami. Przypatrywał się w zadumie kapsule zerowej.


* * *

Trzy godziny po tym, jak alarm został złagodzony do stopnia szóstego, życie na Guyanie znów toczyło się zwykłym trybem. Cywile zatrudnieni w zajętej przez wojsko komorze mogli powrócić do swoich stanowisk. W pozostałych dwóch komorach odwołano ograniczenia w ruchu i komunikacji. Statki kosmiczne otrzymywały pozwolenie na wejście i wyjście z doku, chociaż na kosmodromie, gdzie cumował „Ekwan”, wolno było zatrzymywać się tylko okrętom wojennym.

Trzy i pół godziny po tym, jak żołnierze dostarczyli do izolatki bezwładne ciało Geralda Skibbowa, kapitan Farrah Montgomery wkroczyła do niewielkiego biura Time Universe i oddała fleks od Graeme’a Nicholsona.


* * *

Minęła godzina, odkąd służące podały w Cricklade śniadanie.

Diuk sunął już po niebie pociętym zwiewnymi paskami obłoków. Po raz pierwszy od letniej koniunkcji w nocy spadł deszczyk. Pola i lasy skrzyły się i błyszczały pod glazurą wilgoci. Miejscowe kwiaty, zwinięte w brązowe koronki po zrzuceniu nasion, teraz rozpaćkały się i zaczęły gnić. Ale najlepsze było to, że zniknął kurz wiszący dotąd w powietrzu. Robotnicy z majątku Cricklade przystąpili rankiem do pracy w wesołych nastrojach, zadowoleni z dobrej wróżby. Tak wczesny deszcz zapowiadał bogaty plon podczas następnych żniw.

Louise Kavanagh nie myślała o deszczu ani perspektywie udanego sezonu w rolnictwie. Nawet dziecięcy entuzjazm Genevieve nie potrafił skłonić jej do tradycyjnego spaceru po wybiegu dla koni. Zamiast tego siedziała na klozecie z majtkami zsuniętymi do kostek i twarzą zatopioną w dłoniach. Długie włosy opadały luźno, suwając się podkręconymi końcami po niebieskich lakierowanych bucikach. Co za głupota, żeby nosić tak niepraktycznie długie włosy, myślała. Głupota, próżność, strata czasu, poniżenie.

Dlaczego pieszczą mnie i czeszą, jakbym miała wziąć udział w pokazie zwierząt rasowych? Co za wredna, obrzydliwa tradycja nakazuje traktować w ten sposób kobiety? A wszystko po to, żeby jakiś odpychający, tępy „dżentelmen” mógł sobie wziąć za żonkę kobietę o klasycznej urodzie. Cóż znaczy wygląd, i to jeszcze taki, którego wzór wywodzi się z niemal mitycznych dziejów innej planety? Ja znalazłam już swojego mężczyznę.

Znowu zwarła mięśnie brzucha, wstrzymując oddech i prąc z całej siły. Paznokcie wpiły się boleśnie w ciało, głowa trzęsła się, policzki poczerwieniały.

Wszystko na darmo. Z jękiem boleści wypuściła powietrze ze zmęczonych płuc.

Wpadła w złość i ponownie naparła. Wypuściła powietrze. Naparła.

1 nic.

Chętnie by sobie popłakała. Ramiona jej drżały, oczy miała podkrążone, lecz nie było w nich łez. Już dawno się wyczerpały.

Okres spóźniał się przynajmniej o pięć dni, a do tej pory miewała go tak regularnie.

Była w ciąży z dzieckiem Joshui. To cudowne. To straszne. Jejku, ale się porobiło!

— Jezu, proszę… — wyszeptała. — Myśmy tak naprawdę wcale nie zgrzeszyli. Naprawdę. Bo ja go tak kocham. Z całego serca.

Proszę, nie pozwól, żeby mnie to spotkało.

Niczego bardziej nie pragnęła, niż urodzić Joshui dziecko. Tylko że nie teraz. Joshua ciągle jeszcze wydawał jej się baśniową postacią, którą wymyśliła, aby uprzyjemnić sobie czas w trakcie długich, skwarnych miesięcy sennego norfolskiego lata. Wręcz nierealnie idealny, rozgrzewał ją od wewnątrz, rozpalał w niej ogień dzikiej namiętności. Namiętności, z której istnienia tylko mgliście zdawała sobie przedtem sprawę. Wszystkie dawniejsze marzenia o romantycznych przygodach zamazały się i odeszły w mrok niebytu, gdy poczuła pocałunek swego wysokiego, przystojnego kawalera. Kiedy jednak kładła się spać wieczorem, wspominając zwinne dłonie Joshui błądzące po jej nagim ciele, oblewały ją zgoła niegodne damy rumieńce. Nie było chyba takiego dnia, żeby nie odwiedziła polanki w lesie Wardley, gdzie zapach suchego siana zawsze wprawiał ją w przyjemne podniecenie. Myślała wtedy o swym ostatnim spotkaniu z Joshuą w stajni.

— Panie Jezu, proszę.

Zeszłego roku pewna dziewczyna ze szkoły przyklasztornej, nieco starsza od Louise, musiała dość raptownie wyprowadzić się z dystryktu. Pochodziła z jednej z zamożniejszych rodzin w hrabstwie Stoke; jej ojciec był właścicielem ziemskim zasiadającym od przeszło dziesięciu lat w lokalnej radzie. Wedle słów matki przełożonej, pojechała zamieszkać u krewnych, którzy posiadali liczne stada owiec na wyspie Cumbrii; tam ponoć miała poznać praktyczne aspekty prowadzenia gospodarstwa domowego i przygotować się należycie do roli małżonki. Każdy wszakże znał prawdziwy powód jej wyjazdu. Jeden z młodych Cyganów, którzy pomagali w hrabstwie przy zbiorach, zabawił się z nią w swoim wozie. Po tym zdarzeniu stroniono w towarzystwie od jej rodziny. Ojciec musiał nawet zrezygnować z fotela w radzie, tłumacząc się, względami zdrowotnymi.

Oczywiście, nikt nie śmiałby tak postąpić z żadną latoroślą z rodu Kavanaghów. Jeśli jednak wyjedzie nagle na wakacje, zaczną krążyć plotki; wstydliwe piętno na zawsze przylgnie do Cricklade.

Mama będzie płakać, ponieważ córeczka tak strasznie ją zawiodła.

A tato… Louise wolała nie myśleć, co zrobi tato.

Nie!, próbowała sobie wmówić. Przestań się zadręczać! Świat się nie zawali.

„Wiesz, że wrócę” — powiedział jej Joshua, kiedy leżeli spleceni ciałami na brzegu skrzącego się w słońcu strumienia i zapewniał, że ją kocha.

Kiedyś wróci. Przecież obiecał.

Wtedy wszystko się ułoży. Joshua był jedynym człowiekiem w galaktyce, który umiał bez strachu postawić się jej ojcu. O tak, wszystko będzie dobrze, gdy tylko zjawi się Joshua.

Louise odgarnęła z twarzy denerwujące włosy i wolno wstała.

Przeglądając się w lustrze, stwierdziła, że wygląda jak sto nieszczęść. Zaczęła się poprawiać; naciągnęła majtki, zmoczyła twarz zimną wodą. Długa letnia sukienka z deseniem w kwiatki była okropnie pognieciona. Czemu nie wolno jej było nosić spodni albo przynajmniej szortów? Wyobrażała sobie reakcję niani na swą niewinną sugestię: „Pokazywać ludziom nogi?! Cóż to za pomysł!”

Czyż nie byłoby to jednak praktyczniej sze w upale? Tyle robotnic na plantacji tak właśnie postępowało, także dziewczęta w jej wieku.

Zaczęła zaplatać włosy w warkocz. I z tym będzie musiała skończyć, kiedy wyjdzie za mąż.

Za mąż. Uśmiechnęła się blado do swego odbicia. Joshua oniemieje ze zdumienia, kiedy usłyszy po powrocie rewelacyjną nowinę. Lecz i on się ucieszy, razem będą się radować. Czy mogło być inaczej? I pobiorą się z końcem lata (termin będzie kompromisem między przyzwoitością a nabrzmiałym brzuchem), kiedy ziemskie kwiaty wyglądają najpiękniej, a spiżarnie są pełne po drugich zbiorach. Brzuch prawdopodobnie nie będzie rzucał się w oczy, jeśli włoży odpowiednio skrojoną suknię. Genevieve z zachwytem przyjmie rolę druhny. Na trawnikach zostaną rozbite olbrzymie namioty dla gości. Zjawią się krewni, których od lat nie widziała. Zapowiadało się najwspanialsze od dziesięcioleci święto w hrabstwie Stoke: wszyscy będą się pysznie bawić i tańczyć pod neonowoczerwonym nocnym niebem.

Ludzie mogą coś podejrzewać ze względu na pośpiech, ale przecież Joshua miał być partnerem ojca w tym ekscytującym przedsięwzięciu z majopi. Był bogaty, szlachetnie urodzony (najprawdopodobniej: czy inaczej odziedziczyłby statek kosmiczny?), nadawał się na sprawnego zarządcę majątku Cricklade. Ze wszech miar odpowiednia — mimo że trochę niezwykła — partia dla dziedziczki Cricklade. Jej małżeństwo nie będzie aż takie dziwne. Zachowa reputację. A honor Kavanaghów pozostanie nieposzlakowany.

Po ślubie wybiorą się na miesiąc miodowy w podróż po wyspach Norfolku. Albo nawet polecą statkiem na inną planetę. Ważne było to, żeby nikt nie wiedział, kiedy dokładnie urodzi się dziecko.

Prawdziwe życie mogło jeszcze dorównać jej najbardziej fantastycznym marzeniom. U boku wyśnionego męża, ze ślicznym dzieckiem.

Jeśli Joshua…

Zawsze to samo: jeśli Joshua…

Jak długo jeszcze?


* * *

Samotny wóz cygański stał przy wysokiej autochtonicznej sośnie — na łące, gdzie nie tak dawno stało ponad trzydzieści podobnych wozów. Kupy popiołów dawno wystygły w kręgach czerwonawych kamieni. Trawa była do cna stratowana nad brzegiem rzeczki, gdzie pojono konie i kozy, a ludzie czerpali wiadrami wodę. Po latrynach zostało kilka pryzm ziemi, w których ostatni deszcz wyżłobił siatkę rowków.

Wóz będący skrzyżowaniem tradycyjnego wzornictwa i nowoczesnych resorowanych kół najlepsze czasy miał już za sobą, ale choć łuszczyły się jasne i zawiłe malunki, drewno pod nimi było jeszcze zdrowe. Do tylnej osi uwiązano trzy kózki. Nieco dalej stały dwa konie: ochlapany błotem srokacz z rasy szajrów z bujną kudłatą grzywą, służący do ciągnięcia wozu, tudzież czarny ogier pod wierzch o lśniącej czystością sierści; na grzbiecie miał drogie, wypolerowane na połysk skórzane siodło.

Grant Kavanagh stał w środku z pochyloną głową, żeby nie zawadzić o okrągły dach budy. Było mroczno i trochę duszno, czuło się zapach suszonych ziół. W takich chwilach odżywały upojne wspomnienia z lat młodzieńczych. Nawet teraz widok kolumn cygańskich wozów, wijących się przed letnim przesileniem wśród pagórków Cricklade, wprawiał go w niezwykłe podniecenie.

Dziewczyna rozsunęła ciężkie kotary na sznurku rozpiętym pośrodku wozu. Carmitha miała dwadzieścia lat, szerokie ramiona i obfite ciało, które za sześćsiedem lat, jak podpowiadało Grantowi smutne przeczucie, stanie się aż nazbyt obfite. Spadające na plecy kruczoczarne włosy miło harmonizowały z gładką, smagłą cerą.

Przebrała się w cieniutką białą spódnicę i luźną bluzeczkę.

— Wyglądasz wystrzałowo — powiedział.

— O, dziękuję, miły panie. — Dygnęła z figlarnym chichotem.

Grant przysunął ją do siebie i zaczął całować, mocując się zarazem z guziczkami jej bluzki.

Odepchnęła go delikatnie i odsunęła jego palce, całując ich opuszki.

— Pozwól, że zrobię to za ciebie — rzekła kokieteryjnie.

Zniżyła dłoń do górnego guziczka wolnym, kuszącym ruchem.

Z rozkoszą patrzył na odsłaniane ciało. Rzucił się z nią na łóżko, zachwycony jej zapałem.

Wóz zaczął kołysać się ze skrzypieniem. Wisząca na mosiężnym łańcuszku latarnia sztormowa głośno stukotała, huśtając się w lewo i prawo. Prawie jej nie słyszał wśród namiętnych wrzasków Carmithy.

Po pewnym czasie, który wydał mu się zdecydowanie za krótki, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, a kręgosłup wygiął się z rozkoszy.

Carmitha prędko jęknęła, twierdząc, że wielokrotny orgazm przyprawił ją niemal o omdlenie.

Opadł na posłanie. Szorstkie koce kłuły go w plecy, po owłosionej piersi spływał strużkami pot zmieszany z kurzem.

Na Boga, pomyślał, w czasie letniego przesilenia człowiek czuje, że żyje. Tyle razy mógł się wtedy sprawdzić. Przeleciał blisko tuzin dziewczyn pracujących na plantacjach. Tegoroczne zbiory były jednymi z najlepszych w historii, majątek znów przyniósł krociowe zyski. Meteorologowie prognozowali mokry miesiąc, a to z kolei obiecywało dobre drugie zbiory. Do tego śmiała inicjatywa młodego Joshui mogła jeszcze powiększyć bogactwo rodziny.

Beztroski nastrój mąciły jedynie doniesienia o zamieszkach wybuchających w Bostonie. Wyglądało na to, że Demokratyczna Partia Ziemi znowu sieje zamęt. Stanowiła przypadkowy zlepek reformatorów i agitatorów, wywrotowe stronnictwo domagające się „sprawiedliwego” podziału ziemi, finansowania inwestycji społecznych z przychodów eksportowych oraz przyznania ludziom w pełni demokratycznych praw obywatelskich. I darmowego piwa w piątkowe wieczory, pomyślał Grant z przekąsem. A przecież dobrodziejstwo ponad ośmiuset planet zrzeszonych w Konfederacji polegało na tym, że każdy mógł sobie wybrać odpowiadający mu ustrój.

Aktywiści z Demokratycznej Partii Ziemi nie chcieli jakoś zrozumieć, że mogą przeprowadzić się do któregoś z cholernych komunistycznych rajów ludzi pracy, choć te zafajdane obiboki musiałyby najpierw zarobić na przelot. Ale nie, oni koniecznie chcieli wyzwolić Norfolk; przeszliby po trupach, byleby wprowadzić w czyn swoje postulaty.

Przed blisko dziesięciu laty grupa partyjniaków próbowała nawoływać do buntu w hrabstwie Stoke. Grant pomógł komisarzowi okręgowemu wyłapać podżegaczy. Główni przywódcy zostali zesłani na planetę karną, a najohydniejsze typy, te przyłapane z bronią domowej roboty, przekazano w ręce specjalnego oddziału ze stolicy. Reszta — to znaczy żałosne uliczne męty, które rozdawały ulotki i zapijały się na umór partyjnym piwem — dostała piętnaście lat ciężkich robót w podbiegunowych obozach pracy.

Nigdy więcej nie widziano ich na Kesteven. Niektórzy ludzie, pomyślał w zadumie, niczego nie chcą się nauczyć. Jeśli coś działa, jak należy, po co to naprawiać? A na Norfolku wszystko działało, jak należy.

Pocałował Carmithę w czubek głowy.

— Kiedy odjeżdżasz?

— Jutro. Prawie cała moja rodzina już w drodze. Niedługo zacznie się zbiór owoców w hrabstwie Hurst. Dobrze tam płacą.

— A co potem?

— Przezimujemy w urwiskach nad Holbeach, gdzie jest mnóstwo jaskiń. Niektórzy dostaną w porcie robotę przy patroszeniu ryb.

— Widzę, że macie ułożone życie, ale czy nie wolałabyś osiąść gdzieś na stałe?

Potrząsnęła głową, rozrzucając bujne włosy.

— I żyć jak ty? Uwiązana do zimnego pałacu z kamienia? To nie dla mnie. Może na tym świecie nie ma wiele do zwiedzania, ale ja chcą zobaczyć wszystko.

— W takim razie dobrze wykorzystajmy tę chwilę.

Usiadła na nim okrakiem, obejmując twardymi dłońmi jego zwiotczałego członka.

Wtem ktoś zapukał nieśmiało w tylne drzwi wozu.

— Proszę pana? — zapytał William Elphinstone. — Jest pan tam?

Grant z trudem powstrzymał się od jęku rozdrażnienia. „Jeśli mnie tu nie ma, to dlaczego na zewnątrz stoi mój cholerny koń?!”

— Czego tam?

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale w domu czeka na pana pilny telefon. Pan Butterworth powiedział, że to coś ważnego.

Z Bostonu.

Grant nachmurzył czoło. Butterworth nie posyłał nigdy po niego, jeśli nie było to naprawdę konieczne. Zarządca majątku dobrze wiedział, co jego pan porabia w wolnych chwilach. Miał też na tyle oleju w głowie, że wolał sam nie ruszać na poszukiwania.

Ciekawe, czym naraził mu się dzisiaj młody Elphinstone?, pomyślał Grant z zimną drwiną.

— Zaczekaj! — krzyknął. — Zaraz wyjdę! — Rozmyślnie nie spieszył się z ubieraniem. Przecież nie wyskoczy z wozu, wkładając koszulę do spodni, aby chłopak miał o czym opowiadać pozostałym pomocnikom zarządcy.

Wygładził tweedową marynarkę do jazdy konnej, poprawił zwichrzone bokobrody i włożył czapkę.

— I jak wyglądam?

— Jak hrabia z bajki — odpowiedziała Carmitha z łóżka.

Nie wyczuł szyderstwa. Poszperał w kieszeniach, skąd wydobył dwie srebrne gwinee. Wrzucił zapłatę do stojącej na półce porcelanowej misy i wyszedł.


* * *

Louise patrzyła, jak ojciec i William Elphinstone podjeżdżają do frontowych drzwi. Przybiegli stajenni, żeby zająć się końmi.

Zwierzęta były spocone, więc miały za sobą męczącą jazdę. Ojciec wpadł do domu.

Biedny tatko, wiecznie zagoniony.

Podeszła do miejsca, gdzie William rozmawiał z chłopcami stajennymi; obaj byli od niej młodsi. Zauważył ją i odprawił stajennych. Louise pogłaskała bok przechodzącego obok niej czarnego ogiera.

— O co to całe zamieszanie? — zapytała.

— Jakiś telefon z Bostonu. Pan Butterworth uznał, że w tak pilnej sprawie powinienem osobiście odszukać twego ojca.

— Aha. — Louise ruszyła w swoją stronę, lecz William szybko ją dogonił. Zdenerwowała się, gdyż nie miała teraz ochoty na towarzystwo.

— W sobotę wieczór Newcombe’owie wydają przyjęcie, na które mnie zaprosili — powiedział. — Powinno być miło. Nie są to wprawdzie ludzie z naszej sfery, lecz umieją suto zastawić stół. Potem będą tańce.

— Życzę przyjemnej zabawy. — Louise nie cierpiała, kiedy William udawał dobre maniery. Nie z naszej sfery, dobre sobie!

Chodziła do szkoły z Mary Newcombe.

— Miałem nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Na jego obliczu malował się niepokój i nadzieja.

— Ach, Williamie, jakże to uprzejme z twojej strony, że mnie zapraszasz. Dziękuję, ale naprawdę nie mogę. Przepraszam.

— Naprawdę nie możesz?

— No, nie. W sobotę gościmy na obiedzie Galfordów. Po prostu muszę zostać.

— Myślałem, że skoro już odleciał, znajdziesz dla mnie troszkę czasu.

— Niby kto odleciał? — zapytała ostro.

— Twój przyjaciel, elegancki dowódca statku kosmicznego.

— William, teraz to mówisz już zupełnie od rzeczy. Powiedziałam, że nie mogę pójść z tobą na przyjęcie do Newcombe’ów, więc bądź łaskaw zmienić temat.

Zatrzymał się i złapał ją za rękę. Zaskoczenie odebrało jej mowę. Ludzie nie pozwalali sobie nigdy na tak wiele.

— Dla niego zawsze miałaś mnóstwo czasu — rzekł chłodno.

— William, daj mi święty spokój!

— W każdy dzień cwałowaliście do lasu Wardley.

Louise poczuła na policzkach gorące rumieńce. Co on właściwie wiedział?

— Zabieraj rękę! Precz!

— Jego rąk się nie bałaś.

— William!

Puścił ją z zimnym uśmiechem.

— Nie zrozum mnie źle, ja nie jestem zazdrosny.

— A o co miałbyś być zazdrosny? Joshua Calvert był gościem i przyjacielem mojego ojca. Na tym sprawa się kończy.

— Niektórzy kandydaci na męża mogliby pomyśleć sobie co innego.

— Kto na przykład? — wychrypiała.

— Kandydaci na męża, moja droga Louise. Musisz mieć chyba świadomość, że ludzie łamią sobie głowy nad tym, kogo poślubisz.

Na Kesteven jest wiele znamienitych rodzin i wielu szanowanych kawalerów, którzy skłonni byliby zapomnieć o twojej, nazwijmy to, gafie.

Wymierzyła mu policzek, którego odgłos poniósł się daleko po trawniku.

— Jak śmiesz!

Podrapał się po twarzy ze wzgardliwą miną. Na policzku pojawił się różowy odcisk jej dłoni.

— Ależ ty jesteś narwana, Louise. Nie znałem cię z tej strony.

— Precz z moich oczu!

— Pójdę sobie, jeśli tego pragniesz. Ale powinnaś wziąć pod uwagę, że jeśli wieść o tym się rozniesie, twoja obecnie nie zagrożona pozycja może się znacznie zachwiać. Nie chcę, żeby tak się stało, Louise, możesz mi wierzyć. Bo widzisz, ty mi się naprawdę podobasz. Tak bardzo, że jestem gotów przymknąć oko na pewne sprawy.

Stopy wrosły jej w ziemię, jakby skazano ją na stanie w bezruchu i wpatrywanie się w niego w osłupieniu.

— Ty… — Nie mogła wydusić z siebie dalszych słów. Przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że traci przytomność.

William padł przed nią na kolana.

Nie, pomyślała. Nie, nie, nie. To chyba jakiś koszmar. Joshuo Calvercie, do cholery, gdzie ty się podziewasz?

— Wyjdź za mnie, Louise. Mogę wystarać się o zgodę twego ojca, o to bądź spokojna. Wyjdź za mnie, a zapewnię ci tu, w Cricklade, wspaniałą przyszłość. — Wyciągnął dłoń z twarzą zamarłą w wyczekiwaniu.

Przybrała najbardziej królewską postawę, na jaką się mogła zdobyć. I bardzo spokojnie, bardzo dobitnie powiedziała:

— Wolałabym zbierać krowie gówno. — Całkiem jak jedna z odżywek Joshui. Tę jednak samodzielnie wymyśliła.

William aż pobladł.

Obróciła się na pięcie i odeszła, wyprostowana jak trzcina.

— Jeszcze pogadamy sobie na ten temat! — zawołał za nią. — Wierz mi, najdroższa Louise, ja nie dam się pokonać innym zalotnikom!


* * *

Grant Kavanagh zasiadł za biurkiem w swoim gabinecie i podniósł słuchawkę. Sekretarka połączyła go z Trevorem Clarkiem, piastującym na Kesteven godność lorda porucznika. Wolał nawet nie myśleć, co to może oznaczać.

— Chcę, żebyś sprowadził do Bostonu milicję ze Stoke — rzekł Trevor zaraz po powitaniu. — I prosiłbym, Grant, żeby byli w komplecie i w pełnym rynsztunku.

— To może być trudne, wciąż mamy tu sporo pracy. Należy przerzedzić gaje różane, przygotować się do drugich zbiorów zboża. Ziemia potrzebuje rąk do pracy.

— Nic na to nie poradzę. Ściągam oddziały milicji ze wszystkich hrabstw.

— Ze wszystkich?

— Cóż robić, stary druhu. Nie podajemy tego do wiadomości publicznej, ale sytuacja w Bostonie, szczerze mówiąc, nie wygląda najlepiej.

— Jaka znowu sytuacja? Chyba nie chcesz mi wmówić, że obawiasz się tej hołoty z Partii Ziemi?

— Słuchaj, Grant… — Głos lorda porucznika zniżył się o oktawę. — To ściśle poufne, co ci teraz powiem. Już pięć dystryktów w Bostonie przeszło w ręce motłochu, nad którym nie możemy zapanować. Próbujemy tu stłumić otwarte powstanie. Jednostki służb porządkowych, które posyłamy z zadaniem zaprowadzenia porządku, po prostu nie wracają. W mieście wprowadzono stan wojenny, lecz to niewiele daje. Grant, ja się boję.

— Jezus Maria! I wszystko przez Demokratyczną Partię Ziemi?

— Tego nie wiemy. Kimkolwiek są powstańcy, wydają się uzbrojeni w broń energetyczną. A to oznacza pomoc spoza planety.

Chociaż trudno uwierzyć, żeby Partia Ziemi zdołała coś takiego zorganizować. Znasz ich przecież: to napaleńcy, którzy rozwalają traktory i pługi. Broń energetyczna kłóci się z każdym artykułem naszej konstytucji, ucieleśnia wszystko, czego to społeczeństwo chciałoby uniknąć.

— Pomoc z zewnątrz? — Grant Kavanagh nie wierzył własnym uszom.

— Niewykluczone. Skontaktowałem się z biurem kanclerza w Norwich z prośbą, aby dywizjon Sił Powietrznych Konfederacji przedłużył służbę. Na szczęście załogi okrętów nadal przebywają u nas na urlopie. Dowódca dywizjonu wezwał ich już do powrotu na orbitę.

— Ale co to da?

— Okręty Floty dopilnują, żeby do powstańców nie docierało żadne cholerstwo spoza planety. W ostatecznym razie udzielą siłom lądowym wsparcia ogniowego.

Grant siedział skamieniały. Siły lądowe. Wsparcie ogniowe. To było jak senny koszmar. Za oknem widział tonące w zieleni pagórki sielskiego Cricklade. A równocześnie rozmawiał o czymś, co można by nazwać wojną domową.

— Boże święty, człowieku, tu rzecz idzie o miasto. Chcesz, żeby okręty wojenne ostrzelały Boston?! Tam mieszka sto dwadzieścia tysięcy ludzi.

— Wiem o tym — odparł Trevor Clarke z naciskiem. — Jednym z ważniejszych zadań milicji będzie pomoc w ewakuacji ludności cywilnej. A twoim, Grant, zmniejszenie liczby ofiar.

— Powiedziałeś kanclerzowi, co planujesz? Bo jeśli nie, to bądź pewien, że ja mu o tym powiem!

Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je cicho Trevor Clarke:

— Słuchaj, Grant… to właśnie z biura kanclerskiego przyszły rozkazy w tej sprawie. Trzeba zdusić bunt w zarodku, póki powstańcy gromadzą się w jednym miejscu, a ta przeklęta rewolucja nie wyszła jeszcze poza obręb miasta. Dołączają do nich całe masy ludzi. Nigdy… nigdy nie sądziłem, że na naszej planecie jest tyle niezadowolenia. Musimy temu położyć kres, i to w taki sposób, żeby nic podobnego już się nie powtórzyło.

— O mój Boże — powiedział Grant Kavanagh łamiącym się głosem. — W porządku, Trevor. Rozumiem. Po południu wezwę dowódców jednostek na odprawę. Cały regiment będzie gotów do jutra.

— Dziękuję, Grant. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Specjalny pociąg zabierze was ze stacji w Colsterworth. Zatrzymacie się w hali magazynowoprzemysłowej na obrzeżach miasta. I nie martw się, stary, okręty wojenne to tylko ostateczność. Myślę, że starczy jedna mała demonstracja siły, a buntownicy złożą broń.

— Tak, zapewne masz rację. — Grant odłożył na widełki słuchawkę z masy perłowej. Złowrogie przeczucie mówiło mu, że to nie będzie jednak takie proste.


* * *

Pociąg składał się z sześciu wagonów osobowych, co w zupełności wystarczało do pomieszczenia siedmiuset milicjantów z hrabstwa Stoke. Zajęcie miejsc zabrało im dwadzieścia pięć minut. Na stacji panował nieopisany chaos, a większość ulic miasteczka zatarasowały powozy, furmanki, autobusy i wehikuły terenowe farmerów. Rodziny żegnały się długo i wylewnie. Milicjanci nie czuli się najlepiej w szarych mundurach. Tu i ówdzie na peronie słychać było skargi na źle dopasowane buty.

Louise i Marjorie stały pod ścianą budynku dworcowego, mając po jednej stronie stos żołnierskich worków, a po drugiej oliwkowozielone metalowe skrzynki z amunicją. Daty naklejone na niektórych wskazywały, że nie otwierano ich od przeszło dziesięciu lat.

Amunicji pilnowało trzech posępnych mężczyzn z krótkimi czarnymi strzelbami w rękach. Louise zaczynała żałować, że tu przyjechała. Jej siostrze w ogóle nie pozwolono.

Pan Butterworth, paradując w mundurze sierżantamajora, przechadzał się sprężystym krokiem po peronie, rzucając rozkazy na lewo i prawo. Pociąg pomału się zapełniał; grupy robotników zaczęły ładować worki i amunicję do przedziału pocztowego w przedniej części składu.

William Elphinstone prezentował się bardzo szykownie w mundurze porucznika.

— Dzień dobry, pani Kavanagh — przywitał się grzecznie.

— Dzień dobry, Louise. Wygląda na to, że za pięć minut odjeżdżamy.

— Tylko uważaj tam na siebie, Williamie — powiedziała Marjorie.

— Dziękuję, będę uważał.

Louise z rozmyślną powolnością odwróciła wzrok. William sprawiał wrażenie zbitego z tropu, lecz doszedł chyba do wniosku, że nie pora na sprzeczki. Skinął głową Marjorie i odszedł.

Odwróciła się do córki.

— Louise, nie przystoi tak się zachowywać.

— Wiem, mamo — odpowiedziała bez cienia skruchy.

Tego się należało spodziewać po Williamie, pomyślała. Zaciągnął się na ochotnika do obcej jednostki, aby okryć się chwałą i przypodobać jej tatusiowi. Z pewnością nie pójdzie w pierwszym szeregu, dzieląc ryzyko z pospolitymi żołnierzami. Nie on. Ale Joshua by poszedł.

Marjorie przyjrzała się uważniej córce, zaskoczona niezwykłym tonem jej głosu. Na spokojnej zazwyczaj twarzy malował się wyraz zawziętego uporu. A zatem Louise nie lubi Williama Elphinstone’a.

Trudno mieć jej to za złe. Ale że tak publicznie to okazywała… To było do niej zupełnie niepodobne. W swoim zachowaniu Louise kierowała się zawsze przesadną wręcz wiernością etykiecie. Nagle, pomimo wszystkich tych zmartwień związanych z sytuacją w Bostonie, Marjorie poczuła się świetnie, miała ochotę krzyczeć z radości. Jej córka przestała być wreszcie potulną myszką. Tylko ciekawe, co zapoczątkowało ten etap niezależnego myślenia? No tak, narzucało się jedno okropne podejrzenie. Joshuo CaWercie, jeśliś tknął ją choć palcem…

Grant Kavanagh maszerował z werwą wzdłuż wagonów, sprawdzając, czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Na końcu peronu dostrzegł czekające nań posłusznie żonę i córkę. Obie wyglądały po prostu bosko, zwłaszcza Marjorie.

Po co ja się właściwie zadaję z tymi cygańskimi zdzirami?

Na twarzy Louise odbijała się melancholia. Bała się, lecz usiłowała tego nie okazywać. Starała się być dzielna, jak przystało na dziedziczkę fortuny Kavanaghów. Zaiste, wspaniała córka. Z każdym dniem piękniejsza. Jakkolwiek ostatnimi czasy częściej bywała zamyślona. Pewnie tęskni za Joshuą, pomyślał jowialnie. Kolejne przypomnienie, że powinien już rozglądać się dla niej za przyzwoitą partią. Ale chyba nie teraz, nie w tym roku. Niech jeszcze w to Boże Narodzenie dwór w Cricklade rozbrzmiewa echem jej śmiechu, który sprawiał mu tyle radości.

Przytulił ją, a ona objęła go w pasie.

— Nie odjeżdżaj, tatusiu — szepnęła.

— Muszę. Ale szybko się uwinę.

Pociągnęła nosem i kiwnęła głową.

— Rozumiem.

Długo całował Marjorie, choć z tylnych wagonów dobiegały wesołe okrzyki i gwizdy.

— Tylko pamiętaj, nie próbuj zgrywać bohatera — przestrzegła go tym ostrożnym, półkrytycznym tonem, który wskazywał, jak bardzo jest przestraszona.

— Oczywiście — odparł uspokajająco. — Będę siedział w namiocie dowódcy, a resztą zajmie się młodzież.

Marjorie objęła ramieniem Louise i razem machały rękami, kiedy pociąg opuszczał stację. Cały peron zatłoczony był setkami kobiet, które zapamiętale powiewały chusteczkami. Miała ochotę parsknąć śmiechem, wyobrażając sobie, jaki widok przedstawiają dla osób w pociągu. Opanowała się jednak, ponieważ należała do rodziny Kavanaghów i musiała dawać dobry przykład. Poza tym mogłaby jeszcze wybuchnąć płaczem na myśl o tym, jakie to wszystko głupie i daremne.

A tymczasem wysoko na czystym niebie przesuwały się i migały srebrne światełka, gdy dywizjon Sił Powietrznych zmieniał szyk i pozycję orbitalną, aby Boston zawsze był w zasięgu ognia jednego z okrętów.


* * *

Dariat zbierał się na odwagę, żeby popełnić samobójstwo. To nie była taka prosta sprawa. Samobójstwo stanowiło zwieńczenie porażki, poddanie się rozpaczy. A przecież, odkąd umarli powrócili z królestwa pustki, jego życie wreszcie nabierało sensu.

Patrzył, jak para ostrożnie schodzi cuchnącą klatką schodową drapacza gwiazd. Kiera Salter poradziła sobie doskonale z uwiedzeniem chłopaka, ale któryż piętnastolatek oparłby się pokusom ciała Marie Skibbow? Kiera nie musiała nawet poprawiać swego fizycznego wyglądu. Po prostu ubrała się w liliową bluzeczkę i krótką niebieską spódniczkę, resztę zostawiając naturze, która zburzyła równowagę hormonalną młodzieńca. Wcześniej wypróbowała tę metodę na Andersie Bospoorcie.

W komórkach neuronowych za polipowymi ścianami klatki schodowej przemieszczał się podprogram kontrolny przydzielony do obserwacji Horgana, rozprzestrzeniając się na okoliczne sektory i współdziałając z innymi umiejscowionymi w wieżowcu programami. Niewidzialny, wszechwiedzący anioł stróż. Szukał niebezpieczeństw, ewentualnych zagrożeń. Horgan był kolejnym z rzeszy niezliczonych potomków Rubry: rozpieszczanym, obdarzanym przywilejami i nieustanną troską, kierowanym skrycie ku stosownym sferom akademickich zainteresowań i przepełnionym już w młodym wieku niepospolitą arogancją. Posiadał wszystkie cechy charakteru typowe dla nieszczęsnych wychowanków Rubry. Horgan, chudzielec o śniadej azjatyckiej karnacji i rzadko spotykanych ciemnoniebieskich oczach, był hardy, samotny i wybuchowy. Gdyby chromosomy obdarzyły go muskulaturą proporcjonalną do stopnia samouwielbienia, wdawałby się w bójki równie często co za młodu Dariat.

Oczywiście, nie okazał zdziwienia, kiedy Kiera zwierzyła mu się, że jest nim zainteresowana. Taka dziewczyna należała mu się z natury rzeczy.

Kiera i Horgan wyszli z klatki schodowej do holu osiemdziesiątego piątego piętra.

Dariat czuł, jak program kontrolny wlewa się do warstwy komórek neuronowych w apartamencie i komunikuje z obecnymi tu niezależnymi programami, przeglądając miejscowe zapisy. To była decydująca chwila. Zmodyfikowanie programów w apartamencie zajęło mu całe dwa dni. Żadna z jego wcześniejszych sztuczek nie była obliczona na wytrzymanie oględzin tak zaawansowanego podprogramu wieloskładnikowej osobowości, który miał wiele cech samoświadomej istoty.

Program kontrolny nie podniósł alarmu, nie wezwał na pomoc naczelnej świadomości Rubry. Zobaczył tylko puste pomieszczenie, do którego miał wejść Horgan.

— Zaraz tu będą — rzekł Dariat do trójki opętanych w mieszkaniu Andersa Bospoorta.

Ross Nash, który wszedł w ciało tego ostatniego, był Kanadyjczykiem żyjącym w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Zmarła przed dwoma wiekami Enid Ponter, pochodząca z rdzennie australijskiej planety Geraldton, zajmowała doczesną formę Alicii Cochrane. Klaus Schiller, który opętał Manzę Balyuziego, był Niemcem i bez przerwy marudził o swoim fiihrerze. Wydawał się zły, że przypadło mu w udziale akurat ciało Azjaty, które jednak różniło się teraz zasadniczo od obrazu zapisanego w jego fleksie paszportowym w dniu opuszczenia „Yaku”. Cerę miał jaśniejszą, a w atramentowo czarnych włosach pierwsze jasnoblond kosmyki. Delikatne rysy twarzy nabierały ostrości, oczy zrobiły się błękitne. Urósł nawet o kilka centymetrów.

— A co z Rubrą? — zapytała Enid Ponter. — Wie już?

— Programy zakłócające działają. Kontroler nas me wypatrzy.

Ross Nash rozejrzał się wolno po sypialni, całkiem jakby wyczuwał w powietrzu ślad jakiegoś egzotycznego zapachu.

— Hm… Za tymi ścianami jest chłód czyjegoś serca.

— Anstid — wyjaśnił Dariat. — To jego czujesz. Rubra jest tylko jego przejawem, sługą.

Ross Nash nie starał się nawet ukryć odrazy.

Dariat wiedział, że mu nie ufają. Byli dla siebie potężnymi wrogami, którzy zgodzili się zawrzeć chwiejny pokój, aby uniknąć strat po obu stronach. Taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Ludzkie wątpliwości i niepewność walczyły z ograniczeniami, szydziły ze zdrowego rozsądku. A ze względu na wysokie stawki w grze wietrzono zdradę w każdym urwanym oddechu i ostrożnym kroku.

On jednak udowodni swoją wartość, jak tylko nieliczni przed nim. Zawierzy im życie… i śmierć. Cóż za absurdalna logika.

Potrzebował ich zdumiewających mocy, lecz nie mógł się też obyć bez więzi afinicznej. A skoro ich moc brała się ze śmierci, musiał umrzeć i opętać ciało z genem afinicznym. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać… coś tak kompletnie zwariowanego. Z drugiej strony, w ciągu ostatnich dni zobaczył kilka rzeczy, które urągały rozumowi.

Do apartamentu wszedł Horgan z Kiera. Jeszcze drzwi się za nimi nie domknęły, a oni już się całowali.

Dariat skupił całą uwagę na nowych programach neuronowych, nakłaniając je afinicznie do subtelnego oszustwa. Jeden z nich zawierał obraz splecionej pary: złudę wytworzoną w zdeprawowanych komórkach neuronowych habitatu, dziesięć razy liczniejszych niż komórki w ludzkim mózgu. Choć była to i tak niewielka ilość w porównaniu z objętością całej warstwy neuronowej, powstała wiarygodna iluzja. Fantomy Horgana i Kiery uzyskały wizerunek, ciężar i zapach. Nawet ciepłotę skóry, którą wychwytywały komórki sensytywne, gdy zaczęli zdzierać z siebie ubranie z niecierpliwością typową u napalonych nastolatków.

Rzeczą najtrudniejszą do podrobienia był nieustający przepływ uczuć i wrażeń zmysłowych, jakie Horgan podświadomie rozsyłał w paśmie afinicznym. Ale i to się udało dzięki skrupulatnie dobranym wspomnieniom i ostrożnej improwizacji. Program kontrolny przyglądał się wszystkiemu z niewzruszoną obojętnością.

W umyśle Dariata nastąpił podział jak gdyby na dwa alternatywne światy wyłaniające się z pierwotnego obłoku materii, na dwie rozdzielne rzeczywistości. W jednej z nich Horgan i Kiera biegli do sypialni wśród śmiechów i fruwających części garderoby. W drugiej…

Horgan zamrugał oczami w niepomiernym zdumieniu. Pocałunek dał mu obietnicę, że dostanie wszystko, czego się spodziewał po tak pięknym ciele. Czekała go najwspanialsza przygoda erotyczna życia. Teraz jednak dziewczyna uśmiechała się do niego wzgardliwie. W dodatku cztery nieznane osoby wchodziły do przedpokoju z sypialni. Z boków zaszli go dwaj rośli faceci.

Horgan nawet im się nie przyglądał. Słyszał już o tego rodzaju ciemnych interesach, słyszał przerażające historie opowiadane ukradkiem przez dzieci w klubach dziennych. Nagrywane sprzątnięcie. Wystawili mu dziwkę na wabia i teraz będą go gwałcić, aż wyzionie ducha. Odwrócił się, sprężony do skoku.

Coś dziwnego, jakby twarda płynna kula, uderzyło go raptem w tył głowy. Padając, słyszał w dali chóralny śpiew piekielnych aniołów.

Dariat odsunął się na bok, kiedy Ross Nash holował do sypialni półprzytomnego Horgana. Unikał widoku stóp młodzieńca, które płynęły w powietrzu dziesięć centymetrów nad ziemią.

— Gotów? — zapytała Kiera głosem przesiąkniętym pogardą.

Wszedł za nią do sypialni.

— Będę mógł się potem z tobą pieprzyć?

Dariat przedkładał staromodną doustną kapsułkę nad pakiet medyczny czy zastrzyk dożylny. Była czarna, naturalnie, i długa na dwa centymetry. Nabył ją u swego znajomego dostawcy halucynogenów. Neurotoksyna, gwarantowana bezbolesność — tak mu obiecywano. Jakby mógł się potem poskarżyć.

Wykrzywił usta w uśmiechu i niemal bezwiednie przełknął kapsułkę. Jeśli będzie bolało, da swemu dostawcy wykładnię praw konsumenckich, której ten długo nie zapomni.

— Bierzcie się do roboty — zwrócił się do postaci zebranych wokół łóżka.

Były teraz wysokie, patykowate i miejscami rozlazłe, jakby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, który patrzy na świat przez źle dobrane soczewki. Pochyliły się nad rozkrzyżowanym ciałem chłopca, posyłając wzdłuż jego kręgosłupa macki zimnego ognia.

Trucizna działała szybko. Zgodnie z obietnicą. Dariat tracił czucie w kończynach. Kolory blakły. Tracił słuch, z czego mógł się tylko cieszyć, ponieważ przestawały docierać do jego świadomości okropne wrzaski Horgana.

— Anastazjo… — mruknął.

Spotkanie z nią wydawało mu się takie łatwe. Wyprzedzała go zaledwie o trzydzieści lat, a czymże to było w porównaniu z wiecznością? Mógł ją jeszcze odnaleźć.

Śmierć. I zaświaty.

Gwałtowny wstrząs ciała i umysłu. Porażający swym ogromem kosmos rozpłynął się na wszystkie strony naraz. Otoczyła go martwa cisza, jaką uważał za możliwą jedynie w najgłębszych międzygalaktycznych otchłaniach. Cisza bez ciepła, chłodu i smaku. Cisza nabrzmiała myślami.

Nawet się nie rozglądał. Nie było czym patrzeć, nie było na co patrzeć — nie tutaj, w szóstym królestwie. Wiedział jednak i czuł, że ma towarzystwo: duchy, o których Anastazja mu opowiadała, kiedy dawno temu przesiadywali w jej namiocie.

Mgliste umysły roniły łzy uczuć, przytłaczały go żale i smutki.

I całe spektrum nienawiści, zazdrość i zawiść, a przede wszystkim wstręt do samych siebie. Przed tymi duchami zamknęła się droga zbawienia.

Na zewnątrz, wszędzie dookoła, kwitły kolory, ale niewidoczne.

Nienamacalne i kuszące. Prawdziwie rzeczywisty wszechświat. Królestwo żyjących. Przepiękna, cudowna kraina. Cielesność prosząca się, aby jej zakosztować.

Chciał błagać, żeby go wpuszczono, albo wedrzeć się siłą. Jednakże nie miał rąk, nie było też żadnego muru. Chciał wołać do żyjących o pomoc, ale brakowało mu głosu.

— Ratunku! — wrzasnął w myślach.

Potępione duchy skwitowały to szyderczym śmiechem. Naparła na niego cała rzesza, niezliczone legiony. Odkrył, że nie zajmuje określonego miejsca w przestrzeni, że nie jest ziarnkiem w ochronnej skorupce. Był wszędzie jednocześnie, stapiał się z nimi, bezbronny wobec ich napastliwości. Gnane pazerną żądzą, wciskały się nachalnie w jego wspomnienia, spijając słodki nektar zawartych tam wrażeń. Ta marna namiastka uczestnictwa w życiu była wszakże świeża, wciąż bogata w szczegóły. Jedyne urozmaicenie w tym tajemniczym kontinuum.

— Anastazjo, pomóż mi!

Sięgano drapieżnie po jego najwstydliwsze sekrety, ponieważ zawierały najsilniejsze emocje: ukradkowe podpatrywanie kobiet za pomocą komórek sensytywnych habitatu, masturbacja, beznadziejna tęsknota za Anastazją, niemożliwe do wypełnienia obietnice składane w środku nocy, opilstwo i obżarstwo, radość z roztrzaskania pałką głowy Mersina Columby, gorące ciało Anastazji zamknięte w jego uścisku. Wszystkim tym się rozkoszowano, wyśmiewając go i zarazem ubóstwiając za tchnienie życia, które ze sobą przyniósł.

Czas. Dariat wyczuwał, jak płynie na zewnątrz. Minęły dopiero sekundy. Tutaj jednak nie miały żadnego znaczenia. Tutaj czas mierzyło się długością wspomnień, uzależniało od siły zapamiętanych wrażeń zmysłowych. Czas był wypaczony, gdy dokonywał się na nim gwałt. Gwałt mający trwać wiecznie. Było zbyt wiele duchów, żeby miał się kiedykolwiek skończyć.

Będzie musiał się z tym pogodzić, zrozumiał ze zgrozą. I przyłączyć do ogółu. Już teraz marzył o cieple, zapachu, dotyku. Otaczająca go przestrzeń była skarbnicą wspomnień. Wystarczyło sięgnąć…


* * *

W sypialni stały tanie meble, od ścian ciągnęło chłodem i wilgocią. Na nic lepszego nie było go stać. Nie dzisiaj. W kieszeni marynarki miał wypowiedzenie umowy o pracę oraz dość cienką kopertę z ostatnią wypłatą. Po południu było tam więcej banknotów — zanim poszedł do baru, aby utopić żale w kieliszku.

Debbi wstawała z łóżka, przecierając zaspane oczy. Stara jędza gderała jak najęta. Znowu się włóczyłeś z tymi nygusami? Masz pojęcie, która jest godzina? Gadaj, ileś wypił?

Zawsze to samo.

Kazał stulić pysk flądrze: jeszcze nigdy nie wnerwiały go tak bardzo jej lamenty. Walnął ją, ponieważ nie chciała się uspokoić.

Ale i tego było mało. Teraz to już wrzeszczała jak opętana, gotowa postawić na nogi całą pieprzoną dzielnicę. Dlatego walnął ją znowu, tym razem mocniej.


* * *

…aby capnąć jakiś żałosny ochłap wspomnienia.

— Święty Anstidzie, pomóż swemu oddanemu słudze! Zmiłuj się i pomóż!

Zewsząd odpowiedziały mu śmiechy. Zawrzał gniewem i uciekł od szyderstw prosto pod…


* * *

…błyszczącą w słońcu świątynię Inków, która pięła się dumnie w niebo. Żadna z katedr, jakie w życiu widział, nie była tak wspaniała. Jej budowniczowie ukorzyli się jednak przed potęgą Hiszpanów. W zburzonym mieście nagromadzono niewyobrażalne bogactwa, dlatego zdobywcy okryli się nieśmiertelną chwałą.

W upalne dni zbroja grzała jak piecyk. Nogę przy ranie pokryła dziwna, brązowa wysypka: musiał złapać jakieś paskudztwo w tej przeklętej dżungli. Coraz bardziej się lękał, że nigdy już nie ujrzy brzegów słodkiej Hiszpanii.


* * *

Ale to niczego nie rozwiązywało. Cierpienia i niedole były dość kiepskim substytutem bezmiaru doświadczeń, jakie oferował ledwo dostrzegalny zewnętrzny wszechświat.

Dziesięć sekund. Tyle minęło tam czasu, odkąd umarł. A jak długo przebywały tu najstarsze duchy? Jak to znosiły?


* * *

Wieki, które sprawiają ból niczym ostygłe serce kochanka. Chłonąć bez końca to, co świeże, aby nasycić się tym, co już czerstwe.

Ale nawet ów mdły smak stokroć lepszy jest od piekła leżącego z dala od ponętnych przebłysków utraconego świata, gdzie dawniej mieszkało nasze ciało. Szaleństwo i smoki czyhają na tych, którzy odchodzą od tego, co zapamiętali. Bezpieczniej zostać. Lepiej już znosić męki znane niż nieznane.


* * *

Dariat czuł fale bólu Horgana, które wlewały się do nicości szóstego królestwa niby płomyki pełgające po zwęglonym drewnie.

Dochodziły stamtąd, gdzie zgromadził się wielki tłum duchów, przypominających psy walczące o porcje surowego steku.

Kolory, które przesączały się przez międzywymiarowe szczeliny, były tu bardziej intensywne. Potępione duchy wyły chóralnie z nienawiści, kusząc i namawiając Horgana do uległości, do zaniechania oporu. Dziewice obiecywały oceany rozkoszy, złoczyńcy straszyli wiekuistą męką.

Szczeliny, przez które wdzierały się ostre drzazgi bólu, były coraz szersze, w miarę jak Kiera, Ross, Enid i Klaus używali swej mocy.

— On jest mój! — krzyknął zapalczywie Dariat. — Mój! Należy do mnie! Dla mnie go szykują!

— Nie, dla mnie!

— Dla mnie.

— Dla mnie.

— Dla mnie! — sprzeciwiali się inni.

— Kiera, Ross, pomóżcie mi wrócić.

Wiedział, że nie może tu zostać. Chłodna, spokojna ciemność wołała go, aby oddalił się od swego rodzinnego wszechświata.

W stronę, dokąd udała się Anastazja, gdzie mogliby się znowu spotkać. Szaleństwem byłoby zostać tu dłużej jedynie ze względu na wspomnienia minionych marzeń. Anastazja była odważna, z pewnością ruszyła w dalszą drogę. Mógł pójść w jej ślady, chociaż czuł się niegodny.

— Przestańcie, błagam!!! — krzyknął Horgan. — Pomóżcie mi!

W jednorodnym ośrodku, w którym przebywał Dariat, pojawiło się odkształcenie. Otwierał się ciasny tunel przypominający wnętrze trąby powietrznej, zdający się prowadzić do bezdennego, niezgłębionego jądra gazowego olbrzyma. W stronę tunelu, do środka, przyciągane były duchy, a wśród nich Dariat. Czuł się spychany coraz bardziej ku…


* * *

…dziurawej brukowanej uliczce z lichymi chałupami po obu stronach. Lalo jak z cebra. Gołe stopy drętwiały z zimna. Wiatr dusił do ziemi dobywające się z kominów kłęby dymu. Deszcz przemoczył potargany płaszczyk i powodował gwałtowne ataki kaszlu.

Zapadnięta pierś drżała, kiedy wdychał zimne powietrze. Ostatnio, ilekroć wspomniał o swoim bólu, mama obdarzała go jedynie smutnym uśmiechem.

Obok pociągała nosem jego mała siostrzyczka. Twarz miała ledwie widoczną pod wełnianym kapelusikiem i kołnierzem płaszcza.

Trzymał jej dłoń, gdy tak dreptała w milczeniu. Jakże mizernie wyglądała, o wiele gorzej od niego. A przecież zima dopiero się zaczynała. W domu nigdy im nie starczało zupy, a pływały w niej głównie warzywa. Trudno było nasycić nimi żołądek. A w rzeźni wisiało tyle mięsa.

Maszerowali w grupie mieszczan, gdy dzwony kościoła przyzywały ich swym donośnym głosem. Siostrzyczka klekotała po bruku drewnianymi chodakami. Napełniły się wodą, przez co białe stopki dziewczynki puchły, a otarcia doskwierały jej bardziej.

Tata zarabiał nie najgorzej na polach dziedzica, łecz w domu i tak brakowało grosza na jedzenie.

Idąc, zaciskał w piąstce monetę pensową z podobizną królowej Wiktorii… przeznaczoną dla uśmiechniętego, ciepło ubranego pastora.

Nie mógł się jakoś z tym pogodzić.


* * *

— Proszę! — wołał Horgan słabowitym głosem. Cierpienie paraliżowało jego myśli.

Dariat rzucił się w stronę chłopca.

— Pomogę ci, pomogę! — kłamał.

Z drugiego końca tunelu padały wiązki słabego i chybotliwego światła, podobne do blasku sączącego się przez witraże w zadymionym kościele. Ale i inne duchy obiecywały chłopcu wybawienie…


* * *

Na całym świecie nasłało srogie zimno. O cieple nie mógł marzyć nawet w swym twardym, cuchnącym kożuchu. W promieniach słońca odległa ściana lodu oślepiała srebrzystobiałym światłem.

Reszta plemienia rozeszła się po trawiastej równinie, brnąc przez skute lodem kałuże. A tymczasem za rozkołysanymi źdźbłami wysokich traw stał ledwie widoczny mamut.


* * *

— No to chodź, Dariat! — zawołał Ross Nash.

Myśli Dariata zaczęły nabierać formy, krzepnąć w miarę, jak dotykały go rozproszone macki energii. W zetknięciu z nimi stawał się silniejszy, uzyskiwał ciężar i objętość. Mijał w pędzie pozostałe duchy, rozkoszując się świadomością zwycięstwa. Przeklinały go i wyły, kiedy spadał niżej i niżej. I szybciej.

Nawet mrok nocy wydał mu się przepiękny.

Z oczu popłynęły łzy radości. Ból sprawiał przyjemność, ponieważ był realny. Jęczał z powodu rozlicznych obrażeń ciała, doznając zarazem osobliwego uczucia, jakby sucha ciecz muskała jego skórę. Płynęła tam, gdzie ją kierował. Natężył zatem wolę i patrzył na zabliźniające się rany.

Moja droga Anastazjo, miałaś jednak rację. A ja zawsze w głębi serca wątpiłem w istnienie wewnętrznego ducha. Jakże mogłem tak się mylić!

Kiera uśmiechnęła się do niego z drwiną.

— Teraz zapomnij o swej błahej zemście na Rubrze. Dzięki więzi afinicznej pomożesz nam przejąć czarne jastrzębie należące do Magellanie Itg. To otworzy nam drogę do gwiazd. Bo jeśli teraz przegramy, będziemy musieli wrócić do więzienia w zaświatach.

Spędziłeś w nich piętnaście sekund, Dariat. Następnym razem zostaniesz tam na wieczność.


* * *

Ione nie spała. Choć organizm domagał się snu, a ociężałe powieki nie chciały się odemknąć, umysł przeglądał wyrywkowo obrazy rejestrowane przez habitat. Przypominała sobie ulubione fragmenty krajobrazu i przyglądała się mieszkańcom: pogrążonym we śnie, balującym lub pracującym mimo wczesnej godziny. Dzieci już ruszały się w łóżkach, pracownicy restauracji przygotowywali z ziewaniem śniadanie. Na kosmodromie cumowały i (w mniejszej niż zwykle ilości) startowały statki kosmiczne. Dwa dziwaczne pojazdy zbieraczy rupieci wynurzały się z Pierścienia Ruin po przejściowych trajektoriach lotu, które miały ich doprowadzić do habitatu. Widać było dziewięćdziesiąt procent tarczy Mirczuska: pomarańczowożółte pasy burzowe odcinały się wyraźnie na tle czerni kosmosu. Z siedmiu większych księżyców rozrzuconych w płaszczyźnie pierścienia pięć jawiło się pod postacią matowych sierpów.

Daleko wewnątrz wiotkiej wstęgi Pierścienia Ruin ponad dwadzieścia czarnych jastrzębi gnało w locie godowym ku równikowi gazowego olbrzyma. W gęstych pierścieniach Mirczuska zostały już wystrzelone trzy jaja. Ione słuchała ich pełnych zdumienia i ciekawości rozmów z czarnymi jastrzębiami, które pomagały im znaleźć miejsce na orbicie. W tym czasie umierający rodzic wypromieniowywał fale niewysłowionej wdzięczności.

Nawet w tak trudnych czasach życie toczyło się dałej.

Podprogram pilnujący domu nad jeziorem oznajmił, że do sypialni zmierza Dominiąue. Ione odłączyła się od zmysłów perceptywnych habitatu i otworzyła oczy. Obok na włochatym dmuchanym materacu leżał Clement: miał otwarte usta, mocno zaciśnięte powieki i lekko pochrapywał.

Ione mile wspominała tę noc. Clement był dobrym kochankiem, pełnym werwy, pomysłowym i trochę samolubnym, ale to ostatnie przypisywała raczej młodości. A jednak, mimo że świetnie się bawiła, tęskniła za Joshuą.

Rozchyliły się drzwi z błony mięśniowej i do sypialni weszła Dominiąue. Miała na sobie krótką purpurową sukienkę, a w ręku tackę.

— I jak się spisał mój braciszek? — Powiodła lubieżnym spojrzeniem po obu nagich ciałach.

Ione parsknęła śmiechem.

— Rośnie duży i silny.

— Naprawdę? Znieś zakaz incestu, to może sama się przekonam.

— Poproś lepiej biskupa. Ja mam wpływ jedynie na prawo cywilne i finansowe. Sprawy związane z moralnością należą do niego.

— Zjecie śniadanie? — Dominiąue przysiadła na końcu łóżka.

— Mam sok, tosty, kawę i plasterki ąuantata.

— Brzmi nieźle. — Ione szturchnęła Clementa i poleciła oknu nadać szybom przezroczystość. Te natychmiast straciły swoje ciemne żółtobrązowe zabarwienie, ukazując spokojną toń jeziora położonego u stóp urwiska. Blask osiowej tuby świetlnej zaczynał właśnie wędrówkę przez pomarańczowe spektrum kolorów.

— Są nowe wieści o Latonie? — Dominiąue siedziała ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko Ione i Clementa, nalewając sok i rozdając tosty.

— Nic więcej ponad to, co wczoraj przywiózł jastrząb — odparła Ione.

Między innymi z tego właśnie powodu szukała u Clementa pociechy w fizycznym kontakcie. Chciała czuć się potrzebna. Ściśle tajny raport Sił Powietrznych o wirusie energetycznym przyjęła z wielkim niepokojem.

Zaledwie Tranquillity przekazało jej zawartość fleksu od Graeme’a Nicholsona, w miejscowych stacjach przemysłowych złożyła zamówienie na dziesięć platform strategicznoobronnych, mających wesprzeć tych trzydzieści pięć, które teraz broniły habitatu.

Firmy z zadowoleniem przyjęły tę wiadomość, ponieważ ostatnio, z powodu coraz mniejszej liczby lotów, produkcja części zamiennych do statków kosmicznych wyraźnie zmalała. Nie trzeba było być geniuszem od strategii, aby przewidzieć, że Laton spróbuje rozszerzyć swą rewolucję, a przecież Tranquillity leżało niemal dokładnie na linii łączącej LaLonde z Ziemią, sercem Konfederacji.

Pierwsze dwie platformy były już gotowe do służby, a budowa pozostalych miała zakończyć się za sześć dni. Ione zastanawiała się, czy nie powinna zamówić następnych.

Zanim minęła godzina od przybycia jastrzębia z ostrzeżeniem z Trafalgaru, wynajęła dwanaście czarnych jastrzębi do zadań patrolowych i wyposażyła je w osy bojowe z głowicami nuklearnymi.

Cieszyła się, że ma pod ręką tyle technobiotycznych statków do wyczarterowania. Odkąd jej dziadek przygotował w habitacie bazę dla lotów godowych, czarne jastrzębie i ich dowódcy okazywali lojalność Tranquillity i Lordowi Ruin.

Po odlocie Terrance’a Smitha, za sprawą owych dodatkowych środków obrony i patroli, dawało się odczuć w habitacie atmosferę oblężenia.

Tylko czy wszystkiego dopilnowała?

— Czy ten stan pogotowia odbił się negatywnie na interesach twojego ojca? — spytała.

— I to jak! Dwadzieścia pięć naszych statków cumuje bezczynnie w dokach Tranquillity. Każdy kupiec, zanim pośle gdzieś towar, chce się najpierw dowiedzieć, czy w porcie docelowym nie ma Latona. Wczoraj wrócili trzej nasi kapitanowie, każdy z innego systemu gwiezdnego. Mówili to samo. Rządy planetarne i osiedla na asteroidach dosłownie poddają kwarantannie przylatujące statki.

Jeszcze tydzień, a międzyplanetarna wymiana handlowa całkowicie ustanie.

— Do tego czasu znajdą „Yaku” — rzekł Clement, odgryzając kawałek tostu. — Co ja mówię, pewnie już go dopadli. Jastrząb z Floty powiedział, że alarm obowiązuje w całej Konfederacji. A żaden statek nie oddala się nigdy bardziej niż na dziesięć dni od układu planetarnego. Założę się, że w tej chwili dywizjon Sił Powietrznych rozwala „Yaku” na kawałki.

— W tym rzecz, że nic nie wiemy — stwierdziła Ione. — Musimy czekać całe dni na wiadomość.

Dominiąue pochyliła się i ścisnęła ją za kolano.

— Niepotrzebnie się martwisz. Eskadra 7. Floty przeszkodzi im w operacji. Do tygodnia wszyscy tu wrócą z podwiniętymi ogonami, skarżąc się, że nie pozwolono im zabawić się w żołnierzy.

Ione spojrzała w głębokie, zaskakująco współczujące oczy.

— Na pewno.

— Da sobie radę. To jedyny facet, jakiego znam, który ma dość sprytu, żeby wyjść cało z opresji, choćby przy nim wybuchła supernowa. Jeden bubek z manią wielkości nic mu nie zrobi.

— Dzięki.

— O kim mówicie? — zapytał Clement z pełnymi ustami, przesuwając wzrok z twarzy na twarz.

Ione wbiła zęby w pomarańczowy plasterek ąuantata. Konsystencją przypominał melona, lecz smakował jak grejpfrut doprawiony korzeniami. Dominiąue uśmiechała się do niej łobuzersko znad filiżanki z kawą.

— Takie tam dziewczęce dyrdymałki — powiedziała. — Nie zrozumiałbyś.

Clement rzucił w nią skórką z ąuantata.

— Chodzi wam o Joshuę. Obie jesteście na niego napalone.

— To nasz przyjaciel — rzekła Ione. — Wmieszał się w coś, co może go przerosnąć, dlatego się martwimy.

— Nie musicie — stwierdził wesoło Clement. — Joshua oprowadzał mnie po pokładzie „Lady Makbet”. Ten statek jest lepiej przygotowany do walki niż fregata liniowa, a Smith przed odlotem uzbroił go w osy bojowe. Każdy frajer, który wejdzie mu w drogę, dostanie za swoje.

Ione pocałowała go czule.

— Dzięki i za to.

— Zawsze do usług.

Śniadanie dojedli, gawędząc po koleżeńsku. Ione zastanawiała się, co zrobić z resztą dnia, kiedy odezwała się osobowość Tranquillity. Tak to już jest, pomyślała, jeśli jest się absolutnym rządcą technobiotycznego habitatu: nie trzeba właściwie podejmować żadnych działań, każdy zamysł sam się szybko spełnia. Należało mieć wszakże na uwadze ludzi. W Izbie Handlowej panowała nerwowa atmosfera, w Radzie do spraw Handlu i Bankowości wręcz wrzało, a zwykli mieszkańcy Tranquillity chcieli wiedzieć, na co się zanosi.

Każdy szukał jakiejś gwarancji, że nie zdarzy się nic strasznego, i patrzył na nią z wyczekiwaniem. Zeszłego dnia gościła w dwóch programach informacyjnych, a delegacje z trzech firm prosiły ją o prywatną audiencję.

— Parker Higgens domaga się natychmiastowego spotkania — powiadomiło ją Tranquillity, gdy dopijała kawę. — Radziłbym się zgodzić.

— Radziłbyś, co? No cóż, mam chyba ważniejsze sprawy na głowie.

— Uważam, że to rzecz większej wagi niż zagrożenie ze strony Latona.

— Co takiego? — Wyprostowała się na włochatym łożu, zaskoczona. Tranquillity dzieliło się z nią silnym uczuciem niepewności, jakby samo nie było przekonane do swego zdania. Coś tak niecodziennego musiało ją zaintrygować.

— W ciągu ostatnich siedemdziesięciu godzin nastąpił znaczący postęp w badaniach nad sensorium Laymilów. Nie chciałem rozpraszać cię tym programem badawczym, kiedy byłaś zajęta zwiększaniem moich zdolności obronnych i uspokajaniem ludzi. Być może popełniłem błąd. Minionej nocy naukowcy dokonali niebywałego odkrycia.

— Mianowicie? — zapytała z ciekawością.

— Wierzą, że udało im się zlokalizować macierzystą planetę Laymilów.


* * *

Na dróżce prowadzącej ze stacji kolejki do ośmiobocznego budynku wydziału elektroniki leżało mnóstwo dojrzałych brązowych jagód, które spadły z wysokich drzew chuantawa. Miażdżone na kamiennych płytach, chrzęściły pod nogami.

Wychodzący ze stacji pracownicy laboratoriów obrzucali ją niepewnym spojrzeniem ludzi, którzy przybywają wcześnie do pracy i zastają już swego szefa.

Przy wejściu powitała ją Oski Katsura, ubrana w swój zwyczajny biały fartuch; jako jedna z nielicznych osób w habitacie okazywała obojętność na widok sierżantów z ochrony Ione.

— Na razie wstrzymujemy się z oficjalnym oświadczeniem — powiedziała, gdy wchodziły do środka. — Jesteśmy jeszcze na etapie formułowania wniosków.

Pomieszczenie, gdzie przechowywano moduł elektroniczny Laymilów, bardzo się zmieniło od ostatniej wizyty Ione. Wyniesiono większość sprzętu doświadczalnego, a wzdłuż stołów ustawiono bloki procesorowe i projektory AV, przy których powstały osobne stanowiska badawcze, każde z własnym regałem na fleksy. Warsztaty za przeszkloną ścianą przeobraziły się w biura. Można było odnieść wrażenie, że realizuje się tutaj jakiś projekt akademicki, a nie zakrojone na wielką skalę pionierskie przedsięwzięcie.

— Urządziliśmy tu centrum sortowania informacji — powiedziała Oski Katsura. — Każde odtworzone wspomnienie sensorialne jest szczegółowo analizowane przez zespół ekspertów ze wszystkich dyscyplin wiedzy reprezentowanych w ośrodku. Eksperci dokonują wstępnej klasyfikacji materiału, katalogują przedstawione zdarzenia i oceniają, czy jest w nich coś interesującego z punktu widzenia ich profesji. Następnie przekazują wspomnienia odpowiednim komisjom badawczoorzekającym, jakie powstały przy każdym wydziale. Jak można się łatwo domyślić, materiały trafiają najczęściej do wydziału kultury i psychologicznego. Wszystko to są dla nas niezwykle cenne informacje, nawet jeśli poznajemy tylko najzwyklejsze, codzienne zastosowania urządzeń elektronicznych. To samo dotyczy zagadnień technicznych z dziedziny mechaniki, fizyki jądrowej, materiałoznawstwa. W większości zapisów każdy z nas znajdzie dla siebie coś pożytecznego. Obawiam się, że na ostateczne i wyczerpujące wyniki badań poczekamy przynajmniej dwadzieścia lat. Na razie, dokonujemy jedynie powierzchownej interpretacji materiału wyjściowego.

Ione kiwnęła głową w geście aprobaty. Wspomnienia Tranquillity pokazywały jej w tle niezmordowane wysiłki analityków.

W pomieszczeniu przebywało — oprócz Lierii — tylko pięciu ludzi, którzy po całonocnej pracy siedzieli wokół przyniesionej z kantyny tacy, pijąc herbatę i chrupiąc bagietki. Parker Higgens wstał natychmiast po wejściu Ione. Miał na sobie pomiętą niebieską koszulę; szara marynarka wisiała na oparciu krzesta. Zajęcia trwające do samego rana nie służyły raczej podstarzafemu dyrektorowi. Wysilił się jednak na uśmiech, przedstawiając pozostałą czwórkę naukowców. Malandra Sarker i Qingyn Lin byli ekspertami od statków kosmicznych Laymilów — ona specjalizowała się w biotechnologii stosowanej w systemach pokładowych, j«g0 natomiast interesowały elektromechaniczne podzespoły ksenobi(›ntów. Kiedy Ione ściskała dłonie, Tranquillity podawało jej po cichu ich krótkie dossier. Dwudziestoośmioletnia Malandra Sarker wydawała się za młoda na tak odpowiedzialne stanowisko, lecz swój doktorat uzyskała na prestiżowym uniwersytecie na Quang Tri. Miała idealne referencje.

Ione znała Kempstera Getchella, kierownika wydziału astronomii. Spotkali się już podczas jej pierwszej wizytacji, a i później kilka razy na oficjalnych przyjęciach. Dobiegał siedemdziesiątki i pochodził z rodziny, która nie przykładały specjalnej wagi do genetycznych udoskonaleń, ale mimo nieubłaganego postępu entropii, objawiającego się siwiejącymi, rzednącymi włosami i pochyleniem ramion, tryskał energią — tak bardzo ostatnio brakującą Parkerowi Higgensowi. Wydział astronomii należał do najmniejszych w ośrodku. Koncentrował się na lokalizowaniu gwiazd przypominających widmem promieniowania macierzystą gwiazdę Laymilów, a także na przeglądaniu zapisów astronomicznych w celu wychwycenia anomalii w sygnałach radiowych, mogących wskazywać na istnienie cywilizacji. Mimo ponawianych próśb żaden z Lordów Ruin nie zgodził się zbudować zespołu radioteleskopów, dlatego pracownicy wydziału musieli zadowalać się nagraniami zbieranymi w bibliotekach na obszarze całej Konfederacji.

Asystentem Kempstera Getchella był Renato Vella z Walencji, smagły trzydziestopięcioletni pracownik jednego z tamtejszych uniwersytetów, obecnie na rocznym urlopie. Podczas spotkania z Ione sprawiał wrażenie podekscytowanego i mocno poruszonego. Nie była pewna, czy to jej osoba, czy też cfokonane odkrycie powodowały jego nerwowość.

— Ojczysta planeta Laymilów? — zapytała dyrektora z nutą sceptycyzmu w głosie.

— Tak, proszę pani — odpowiedział.

Powinien chyba ogłosić coś takiego triumfalnym tonem, a tymczasem wyglądał raczej na przygaszonego niż ucieszonego.

— No więc gdzie ona jest?

Parker Higgens spojrzał błagalnie na Getchella i westchnął.

— Kiedyś była tutaj, w tym układzie planetarnym.

Ione policzyła do trzech.

— Była tutaj?

— Tak.

— Tranquillity, co to wszystko ma znaczyć?

— Wysunęli niezwykle śmiałą tezę, owszem, lecz dowody zdają się przemawiać na ich korzyść. Pozwól, niech ci to wyjaśnią.

— W porządku. Mówcie dalej.

— Chodzi o nagranie, które przetłumaczyliśmy dwa dni temu — powiedziała Malandra Sarker. — Okazało się, że dysponujemy zapisem pamięciowym członka załogi statku Laymilów. Bardzo nas to ucieszyło, mieliśmy nadzieję zapoznać się ze szczegółowymi procedurami sterowania statkiem, a także zobaczyć, jak one wyglądały od wewnątrz i na zewnątrz. Do tej pory zebraliśrry tylko parę wątpliwych części pojazdów Laymilów. No i udało się: nareszcie znamy wygląd ich statku kosmicznego. — Połączyła się datawizyjnie z najbliższym blokiem procesorowym. Kolumna AV przekazała obraz wprost do oczu Ione.

Statek Laymilów dzielił się wyraźnie na trzy części. Z przodu znajdowały się cztery srebrzystobiałe jajowate moduły z metalu, przy czym ten umiejscowiony centralnie miał trzydzieści metrów długości, a trzy złączone z nim po bokach — po dwadzieścia. Wewnątrz mieściły się zapewne kabiny pasażerów. Środkowa część pojazdu miała kształt bębna o ścianach bocznych obłożonych taką ilością czerwonych rur, że nie było między nimi widać ani jednej szczeliny; przypominały tym trochę zwierzęce wnętrzności. Wokół podstawy w równych odstępach sterczało na boki pięć czarnych prętów odprowadzających ciepło. Tył statku tworzyła wąska, sześćdziesięciometrowa tuba napędu termonuklearnego; na całej jej długości w pięciometrowych odstępach zamocowane były jasne, błyszczące pierścienie. Na samym końcu, wokół dyszy wylotowej dla plazmy, lśnił parasol ze srebrnej folii.

— Jest organiczny? — spytała Ione.

— Szacujemy, że w osiemdziesięciu procentach — rzekł Qingyn Lin. — To by się zgadzało z tym, co już wiemy o ich biotechnologii.

Ione odwróciła wzrok od projektora.

— To statek pasażerski — powiedziała Malandra Sarker. — Domyślamy się, że Laymilowie nie zbudowali floty handlowej, choć posiadali zbiornikowce i specjalistyczne pojazdy przemysłowe.

— Wszystko na to wskazuje — odezwała się Lieria, trzymając w traktamorficznej ręce biały blok wokalizera. — Na tym etapie rozwoju kulturowego Laymilowie nie prowadzili już komercyjnego obrotu towarami. Klany wprawdzie wymieniały się sekwencjami DNA i nowymi technologiami, lecz nikt nie żądał finansowego wynagrodzenia za wytwory techniki czy biotechnologii.

Malandra Sarker usiadła na krześle.

— Rzecz w tym, że nasz statek opuszczał orbitę parkingową macierzystej planety, kierując się do kosmicznych ostrowów nad Mirczuskiem.

— Zawsze się zastanawialiśmy, dlaczego znalezione przez nas zbiorniki paliwowe są takie duże — rzekł Qingyn Lin. — Po co tak ogromny zapas deuteru i helu, skoro w grę wchodziły jedynie podróże między habitatami? Nawet jeśli się chciało wykonać kilkanaście lotów bez uzupełniania paliwa. Teraz już wiemy. To były statki międzyplanetarne.

Ione spojrzała pytająco na Kempstera Getchella.

— I gdzieś tutaj miała być ich planeta?

Na jego ustach pojawił się figlarny uśmieszek; wydawał się nieprzyzwoicie zadowolony ze swej nowiny.

— Na to wygląda. Na podstawie danych otrzymywanych z zespołu sensorów statku zbadaliśmy wnikliwie pozycję gwiazd i planet. Nie ma wątpliwości, że chodzi o ten układ. Ojczysta planeta Laymilów krążyła po orbicie oddalonej średnio o sto trzydzieści piąć milionów kilometrów od Słońca. To znaczy między orbitami Jyresola i Boherola. — Wydął wargi ze smutkiem. — Trzydzieści lat życia zmarnowałem, szukając gwiazd o odpowiednim widmie optycznym, a tymczasem tę właściwą miałem dokładnie pod nosem. To ci dopiero numer. Ale oto astrofizyka stawia przede mną nowe, wielkie wyzwanie: odkryć sposób zniknięcia całej planety…

No, no…

— W porządku. — Ione siliła się na spokój. — No więc gdzie się podziała ta planeta? Została zniszczona? Między orbitami Jyresola i Boherola nie ma pasa asteroid. O ile się orientuję, nie ma tam nawet pasa pyłu.

— Prawdopodobnie nigdy gruntownie nie zbadano przestrzeni międzyplanetarnej naszego układu — rzekł Kempster. — Sprawdzałem w bibliotece. Ale nawet przy założeniu, że planeta została dosłownie zamieniona w proch, w ciągu kilkuset lat wiatr słoneczny wypchnąłby większość cząsteczek poza Obłok Oorta.

— Czyli badania nic nam już nie dadzą?

— Mogłyby potwierdzić hipotezę z pyłem, gdyby jego gęstość wciąż utrzymywała się na wysokim poziomie. Ale nie wiemy, kiedy planeta przestała istnieć.

— Dwa tysiące sześćset lat temu jeszcze tu krążyła — stwierdził Renato Vella. — Wiemy to dzięki analizie pozycji planet w czasie, gdy powstało nagranie. Ale jeśli chcemy szukać dowodów na to, że po planecie pozostał pył, to lepiej chyba pobrać próbki gleby z powierzchni Boherola i jego księżyców.

— Dobra myśl, chłopcze, świetnie. — Kempster poklepał po ramieniu swego młodego asystenta. — Jeśli chmura pyłu została rozproszona, to musiała zostawić ślady na wszystkich pozbawionych atmosfery ciałach niebieskich w układzie. W podobny sposób warstwy osadowe w skorupie ziemskiej odwzorowują przebieg poszczególnych epok geologicznych. Pogrzebmy w ziemi, a znajdziemy odpowiedź, kiedy to się naprawdę wydarzyło.

— Wątpię, czy faktycznie rozpadła się w proch — powiedział Renato Vella.

— Dlaczego? — spytała Ione.

— Nie przeczę, że to logiczne założenie — odpowiedział bez namysłu. — Trudno inaczej wytłumaczyć, dlaczego ciało o tak ogromnej masie zniknęło bez śladu. Tylko że wciąż mówimy o czysto teoretycznym przypadku. W praktyce ilość energii potrzebna do rozbicia całej planety na drobne kawałeczki o kilka rządów wielkości przerasta możliwości jakiejkolwiek broni znanej w Konfederacji. Pamiętajmy, że nawet zakazane bomby z ładunkiem antymaterii nie uszkodzą, a tym bardziej nie zamienią w pył terrakompatybilnej planety, mogą co najwyżej skazić i zniszczyć biosferę. W najlepszym razie równoczesna detonacja wielu ładunków zamieni ją w kupę skał. Aby został po niej pył, a lepiej jeszcze para, trzeba by użyć broni rozrywającej wiązania atomowe, prawdopodobnie zasilanej przez gwiazdę. Bo gdzie indziej szukać wystarczającej energii? No i pytanie, jak zainicjować reakcję syntezy termonuklearnej w stabilnych cząsteczkach?

— Całkowita zamiana masy w energię — mruknął Kempster, marszcząc brwi w skupieniu. — Warte przemyślenia.

— Tylko czemu ten sam los nie spotkał habitatów Laymilów? — zapytał Renato Vella, podniecony swą myślą. — Jeżeli ktoś dysponuje bronią, którąjest w stanie unicestwić cały świat, tak by nie było po nim żadnych śladów, to czemu zostawia szczątki habitatów?

— No właśnie, czemu? — zawtórował Kempster. — Dobre pytanie, chłopcze. Podoba mi się twoje rozumowanie.

Asystent promieniował radością.

— Nadal przypuszczamy, że habitaty uległy samozagładzie — odezwał się Parker Higgens. — Nawet teraz, gdy doszły nowe fakty. — Popatrzył na Ione z widoczną konsternacją. — Moim zdaniem, nagranie pokazuje początkową fazę zniszczenia planety. Kiedy statek opuszcza orbitę, na jej powierzchni wyraźnie toczy się konflikt.

— Chyba spór między klanami? — dodał niepewnie Qingyn Lin. — Tak mi się przynajmniej wydaje.

— Mylicie się wszyscy, próbując sprowadzić problem wyłącznie do zagadnień natury fizycznej — zabrała głos Lieria. — Zważcie, co już wiemy. Planeta istniała w tym samym czasie, kiedy zostały zniszczone habitaty. Istota, której wspomnienia zdołaliśmy odczytać, obawia się transformacji zachodzącej w konceptualnej strukturze harmonicznego życia, zaburzenia obejmującego swym zasięgiem cały kontynent. Drastycznej metafizycznej przemiany, będącej zagrożeniem dla światopoglądowych fundamentów rasy Laymilów. Rację ma Parker Higgens: tych rzeczy nie można rozpatrywać oddzielnie.

Ione potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. Nikt nie zamierzał podważać zdania Kiinta.

— Myślę, że najlepiej będzie, jak sama przejrzę to nagranie. — Usiadła obok Malandry Sarker. — Pokaż mi.

Jak poprzednio, poczuła na sobie twarde ciało Laymila, egzoszkielet nie mogący na nią pasować… w rzeczywistości. Jakość nagrania znacznie się poprawiła. Zespół Oski Katsury ślęczał drugie godziny nad procesorami i programami potrzebnymi do przetłumaczenia zapisanej informacji. Czarne plamki świadczące o zaniku sygnału pojawiały się niezmiernie rzadko. Ione odprężyła się na krześle i zatopiła w sensorium.

Laymil był pilotem statku, już w dzieciństwie przygotowanym do przemierzania pustej otchłani między konstelacją kosmicznych ostrowów a Unimeronem, nadrzędnym nosicielem życia. Wisiał pośrodku centralnego modułu mieszkalnego, przygotowując silniki do odpalenia. Nie było tu zwykłego na statkach ludzi zespołu pokładów i urządzeń mechanicznych, choćby tego spotykanego w jastrzębiach.

Metalowa powłoka chroniła biologiczne gniazdołono, drzewną narośl podzieloną na wnęki i kieszenie podróżne dla pasażerów, wyglądającą jak egzotyczna organiczna grota. Wnęki gromadziły się przy sobie w całkowitym bezładzie, podobne do wydłużonych bąbelków w gęstej pianie. Ich ścianki miały fakturę twardej gumy, usianej setkami maleńkich otworków, aby nie ślizgały się po nich kopyta.

Sączyła się z nich żywa zielona poświata. W grubszych przegrodach tkwiły narządy odpowiedzialne za skład powietrza i wtórny obieg pokarmu.

Ludzki mózg Ione niełatwo przyzwyczajał się do wszechobecnej zieleni. Wokół ciała Laymila biegły rurowe wsporniki rozszerzające się lejkowato przed zniknięciem w ściance. Trzy kopyta znajdowały oparcie w specjalnych otworach, pośladki spoczywały na profilowanym stołku, ręce zaciskały się na pękatych wyrostkach.

Kilka centymetrów od ust przyjmujących pokarm wisiało stalaktytowe wymię. W tej pozycji Laymil czuł się nadzwyczaj pewnie i wygodnie: gniazdołono urosło do formy idealnie odpowiadającej kształtom ciała pilota. Wszystkie trzy głowy obracały się wolno tam i z powrotem, obserwując tablice przyrządów z matowego kompozytu. Ione nie umiała stwierdzić, gdzie zaczyna się plastik, a gdzie kończą żywe komórki; połączenie kompozytu z tkanką było bezszwowe, jakby urządzenia mechaniczne także dojrzały w gnieździełonie. Zamocowane na tablicach soczewki, które przesyłały dziwne rysunki do oczu Laymila, przypominały zasadą działania ludzkie projektory AV.

Ruszające się głowy rejestrowały fragmenty innych wnęk, połączonych wąziutkimi korytarzykami. Ione zobaczyła jednego z pasażerów śpiącego w kokonie kieszeni podróżnej. Ciało oplatały i przytwierdzały do ściany półprzeźroczyste połyskliwe błony; blady wąż doprowadzał do ust płyn pokarmowy, a drugi, podłączony do odbytu, podtrzymywał cykl trawienny. Forma częściowej hibernacji.

Świadomość pilota była osobliwie podzielona, jakby nagranie zawierało dwa odrębne toki myślenia. W trybie podrzędności śledził działanie systemów mechanicznych i biologicznych statku.

Kontrolując je z precyzją procesora, przygotowywał główny napęd termojądrowy do zapłonu, utrzymywał statek na żądanej wysokości dzięki małym odrzutowym silnikom sterującym, obliczał wektor lotu, obserwował cztery gniazdałona. Narzucało się podobieństwo do automatycznych funkcji ludzkiego nanosystemu; wyglądało jednak na to, że pilot nie ma żadnych implantów. Jego mózg po prostu tak działał. Biotechnologiczny statek był półświadomy, wobec czego pilot pełnił rolę komputera pokładowego.

W trybie nadrzędności umysł koncentrował się na powierzchni planety, oglądanej w soczewkach przyrządów sensorowych statku.

Unimeron łudząco przypominał terrakompatybilne światy: rozlegtymi połaciami błękitnych oceanów, zwałami białych chmur, czapami lodowymi na biegunach. Pierwsza różnica wynikała z wyglądu kontynentów: niemalże w całości były zielone, nawet łańcuchy górskie tonęły pod warstwą roślinności. Żaden skrawek lądu nie leżał odłogiem.

Na orbicie unosiły się rozległe niebieskozielone pajęczaste konstrukcje — nieco poniżej statku, który utrzymywał się na pułapie tysiąca kilometrów. Podniebne przystanie miały przeważnie średnicę dwustu kilometrów, choć zdarzały się również dużo większe.

Każda wykonywała jeden pełny obrót w ciągu co najmniej pięciu godzin — nie w celu wytworzenia sztucznej grawitacji, ale po prostu dla zachowania kształtu. Były żywe, miały własną rozbudowaną osobowość, bardziej złożoną nawet od osobowości kosmicznego ostrowu. Stanowiły połączenie kosmodromu i magnetosferycznego węzła energetycznego; wokół rdzeni, niczym pękate czerwone wąsonogi, cisnęły się człony produkcyjne. Jednakże ich fizyczne aspekty miały drugorzędne znaczenie w porównaniu z funkcjami intelektualnymi. Spełniały ważne zadanie w utrzymaniu harmonii życia na planecie, tworząc z oddzielnych esencji myślowych poszczególnych kontynentów jedną współbrzmiącą kompozycję. Mentalne satelity telekomunikacyjne nie tylko wnosiły swój wkład do tej kompozycji, ale wyśpiewywały ją odległym gwiazdom. Ione nie rozumiała ich głosu, jego przesłania ani celu — wychwytywała go jako niewyraźną melodię na granicy percepcji. Czuła pewien smutek z powodu ulotności chwili; pilot statku Laymilów uważał melodię za wspaniałą.

Podniebne przystanie rozmieszczone były dość gęsto, ale na różnych wysokościach, dzięki czemu mogły przesuwać się po orbicie bez groźby kolizji. Niebo nad planetą nigdy nie otwierało się na dłuższą chwilę. Był to zdumiewający pokaz precyzyjnej nawigacji.

Z daleka Unimeron wydawał się nakryty gigantyczną siecią. Ione daremnie próbowała wyobrazić sobie wysiłek włożony w wyhodowanie konstrukcji ściśle otaczającej planetę. Nawet dla rasy tak bardzo zaawansowanej w biotechnologii i inżynierii podniebne przystanie musiały być nie lada osiągnięciem.

— Chwila do inicjacji odlotu — oznajmił pilot.

— Nagroda w ryzyku i odwadze — odpowiedziała esencja podniebnej przystani. — Pomyślności życzenie.

Na horyzoncie zaznaczała się linia terminatora, czerń wgryzająca się w jasną półkulę Unimerona. Lądy na zaciemnionej stronie globu upstrzone były regularną siatką zielonych światełek, przypominających ludzkie miasta. Na jednym z południowych kontynentów — tak rozciągniętym, że ginął poza zasięgiem sensorów statku — snuły się wzdłuż linii wybrzeża wstążki czerwonej mgiełki, wżynające się delikatnymi mackami w głąb lądu. Brzegi drżały zauważalnie jak skraj parasola ziemskiej meduzy, opływając nierówności terenu, a mimo to wciąż cechowały się zadziwiającą zwartością.

Nie kłębiły się ani nie rozdzielały jak zwyczajne chmury. Ten pejzaż zafascynował Ione: mgiełka wyglądała na żywą, jakby prądy powietrzne zostały zainfekowane przez biofluorescencyjne mikroorganizmy.

Jednak pilot statku Laymilów był wyraźnie zgorszony tym widokiem.

— Przykrość z nieszczęścia esencji klanu Galheith! — Kołysał ze wzburzeniem głowami, wydając ciche, pełne żalu świsty.

— Ocena rozmiarów szaleństwa?

— Brak poprawy — odpowiedziała ze smutkiem esencja podniebnej przystani.

Przystanie mruczały trwożnie, przelatując nad kontynentem.

Harmonia życia na Unimeronie została zachwiana, więc nie chciały już do swej kompozycji dodawać esencji klanu Galheith, która była zbyt przewrotna, zbyt antagonistyczna, za bardzo odmienna. Obca i sprzeczna z wypracowanym na planecie etosem harmonii.

W czerwonej mgle rozgorzało maleńkie białoniebieskie światełko, lecz natychmiast zgasło.

— Dysfunkcja rzeczywistości! — zawołał pilot ze zgrozą.

— Potwierdzenie.

— Ogrom grozy. Tragiczne żniwo badań esencji śmierci w klanie Galheith.

— Potwierdzenie.

— Eskalacja nieszczęścia, brak kontroli. Dysfunkcja rzeczywistości w przyroście lawinowym. Groźba wchłonięcia nadrzędnego nosiciela życia.

— Opór dJa dysfunkcji rzeczywistości. Nadzieja na bezpieczeństwo nadrzędnej esencji konstelacji ostrowów.

— Potwierdzenie. Nadzieja podtrzymana. — Pan statku sprawdził szybko stan pozostałych Laymilów uśpionych w gniazdachłonach. Dwa wątki myślowe splotły się dla dokonania oceny. — Stan panów esencji zadowalający. Nadzieja na pokonanie dysfunkcji rzeczywistości. Nadzieja na naprawienie szkód w klanie Galheith.

— Nadzieja łączona. Radość w szukaniu wspólnoty.

Tam, gdzie dał się niedawno widzieć rozbłysk, teraz paliła się puszcza. Ione uświadomiła sobie, że pomarańczowe światło musi oznaczać przynajmniej dziesięciokilometrową ścianę płomieni.

Statek kosmiczny przelatywał nad terminatorem. Przed nim podniebne przystanie uzyskiwały blady platynowy połysk, gdy naładowane cząstki elementarne z pasa radiacyjnego oblewały ich pajęczynowe ramiona.

— Inicjacja odlotu — oświadczył pan statku.

W komorze napędu termonuklearnego zjonizowane paliwo poddane zostało skurczowi magnetycznemu. Powiększał się wolno strumień plazmy. Do mózgu Laymila płynęły informacje, rozwiązania równań, obwody elektroniczne i neurony w gniazdachłonach odbierały instrukcje. Nie było miejsca na wątpliwości, na zastanowienie. Tego rodzaju pojęcia nie miały racji bytu.

Sylwetka Unimerona malała. Pan statku skupił uwagę na konstelacji kosmicznych ostrowów i ich cichej pieśni powitalnej, o ileż słabszej od radosnego ducha nadrzędnego nosiciela życia.

Nagranie dobiegło końca.

Ione zamrugała kilkakrotnie, chcąc uwolnić się od natarczywych, przesyconych zielenią obrazów. Trudniej było otrząsnąć się z wrażeń i emocji.

— Cóż to takiego ta dysfunkcja rzeczywistości? — zapytała. — Pan statku wydawał się nią śmiertelnie wystraszony.

— Nie wiemy — odparł Parker Higgens. — Nie ma o niej wzmianek w pozostałych nagraniach.

— Dysfunkcja rzeczywistości to termin odnoszący się do gwałtownego, agresywnego naruszenia harmonii życia Laymilów — odezwała się Lieria. — Natura klanu Galheith radykalnie się odmieniła. Po zapoznaniu się z nagraniem można jednak odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia nie tylko z mentalną reorientacją, ale i miejscowym zaburzeniem struktury fizycznej. Przykład: rozbłysk energii.

— Użyto broni? — Przyjrzała się bacznie obu astronomom.

Kempster podrapał się po swym śladowym zaroście.

— Ten rozbłysk z pewnością zapoczątkował pożar, więc jestem zmuszony odpowiedzieć twierdząco. Ale największy nawet pożar nie może się równać z unicestwieniem planety.

— Gdyby sprawcy tego zaburzenia opanowali esencję życia całego świata, co wydaje się bardzo prawdopodobne — powiedziała Malandra Sarker — to mieliby do swej wyłącznej dyspozycji ogromne zaplecze przemysłowe Unimerona. Tak zaawansowana technologicznie rasa, skupiona na przygotowaniach do wojny, osiągnęłaby ogromną wydajność w produkcji uzbrojenia.

— A ja na to patrzę inaczej — rzekł Renato Vella. — Niechby nawet zbudowali wielką flotę wojenną, niechby wyprodukowali setki tysięcy głowic nuklearnych, może nawet z ładunkiem antymaterii, to i tak uważam, że energia potrzebna do doszczętnego zniszczenia planety wykracza poza ten poziom zaawansowania technologicznego. Oni nie byli dużo bardziej rozwinięci od nas.

— Przypomniał mi się „Alchemik” — zwróciła się Ione do osobowości habitatu. Wspomniała o tym z pewnymi skrupułami, bojąc się, że Lieria przechwyci jej myśl. — Jak to kiedyś powiedział kapitan Khanna? Czasem wystarczy jedno wspaniałe olśnienie. Początkowo Laymilowie mogli nie dysponować odpowiednimi środkami, ale co powiesz o mentalnym potencjale planetarnego umysłu, skoncentrowanego na projektowaniu broni?

— Nasuwają się niepokojące wnioski — przyznało Tranquillity. — Dlaczego jednak mieliby jej użyć przeciwko sobie?

— Dobre pytanie. Nawet jeśli wynaleźli broń, dlaczego mieliby jej użyć przeciwko sobie?

Naukowcy spojrzeli na nią, zbici z tropu. Oto dziecko jednym prostym, niewinnym pytaniem obala logikę dorosłych.

— Zakładaliśmy, że planeta została zniszczona — powiedział Renato Vella z uśmiechem. — A może ją po prostu przenieśli?

Kempster Getchell zachichotał.

— Ależ ty masz genialne pomysły, chłopcze.

— Pewnie trzeba by na to mniej energii niż na jej całkowite rozbicie.

— Celna uwaga.

— Wiemy przecież, że potrafili budować olbrzymie konstrukcje w przestrzeni kosmicznej.

— Tylko nie odbiegajmy od sedna sprawy — wtrącił szorstko Parker Higgens. — Wydaje nam się, że ta dysfunkcja rzeczywistości, czymkolwiek ona jest, odpowiada zarówno za zniknięcie planety Laymilów, jak i samobójstwo kosmicznych ostrowów. Teraz nasze główne zadanie polega na ustaleniu, jaka jest jej natura i czy ciągle istnieje.

— Jeżeli Unimeron został przesunięty, to dysfunkcja rzeczywistości tylko gdzieś się ukryła — stwierdził Renato Vella. — Jest tam, gdzie planeta.

— Tak, tylko co to takiego? — spytała Oski Katsura z niejakim zniecierpliwieniem. — Trudno ją jednoznacznie określić. To jakby połączenie swego rodzaju choroby psychicznej i systemu broni zaczepnej.

— Cholera! — zaklęła Ione, gdy równocześnie z Tranquillity dokonała wstrząsającego odkrycia. — Energetyczny wirus Latona.

Tranquillity, za pomocą procesorów wewnętrznej sieci telekomunikacyjnej, pozwoliło naukowcom zapoznać się z raportem doktora Gilmore’a. Lieria odbierała obrazy bezpośrednio w paśmie afinicznym.

— Mój Boże… — rzekł Parker. — Podobieństwo jest uderzające.

— Podobieństwo? Niech skonam! — na pół krzyknął Kempster. — To bydlę wróciło!

Dyrektor wzdrygnął się, zaskoczony wybuchem gniewu astronoma.

— Nie mamy pewności.

— Przykro mi, Parker, ale w żadnym razie nie mogę uznać tego za zbieg okoliczności — oświadczyła Ione.

— Podzielam twe zdanie — powiedziała Lieria.

— Należy bezzwłocznie powiadomić Konfederację, a szczególnie naczelnego admirała — stwierdziła Ione. — To nie podlega dyskusji. Dowództwo Sił Powietrznych musi zrozumieć, że nie mamy do czynienia z samym Latonem, ale z czymś bez porównania groźniejszym. Parker, pan będzie mnie reprezentował. Dzięki szerokiej wiedzy i autorytetowi uświadomi pan naczelnemu admirałowi, czego możemy oczekiwać po tej dysfunkcji rzeczywistości.

Przez chwilę wyglądał na zszokowanego, lecz w końcu tylko się pokłonił.

— Jak pani sobie życzy.

— Oski, pani przygotuje kopie nagrań Laymilów. Pozostali spiszą swoje przemyślenia, wszystko, co uznają za przydatne dla oficerów Floty. Tranquillity odwołało z patrolu czarnego jastrzębia, który za godzinę będzie gotów do lotu na Avon. Poproszę biuro Sił Powietrznych, żeby przydzieliło panu oficera do eskorty, Parker, więc lepiej niech pan zacznie się szykować do podróży. Nie ma czasu do stracenia.

— Tak, proszę pani.

— Ione Saldana, czy mogę prosić, żeby czarny jastrząb zabrał jednego z moich towarzyszy na Jobisa? — spytała Lieria. — Zaszły okoliczności o doniosłym znaczeniu, muszę poinformować o nich moją rasę.

— Tak, oczywiście. — Zaledwie wyraziła zgodę na prośbę Kiinta, Tranquillity przywołało na półkę cumowniczą drugiego uzbrojonego czarnego jastrzębia. Wszystkie rezydujące tu czarne jastrzębie trzeba będzie powołać do służby patrolowej, pomyślała przelotnie. Może nawet niezależnych przewoźników. Wtem pewna myśl przyszła jej do głowy. — Lierio, czy Kiintowie słyszeli kiedyś gwiezdną pieśń podniebnych przystani?

— Tak.

Twardy ton odpowiedzi powstrzymał Ione od zadawania dalszych pytań. Ale tylko na razie, obiecała sobie w duchu. Dość już mam tej ich tajemniczości i wyższości, którą mi tu wciskają.

— Kempster, jak pan myśli, czy ta czerwona mgła nad południowym kontynentem Unimerona miała jakiś związek z dysfunkcją rzeczywistości? Nikt jej nie widział na Lalonde.

— Chyba miała, sądząc po jej dziwnym wyglądzie — odparł naukowiec. — Nie wierzę, żeby coś takiego było naturalnym zjawiskiem przyrodniczym, w każdym razie nie na Unimeronie. To musiał być efekt uboczny ingerencji w esencję życia planety, z pewnością powiązany z dysfunkcją rzeczywistości. Co ty na to, chłopcze?

Renato Vella, odkąd ujrzał nagranie doktora Gilmore’a, milczał w głębokiej zadumie.

— Tak, to możliwe — stwierdził lakonicznie.

— Coś ci chodzi po głowie? — zapytał stary astronom, któremu wracała już poprzednia wesołość.

— Tak sobie tylko myślałem. Potrafili zbudować w kosmosie żywe konstrukcje, którymi zupełnie otoczyli swój świat, a jednak pokonała ich ta dysfunkcja rzeczywistości. Kosmiczne ostrowy tak się jej bały, że wolały popełnić samobójstwo, niż się poddać. Jak sądzicie, co się stanie z nami, jeśli przyjdzie nam z nią walczyć?

Загрузка...